Hejka! Mam nadzieję, że notka się wam spodoba. Dedyk dla Miki i Doo, a przy okazji, kiedy nowa notka u Mary Ann? Mam nadzieję, że dodasz niedługo, bo w poniedziałek czeka mnie klasówka z chemi i przeczytanie twojej notki byłoby miłym urozmaiceniem od nauki
Od wizyty Dumbledore’a minął już tydzień. Największym zmartwieniem Liz był Frank, a dokładniej mówiąc obawa, że nie uwierzy w to co mu powie. Na razie zdradziła mu tylko, że wyjedzie do szkoły z internatem. Bała się jego reakcji, nie chciała stracić najlepszego przyjaciela. Postanowiła, że zrobi to tego dnia. Opowie mu o wszystkim. Zresztą mogła mu także pokazać, bo dzień wcześniej była na ulicy Pokątnej i zrobiła szkolne zakupy.
Liz dziwnie wolnym jak na siebie tempem szła w stronę domu kolegi. Drzwi otworzył jej pan Perkinson:
- Liz, dawno cię nie widziałem. Pewnie robiłaś szkolne zakupy, słyszałem, że wyjeżdżasz do szkoły z internatem.
- Tak, musiałam załatwić parę spraw.
- Frank jest chyba w pokoju – powiedział i odszedł do swoich zajęć. Chłopak rzeczywiście był w pokoju, leżał na dywanie i czytał komiksy.
- Hej Liz, nie słyszałem, że przyszłaś. Siadaj, nic ci nie jest? Wyglądasz na zdenerwowaną.
- Nie, to znaczy tak. Denerwuję się, bo chcę coś ci powiedzieć.
- No to wal.
- Widzisz to nie takie proste.
- A o co w ogóle chodzi?
- O moją szkołę. Widzisz…
- Coś się stało? Jednak cię nie przyjęli? Nie przejmuj się…
- Nie, przestań Frank, wszystko mieszasz. – Muszę mu powiedzieć. Zaraz będę to miała z głowy. – Ta szkoła, do której jadę, to nie jest zwykła szkoła. Widzisz, to jest… - Muszę to powiedzieć! – szkoła magii. – Po jej słowach w pokoju zapanowała cisza, jednak nie trwała długo:
- Szkoła magii? Serio? Nie, no nie wierzę… Jesteś czarodziejką? – dziewczyna pokiwała głową jakby była to największa obelga świata.
-Liz! Przecież to super sprawa! Hokus pokus i zmienisz mnie w żabę?
- Frank, ty idioto! Naczytałeś się za dużo komiksów! To wcale nie jest takie łatwe.
- Skąd wiesz, czarowałaś już?
- Jeszcze nie, ale nauka w Hogwarcie trwa aż siedem lat, a to chyba o czymś świadczy.
Dwie godziny później Frank dalej siedział na dywanie, a jego usta dalej były otwarte na całą szerokość. Liz opowiedziała mu już prawie o wszystkim i kamień spadł jej z serca, kiedy zrozumiała, że przyjaciel nie zamierza się od niej odwrócić.
- A różdżka?
- Moja jest z wierzby, a rdzeń to pióro z ogona feniksa.
- A czy ten cały Dumbledore powiedział ci coś o ojcu?
- Nie, ale znał moich dziadków. Właśnie, nie powiedziałam ci jeszcze skąd wzięłam pieniądze. Otóż czarodzieje mają swój własny bank – Bank Gringotta. Pracują w nim gobliny, są naprawdę okropne. Dumbledore powiedział mi o skrytce, którą założyli moi dziadkowie. Są tam pieniądze na naukę dla potomka, który podejmie naukę, czyli dla mnie. Ale wczoraj dowiedziałam się jeszcze o czymś. Kiedy moi dziadkowie zmarli cały majątek dostała moja mama, ale ona umarła nie długo po nich i wiesz komu zapisała to wszystko? Uwierzysz, że mnie?
- Serio?
- Tak, ale wiesz… To chyba znaczy, że nie mam na świecie żadnej bliskiej rodziny. No, bo gdybym miała, to mama nie zapisałaby tych pieniędzy dziecku tylko jakiejś dorosłej osobie, nie uważasz?
- To wcale nie musi o to chodzić. Może miała inne powody.
- Chciałabym w to wierzyć. Nie powiedziałam ci jeszcze o jednym. Do szkoły można zabrać ze sobą jedno zwierzątko: kota, sowę albo ropuchę. Zgadnij co kupiłam wczoraj w sklepie zoo-magicznym?
