Startuj z namiNapisz do nasDodaj do ulubionych
   
 

Pamiętnikiem opiekuje się Meg

  ...The end...
Dodał Malfoy Wtorek, 31 Marca, 2009, 19:02

Moi drodzy. Kochane Czytelniczki, Czytelnicy, Znajomi i Nieznajomi. Nie jestem w stanie pisać dla Was pamiętnika Dracona tak, jak dotąd. Próbowałam odnaleźć go w sobie, lecz nie udało się. Wiele zyskałam podczas pracy nad tym pamiętnikiem i tego nigdy nie będę żałować. Cieszę się, że dzięki temu poznałam również wielu wspaniałych ludzi. Dziękuję za wszystko. Szczególne podziękowania dla tych, którzy skomentowali wpisy w tym pamiętniku 740 razy. Tak, myślę, że średnio 9 komentarzy za wpis a 740 takich za 80 notek, to wynik, z którego możecie być dumni. Mam nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto przejmie ten pamiętnik i będzie pisał go ku równej bądź i większej Waszej uciesze, kochani :-) Ja pozostaję z Wami nadal jako Margot z pamiętnika Marty Pears (halo, co tam tak mało komentarzy? :P) oraz Marta G z ZKP. Dziękuję raz jeszcze ;*

[ 5473 komentarze ]


 
80. Tajemniczy animag z wolna odsłania karty.
Dodał Malfoy Sobota, 21 Lutego, 2009, 20:52

Wybaczcie, że tak długo nic nie dodawałam, ale nie miałam czasu zająć się Draconem. Teraz już ten czas na nowo mam, sesja minęła, ulga w oddechu :-) Zapraszam też do Marty Pears ;*

- - -

9 sierpnia, poniedziałek, 22:19

Padam dosłownie z nóg. Państwo Rogers dostali dziś kopniaka energii i zaproponowali wycieczkę… statkiem. Tak, statkiem!
-Mam nadzieję, że żadne z was nie ma choroby morskiej?- zapytała Madam Rogers przed wejściem na pokład, patrząc na nas spod umalowanych rzęs i powiek. Nawet przegub, zdobny w markowy, złoty zegarek wygięła w teatralnym geście niepewności.
-Nie.- odpowiedzieliśmy Pansy i ja, chociaż przyznam szczerze: jak znaleźliśmy się na pokładzie, poczułem dziwny skurcz w brzuchu. A właściwie , zastanowiłem się, podchodząc do ławeczek i siadając na niej, skąd mam wiedzieć, że nie mam choroby morskiej, skoro nigdy wcześniej nie płynąłem statkiem? Wolałem sobie nie odpowiadać na pytanie i dla całkowitej pewności zamknąłem oczy. Tak zdecydowanie lepiej!
Wycieczka trwała półtorej godziny. Pani Rogers najpierw strasznie naciągała nas na stanie przy burcie i obserwowanie widoków oraz rozpryskujących się fal, ale po pół godzinie, gdy jej syn przypomniał, że przestała być pilotem wycieczek po ślubie, umilkła (wreszcie). Dzięki temu mogłem w ciszy zastanowić się nad dziwnymi zdarzeniami (zastanawianie się odsuwało na dalszy plan nieprzyjemne dolegliwości związane z kołysaniem statku), a było ich całkiem sporo.
Dlaczego ten facet się ukrywał? Dlaczego, skoro jest legalnym animagiem, jak mniemam, bardzo chciał pozostać niezauważonym? Co zrobił, że tak się bał ludzi, co miał na sumieniu? I jaką tajemnicę ukrywa Alex? Co się stało z jej rodzicami? , pytałem się, próbując dojść do racjonalnych wniosków lecz niestety, nie udało mi się to. Nagle statkiem wstrząsnęło porządnie, łupnęło w pokład i zrzuciło mnie z ławki.
-Co jest…?!- zacząłem, zły i z lekka przerażony tym, że serce podeszło mi do gardła.
-To normalne, silniejsza fala.- odpowiedziała mi pani Rogers, spokojnie stojąca przy burcie i wystawiająca twarz do słońca. Z trudem powstrzymałem się od grymasu.
-Wstawaj, stary.- mruknął Dan, podając mi rękę. Usiadłem na ławce i strzepnąłem spodnie. Dan miał szczególną minę.
-No?- zachęciłem go, oglądając się na jego starszych (byli zbytnio zajęci widokami, by zwracać uwagę na nas). Pansy stała za nim i też miała coś w oczach, co mnie zaintrygowało.
-Wiesz, gdzie leży Coast New, prawda?- zapytał Dan. Spojrzałem na niego, zastanawiając się, czy aby zadurzenie się w Alex nie pomieszało mu zmysłów, ale on nie żartował.
-Tak, raczej tak…- odpowiedziałem niepewnie, bo czego można spodziewać się po utajonych wariatach? Tacy są podobno najgorsi. -Ale nie zapytasz mnie, jak mam na imię, prawda?
-Co? Nie, skąd!- nie zrozumiał. -Chodzi mi o to, że…- zniżył głos do szeptu i pochylił się ku mnie konfidencjonalnie. -o dwie mile stąd znajduje się Fricon i… spójrz tu- podał mi wydanie Proroka Codziennego , którego nagłówek głosił: UCIECZKA GROŹNEGO WIĘŹNIA. Rzuciłem okiem na artykuł a potem na przyjaciół.
-Klik!- Pan pstryknęła palcami. -Zaskoczyłeś?
-Ożesz…- odpowiedziałem inteligentnie. -Czyli widzieliśmy tego Blacka tamtej nocy przy Coast New… wolał się pojawić tam, niż we Fricon, gdy każdy wie, że we Fricon jest punkt połączenia z Azkabanem. Ukrywał się, bo jest - zerknąłem do artykułu- mordercą, zbiegłym więźniem… to dlatego miał takie podarte ciuchy i wyglądał, jak żebrak!- ostatnie zdanie niemal wykrzyczałem, ale Dan zaraz mnie uciszył kopniakiem.
-Z łaski swojej milcz.- polecił. -Chyba nie chcesz, żeby starzy zrobili aferę, że widzieliśmy tego gościa? Zaraz by się zaczęło!
-Więc mamy udawać, że o niczym nie wiemy?
-Wolisz lecieć do Ministerstwa z gębą, żeby w nocy cię zaszlachtował?- odpowiedziała pytaniem na pytanie Pansy. Troszkę się skrzywiłem, więc dodała z ulgą: -No, to zapomnij o kablowaniu.
-Ale jeśli będą wiedzieli, że tu był… szybciej go złapią, zabije mniej ludzi i w ogóle…- wahałem się w dalszym ciągu. Zaczęli mi tłumaczyć natarczywym szeptem, że popełniłbym straszne głupstwo, wyrywając się z informacją na temat Blacka.
-To morderca.- syknęła Pansy. -Uciekł nie po to, żeby założyć rodzinę i mieszkać w kolorowej willi z ogródkiem. Nawet najbardziej zdesperowani nie uciekają stamtąd tylko dla wolności. Im dłużej przemilczymy, tym lepiej dla nas. Na pewno mam rację.
-Jak chcecie…- zgodziłem się, czując szum w głowie, bo ich rewelacyjne odkrycie z deczka mnie ogłuszyło. Na szczęście, dopływaliśmy już do przystanku w małej, rybackiej wiosce. Grunt pod nogami, to jest to!
Niestety, moje nadzieje na chwilę odpoczynku rozwiały się równie szybko, jak się pojawiły.
-Tu jest wiele pasjonujących zabytków, to wasza jedyna okazja w życiu, by je zobaczyć, to fascynujące przeżycie!- mówiła z werwą pani Rogers i wyruszyliśmy na zwiedzanie. Na ten temat mam do powiedzenia tylko tyle: NIENAWIDZĘ zwiedzania. NIGDY więcej. Jeśli kiedykolwiek będę miał żonę i dzieci, NIGDY nie będę zmuszał ich do zwiedzania. NEVER.
O, Dan właśnie mnie minął i powiedział, że powinienem się położyć, bo kiwam się nad pamiętnikiem jak ich śp. skrzatka w chwilach depresji nad butelką piwa kremowego. Ma rację, chyba czas do łóżka.

12 sierpnia, czwartek, 11:58

No, tak. Państwo Rogers pojęli wagę informacji o zbiegłym więźniu, zawłaszcza, że widziano go w okolicach naszego miasta - ktoś doniósł, że znaleziono zwinięty, podarty kaftan więzienny w krzakach nad wodą. Starsi Dana spanikowali i kazali nam się natychmiast pakować. W godzinę zebraliśmy się i zdążyliśmy na pierwszy przedpołudniowy pociąg do Londynu. Prawdę mówiąc, jeszcze czuję, że nie ochłonąłem. Wrzaski matki Dana chyba spiłowały mi doszczętnie nerwy.
-Szkoda, że wyjechaliśmy bez pożegnania z tymi z Walii.- westchnął Dan, gdy już ulokowaliśmy się w przedziale a on przyniósł z bufetu trzy butelki oranżady. -Sorry, że tak wyszło…
-Daj spokój, to nie twoja wina. Oni po prostu się bali, zachowali się odpowiedzialnie.
-Draco ma rację, Dan, było fajnie, nawet tylko przez parę tych dni.
-No, tak… nawet nie mamy ich adresu i w ogóle…- resztę wymamrotał w szybę, do której odwrócił wzrok. Uhu, niedobrze , pomyślałem. Naprawdę go wzięło…
-Spoko, stary.- klepnąłem go po ramieniu. -Ja pamiętam, gdzie mieszkają, John mi opowiadał.
-I nic nie powiedziałeś??!!- w pierwszej chwili chyba miał ochotę mi przywalić, ale w drugiej, opanował się i natychmiast rozpogodził. Zerknął na Pansy.
-Daj spokój.- prychnęła. -I tak wiem, o co wam chodzi.
-O co??
-O to, że się zabujałeś w Alex.- pokręciła głową i wyszła na korytarz, by tam patrzeć na widoki.
-Ty wiedziałeś, że ona jest taka inteligentna?- zapytał, patrząc z niedowierzaniem na jej sylwetkę za drzwiami. -Skąd te laski wszystko wiedzą?
-Nie wiem.- parsknąłem śmiechem. -Ale ja też wiedziałem, a jestem facetem. Może to ty jesteś inny?
-Inny? Chcesz w dziób?
-No, dobra, dobra, żartowałem! Dan, nie bij!
Wybacz na chwilę, ale muszę mu oddać. Nie daruję mu tej fangi!

piętnaście minut później

Pansy ostro po nas pojechała, jak wróciła i zobaczyła nas tłukących się.
-Zachowujecie się jak dzieciaki i dziwicie się, że nie chcemy potem mieć z wami do czynienia w tym wieku?- zapytała wyniośle, siadając na swoim miejscu. -Lepiej byście pomyśleli, co z tym Blackiem, a nie.
-A co mamy myśleć?- zapytałem z udaną urazą. -Zdaje się, że kazałaś nam milczeć?
-Milczeć, nie myśleć. Zastanawia mnie, po co zwiał z Azkabanu. Taki ktoś, jak on… co on miał w życiu, do czego mógł wrócić? Przecież skazali go dawno temu, chyba dziesięć lat…
-Dwanaście.
…no, właśnie, dwanaście, więc miał wtedy… ee… jakieś… dwadzieścia parę lat! Praktycznie całą młodość przesiedział w pudle, nie miał nawet czasu na założenie jakiejś rodziny, czy coś w tym stylu… dlaczego więc nagle, po tych parunastu latach zachciało mu się wrócić do cywilizacji?
-Może musiał załatwić jakieś dawne porachunki i nie chciał czekać? Dostał przecież dożywocie za zabójstwo, nie?
-Porachunki? Nie wydaje mi się. Musiałby mieć wroga już w szkole, żeby po tylu latach chcieć się zemścić, za co zresztą? Moim zdaniem, to jakaś dziwna sprawa.
-Pansy, czy my naprawdę musimy teraz roztrząsać psychikę jakiegoś popapranego zabójcy?- wzniosłem oczy do nieba. -Co nam tego przyjdzie?
-No, jak to…- spojrzała na mnie ze złością lecz nie dokończyła, bo właśnie państwo Rogers przyszli oznajmić, że idziemy na obiad do pociągowego bufetu i musieliśmy wychodzić. Próbowałem jej coś powiedzieć, ale tylko rzuciła dumnie głową i powiedziała, że jestem głupi. No, świetnie , westchnąłem, zamykając za sobą drzwi przedziału. Wracamy z wakacji po paru dniach, widzieliśmy groźnego zbiega, o którym nie możemy nikomu powiedzieć a teraz na dodatek dowiaduję się, że jestem głupi! Życie jest takie niesprawiedliwe…