- Chyba nie ropuchę, co?
- Oczywiście, że nie! Piękną płomykówkę. Jest rudo-biała z czarnymi oczami. Ale jeszcze jej nie nazwałam.
- To ona?
- Oczywiście. Wiesz jaką minę miała Monic kiedy zobaczyła jej klatkę na szafie?
- To musiał być wspaniały widok, ale wiesz co? Mam pomysł co do jej imienia, poczekaj tutaj.
Kiedy Frank wrócił po kilku minutach niósł sporych rozmiarów książkę.
- Bogowie greccy. Na pewno znajdziesz tu coś odpowiedniego. – Otworzył na przypadkowo wybranej stronie:
- Mam coś w sam raz: Selene. Bogini księżyca. Co powiesz?
- No nie wiem, pokaż. – Wzięła od niego książkę i przekartkowała do przodu.
- Hmm… Jaki byłby skrót od Hekate?
- Heka? Heki?
- Hekate bogini mroku.
***
Autobus zatrzymał się przed dworcem King’s Cross. Wśród osób, które wysypały się na ulicę znajdowała się Liz. Z trudem wyciągnęła swój kufer na chodnik w drugiej ręce trzymając klatkę z sową. Mijający ją ludzie przyglądali się ukradkiem jej dziwnemu bagażowi.
Dziewczyna umieściła kufer i klatkę na wózku i ruszyła w stronę peronów. Sowa łypała na nią czarnym okiem spod przymrużonych powiek.
-Nie denerwuj się Heki. Mamy jeszcze godzinę. – Spojrzała na
zegar, który wskazywał dziesiątą . Pociąg miał odjechać o jedenastej. Dość szybko znalazła się między peronem dziewiątym i dziesiątym. Pamiętała dokładnie wszystko co powiedział jej profesor Dumbledore, ale stojąc przed solidną barierką pobiegnięcie wprost na nią wydawało się niezbyt rozsądne. Nie miała jednak innego wyjścia. Sprawdziła czy klatka stoi bezpiecznie na kufrze i ruszyła przed siebie. Będzie bolało, pomyślała kiedy była już o krok od barierki. Zamknęła oczy, kiedy wózek dotknął metalu.
Biegła jeszcze przez chwilę i zatrzymała się zdziwiona. Nic się nie stało, nic nie poczuła. Otworzyła oczy. Jednak coś się stało. Było to dość duże coś. Nie znajdowała się już w głośnym i pełnym ludzi miejscu. Tabliczka na ścianie wskazywała, że znajduje się na peronie 9 ¾ .
Przy peronie stał czerwony parowóz, a za nim kilkanaście wagonów. Było tam prawie całkiem pusto, w końcu pociąg odjeżdżał dopiero za trzy kwadranse. Pchając przed sobą wózek podeszła do drzwi jednego z wagonów. Przełknęła ślinę, wzięła klatkę z Hekate i weszła do środka po kilku schodkach.
Ruszyła przed siebie wąskim, pustym korytarzem. Czuła się jak bohater jednego z horrorów, które oglądała z Frankiem. Odpychając od siebie tą myśl zajrzała przez drzwi do pierwszego przedziału. Wyglądał całkiem normalnie. Siedzenia po obu stronach, półki na bagaże pod sufitem, mały stoliczek pod oknem. Postawiła klatkę z sową na środkowym siedzeniu i wróciła po swój kufer.
Tutaj zaczęły się jej problemy. Skoro ledwo ciągnęła go po ulicy to jak miała wciągnąć go do wagonu, a potem ułożyć na półce? Stanęła na schodkach i zaczęła wciągać go do góry. Stanął na pierwszym stopniu. Drugim. I… zleciał na dół z rumorem. Liz skoczyła na dół i pochyliła się nad nim.
- Co tu się wyprawia? – usłyszała głos nad głową i wyprostowała się błyskawicznie. Stał nad nią mężczyzna około czterdziestki. Był ubrany w granatowy uniform i takiego samego koloru czapkę.
- Jakiś problem? – zapytał przyglądając się dziewczynie, która wlepiła w niego wzrok.
- Nie… Kufer wyśliznął mi się z rąk. – Nie zamierzała prosić o pomoc jakiegoś przypadkowo napotkanego mężczyznę, nawet jeśli wyglądał na bardzo pomocnego.
-Te wszystkie książki trochę ważą, co nie? – Powiedział jakby nie słysząc jej wypowiedzi. Wyjął zza pazuchy różdżkę i kiwnął nią mówiąc coś pod nosem. Kufer uniósł się w powietrzu.
- Wybrałaś już przedział? – Dziewczyna pokiwała tylko głową. – Więc prowadź!
Mężczyzna szedł za nią korytarzem pociągu, a za jego plecami unosił się kufer. W przedziale bagaż sam ułożył się na półce, a mężczyzna uśmiechnął się do niej i powiedział:
- Gdybyś w czasie drogi miała jakieś problemy ze starszymi uczniami to przyjdź do przedziału konduktorów.
- Dziękuję – powiedziała i usiadła na miejscu pod oknem. Mężczyzna odszedł pogwizdując cicho.
Liz wyjęła z torby papierową paczkę i poczuła jak burczy jej w brzuchu. Bułka z serem, którą przygotowała dla niej panna Trudy szybko zniknęła wje buzi. Napotkała wzrok Hekate, podzieliła na kawałki drugą bułkę i wrzuciła do jej klatki. Sowa chętnie zaczęła skubać twardą skórkę.
Za oknem pojawiało się coraz więcej ludzi. O wpół do jedenastej na peronie był już spory tłok. Wszędzie słychać było pohukiwanie sów, miauczące koty i rozmowy między uczniami i ich rodzicami. Co jakiś czas ktoś przechodził obok jej przedziału i zaglądał do środka, ale nikt nie zajął jeszcze żadnego z wolnych miejsc. Liz czuła się trochę osamotniona. Nie przyglądała się żegnającym dzieci rodzicom. Jej nikt nie żegnał. Co prawda Frank proponował, że ją odprowadzi, ale nie chciała by urywał się ze szkoły w pierwszy dzień. Dlaczego to właśnie ona musiała wychować się w sierocińcu? Dlaczego nie mogła mieć normalnej rodziny i domu? STOP! Nie będzie się nad sobą użalała. Nie może.
Usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. Do jej przedziału zaglądało czterech chłopaków. Nie wyglądali na dużo starszych od Liz, ale czuli się dużo pewniej i swobodniej. Ten, który miał na nosie okulary odezwał się pierwszy:
- Hej, mała, chyba mamy drobny problem. – Wszedł do przedziału, a za nim wślizgnął się szatyn, najwyższy z grupy. Dwaj pozostali zostali na korytarzu.
- Widzisz, ten przedział był zarezerwowany – rzekł wyższy odsłaniając swoje białe zęby.
- A dokładniej mówiąc był zarezerwowany dla nas – uśmiechnął się okularnik. Liz czuła się dobrze i nie zamierzała zmieniać miejsca. Chłopacy zmieściliby się, ale rozumiała, że chcą przedział wyłącznie dla siebie, a skoro tak muszą szukać dalej.
Już chciała coś odpowiedzieć, kiedy na korytarzu rozległ się kpiący głos:
- Potter i spółka znowu razem! – w drzwiach przedziału pojawiła się rudowłosa dziewczyna.
-Witaj, Evans! Jak minęły wakacje? – zapytał okularnik.
-Nie widziałam cię ani razu, więc… świetnie – uśmiechnęła się do nich mrużąc oczy. – Nie przejmuj się nimi. – Zwróciła się do Liz, która w ciszy przyglądała się grupie znajomych.
- Widzisz, ta mała zajęła nasz przedział – powiedział wyższy kładąc dłoń na klatce Hekate. Chwilę później ze środka rozległo się pohukiwanie, a chłopak odskoczył jak oparzony wpadając na okularnika. Z rany na wnętrzu jego dłoni sączyła się krew. Z niedowierzaniem w oczach spojrzał na małą sówkę. Liz wykorzystała chwilę ciszy mówiąc:
- Chyba powinniście wyjść, Heki szybko się denerwuje – dziewczyna pokazała je wyciągnięty do góry kciuk i z uniesioną głową opuściła przedział. Chłopcy wyszli zamykając za sobą drzwi i po chwili przekomarzania poszli szukać innych miejsc.