[ 1650 komentarze ]


 
79.Chwila grozy i chwila ulgi,plażowanie z Walijczykami i nostalgiczna noc.
Dodał Malfoy Poniedziałek, 26 Stycznia;, 2009, 17:44

-Idziemy już w dół od co najmniej dwudziestu minut. Chyba czas, żeby pojawiła się jakaś droga w bok, co?- Pansy skrzywiła się i podniosła nogę. -W dodatku obtarłam sobie piętę i odechciało mi się wszystkiego. Gdzie my jesteśmy?
-Nie mam zielonego pojęcia, Pansy.- odpowiedziałem z rezygnacją i desperacją. -Mam wrażenie, że cały czas kręcimy się w kółko i że zostawiliśmy miasteczko daleko za sobą. Może odpocznijmy chwilę?
Pansy bez słowa usiadła na murku, który cały czas nam towarzyszył i zwiesiła głowę. Chyba naprawdę miała wszystkiego dość, od momentu, gdy zgubiliśmy Dana, przeszliśmy całkiem sporo i tylko bardziej się zakręciliśmy. Teraz naprawdę już nie wiedziałem, z jakiej strony przyszliśmy, nie mówiąc o tym, w którą powinniśmy iść, aby wrócić z powrotem do Coast New. Jak na ironię, nie mijał nas ani jeden człowiek, było pusto, ciemno i cicho.
Usiadłem obok Pansy i westchnąłem. Nie spojrzała na mnie, więc nieśmiało wyciągnąłem rękę i pogładziłem ją po gołym ramieniu. Ślicznie wyglądała w ciemnoróżowej bluzeczce na ramiączkach i białych szortach, ale zaczynało się robić nieco chłodnawo.
-Nie martw się, Dan i jego starzy na pewno są już od dawna w hotelu.- powiedziałem, żeby coś powiedzieć. -Zejdziemy na sam dół, na pewno gdzieś dotrzemy i zapytamy kogoś o drogę. Zobaczysz, pewnie będzie tak, jak gdy szukaliśmy…- urwałem, bo usłyszałem wyraźny szelest w krzakach za murkiem. Znieruchomiałem i spojrzałem na Pansy, która też zesztywniała. Palcem nakazałem jej ciszę, chociaż żadne z nas nie miało odwagi się ruszyć, a co dopiero - odezwać.
Szelest powtórzył się, wyraźniej i bliżej, niż przedtem. Przemknęło mi przez głowę, że to może być jakieś zwierzę, nie zdążyłem jednakże sprecyzować myśli, gdy usłyszałem coś, jakby chrząknięcie i pyknięcie. PYKNIĘCIE, takie, jak przy aportacji
-Na trzy zejdziemy.- powiedziałem bezgłośnie do Pansy, która siedziała, jak słup soli. Kiwnęła głową. Zgiąłem jeden palec, potem drugi, a gdy zgiąłem trzeci, oboje zeskoczyliśmy z murku. Pansy chciała w pierwszym przebłysku uciekać w górę, ale ja pociągnąłem ją za wydmę, którą wypatrzyłem wcześniej.
Padliśmy plackiem na piach, nie wiedząc, czy ten tajemniczy ktoś zauważył nas, czy nie i patrzyliśmy na siebie z przerażeniem. Po krótkiej chwili, gdy nic się nie działo, odważyłem się wychylić nos zza wydmy i skamieniałem.
Na ścieżce stał czarny, dość duży acz wychudzony pies. Rozglądał się, dysząc, przez chwilę patrzył w stronę naszej wydmy, ale potem spojrzał w inną stronę.
-Pansy, to tylko…- zacząłem ledwo dosłyszalnym szeptem, dotykając zimnej dłoni Pan i zaniemówiłem. Pies przemienił się w człowieka i oto teraz widziałem w odległości kilku stóp od siebie wysokiego, zarośniętego, zaniedbanego mężczyznę w podartych łachmanach, ze zmierzwionymi włosami i splątaną brodą. Choć był mrok, widziałem jego błyskające oczy.
Dziwny mężczyzna rozejrzał się czujnie a potem ruszył szybkim krokiem w stronę ścieżki, odbijającej w bok od naszej wydmy. W trzy sekundy znikł mi z oczu, a ja padłem z powrotem na ziemię i zamknąłem oczy, licząc w duszy do pięciu.
-Już go nie ma, pewnie jest daleko.- usłyszałem głos Pansy i otworzyłem oczy.
-Widziałaś go?- tyle tylko byłem w stanie z siebie wydusić. Pansy pomogła mi wstać - nogi miałem jak z galarety - i wróciliśmy ostrożnie na trakt. Rany boskie, kto to był, to musiał być jakiś wariat! Kto normalny kryje się po krzakach pod postacią psa?!
-Uspokój się.- syknęła, rozglądając się. -Nie rozmawiajmy tutaj o tym, wracajmy do góry, do tamtej wąskiej drogi.
Choć w duszy kotłowało mi się od rozszalałych myśli, obrazów i domysłów, usłuchałem jej. Pansy błyskawicznie odzyskała równowagę, zachwianą zniknięciem Dana a ja - przyznam się bez bicia - chętnie poddałem się jej dowodzeniu. W końcu mogłem na nią liczyć no i w tej sytuacji, lepiej było słuchać kogoś, kto mówił mądrze.
Minęło kolejne kilkadziesiąt minut, nim udało nam się wrócić na rynek. Nie pamiętam, jak szliśmy, dość, że natychmiast zapytaliśmy pierwszego lepszego przechodnia o drogę do Es Palomy i udaliśmy się do hotelu, bacząc uważnie na nazwy ulic oraz skrzyżowania. Kilkanaście minut później (szliśmy ciągle z górki) znaleźliśmy się z powrotem w eleganckim holu, gdzie zaraz dopadł nas nieludzko zdenerwowany Dan.
-Gdzie wyście łazili, jak rany Boga, myślałem, że was kto porwał i zabił!- wyrzucał nam, gdy wracaliśmy windą na swoje piętro. -Co wam odbiło, wiecie, co ja przeżyłem?
-A wiesz, co my przeżyliśmy?!- odparowałem, ciesząc się w duchu z tej idealnej okazji rozładowania skumulowanych we mnie emocji. -Trzeba było trzymać się z nami, a nie, odchodzić gdzieś i potem jeszcze na nas się drzeć!
-Ja się nie drę, przecież mówiłem, żebyście zaczekali!
-Zamknijcie się obydwaj, albo zamknę się w apartamencie i nie wpuszczę was do rana!- dotąd milcząca Pansy podniosła głos. Minę miała taką, że lepiej było z nią nie zadzierać, więc umilkliśmy, obrażeni i dopiero w pokoju zaczęliśmy dyskutować na nowo.
-Myślałem, że widzę Alexandrę , Polly i tego ich brata, obejrzałem się za nimi, a wy w tym czasie zniknęliście. Myślałem, że poszliście do przodu, więc pobiegłem dalej, ale was nie było. Cofnąłem się, zaczęłam zaglądać do każdego sklepu, bo, mówię sobie, pewnie zatrzymaliście się gdzieś i tyle. W końcu dałem za wygraną i uznałem, że jak tak dalej będę latał, to pogubimy się doszczętnie i postanowiłem wrócić do hotelu i tu na was poczekać. Czekałem chyba ze czterdzieści minut, w dodatku moi starzy wsiąkli gdzieś, ale bałem się wyjść znowu do miasta, żeby się z wami nie minąć. W dodatku sam pomyliłem ze trzy razy drogę do hotelu.
-A my szukaliśmy cię po każdej uliczce, wróciliśmy do tej restauracji, co jedliśmy w niej kolację, ale nie było ani twoich rodziców, ani ciebie. Uznaliśmy też, że po prostu dotrzesz sam do hotelu i też zbłądziliśmy.
-Wyszliśmy z miasta, doszliśmy chyba nad morze, bo tam były wydmy i wtedy stało się coś strasznie dziwnego.- Pansy spojrzała na mnie i opowiedziała Danowi o dziwnym psie w ludzkiej postaci.
-Jeśli zmienił się z psa w człowieka, to pewnie był animagiem, czyli posiada zdolność do zamieniania się w zwierzę i odwrotnie. - wywnioskował Dan, opierając się o ścianę i marszcząc czoło. -Ale jeśli animag, to teoretycznie nie miał czego się bać, na to jest licencja…
-Może jej nie miał?- podsunąłem.
-Coś ty, mówicie, że to był facet pod czterdziestkę, taki na pewno ma licencję, w końcu po co takiemu uczyć się na starość animagii? No i dlaczego się tak z tym krył…
-On wiedział, że ktoś go widział.- powiedziała ponuro Pan, podwijając nogi i oplatając je ramionami. -Moim zdaniem, uciekał.
-Mówiłem, że wariat.
-To nie był zwykły wariat, Draco. Gdyby był wariatem, gadałby do siebie, a nie zwiewał świadomie.
-Mógł mieć manię prześladowczą.
-Nie wyglądał na takiego. Mówię ci, on zwiał.
-Moim zdaniem, zwiał z psychiatryka i świeć Panie nad jego duszą, aby mu się powiodło.- zakończyłem, aby nieco rozładować sytuację, choć w gruncie rzeczy wydawało mi się, że było coś o wiele bardziej niepokojącego w zachowaniu tego człowieka - psa. Pogadaliśmy jeszcze trochę a potem po kolei zajmowaliśmy łazienkę. Z wybiciem pierwszej w nocy wszyscy byliśmy w łóżkach. Długo leżałem, wpatrując się w sufit i przypominając sobie tę mrożącą krew w żyłach chwilę na wydmie. A co, jeśli to nie był taki sobie zwykły wariat i teraz będzie grasował w Coast New, żeby nas znaleźć i zabić…?