Ostatni kwadrans minął szybko. Korytarzem przechodziło coraz więcej osób szukających miejsc, ale nie wiedzieć czemu nikt nie wchodził do jej przedziału. Dopiero szczupły, czarnowłosy chłopak zajął miejsce pod drzwiami po przeciwnej stronie niż Liz. Nie przywitał się ani nie przedstawił. Liz uznała, że chłopak jest pewnie pierwszoklasistą i czuje się zagubiony tak samo jak ona. Później okazało się, że rzeczywiście jedzie do Hogwartu pierwszy raz, ale to nie zagubienie wywołało jego smutek. Chwilę po tym jak pociąg ruszył, a stacja i rodzice machający dzieciom na pożegnanie została w tyle, drzwi od przedziału ponownie się otworzyły. Liz spojrzała na dwie dziewczyny stojące w wejściu.
- Hej! Można? – zapytała to o blond włosach, która trzymała na rękach czarnego kota. Druga stała za jej plecami przyglądając się swoim paznokciom.
- Pewnie, wchodźcie – zareagowała po chwili Liz. Chłopak siedzący pod drzwiami nie zwracał na nie większej uwagi.
- Jestem Evanna – przedstawiła się blondynka wlepiając w Liz wielkie jasnoniebieskie oczy. Druga dziewczyna nazywała się Julia.
- Wiesz, Liz – zaczęła opowiadać Evanna. – Spokojnie siedziałyśmy w przedziale, kiedy przyszło do nas czterech niezbyt miłych chłopców. Stwierdzili, że zajęli przedział i musiałyśmy zmienić miejsca. – Liz uśmiechnęła się myśląc o „czterech chłopcach”, których ona też poznała.
- Ten okularnik był całkiem ładny, zresztą ten czarnowłosy nie był gorszy. – Jedyną reakcją na wypowiedź Juli było prychnięcie spod drzwi. Czyli chłopak przysłuchiwał się ich rozmowie. Julia nie zdążyła nic powiedzieć, bo właśnie wtedy drzwi przedziału otworzyły się. Stały w nich dwie osoby. Musiał być szóst albo siódmoklasistami.
- Witaj Regulusie! – powiedziała dziewczyna o czarnych kręconych włosach do chłopaka siedzącego pod drzwiami.
- Bella! Miło cię widzieć. – Chłopakowi od razu poprawił się humor. – I Rudolf - zauważył stojącego za dziewczyną wysokiego chłopaka i skinął mu głową. Bella zmierzyła wzrokiem pozostałych pasażerów przedziału.
- Czemu nie przyszedłeś do nas, Reg?
- Nie mogłem was znaleźć ale teraz chętnie zmienię miejsce. – Obrzucił dziewczyny pogardliwym spojrzeniem i wyszedł zabierając swoją torbę.
- Totalny brak kultury. Jak można być aż tak niewychowanym. – Evanna jako jedyna skomentowała całą sytuację.
***
Pociąg zatrzymał się na stacji, kiedy wokół było już ciemno. Nawet światło księżyca było tego wieczoru jakby wyłączone, bo niebo zasłaniały gęste chmury, z których siąpił deszcz.
Liz wysiadła z wagonu jako jedna z ostatnich. Z lekko niezadowoloną miną spojrzała na chmury, jej twarz była już wilgotna od mżawki. Przyczyną niezadowolenia nie była jednak pogoda. Liz nie przeszkadzał deszcz. Chodziło o ubranie, które miała na sobie. Szkolny mundurek. Nie miała nic przeciwko białej bluzce z kołnierzykiem, czarnej pelerynie narzuconej na wierzch, ani nawet krawatowi, który zawiązany luźno był całkiem znośny. Najgorsze było to, że zamiast spodni musiała ubrać spódniczkę. Nienawidziła spódniczek, sukienek i wszystkich innych ubrań na dolną część ciała, które nie miały nogawek.
- Pirszoroczni! Tutaj! – usłyszała. Kierując się w stronę nawołującego ciągle głosu stanęła na końcu grupy. Nad zebranymi pierwszoklasistami górował bardzo wysoki mężczyzna. Liz bez trudu rozpoznała w nim Hagrida, który pomagał jej w zakupach na Pokątnej. Chciała do niego pomachać, ale był bardzo zajęty przeliczaniem czy wszyscy są.
- No dobra, chodźcie!
Poprowadził ich drogą prowadzącą przez las. Po jakimś czasie zmieniła się ona w wąską ścieżkę, a oni musieli iść gęsiego. Deszcz cały czas siąpił. Gdyby miała na sobie swoją bluzę naciągnęłaby na głowę kaptur, ale czarna szata miała tylko wysoki kołnierz. Liz cały czas szła na końcu grupy dobrze więc widziała zamieszanie kilka osób przed nią. Regulus, którego poznała w pociągu wyminął coś patrząc z pogardą na ziemię. Nie, on wcale nie patrzył na ziemię. Liz przekonała się o tym gdy doszła do miejsca zdarzenia, w którym nikogo już nie było. Nikogo oprócz chłopaka leżącego na mokrej ściółce z boku ścieżki.
Jego prawa noga była nienaturalnie większa od lewej, ale Liz zbytnio to nie zdziwiło. Szybko zauważyła, że prawa była po prostu w gipsie. W obu rękach trzymał kule do podpierania się. Wąska leśna ścieżka nie była chyba najlepszą drogą dla kogoś kto chodzi o kulach. Liz pomogła mu wstać.
- Wielkie dzięki. Ktoś mnie popchnął. Jestem Rudi, nie pytaj od jakiego imienia to skrót, bo już nie wyjdziesz z tego lasu – powiedział groźnie, jednak jego twarz rozjaśnił uśmiech.
- Ja jestem Liz. Wiesz, chodźmy może dalej, bo naprawdę zostaniemy w tym lesie.
Grupy nie było już widać, ale idąc ścieżką ( nie za szybko ze względu na Rudiego) dogonili pozostałych uczniów, którzy stali na skraju lasu, nad brzegiem jeziora. Zobaczyli na co wszyscy patrzą i szczęki im opadły. Hogwart. Ich nowa szkoła. Zamek wyglądał tak… zamkowo i … po prostu jak z bajki. Liz nie mogła uwierzyć, że właśnie stoi nad jeziorem i patrzy na zamek, który jest jej nową szkołą i domem. To było takie niewiarygodne.
Wsiadali do łódek po cztery osoby. Liz pomagała Rudiemu i znaleźli się w jednej razem z Evanną i ciemnoskórym chłopakiem, który przedstawił się jako Tony.
- Nie mogli poskładać ci nogi za pomocą czarów? – spytała Liz Rudiego.
- Pewnie tak, ale wiesz… jestem z rodziny mugoli i byłem u mugolskiego lekarza.
- Do jakiego domu chcielibyście trafić? – spytał Tony.
- Sama nie wiem, nie zastawiałam się nad tym – odpowiedziała Liz zgodnie z prawdą.
- Mam nadzieję, że trafię do Ravenclawu. Może brat przestałby mówić, ze jestem głupkiem – wyznał Rudi patrząc na swoje stopy.
- On też jest tutaj? –spytała Liz.
- Nie, tylko ja w naszej rodzinie… no wiecie.
- Wolę nie myśleć co powiedzieliby rodzice gdybym trafił do Slytherinu. – Odezwał się Tony. – Chciałbym zostać Gryfonem.
- Osobiście uważam, że mądrość jest ważniejsza od siły. Może trafimy do jednego domu? – powiedziała Evanna kierując pytanie do Rudiego.
- Wszystko rozstrzygnie Tiara Przydziału. – Zakończył Tony.
***
Siedząc przy stole swojego domu Liz uznała, że Ceremonia Przydziału nie była taka straszna, jednak, gdy jeszcze chwilę wcześniej stała w rządku uczniów nogi miała jak z waty. Stojący obok niej Rudi też ledwo się trzymał. Kiedy profesor McGonnagal, który prowadziła ceremonię wyczytała jego nazwisko prawie przewrócił się o swoją kulę. Trafił do Ravanclawu tak jak chciał. Evanna dołączyła do niego chwilę później i oboje posyłali Liz krzepiące spojrzenia. Gdy dziewczyna usłyszała swoje nazwisko usiadła na stołku, a Tiara Przydziału spadła jej aż na oczy. Decyzję podejmowała tylko ułamek sekundy i już chwilę później Gryfoni przywitali Liz burzą oklasków. Usiadła obok Toniego, który był cały rozpromieniony. Do Gryffindoru dołączyli jeszcze: Carmen, której karnacja przypominała odcieniem mleczną czekoladę, a jej brązowe włosy były zaplecione w całą masę warkoczyków , Shaunee o włosach rudych jak marchewka i trzej chłopacy: blond włosy Gilbert, piegowaty Erik i bardzo wysoki Terry.
Kiedy Julia Wright odeszła do stołu Hufflepuffu dyrektor powiedział do uczniów kilka słów i na stołach pojawiły się półmiski pełne najróżniejszych pyszności. Przez stres Liz zapomniała o głodzie, jednak teraz z chęcią przyjęła od Toniego miskę z pieczonymi ziemniaczkami.