Następnego dnia wstaliśmy dość późno, ale i tak musieliśmy czekać jeszcze prawie godzinę na rodziców Dana. Chyba wieczór im się udał, bo wyglądali na zmęczonych lecz zadowolonych (co za brak odpowiedzialności, ani słówka o tym, czy bezpiecznie dotarliśmy do hotelu i czy nie spotkaliśmy jakiś dziwnych nieznajomych!). Po śniadaniu poszliśmy na plażę i dużo czasu zmitrężyliśmy na znalezienie pustego fragmentu plaży. Wszędzie było pełno ludzi, leżaków, ręczników parasoli i małych, rozwrzeszczanych dzieciaków, o które trudno było się nie potknąć. W końcu jednak wyczailiśmy z Danem ładny kawałek pustego piachu nad wodą i ruszyliśmy z naszymi ręcznikami w tamtą stronę lecz w tej samej chwili z przeciwka na piach weszły trzy osoby.
-To nasz teren.- powiedziała Alexandra, odrzucając gniewnie warkocz na plecy i mierząc nas nieprzyjaznym wzrokiem.
-Al, daj spokój, to przecież ci z Londynu!- Polly uśmiechnęła się do nas wesoło. -Miejsca jest dosyć, możemy się rozłożyć wszyscy.
-Świetny pomysł!- ożywił się Dan. -Hej, tu jest fajnie!- zawołał do rodziców, którzy przedzierali się brzegiem morza ku nam.
Kiedy doszli, akurat zetknęli się z rodzicami Polly, Johna i Alexandry - parą bardzo sympatycznie wyglądających trzydziestolatków w jednakowych, białych strojach kąpielowych.
Podczas gdy dorośli nawiązywali kontakt, my rozłożyliśmy się szybko na piasku. Próbowałem pomóc dziewczynom w ułożeniu ręcznika i nadmuchaniu materaca, ale o ile Polly chętnie mą pomoc przyjęła, o tyle jej siostra skwitowała to gniewnym uniesieniem ramion i odęciem warg. Dan był chyba niepocieszony, gdy i jemu dostało się tak mroźnym spojrzeniem, gdy zaofiarował się, że pomoże Alex rozstawić parawan w hawajskich kolorach. Tylko jedna Pansy dawała sobie z nimi wszystkimi radę, bo John zaciągnął ją do wody i tam razem zaczęli się chlapać i śmiać. Natychmiast ruszyłem z odsieczą, co skończyło się kurczem w kostce po tym, jak przyjąłem wyzwanie Johna, by dopłynąć do pierwszej mielizny.
-Nie wolno pływać bez natarcia ciała wodą i rozgrzania mięśni.- powiedział dziarsko, gdy, zgięty w pałąk z okrutnego bólu, próbowałem nie miotnąć w niego jakimś zaklęciem. Doskonale zdawał sobie sprawę, że w ten sposób pozbywał się mnie na dobre parę godzin, drań jeden! Nie pozwolę mu poderwać Pansy, nie…

8 sierpnia, niedziela, plaża w Coast New

Jestem spalony przez słońce! Całe szczęście, że nie spaliłem sobie twarzy, chociaż Pansy uważa, że jeśli nie posmaruję nosa jogurtem, to zejdzie mi skóra, ale ja w to nie wierzę - e, babskie gadanie!
W ciągu tych paru dni, które spędziliśmy dotąd w Coast New, przeszliśmy chyba z piętnaście mil, nie licząc pechowego pierwszego wieczora. Myślę, że plażę w kurorcie znamy lepiej od rybaków, a wszystko przez dociekliwość Dana. Jak nie mówi o Alex (a mówi coraz więcej, im silniej ona go ignoruje), to na pewno mówi o tym tajemniczym facecie, co przemienił się z psa w człowieka.
Uparł się, że chce zobaczyć miejsce, w którym się pojawił - więc zabraliśmy go tam wczesnym popołudniem, dobrze przeczuwając, że trafienie tam za dnia może być nieco kłopotliwie.
Potem zachciało mu się zejść na plażę i przejść nią w przeciwną od właściwej stronę co najmniej kilka mil. Zapytany o sens tego (ugh) spaceru odpowiedział, że szukał śladów animaga (chyba ich nie znalazł, bo szybko zgodził się na powrót). Powrót do miejsca, w którym czekali na nas państwo Rogers, był totalną masakrą. Wracaliśmy w największym upale, byliśmy zmęczeni i nieco zirytowani sobą wzajem. Dopiero mama Dana uświadomiła nam, że bulwarem byłoby szybciej…

Wczoraj wieczorem wybraliśmy się ze starszymi na balangę w klubie na dole. Dziewczynom zachciało się tańczyć - o, dziwo, nawet Alex złagodniała i zaczęła się śmiać, a my - tj. Dan i ja- rozmawialiśmy z Johnem przy bufecie. On pił piwo, my skromnie sok porzeczkowy z limetkowym wsadem. John ma już szesnaście lat, poza tym jego rodzice są luzakami w pełnej gali, jak sam twierdzi, choć, rzecz jasna, nie można wierzyć we wszystkie jego słowa.
-Więc mówicie, żeście widzieli jakiegoś cudaka nad morzem?- powiedział z zamyśleniem, popijając piwo i dzielnie się nie krzywiąc.
-Który przemienił się w psa.- uzupełnił Dan. -To znaczy, Draco widział i Pansy, tam, przy wydmie koło zejścia za miasteczkiem.
-Taa… w psa… to ciekawe. To w sumie chyba normalne, że większość pełnoletnich czarodziejów dysponuje tak pożyteczną umiejętnością, jak animagia. Może tamten facet nie chciał, żeby ktoś podebrał mu formę?
-Nie można podebrać komuś formy.- wtrącił czyjś dziewczęcy głos. Odwróciwszy się, ujrzeliśmy obok siebie ze zdumieniem Alex. Skąd ona tu się wzięła?! -Każdy kandydat na animaga ma unikatową formę, unikatowe zwierzę, w które się przemieni. Na to, czy to będzie kot, czy pies, jakiej maści i jakiej rasy, ma wpływ nie tylko widzimisię- a na pewno nie przede wszystkim- lecz uwarunkowania magiczne. Pewne cechy genetyczne, charakterologiczne, jest wiele tego typu czynników, które przyczynią się do wykreowania postaci zwierzęcia, w które się przemienimy.
-Wow, skąd ty to wszystko wiesz?- Dan prawie oblał się sokiem. Był pod dużym wrażeniem wykładu, jaki walnęła nam Alexandra, ja zresztą też, jednakże ja w odróżnieniu od niego miałem na tyle rozumu, by przemilczeć to. Czułem w kościach, że Alex mu nie odpowie albo rzuci ripostę, która będzie go kąsać po piętach do rana.
-Alex ma świra na punkcie animagii, od kiedy…- zaczął, ale Alex w tym momencie zbliżyła się do niego, wyrwała mu szklankę z ręki (słowo, nie wiem, jak można komuś wyrwać szklankę z piwem, ale ona to zrobiła!) i spojrzała na niego tak, jak czasem patrzy na mnie Granger (zazwyczaj wtedy, gdy nazwę ją ‘szlamą’).
-Nie mam świra, ty głupi ograniczeńcu i dobrze wiesz, co rodzice o tym sądzą.
-Którzy rodzice?- wyrwało się Johnowi z uśmieszkiem lecz zaraz się zreflektował.- Przepraszam, Al, wyrwało mi się głu…- nie dokończył, bo w tym momencie dziewczyna wylała mu na koszulę piwo a potem wybiegła z sali, odprowadzona zdumionym spojrzeniem Dana. Ja patrzyłem na zalany piwem jasnozielony len, jednakże de facto wciąż widziałem ten piorunujący wzrok Walijki.
-Zaraz wracam.- zsunąłem się z krzesła i ruszyłem w stronę wyjścia. Po drodze natknąłem się na Polly i Pansy: powiedziałem im, że Dan oraz John czekają na nie z drinkami bezalkoholowymi przy barze i raz - dwa wymknąłem się na dziedziniec.
Jeden rzut oka wystarczył mi by stwierdzić, że Alex nie ma w pobliżu. Pewnie poszła gdzieś w samotne miejsce, nad morze , pomyślałem rozsądnie i ruszyłem, chrzęszcząc sandałami po piasku, za budynek restauracji. Moja intuicja spisała się znakomicie: Alexandra siedziała na murku, oddzielającym teren knajpy od wydmy i patrzyła gdzieś w stronę horyzontu. Niepewien, czy czegoś mi nie zrobi, podszedłem do niej na dwa kroki.
-Wszystko OK.?- zapytałem bez specjalnych ceregieli, patrząc na jej włosy. Długie, ciemne, jak czekolada, lśniące, wyprostowane. Tak inne od prawie czarnych loków Polly, a przecież były w tym samym wieku…
-A nie widać?
-Widzę tylko twoje włosy. Owszem, są piękne, ale wolałbym patrzeć ci w oczy.
Prychnęła i spojrzała na mnie - czujnie, ostrzegawczo lecz zarazem piekielnie smutnie.
-Nic nie rozumiesz, Draco.- powiedziała, wstając i podchodząc do mnie. Dziwne, cały czas myślałem, że jest wysoka, a ona tylko unosiła wysoko zadartą głowę… teraz było widać naprawdę, że nie jest bambusem. Niezbyt wysoka, szczupła, gibka, jak trawa, w jasnofioletowym topie e na ramiączkach i białej spódniczce wyglądała dziewczęco, ale ponuro. Nie, nie ponuro. Raczej - jakby nie żyła w naszym świecie. Zamrugałem oczyma kilka razy. Ostatnio mam zwariowane myśli.
-Jak mi nie powiesz, to nic nie zrozumiem. Mogę się źle domyślać.- powiedziałem, licząc na to, że to ją przekona, ale ona tylko potrząsnęła lekko głową i wyminęła mnie. Zostałem tam jeszcze chwilę sam, patrząc jak Alex wcześniej na morze i oddychając głęboko.

[ 2346 komentarze ]


 
78. Nad morzem.
Dodał Malfoy Poniedziałek, 19 Stycznia;, 2009, 09:36

Hej Wam :) Dziękować ja pięknie za wszystkie komentarze, prześmieszne :P Liczę na to, że ten wpis też się spotka z Waszą przychylnością no i zapraszam do Marty, tam też nowa notka :) Buziaki 4 All ;*

* * * * * * * * * * * *

W swoim niedługim, ale i niekrótkim życiu bywałem nad morzem raz do roku, jeśli pozwalał nam na to czas oraz plany (częściej jednak wakacje kończyły się biznesowymi wycieczkami z szychami z MM, lub siedzeniem w domu i czekaniem na ojca, który wychodził i wracał, gdy było ciemno), więc kiedy jechaliśmy do Coast New, sądziłem, że będziemy tam robić to, co się w takich miejscach robi. Wiadomo, plaża, kąpiele, spacery może, dużo ryb i jodu, oczywiście oraz wieczorne przechadzki po okolicy. Musze przyznać, że się myliłem. Myliłem… na korzyść!
Kiedy zajechaliśmy około szóstej po południu na dworzec, nic jeszcze nie zapowiadało niesamowitości. Dopiero, gdy w godzinę później dotarliśmy do fantastycznego, wielopiętrowego, burżujsko wyglądającego hotelu o nazwie „Es Paloma” i weszliśmy do recepcji (kryształ, marmur, błękitne ściany, dużo roślin), państwo Rogers wręczyli naszej trójce klucz, mówiąc:
-To klucz do waszego apartamentu, dzieciaki. Pansy, dla ciebie jest ten pokój w głębi. Rozpakujcie się i odświeżcie, a za godzinę spotkamy się tutaj, w holu i pójdziemy na extra kolację.
-Jasne.- przytaknęliśmy wszyscy troje, chociaż - serio! - wszyscy byliśmy nieco zszokowani… ee… luzactwem państwa Rogers?
-Hej, wiedziałem, że twoi starzy są OK., ale nie sądziłem, że są aż tak… liberalni!- wyrwało mi się, gdy zabraliśmy swoje bagaże i ruszyliśmy z nimi w stronę windy, bardzo podobnej do ministerialnej.
-Szczerze, to ja też nie wiedziałem.- odpowiedział Dan, poprawiając sobie włosy. -Pansy, uważaj, bo potkniesz się o tamtą reklamówkę.
-Ja podniosę.- powiedziałem i przechyliłem się nad murem z naszych męskich dwu toreb, by podnieść reklamówkę z sandałami, która upadła Pan.
-Przepraszam, może pomóc?- usłyszeliśmy za sobą i jak na komendę, odwróciliśmy się wszyscy troje.
Przed nami stały dwie wysokie dziewczyny, jedna brunetka, druga blondynka, ale obie bardzo ładne. Obok nich stał dobrze zbudowany przystojniak z miną boksera, ale tchnął czymś fajnym.
-Też chcielibyśmy pojechać tą windą.- powiedział chłopak. -Jest mały tłok, pozwólcie, że wam pomożemy, to będzie raz - dwa.- to mówiąc, bez trudu ujął dwie nasze torby swoimi potężnymi dłońmi, a potem ukradkiem wyjął różdżkę i szepnął parę zaklęć, po których bagaże zmniejszyły gabaryty co najmniej dwukrotnie. Jego towarzyszki pomogły nam zebrać to w ramionach i już bez większych kłopotów wsiedliśmy do windy (ale nie można mieć pewności, że ten chłopak nie powiększył kabiny, majtał tą różdżką i wg Pan używał zaklęć niewerbalnych, a to już wyższa szkoła jazdy).
W środku nasi nieoczekiwani pomocnicy przedstawili się. Prezentacji dokonał chłopak.
-Jestem John, to jest Alexandra a to Polly, jesteśmy niestety rodzeństwem. Jesteśmy z Manchesteru, a wy?
-To jest Draco, to Pansy, a ja jestem Dan, wszyscy z Londynu.- uścisnął dłoń Johnowi i spojrzał na Alexandrę (brunetka). -Miło was poznać.
-Ty jesteś Draco?- John spojrzał na mnie, z trudem ukrywając uśmieszek pełen pobłażania i wzgardy. Już myślałem, że zacznie się śmiać, ale Polly szybko posłała mi słodki uśmiech i poprawiła sobie jeden ciemny kosmyk, wypadający zza jej słonecznych okularów.
-Ciekawe imię.- powiedziała. -Nadano ci je na cześć Teodozjusza Dragoniewicza czy też może tego malarza, Draquesa de Lonnetaire?
-Och, przestań.- prychnęła Alexandra, poprawiając uchwyt torby. Spojrzałem na nią z ukosa a ona w odpowiedzi zrobiła grymas.
-Prawdopodobnie nadano mi takie imię dlatego, że podobało się mojej matce.- wyjaśniłem, kiedy winda zatrzymała się na siódmym piętrze. -Tu wysiadamy.
-Fajnie, bo my też.- John wyszczerzył zęby i pomógł nam wyładować się z kabiny. -Może mamy pokoje obok siebie?
Z tym akurat nie miał racji: mieliśmy pokoje dosyć oddalone więc pożegnaliśmy się i każda trójka poszła w swoją stronę. Kiedy przeszliśmy obok pokoju 723 (taki był numer naszego ‘apartamentu’), stuknąłem Dana w ramię.
Ej, to nasz pokój, stary, dokąd to?
-Ach, tak, racja.- Dan spojrzał na nas nieprzytomnym wzrokiem i wyjął z kieszeni spodni klucz. Po krótkiej chwili znaleźliśmy się za drzwiami.
Apartament był dosyć wygodny i przestronny, ale nie był przesadnie luksusowy - no, może poza tym, że kanapy obite były kremowym safianem, w kuchni stały naczynia z pierwszej jakości żelaza a w łazience znajdowała się półkolista wanna z jaccuzi, którą nie pogardziłby nawet Zefirek.
Przebraliśmy się raz - dwa i zeszliśmy na dół, bo tak jakoś czas nam się niemiłosiernie dłużył w pokoju i woleliśmy posiedzieć w hallu.
-Co sądzisz o naszych nowych znajomych?- zapytałem Pansy, gdy rozsiedliśmy się w jasnych fotelach niedaleko zielonego kącika (doniczki z palmami, strumyk, kamienie, mikro - wodospad i błękitne podświetlenie). Dan kompletnie nas ignorował, wpatrzony w wejścia do wind.
-Na razie są w porządku.- odmruknęła. -Chociaż ta cała Alex nie potraktowała cię najmilej, a szkoda, bo obie są wyjątkowo atrakcyjne.
-Och, nieprawda.- zaprzeczyłem, wyczuwając w jej ostatnich słowach jakieś napięcie. -Wcale tak nie uważam, są zupełnie brzydkie!- zapewniłem ją gorąco, na co ona tylko spojrzała na mnie niemal tak kwaśno, jak wcześniej Alex. Miałem właśnie zapytać, o co jej chodzi lecz nie zdążyłem, bo w hallu właśnie pojawili się rodzice Dana.
-Cześć, dzieciaki, no i jak wam się tu podoba?- tata Dana wyraźnie tryskał humorem, czego nie można było powiedzieć o nas. -Pięciogwiazdkowy hotel najlepszej sieci na świecie, komfortowe warunki…
-Odpowiada ci twój pokój, Pansy? Nie brakuje wam niczego?- pytała w tym samym czasie pani Rogers. Odpowiadając, zapewniając, że jest świetnie i uśmiechając się grzecznie do siebie, wyszliśmy z Es Palomy.
Coast New przypominało prestiżowy, pełen magii kurort. Co i rusz napotykaliśmy znane nam z widzenia lub słyszenia osoby, nie mówiąc o drogich, znanych butikach, kuszących lodziarniach czy straganach z koralami, bursztynami i muszlami. Fantastyczne było też to, że szliśmy cały czas szpalerem niewysokich, jakby powpuszczanych w ziemię domków z bajecznymi ogródkami w głębi i mnóstwem okien. Ulice- nie, właściwie trakty piesze były po prostu zabetonowanymi, szerokimi drogami, pnącymi się coraz wyżej i wyżej, ku sercu miasteczka. Żeby tam dotrzeć - państwo Rogers uparli się, że zjemy typowo nadmorski obiad w centrum - musieliśmy się nieźle nagimnastykować, biorąc pod uwagę całkowity brak oznaczeń (nie, przepraszam, było jedno: namalowana na murze strzałka z napisem CENTER, ale Dan przypomniał sobie o niej, jak po raz dwunasty weszliśmy na ten sam dukt przy zboczu, na którym rosły drzewa oliwne), oświetlenia i nieznajomość terenu.
-To nic, dzieciaki, napawajcie się świeżym, morskim powietrzem i atmosferą, naładujcie baterie!- mówił nam raz po raz pan Rogers, przyciskając mocno do siebie odzianą w skąpą, jasnoczerwoną sukienkę swoją żonę. Pansy stłumiła uśmiech i spojrzała w bok.
-Patrz- pokazała dłonią odległy punkt. -Statek?
-Aha, faktycznie.- podszedłem do niej i wysiliłem wzrok. Widziałem linię morza i kołyszący się punkcik. -Chyba statek.
Do centrum dotarliśmy jakąś godzinę później, gdy zapytaliśmy o drogę jakiegoś faceta, mijającego nas na rowerze. Rzecz jasna, okazało się, że schodki, wiodące na centralny plac, żeby nie powiedzieć: ryneczek, znajdowały się za zakrętem drogi…
Rodzice Dana zafundowali nam frutti di Mare (nie jadłem tego wcześniej, bo podobno wg matki mam uczulenie na owoce morza, ale to chyba jakaś lipa, bo bardzo mi smakowały te wszystkie homary, kraby, krewetki i kalmary), a kiedy zauważalne stały się oznaki naszego znużenia a oni sami kończyli drugą karafkę wina (my piliśmy pyszny sok z kiwi i limetki z mnóstwem lodu i startej skórki pomarańczowej), powiedzieli, że możemy sami pochodzić po rynku a potem wrócić do hotelu.
-My tu jeszcze zostaniemy i pokontemplujemy krajobraz.- powiedział pan Rogers, z trudem ukrywając zadowolenie, a pani Rogers prosiła, żebyśmy na siebie uważali i żebyśmy zaopiekowali się Pansy.
-Pokontemplować krajobraz!- prychnęła Pansy, gdy ruszyliśmy cichą, wąską uliczką na koniec Coast New. -Dam sobie głowę uciąć, że chcieli zwyczajnie pobyć sam na sam, Dan… Dan?
Zatrzymaliśmy się na środku chodnika. Dana nie było z nami.
-Co jest, przecież dopiero co zeszliśmy z rynku, był obok ciebie!- rozejrzała się Pansy.
-Może wrócił po coś do rodziców, np. zapomniał klucza?- wszedłem na wysoki ganek, wiodący do dusznej winiarni i spojrzałem ponad głowami turystów w stronę niezbyt oddalonego rynku. -Nie, nie widzę go… może wszedł do jakiegoś sklepu?
-Nie, zauważylibyśmy.- Pansy zmarszczyła brwi. -Naprawdę nie widziałeś, żeby gdzieś został w tyle?
-Naprawdę.- spojrzałem na nią. -Jak myślisz, może powinniśmy powiedzieć o tym jego rodzicom?
-Tak i co im powiesz? Że w ciągu pięciu minut zapadł się pod ziemię w miasteczku pełnym ludzi?- zdenerwowała się, choć starała się to maskować ironią. Zrobiliśmy jednak tak, jak mówiłem lecz ku naszemu wielkiemu zdumieniu, nie było też jego rodziców. Znikli, jak kamfora.
-Teraz dopiero zaczyna się zabawa.- mruknąłem, nie chcąc pokazywać po sobie, jak bardzo mną to de facto wstrząsnęło. Koniec końców, to nasi opiekunowie a Dan miał klucze od pokoju… w dodatku droga na plac zaczęła mi się zacierać w pamięci i nie byłem pewien, z której strony przyszliśmy.
Sytuacja zaczynała być coraz bardziej skomplikowana. Staliśmy przed wejściem do kawiarni, słuchając międzynarodowego gwarzenia gości i patrzyliśmy na siebie, próbując dodać sobie wzajem otuchy…

[ 1008 komentarze ]


 
77. Na wolności!
Dodał Malfoy Poniedziałek, 12 Stycznia;, 2009, 20:38

Bardzo Wam dziękuję za ten pozytywny ładunek energii, jaki popłynął z Waszych komentarzy! Oto specjalnie dla Was, kolejny wpis :) Pozdrawiam gorąco z magicznego Torunia i zapraszam też do Marty Pears :)

* * * * * * * * * * * *

-Co ty robisz, Draco?- zapytał, patrząc na mnie swoim kamiennym spojrzeniem. Natychmiast przestałem się śmiać i zszedłem do niego, pal sześć poszarpaną odzież. -Ogarnij się.- polecił mi z niesmakiem.
-Dzień dobry panu.- przywitał się Dan, zbiegając również. On wyglądał równie pięknie jak ja, ale mój ojciec okiem nawet nie mrugnął. Zapytał tylko, czy jest ktoś z dorosłych, żeby podziękować za opiekę nade mną, więc Dan poleciał szukać babci (ha, ha, ha), a ja ruszyłem do łazienki, żeby się trochę przyczesać i obmyć.
Kiedy wróciłem, ojciec doprowadził moje ubranie do schludnego wyglądu jednym zaklęciem. Dan stał razem ze swoją babcią, anielsko uśmiechniętą i patrzył na mnie z wyrazem jednoznacznie świadczącym o tym, co czuje do tej kobiety. Zdusiłem w sobie śmiech, pożegnałem się z nim i z babcią a potem wyszedłem za ojcem.
Przez chwilę szliśmy obok siebie w milczeniu. Z każdą stopą oddalającą mnie od domu Dana znikał mój fantastyczny humor oraz energia. Prawdę mówiąc, nie miałem ochoty iść teraz do szpitala, a tam właśnie zmierzaliśmy.
-Mama już… jest zdrowa?- zapytałem. Ojciec obrzucił mnie dziwnym spojrzeniem.
-Nie była chora.- podkreślił niechętnie. -Czuje się lepiej, jeśli o to ci chodzi. Gdy wychodziłem, podawali jej coś do jedzenia.
-Więc… więc mam siostrę?- zapytałem, a kiedy on potwierdził, poczułem nagle, jakbym spadł z bardzo wysokiej góry i się nie zabił.