Kiedy wszyscy mieli już pełne brzuchy potrawy zmieniły się w desery, które znikały ze stołów w zastraszającym tempie. Liz nie obchodziły pyszne ciasta ani puchary z lodami. Chciała znaleźć się w jakimś cichym miejscu, zamknąć oczy i spokojnie pomyśleć. Musi napisać list do Franka. Tyle tu niezwykłych rzeczy. Na pewno go to zainteresuje. Gdy po raz setny tego wieczoru spojrzała w górę po raz setny zobaczyła nad sobą niebo pełne chmur a nie sufit, który powinien w tym miejscu być. Chciałaby się przejść. Tak, chętnie poszłaby na spacer. Przewietrzyłaby się, pooddychała świeżym powietrzem. Chciała poczuć jak wiatr rozwiewa jej włosy, gdy jednym ruchem ręki zmienia swój jasno brązowy ogon w kłębowisko niepoukładanych kosmyków.
Skrzywiła się gdy pod stołem ktoś szturchnął ją w kolano. Chociaż zwykle była bardzo zwinna i nie miała problemu z przejściem wysokiego płotu to czasami wpadała w dziwny nastrój zamyślenia, była wtedy lekko otępiała i miała problemy z równowagą. Wpadła w taki nastrój płynąc łódką i gdy wychodziła na kamienisty brzeg przewróciła się zdzierając prawe kolano do krwi. Następna wada spódniczek. Gdyby miała spodnie kolano byłoby tylko lekko obtarte. Krew szybko przestał ciec z rany, a z zaschniętej cieczy stworzył się strup, jednak gdy uderzyła w coś kolanem, to trochę zabolało. Przejechała dłońmi po chropowatych bruzdkach z zaschniętej krwi. Powinna przemyć rany przed zaschnięciem, przecież w środku mogła zostać ziemia albo coś innego.
Nie słuchała zbyt uważnie przemówienia dyrektora, więc zdziwiła się gdy nagle wszyscy zaczęli wstawać.
- Chodź – Tony szturchnął ją w ramię, więc wstała i smętnie powlokła się za nim i innymi pierwszorocznymi Gryffonami, których prowadziła niska dziewczyna będąca prefektem. Liz z lekką konsternacją przyglądała się mijanym obrazom. Czy to jej odbiło, czy postacie na obrazach naprawdę się poruszały? A schody? Nie myślała, że jest aż tak zmęczona, żeby wymyślić ruszające się schody, czy one mogłyby być prawdziwe?
W końcu doszli do portretu dość puszystej kobiety. Prefekt odwrócił się do nich i powiedział:
- To portret Grubej Damy, który jest wejściem do Wieży Gryffindoru. Musicie podać jej hasło, które w tym miesiącu jest bardzo łatwe do zapamiętania, brzmi bowiem: Ślizgoni to kretyni.
- Zapraszam do środka – odezwała się kobieta ubrana w różową suknię z całą masą koronek i uchyliła róg portretu. Zaczęli kolejno przechodzić przez dziurę aż znaleźli się w okrągłym pomieszczeniu. Porozstawiane po wszystkich kątach fotele wyglądały na bardzo wygodne, a ogień rzucał na wszystko przyjazne światło. Prefekt mówił coś o godzinach policyjnych i innych bredniach ale Liz znowu nie słuchała. Rozglądała się dookoła. Wszędzie widać było szkarłat i złoto, a także postać lwa. Pierwszoroczni rozeszli się do dwóch drzwi znajdujących się naprzeciwko siebie. Jedne prowadziły do sypialni dziewcząt, a drugie chłopców. Liz poszła za Shaunee i Carmen. Po krótkiej wspinaczce znalazły się w pokoju o kształcie półkola. Stały tam między innymi trzy łóżka z kolumienkami i przewieszonymi między nimi szkarłatnymi kotarami. Liz odnalazła swój kufer przy łóżku stojącym najbardziej w rogu, obok okna. Przy łóżku stała drewniana szafka nocna, a na niej zapalona świeca. Dziewczyna usiadła na swoim łóżku i wyjrzała przez okno. Była pewna, że gdyby noc była bezchmurna widziałaby brzeg jeziora i kawałek lasu.
Uśmiechnęła się do siebie. Będzie fajnie. Zacznie życie od nowa.
Komentarze:
canadian pharmacy online Piątek, 26 Czerwca, 2020, 23:20