18 lipca, niedziela, w domu

Widziałem ją. Mama trzymała ją w ramionach, kiedy weszliśmy na salę. Była taka… rozpromieniona.
-Draco! Zobacz, oto twoja siostrzyczka!- powiedziała radośnie, odchylając róg jasnego kocyka. -Chodź, przywitaj się z Laurą… to twój nowy braciszek, wiesz?- gaworzyła do małej. Przełknąłem ślinę i podszedłem.
Laura Malfoy. To nie może być moja siostra! , pomyślałem szybko i wyrwało mi się:
-Ja też byłem taki brzydki?
-Draco!- upomniał mnie ojciec ostrym szeptem, ale mama tylko się roześmiała i zaczęła kołysać dziecko.
-Spokojnie, wszystkie niemowlęta wyglądają właśnie tak. To stuprocentowa dziewczynka, bardzo zdrowa i dobrze rozwinięta.- powiedziała, uśmiechając się czule. -Po narodzinach nie wygląda się tak, jak ty teraz, synku. Laura będzie śliczna, zobaczysz, ma takie mądre, jasne oczy, zupełnie jak ty i tata.
Skoro ma takie same oczy, nie może być cudza…
-Czy ona… coś mówi?
-Synku, noworodki nie potrafią mówić.- mama roześmiała się znowu. -Ale poczekaj parę lat, będziesz mógł z nią porozmawiać. No, co, maleńka, co, śpij, kochana, śpij…- zanuciła mama cicho. Tata odchrząknął i podszedł do łóżka.
-Narcyzo, przyszliśmy specjalnie się z tobą zobaczyć.- powiedział bardzo cicho, ale ja i tak usłyszałem. Poczułem się nagle bardzo nie na miejscu przy mamie i mojej małej siostrze (postanowiłem w ramach aklimatyzowania się w nowej sytuacji używać tego określenia jak najczęściej). Spojrzałem na rodziców i chciałem powiedzieć, że idę do barku, ale oni chyba nie zwracali na mnie uwagi. Mama patrzyła na tatę ze zdumieniem i słuchała go, nie przestając tulić małej. Westchnąłem więc i wyszedłem cicho, a potem udałem się do baru. Zamówiłem sobie lody z czekoladową polewą i orzechami, ale kiedy kelnerka mi je podała, nie miałem na nie ochoty, choć przecież byłem głodny (w końcu nie zjadłem u Rogersów obiadu, a raczej go nie dostałem) i lody uwielbiam. Zmusiłem się jednak do spróbowania, choć w głowie miałem pełno myśli. Jedna królowała: co to będzie teraz, gdy mama i ta… Laura wrócą do domu? Jak będzie wyglądało nasze życie w czwórkę??

27 lipca, wtorek, 19:08, w domu

No więc tak: mama jest w domu od tygodnia i ta… moja siostra też. Wszystko jest kompletnie rozregulowane, mama dyryguje Stworkiem w najmniej oczekiwanych momentach, ciągle wysyła gdzieś ojca a mnie każe wiecznie być przy sobie, żebym podpatrzył, jak ona opiekuje się Laurą.
-Jak Laura trochę podrośnie, będziesz mógł mi pomóc i sam zająć się siostrą.- uśmiechnęła się do mnie. -Podaj proszę tamtą pieluszkę, tak, o, tę, dziękuję ci, synku!
No więc dobra: mogę jej pomagać, ale, kurczę, ILE MOŻNA?? Nie dość, że przedtem zmuszała mnie do kompletowania wyprawki, to teraz chce ze mnie jeszcze niańkę zrobić?! Co to, to nie, z grzeczności mogę raz czy dwa zobaczyć, jak ją kąpie czy coś, ale, na litość boską, nie co dzień i praktycznie bez przerwy! Protestuję, też mam wakacje i nie pozwolę, żeby ta Laura mi je zepsuła!
O, nie, znowu mama mnie woła… że też ja nie umiem zrobić jej przykrości i na wszystko się zgadzam! Czasem myślę, że jestem stanowczo zbyt dobrym synem.

31 lipca, sobota,22:57, w domu

Mam dość. Połowa wakacji za mną a ja czuję się bardziej uchetany, niż po wszystkich egzaminach razem wziętych. Mam chyba jakieś prawa???

5 sierpnia, czwartek, 15:09, w pociągu relacji Londyn - Coast New

Może i jestem dobrym synem, ale jestem też chyba dobrym strategiem i adwokatem własnych spraw. Sam siebie chyba zacznę podziwiać za to, że wyrwałem się z tego kinder - garden , jakim stał się tymczasowo (o, nie, Draco: nie tymczasowo , tylko na stałe , uświadom to sobie wreszcie!) mój dom.
Ojciec wysłuchał mnie z uwagą a potem powiedział tylko ‘Dobrze’ i zostawił mnie w bibliotece (tylko ‘dobrze’ za ten przygotowywany pieczołowicie, przekonujący opis mojej męczarni w domu oraz delikatności wobec uczuć mojej matki?! Szczyt!) a w dwie godziny później, kiedy poszliśmy się przejść do ogrodu po kolacji, podczas gdy mama usypiała Laurę, rozmawialiśmy o wszystkich drobnych sprawach, jak zawsze, jak zawsze przed narodzeniem się mojej siostry. To była naprawdę duża ulga, poczuć wreszcie powiew normalności w tym dusznym domu.
W pewnej chwili ojciec oznajmił mi, że powinniśmy już wracać, bo robi się późno, a ja muszę jutro rano wcześnie wstać.
-Dlaczego?- skrzywiłem się mimowolnie, bo od razu pomyślałem o tym dziecku. -Mama gdzieś wychodzi i mam się zająć siostrą?
-Skąd.- ojciec niemalże prychnął i spojrzał na mnie jakoś łagodniej. -Państwo Rogers wyjeżdżają jutro o dziewiątej czternaście z King’s Cross do Coast New na dwa tygodnie, zabiorą cię po drodze.
-Chcesz powiedzieć, że jadę z nimi do Coast New?- przyznam się, że wybałuszyłem oczy. Coast New - letnia mekka znużonych miejskim życiem londyńczyków, najbardziej modne miejsce w czarodziejskich biurach podróży! To jest COŚ! -Czy może źle zrozumiałem?
-Zabierają też tę małą od Parkinsonów, więc jeśli chcesz jutro być wypoczęty, radziłbym ci iść się już spakować i położyć spać. Obudzę cię jutro o siódmej.- z tymi słowy ojciec odwrócił się i, zostawiając mnie w połowie ścieżki, poszedł w kierunku bramy ogrodu, zapewne po to, by podczas zwykłej, wieczornej przechadzki wypalić cygaro „dla uspokojenia i oczyszczenia umysłu”, jak kiedyś powiedział do jakiegoś znajomego.
Dopiero po paru minutach uświadomiłem sobie, że to nie sen: ja, Dan i Pansy jedziemy jutro do Coast New! Byłem tak uszczęśliwiony, że trochę za głośno pobiegłem do swojego pokoju, budząc małą lecz zignorowałem ciche upomnienia mamy i wyjąłem z szafy wielką torbę. Nieomal chciało mi się skakać z radości i rzucać śliwkami w mugoli (podobno bardzo często to robiłem, gdy miałem troszkę więcej lat, niż Laura), Coast New z Danem i Pansy! Nie mogło być piękniejszej nagrody za to wiecznie zgrywanie asystenta niańki, no po prostu nie mogło!
Migiem spakowałem się i położyłem spać, jak kazał ojciec, ale długo jeszcze z emocji nie mogłem zasnąć. Gdy to już nastąpiło, miałem wrażenie, że w pięć minut później usłyszałem głos ojca:
-Draco, wstawaj, bo się spóźnisz! Państwo Rogers będą tu za kwadrans.

A teraz jedziemy sobie w stronę Coast New, Pansy mówi, że jeszcze trzy godziny drogi przed nami. Fatalna wiadomość, trzy godziny, a my już pożarliśmy wszystkie kanapki i słodycze, które miały starczyć na sześć godzin podróży (po drodze mieliśmy dwugodzinny postój w jakimś miasteczku o etruskich korzeniach, gdzie były fantastyczne przybytki wróżbitów oraz „święte miejsca”)!
-Trzeba załatwić jakieś zapasy.- mówi Dan, a ja się z nim zgadzam. No, to włączamy funkcję: zabawa!

[ 8338 komentarze ]


 
76. Sielanka u Rogersów i gepard na punkcie kota.
Dodał Malfoy Piątek, 19 Grudnia, 2008, 13:51

Witam! Oto wyjątkowa, długa notka specjalnie dla Was pod choinkę. 8 stron, powinniście być zadowoleni ;) Chciałam przy tej okazji złożyć wszystkim najserdeczniejsze życzenia, wesołych, zdrowych, spokojnych, magicznych Świąt i udanego Sylwestra! Co do pamiętnika Marty Pears - ogłaszam wszem i wobec, że problem techniczny został przed najwspanialszego na świecie Admina rozwiązany i dzisiaj do południa postaram się dodać brakujące notki oraz nową! Cóż, tyle ode mnie - czytajcie i komentujcie, buziaki!

->>> ->>> ->>> ->>>

Dom Dana może i z zewnątrz nie prezentował się jakoś szczególnie, jednakże w środku wyglądał całkiem swojsko i naturalnie. Był też sporo jaśniejszy i przestronniejszy w pewnym sensie od naszego wnętrza i bardzo mi się to podobało.
Dan właśnie zbiegał ze schodów, gdy weszliśmy.
-Siema, stary!- klepnął mnie w plecy, błyskając zębami. -Dobrze cię znowu widzieć!
-Cześć.- parsknąłem mimowolnym śmiechem.
-Chodź, pokażę ci mój pokój.
-O ile jest co pokazywać.- dodał jego ojciec. Dan spojrzał na niego z oburzeniem i zaprowadził mnie na piętro.
Jego pokój okazał się być całkiem miłym, pomalowanym na chłodną zieleń poddaszem, zastawionym sosnowymi meblami. Skromniej, niż u mnie, ale też fajnie (jak nie fajniej).
-Chcesz może coś do picia?- zapytał, zatrzymując się w pół gestu zamykania drzwi.
-Nie, dzięki.
-OK.
Dan zamknął drzwi i usiadł na obrotowym krześle, naprzeciwko swojego łóżka, zasłanego ciemnozieloną kapą z włóczki. Kapa przetykana była tu i ówdzie białą nicią.
-Ładnie tu.- powiedziałem, udając, że się rozglądam. -Nie masz bałaganu…
-Taa…- parsknął śmiechem. -Od kiedy nasza skrzatka zdechła, sami musimy dbać o porządek. Czasami jest to upiorne, ale da się przeżyć.
-Skrzatka wam zdechła?- zainteresowałem się mimo woli.
-Taa, dwa miesiące temu.
-I nie macie nowej?
-Jakoś nie. - Dan zaśmiał się złośliwie. -Wiesz, to kwestia tego, że my trzymamy służbę raczej… krótko. Mówią, że Elma- tak się nazywała skrzatka Rogersów- zdechła z przepracowania, ale tak naprawdę, to zdechła ze starości. Wiesz, była jeszcze u moich dziadków i parę lat ostatnich u pradziadków.
Uśmiechnąłem się blado. Tak, ciekawe, kiedy nasz Zgredek zdechnie…
Zapadła chwila milczenia. Nagle przypomniałem sobie z niemiłym kujnięciem w brzuchu, dlaczego tu jestem i wpadłem w fatalny humor. Zastanawiałem się, czy nie lepiej jednak było jechać z ojcem do Munga, gdy Dan zapytał ciszej i poważniej:
-Słuchaj, czy naprawdę twoja mama… spodziewa się dziecka?
-Naprawdę.-westchnąłem z pozoru ciężko, choć fakt, w jaki sposób Dan o to zapytał, dał mi do zrozumienia, że nikt tu raczej ze mnie kpić nie będzie.
-Aa. To dlatego byłeś ostatnio w budzie taki przymulony?- zapytał, ze zrozumieniem kiwając głową.
-Ja przymulony?- oburzyłem się natychmiast. -Co ty. Może tylko - zmęczony. No, wiesz, matka, to wulkan energii a my z ojcem czasem mamy tego trochę powyżej uszu.- odpowiedziałem, beztrosko wyciągając się na jego łóżku i patrząc na skośny sufit. Fatalny humor ulatniał się niczym odór z garnka, w którym Zgredek wygotowywał swoje skarpety (nie żartuję, to-to naprawdę musiało wygotować swoje… ekhem… ubranie , żeby nadawało się do noszenia! Samo pranie nie wystarczyło…) -Naprawdę fajny masz ten pokój.
-Dzięki. - odpowiedział machinalnie, myśląc o czymś innym. -A ktoś o tym wie?
-Pansy.
-No jasne. Jak mogłem zapytać.- powiedział nieco złośliwie. Spojrzałem na niego koso lecz on nadal się uśmiechał.
-Oj, Draco, nie bądź mruk, bo ci to nie wychodzi. Różne kataklizmy się zdarzają, ale ciąża nie jest najgorszym z nich. Spójrz na nas: moja starsza siostra właśnie przedstawiła nam swojego narzeczonego i okazało się, że to jakiś cieśla z Dover. Czaisz? Cieśla z Dover!
-Może to taki zakamuflowany cieśla.- podsunąłem. -Wiesz, niby robi swoje, a naprawdę śledzi charłaków i tym podobne…
-Annie też tak powiedziała ojcu.- zachichotał. -Żebyś widział, jak chłopak się zwijał, żeby wyjść na swojego… bajka!
-Twój ojciec pozwoli jej na ślub? Przecież w końcu wyjdzie na jaw, że to zwykły…
-Chłopaki, przyniosłam wam oranżadę, babcia nalegała.- drzwi do pokoju otworzyły się i do środka weszła dziewczyna z warkoczem koloru marchwi. W dłoniach trzymała tacę z wysokimi szklankami oraz pękatym dzbankiem pełnymi jasnożółtego płynu. Była bardzo podobna do Dana i chyba tylko dlatego poznałem, że to musi być Annie. -Byłoby fajnie, gdybyś nie kłapał dziobem na prawo i lewo o tym, że Thad nie… no wiesz.- spojrzała na swojego brata, stawiając tacę na biurku i zarumieniła się lekko. -Bo cofnę te dwa galeony, jakie ci obiecałam!- dodała groźnie, obejrzała się na mnie i wyszła z pokoju. Dan wytknął język a potem skrzywił się do mnie.
-Nie dość, że wariatka, to jeszcze skąpa…- powiedział z miną męczennika.. -I dziel tu z taką pokój…!
-Przecież chyba nie gnieździcie się tu we dwójkę?- zdziwiłem się i rozejrzałem po pokoju. -Myślałem, że Annie nie mieszka z wami.
-Bo nie mieszka, ale przyjeżdża na wakacje.- wyjaśnił z niesmakiem Dan. -A jak ona przyjeżdża, to rządzi się jak szara gęś i chciała mnie stąd wywalić, bo tu ma więcej światła,- potem się dowiedziałem, że Annie jest malarką-ale przez dwa dni darliśmy ze sobą koty, aż starzy tego nie wytrzymali i kazali jej zająć gościnny albo wracać do Dover. Mówię ci, świat staje na głowie!
-Niezłe masz życie tutaj.- stwierdziłem, śmiejąc się i sięgając po lemoniadę. -Mam nadzieję, że Laura nie będzie taką jędzą.
-O, proszę, widzę, że już zaczynamy akceptować istnienie siostrzyczki?- zauważył z dobroduszną kpiną. Faktycznie, kiedy powtórzył mi to, co przed chwilą powiedziałem, uświadomiłem sobie, że to chyba pierwszy raz, gdy powiedziałem o siostrze po imieniu i w dodatku tak przychylnie…! Dan ma rację: świat staje na głowie.

Dan zabrał mnie na przechadzkę po okolicy. Poszliśmy do jakiejś spokojnej dzielnicy i strasznie się nabijaliśmy z dzieciaków, które owijały się wokół trzepaka i strasznie się dziwiły, że spadają, bo my obrzucaliśmy je małymi kamyczkami, jakimi usłany był podjazd do willi naprzeciwko.
-Czy wy zawsze musicie dręczyć te biedne bachory?- usłyszałem nad sobą znajomy głos i drgnąłem. -I bardzo cię proszę, Dan, nie podbieraj mi żwiru z podjazdu, bo ojciec znowu się wścieknie i niepotrzebnie stłucze filiżankę! Potem matka mi obcina kieszonkowe, bo musi na nowy serwis zbierać.
-Pansy??- omal nie przewróciłem się ze zdumienia i radości. -Co ty tu robisz, u diaska?
-Ja? Mieszkam tu i dziwię się twojej głupocie. - wzruszyła ramionami. - Ile razy pisałeś do mnie pod ten adres, głuptasie?
Wyszczerzyłem do niej zęby, czując, że gwałtownie wraca mi (stukrotnie powiększony!) dobry humor, takim mozołem odbudowywany przez Dana.
-Wybacz. Jestem ociemniały z wrażenia.
-Aha.- spojrzała na mnie uważnie. -A ty co tu robisz? Domyślam się, że go odwiedziłeś, - wskazała brodą Dana -ale z jakiej okazji?
-Moja matka jest w szpitalu.- powiedziałem bez zażenowania.
-Rodzi?!- zapytała Pansy nieomal bez tchu. Dan zaśmiał się ukradkiem.
-Chyba tak, nie wiem, w nocy zabrali ją ludzie z Munga.- odpowiedziałem, chcąc jak najszybciej zakończyć ten temat. Cholernie się cieszyłem ze spotkania z Pansy i nie chciałem marnować go na omawianie ciąży. -Nie skojarzyłem jakoś, że tak blisko mieszkasz, nie wiem, czemu.
-Jasne.- mruknęła raz jeszcze, ale uśmiechnęła się po swojemu. -O ile mnie nos nie myli, moja rodzicielka wzięła się za pieczenie babeczek. Wejdziecie?
-Głupie pytanie!- zapalił się Dan. -Z truskawkami czy malinami?
-Nie wiem, chyba z czereśniami… brzmisz jak Crabbe.- parsknęła śmiechem i powiodła nas w górę podjazdu. -Tylko jeden warunek: musicie mi pomóc z podlaniem róż z tyłu domu.
Faktycznie, kiedy weszliśmy na podjazd Parkinsonów, zobaczyłem pękatą, jasnozieloną konewkę przy krawężniku, oddzielającym żwirek od „obramowanego” tujami trawnika.
Ile frajdy mieliśmy z obsługiwaniem węża i konewki, tego się opisać z pewnością nie da (Pansy ma za sąsiadów mugoli, dlatego musi udawać, że nie jest czarownicą i wszystkie domowe oraz ogrodowe prace robi na pokaz ręcznie, zresztą jej rodzice też). Wszyscy troje byliśmy mokrzy od stóp do głów a ja dodatkowo miałem zabłocone nogawki spodni. Nie przejmowaliśmy się tym jednak, bo mieliśmy z tym świetny ubaw - dawno nie czułem się tak beztrosko i fajnie. Nie wiem, czy krzaczki dostały tyle wody, ile powinny, bo bardziej zajęci byliśmy oblewaniem siebie wzajem, ale cóż… :-P Gdy pani Parkinson wyszła na taras i zobaczyła nas, suszących się na deskach niczym na pomoście, najpierw wyraziła zdumienie parą niespodziewanych gości, ale że nas znała, szybko jej uczucia ukierunkowały się na nasz pożałowania godzien wygląd. Omal nie upuściła blachy z babeczkami, wołając:
-Czyście zmysły postradali? Wyglądacie, jakbyście skąpali się w rzece! Pansy, a tak cię prosiłam, żebyś uważała!
-Oj, mamo daj spokój.- żachnęła się jej córka. -Nic nam nie będzie, wyschniemy. Lepiej daj te babeczki, bo Dan zaraz obślini podłogę.
Zgodnie zaśmialiśmy się prócz Dana, który obrzucił nas spojrzeniem jednoznacznie świadczącym o naszym niezdrowym umyśle i poddał się opiece mamy Pansy. Wyraźnie jej się spodobał ciemnowłosy, opalony, roześmiany Dan - widać to było w sposobie, w jaki nakładała mu ciastka, pytała o ich smak oraz ofiarowała jeszcze raz upranie ciuchów! Ach, jaka szkoda, że mnie tak miło nie traktowała… :-D
Kiedy skończyliśmy (Dan zrzucił tylko jedną babeczkę, gdy próbował dać mi w nos za nabijanie się z jego kremowych wąsów), rozmawialiśmy jakiś czas, kryjąc się w cieniu werandy i patrząc na harmonijny, geometryczny ogród Parkinsonów. Pansy grzecznie zapytała tylko o stan mojej mamy i więcej nie poruszała tego tematu, za co byłem jej wdzięczny. Zamiast tego, mówiła dużo o swoich wakacjach i pozwalała gadać Danowi. Ja siedziałem, słuchałem, piłem wodę z sokiem malinowym i czułem, jak odżywam z każdą upływającą minutą.
-No, więc jak wrócę, to już będzie połowa sierpnia, trochę głupio, ale mojej matki nie przegadasz.- powiedziała, rozkładając ręce i zerknęła na mnie.
-Tak, ale fajnie masz, też bym chciał kiedyś do Barcelony jechać… to musi być czadowe miejsce.- westchnął tęsknie Dan, spoglądając z niemniejszym żalem na pusty talerz po ciastkach.
-Słuchajcie, a słyszeliście już może, kto będzie nas uczył obrony w tym roku? No, bo Lockiego nie mamy… po tym, jak go ze świrowało do cna spotkanie z Potterem i bazyliszkiem w Komnacie.- zadrwiła. -Kto tym razem? Może jakiś transwestyta?
(Prawda, zapomniałem na śmierć napisać, że w Komnacie faktycznie był bazyliszek! Potter wlazł do środka z rudym po tym, jak znikła tam siostra rudego i wrócili cali i zdrowi . Wieść głosi, że zaszlachtowali na śmierć bazyliszka a Locki tak się przejął podrapaną twarzą, że oszalał… no i tym sposobem Slytherin ZNOWU przegrał z Gryfonami walkę o puchar domów i ZNOWU nie mamy nauczyciela OPCM. Co za fatum jakieś!)
-Nie, to już lepiej by było: homo.
(Druga rzecz, o której zapomniałem napisać: ostatnio pojawiła się seria podejrzeń co do orientacji seksualnej niektórych urzędników - oczywiście, tak idiotyczny temat mógł tylko wymyślić pacan naczelny z Żonglera , czyli czołowego szmatławca naszego światka i strasznie to się podobało starszym Ślizgonom, którzy utkali z tego serię wrednych kawałów a młodsi, czyli my poniekąd, podchwyciliśmy)
-A poważnie, to naprawdę ciekawe, kogo Dumbo znajdzie w tym roku.- zacząłem myśleć na głos. -Jeden facet zginął, drugi stracił zmysły… szczerze mówiąc, powinien mieć problem ze znalezieniem kogoś kompetentnego , ja gdybym się wstrzymał na miejscu ewentualnych kandydatów, gdybym wiedział, co się działo w poprzednich latach.
-No, tak, ale z drugiej strony, on musi kogoś znaleźć, obrona jest zbyt ważnym przedmiotem, żeby zrezygnować z niego.- Pansy oparła bronę na pięści i spojrzała ze zmarszczonymi brwiami na zasypany różowymi kwiatami krzew magnolii. -Słyszałam, że któryś z naszych nauczycieli uczył tego w przeszłości…
-Snape!- wpadł jej w słowo Dan. Pansy spojrzała na niego z niesmakiem.
-Co: Snape. Snape uczył eliksirów od zawsze, wiesz przecież.- mruknęła lecz jakaś jasność, bijąca z twarzy Dana kazała jej przytrzymać wzrok na nim. -Ej, dobrze się czujesz?
-Aaaa!- spojrzałem na niego ze zrozumieniem i pokiwałem z satysfakcją głową. -Ty masz łeb, stary, ty masz łeb! Pansy - zacząłem jej wyjaśniać.- wiesz, czego Snape zawsze chciał nauczać? Obrony. Teraz mamy wolne miejsce, więc…
-Faktycznie.- ożywiła się nieco, lecz prawie natychmiast spochmurniała. -No, tak, ale kto by wtedy uczył eliksirów? Wiecie, mimo wszystko ten przedmiot jest… bardzo ważny i Snape naucza go bez wątpienia fenomenalnie i wątpię, żeby Dumbledore chciałby nagle przenieść go na stanowisko nauczyciela OPCM.
-Dobra, ale łatwiej jest chyba znaleźć utalentowanego nauczyciela eliksirów niż obrony, zwłaszcza patrząc na to, co dzieje się z nauczycielami na tym stanowisku.- Dan nie dał się zbić z tropu. -O ile wiem, Snape naucza w Hogwarcie ładnych parędziesiąt lat i nigdy nie miał nawet kataru.
-No, nie wiem…- Pansy wahała się. -W sumie, chciałabym, żeby Snape uczył obrony i eliksirów też… sama nie wiem.
-A ja myślę, że jak ładnie się to wyłoży Dumblowi, to on musi ustąpić przed naszą solidną argumentacją, nie ma siły.
-Draco, z księżyca spadłeś?! Przychodzi troje Ślizgonów z drugiego roku i mówi: ‘Panie dyrektorze, bo my chcielibyśmy, żeby profesor Snape nauczał obrony przed czarną magią’… kto to kupi?
-No, dobrze, to nie musimy iść koniecznie my, możemy przecież zrobić ankietę wśród Ślizgonów, na pewno wszyscy się zgodzą! Sto czterdzieści do trzech!
-Daj spokój, na pewno nikt nie weźmie tego pod uwagę, zresztą, moglibyśmy to zrobić dopiero we wrześniu, a zwracam ci uwagę, że wtedy nauczyciel już będzie.
-Może się nie sprawdzi? Jak to będzie taki drugi Lockhart, możemy prosić po semestrze…
-…coś ty, na jeden semestr się nie opyla, zresztą, kto wie, może sam odejdzie po roku? Nie pamiętam, czy jakikolwiek nauczyciel obrony wytrzymał w Hogwarcie dłużej, niż rok.
-No to w przyszłym roku zrobimy takie coś, no, jak to się zwie…
-Petycja.
-Właśnie, ułożymy petycję, zbierzemy podpisy wszystkich z naszego domu i…
-I co? I postraszymy tym Dumbla?
-Oj, dlaczego ty zawsze musisz być na nie?! Poza tym, jeśli zrobimy to odpowiednio wcześnie, dajmy na to: w maju, zostawimy dyrekcji trzy miesiące na rozpatrzenie sprawy, to wystarczy!
-Tak, a po roku Snape będzie musiał odejść, skoro jest tak, jak mówi Pansy i co wtedy? Ani eliksirów ani obrony!
Tak sprzeczaliśmy się jeszcze przez prawie godzinę i nie doszliśmy do niczego. Petycja uzyskała jednak najwięcej aprobaty ze wszystkich idei wkręcenia Snape’a w nauczanie pechowego przedmiotu. Znużeni dyskusją a także wzmagającym się upałem weszliśmy do środka (dom był porządnie klimatyzowany) i ulokowaliśmy się w pokoju Pansy. Tak dotrwaliśmy do momentu, w którym zegar skądś tam wybił pierwszą.
-Rany, zapomniałem, na pierwszą miał być obiad!- zawołał Dan.
-Spokojnie, w kwadrans bez problemu wrócicie.- uspokoiła nas Pansy.- Odprowadzę was.
W efekcie wszystko przedłużyło się do trzydziestu minut, bowiem Pansy zeszła powiedzieć mamie, że zaraz wraca, na co mama kazała jej przy okazji wstąpić do sklepu po coś tam i to trochę trwało, to czekanie na nią itp. Gdy już w końcu dotarliśmy do posiadłości Rogersów, w progu powitała nas jadowicie uśmiechnięta Annie.
-O, witam panów spóźnialskich.- zachichotała złośliwie. -Myślałeś, że możesz przyłazić, kiedy chcesz, co?- spojrzała na brata. -Masz pecha, bo babcia specjalnie się spieszyła dla was z obiadem…
-Mądrala!- mruknął Dan, wytykając jej życzliwie język, ale kiedy weszliśmy do kuchni, minę miał nietęgą.
Kuchnia okazała się być bardzo podobna do naszej, tyle że tutaj meble były w odcieniach zieleni i złota, a u nas są w niebieskościach. Na owalnym, bukowym stole stał wielki talerz naleśników, posypanych cukrem pudrem i oblanych musem truskawkowym, a przy stole stała wysoka, zażywna kobieta z włosami wpadającymi w błękit, ułożonymi w natapirowane fale. W jej uszach dyndały kolczyki z czarnych pereł, usta miała pociągnięte rubinową szminką a cerę niebywale gładką i zadbaną. Wyglądała po prostu jak starsza dama i bardzo przypominała wicesekretarz Ministra. Jednak kiedy przemówiła, wydało mi się, że Annie i Dan mocno przesadzili w złowróżbnym wizerunku „babci”.
-Dan, złotko, czy ja nie mówiłam, że obiad podam o pierwszej?- zapytała łagodnie.
-Tak, przepraszam, babciu, straciliśmy upływ czasu, ale, widzisz, musieliśmy pogadać o ważnych sprawach.- pospieszył z wyjaśnieniem mój kolega. Prawie mnie rozśmieszyła jego pokora i niemalże skrucha. To wyglądało zupełnie tak, jakby bał się swojej babci… babci, która przemawiała takim łagodnym tonem!
-Ach, tak. No, oczywiście, zdarza się.- powiedziała i uśmiechnęła się słodko. Teraz i ja poczułem się nieswojo: jej uśmiech był… drapieżny. -No, cóż, w takim razie, naleśniki będę musiała dać kotu.
-Kotu?- przestraszył się Dan. -Ależ nie… my… my zjemy!
-Nie.- odpowiedziała bardzo łagodnie babcia. -Naleśniki zje Zefirek… ale skoro czas jest dla ciebie niczym, wyczyść proszę jego kuwetkę oraz zaceruj firanki, mamusia będzie się gniewała, nie rozumie, że Zefirek musi stracić energię i spalić jedzenie, żeby trzymać linię.
Poczułem, że stanowczo kręci mi się w głowie. Dan spojrzał na mnie z paniką i cudem powstrzymał się od jęknięcia.
-A… a czy Zefirek będzie jadł naleśniki, jak my będziemy czyścili kuwetę?- wyszeptał, przełykając ślinę.
-Nie, oczywiście, że nie… przecież nie wypuszczę go do ogrodu w taką pogodę!- babcia Dana oburzyła się niemalże i prawie uwierzyłem, że za oknem wali śnieg. Co innego bowiem nazwać można taką pogodą?! Przecież nie letni upał, do kroćset! -Pobiega sobie, biedaczek, po domu, ten chodnik u góry bardzo mu odpowiada… a, właśnie, mógłbyś go przy okazji odkurzyć.- spojrzała łaskawie na wnuczka i, ująwszy talerz z pachnącymi bosko naleśnikami w dłonie, wymaszerowała z kuchni, rzucając śpiewnie w naszą stronę: Do roboty, chłopcy!
Dan jęknął, jak tylko szatańska babcia znikła z horyzontu i spojrzał na mnie wzrokiem jednoznacznie mówiącym, że wpadliśmy w łajno po uszy.
-Powiedz, że ona nie kazała wyczynić kuwety i chodnika, powiedz, że to sen!- w jego wzroku widoczna była bezdenna rozpacz.
-Ej, stary, nie łam się, to w końcu tylko twoja babcia. Ma kota na punkcie kota, ale poza tym jest całkiem równa!
Nawet ten kot na punkcie kota go nie rozśmieszył, zrozumiałem więc, że to nie jest zwykła babcia i zwykłe polecenia.
-Draco, czy ty widziałeś kiedykolwiek kocią kuwetę?- zapytał mnie, kiedy wyszliśmy z kuchni i poszliśmy w głąb mieszkania. -I kota?
-Co za głupie pytanie, jasne, że widziałem! Kiedyś jakaś znajoma rodziców chwaliła się swoim kotem i pokazywała nowoczesną kuwetę, wiem, jak to wygląda.- wzruszyłem ramionami. -A co?
-A to, że kuweta Zefirka- skrzywił się tak, jakby nazwał szlamę po imieniu. -jest co najmniej pięć razy większa od zwyczajnej, bo zdaniem mojej babci, jej kot cierpi na klaustrofobię i musi mieć dużo miejsca, nawet na załatwianie potrzeb fizjologicznych! O legowisku nie wspomnę, babcia zawsze wozi ze sobą antyalergiczną poduszeczkę z koziej wełny, specjalnie wyprofilowaną, żeby cały kręgosłup Zefirka odpoczywał.
Tak, muszę przyznać, że to brzmiało… lepiej, niż kot na punkcie kotów. To był, rozpatrując w kategorii kociej, gepard na punkcie kota!
Kuweta Zefirka była masakrycznych rozmiarów. Wyczyścić to i wysypać starannie pachnących miętą żwirkiem było nieoczekiwanym wyzwaniem i zajęliśmy się tym (byłoby nieuprzejme, gdybym nie pomógł Danowi) tak porządnie, że gdy coś otarło się o moje kolana, wrzasnąłem ze strachu i rozsypałem całą torebkę żwirku na dywanie.
-Czego wyjesz?!- wrzasnął na mnie Dan (przypadkiem szturchnąłem go i wpadł prosto w szufelkę z kocimi… no, wiecie). -Szlag by to trafił, cały się ufajdałem… O, NIE!
Dopiero teraz zobaczył, że przy kuwecie stał kot. Nie byle jaki kot: całkiem duży, zapasiony, biały kocur o złośliwym wejrzeniu (przysięgam, że tak było!) i arystokratycznym wyrazie pyska. Nos miał posmarowany czymś białym (potem się okazało, że to wazelina, która miała uchronić nos Zefirka od poparzenia, w razie gdyby wymknął się na dwór), a futerko miał tak puszyste i doskonale ułożone, jakby ktoś go przed chwilą uczesał.
-To jest… Zefirek?- upewniłem się, patrząc na Dana, który właśnie stanął za fotelem i kurczowo trzymał się oparcia. Kiwnął bez słowa głową i głośno przełknął ślinę. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, ale on…
-Ty się boisz tego kota?- zapytałem, gdy w chwilę później gnaliśmy na złamanie karku po schodach w dół, nie bacząc nawet na poszarpane koszule i liczne zadrapania.
-A ty byś się nie bał?- zapytał i potknął się. Gdybym go nie złapał w porę, zleciałby na sam dół. Uznałem, że nie panuje nad sobą, więc zarządziłem odpoczynek na półpiętrze. Dan zwalił się ciężko na stopień i beznadziejni spróbował złączyć poszarpane mankiety w jedną całość. Ja spojrzałem tylko na swoje spodnie, wyglądające jak po przejściu przez szatkownicę i ryknąłem śmiechem. Dosłownie płakałem ze śmiechu, przypominając sobie, jak to Zefirek (idealne imię dla takiego słodkiego kotka!), wyraźnie rozwścieczony tym, że grzebiemy w jego „kibelku” rzucił się na nas z pazurami i kiełkami ostrymi jak igła. Cała walka trwała nie dłużej niż piętnaście sekund, ale była krwawa i okupiona licznymi szkodami dwojakiej natury. W głowie mi się nie mieściło, że zwialiśmy przed kotem i chyba Dan uświadomił sobie ten sam absurd, bo po chwili obaj śmialiśmy się jak dwa głupki.
W takim stanie zastał nas mój ojciec, który właśnie pojawił się w hallu.

[ 7589 komentarze ]


 
75. Wakacje z ciężarną matką? Nie, dziękuję!
Dodał Malfoy Środa, 10 Grudnia, 2008, 14:47

13 lipca, wtorek, w domu

Dużo by pisać, co się działo przez te dwa miesiące. Jestem najzupełniej pewien tego, że były to dwa fatalne miesiące, ale to, co nastąpi TERAZ, z pewnością będzie O WIELE gorsze. Ale, uporządkujmy fakty.
Zgodnie z powziętym postanowieniem, nie napisałem słowa do połowy wakacji, jednakowoż szczerze mówiąc, to nie tylko ze względu na oblany egzamin z historii magii (zielonego pojęcia nie mam, skąd ten mój pech: zabrakło mi dosłownie 3% do zaliczenia!)a również ze względu na to, co działo się tutaj, a niewiele przesadzę mówiąc, że był to istny sajgon.
Naprzód, okazało się, że mama chyba jest w jakimś konflikcie z ojcem, bo atmosfera była ciężka, jak funt rtęci, gdy wróciłem ze szkoły. To sprawiło, że natychmiast postanowiłem zataić chwilowo przed nimi niezbyt dobre (ale tylko częściowo!) wyniki moich egzaminów końcowych.
O dziwo, nawet ojciec o tym zapomniał, a to oznaczało, że jest gorzej, niż mogłem przypuszczać. Kiedy wszedłem do biblioteki, gdzie przeglądał jakieś ustawy, zapytał tylko, jak w szkole i, poprzestawszy na ogólnikowym ‘W porządku’, znowu zajął się ustawami. Rany Julek , pomyślałem, co ich wszystkich ugryzło? Przełknąłem ślinę i spróbowałem niepewnie:
-Czy… mama się źle czuje?
-Skądże.- prychnął w odpowiedzi. Aż mnie zmroziło. -Możesz iść do niej, jest… ee… u siebie.
-Jak leży… to nie chciałbym jej…
-Nie, nie… jest… jest zajęta.
Podniosłem się z fotela i wyszedłem z pokoju, czując teraz mróz już nawet na plecach. Twoi rodzice są super parą i powinieneś się cieszyć, że teraz będziecie razem oczekiwać na to dziecko. Nie każde małżeństwo na wynos wydaje się być piękne i zgrane, ale ciebie to nie dotyczy. , przypomniałem sobie słowa Pansy. Hm, dziwne, skoro są tak super parą, czemu warczą na siebie zwłaszcza w okresie, w którym powinni się wspierać (wiem od Pansy, ona strasznie dużo wie na temat ciąży, jak to dziewczyna)?
Wystarczającą odpowiedzią na moje pytanie wydało mi się to, co ujrzałem w pokoju mamy. Całe łóżko, stół, krzesło, komoda a nawet parapet okienny zasłane były mnóstwem malutkich ubranek i innych akcesoriów dziecięcych, od których zemdliło mnie na samym wstępie. Matka pochylała się właśnie razem z jakąś kobietą nad czymś, co przypominało zestaw różnobarwnych śliniaczków i wybierały najładniejszy fason.
-Mama?- wybałuszyłem oczy ze zdziwienia i przeniosłem wzrok na drugą kobietę. Jeśli przedtem byłem zdziwiony, to teraz osiągnąłem szczyt szczytów. -Cio… ciocia?
Moja matka wyprostowała się (dopiero teraz zauważyłem, że w pochylonej pozycji jej brzuch wyglądał, jak wielka piłka) i ucieszyła na mój widok. Podeszła tak szybko, jak na to jej pozwalał zarówno jej stan fizyczny, jak i stan pokoju (który wyglądał, jakby przeszło przez nie tornado).
-Witaj, synku!- powiedziała radośnie, mierzwiąc mi palcami włosy. -Ciocia przyjechała mi pomóc w skompletowaniu wyprawki dla twojej siostrzyczki.
-A…ha.- wypuściłem z płuc powietrze, czując, że coraz bardziej zaczynam rozumieć ojca. Ciotka też podeszła do mnie, spojrzała spod tych swoich dziwnie nasępionych brwi swoimi dziwnie przenikliwymi oczyma i powiedziała:
-Może lepiej, żeby Draco poszedł się rozpakować. My w tym czasie skończymy a potem wspólnie zjemy obiad.
-Zostajesz na obiedzie?- nie mogłem się powstrzymać. Matka skarciła mnie wzrokiem (a więc jednak ciąża nie odebrała jej zmysłu wzroku na tyle, jak to można było sądzić po tym boomie na ciuszki?) i uśmiechnęła się do ciotki.
-Tak, ciocia zostanie na obiedzie.
-Teraz, zwłaszcza kiedy Nimfadora jeździ ciągle na szkolenia a Ted zajmuje się remontem domu, mam więcej czasu dla siebie.
„Więcej czasu dla siebie” - akurat!
Wyszedłem z sypialni matki, kręcąc z niedowierzaniem głową. Ciotka Andromeda pojawiła się u nas w domu i miała zjeść z nami obiad! Ta, która zdradziła rodzinę, wychodząc za parszywego mugolaka? Poczułem bardzo gwałtownie, że sytuacja mnie przerasta. W pierwszej chwili chciałem iść do ojca i powiedzieć mu o tym, ale po głębszym namyśle postanowiłem wstrzymać się z tym jeszcze. „Kto wie,”, myślałem, wchodząc do swojego pokoju i zamykając za sobą drzwi, „co przyniosą następne dni?”
Następne dni utwierdziły mnie w przekonaniu, że mieszkam w ponurej krainie na pograniczu wiecznej zmarzliny i wybuchającego przynajmniej raz dziennie wulkanu. Mama nadal zajmowała się „kompletowaniem wyprawki” dla mojej tfu - siostrzyczki, co zajmowało jej cały dzień. Niestety, nalegała na to, żebym jej pomógł (bowiem ojciec kategorycznie sprzeciwił się przyjmowaniu pod swoim dachem ciotki Andromedy, „no, chyba że w charakterze posługaczki Stworka”; mama się strasznie zdenerwowała z tego powodu i do wieczora leżała, a Stworek kursował w te i wewte z czajnikiem naparu z kopru, mięty oraz melisy), co z grzeczności zrobiłem raz, jednakowoż nie sądziłem, że ona każe mi asystować przy sobie CODZIENNIE. Po dwóch tygodniach wybierania najładniejszych fasonów, kolorów, najbardziej delikatnych materiałów oraz wzorów miałem totalnie dość i poszedłem z tym do ojca.
-Zrób z tym coś, bo ja dłużej tego nie wytrzymam.- jęknąłem. -Nie chciałem na początku robić jej przykrości, ale ile można? Ja też mam wakacje!
-Idź do siebie, Draco.- powiedział ojciec, spokojnie odkładając sztuczną fajkę (mama zabroniła mu palenia w domu, więc za radą kolegów przerzucił się na sztuczną fajkę. Mówił, że co prawda smak ma obrzydliwy, ale za to „gryzienie” uspokaja jego nerwy) i patrząc przez okno na zapadający nad ogrodem zmierzch.
Nie miałem jednak ochoty, bo własny pokój obrzydł mi na równi z pokojem matki (średnio spędzałem w tym pierwszym dwakroć więcej czasu na dobę, niż w drugim, ale i tak monotonia była wyczuwalna), więc za przyzwoleniem ojca wyszedłem do ogrodu.
Na dworze było ciepło i cicho: nie było idealnej ciszy, jasne, przecież słyszałem granie świerszczy i jakieś szelesty lecz było to dla mnie bardzo kojące. Nagle zatęskniłem za spokojnym, ustronnym miejscem z dala od domu, z dala od ciężarnej matki i jej fanaberii, które chociażby elementarna grzeczność, jeśli już nie synowskie przywiązanie nakazywały spełniać bez szemrania (do czasu jednak, do czasu!). Z westchnieniem ulgi usiadłem na ocembrowaniu fontanny i zamknąłem oczy, wsłuchując się w szmer wody. Jak dobrze, jak spokojnie…
-… rozumiem, że się cieszysz, ale, na litość boską, nie zapominaj, że oprócz tego dziecka masz jeszcze męża i syna!
-Czy ja zapominam? Lucjuszu, odnoszę wrażenie, że ostatnio to ty zapomniałeś o mnie! Poza tym, to nie jest „to dziecko” lecz nasz córka. Nasza!
-Nie kwestionuję tego, tylko proszę cię łaskawie o to, abyś zrozumiała nasze położenie. Czy nie widzisz, że twoje zachowanie jest powoli męczące? Draco nie chciał protestować, ale przecież widzę, że on się dusi. Daj mu spokój, chłopak też ma prawo do wakacji!
-Tak! Też… jak ty? A więc Laura jest tylko moim problemem, tak?
-Postanowiłaś dać naszej córce na imię Laura?
-Tak, postanowiłam. Czyżbyś miał coś przeciwko?
-Nie, skądże, dziwię się tylko, że nie skonsultowałaś tej decyzji ze mną ani z Draconem. Nie dziw się więc, że obaj nie wykazujemy tyle entuzjazmu, co ty. Zachowujesz się tak, jakby ona… Laura była właśnie przyszłą członkinią tylko twojej rodziny, ona jest na pierwszym miejscu. Skoro postawiłaś nas na swoim miejscu, my zastosujemy się do tego, gwarantuję ci to.
Przycisnąłem opuszkami powieki i zacisnąłem zęby aż do bólu. A tak chciałem być sam, na chwilę zapomnieć o tym chorym świecie, jaki powstał w miejscu mojego dotąd normalnego domu!

17 lipca, sobota, w domu

Dziś w nocy obudził mnie krzyk. Przez chwilę dzwoniło mi w głowie i nie wiedziałem, czy jeszcze śpię, czy też istotnie ktoś krzyczy. Po paru sekundach uświadomiłem sobie, że jednak nie śnię i wyszedłem na korytarz a potem skierowałem się do sypialni matki.
Kiedy wszedłem do środka, początkowo nie widziałem nic, bo było ciemno. Zamrugałem szybko oczyma, nie chcąc tracić czasu na bieganie po różdżkę, bo wydawało mi się, że mama rzuca się w pościeli: faktycznie tak było.
-Dobrze się czujesz?- zapytałem, bojąc się podejść bliżej. Z każdą sekundą coraz dokładniej widziałem jej spoconą twarz i zmierzwione włosy.
-Kto tu… jest?- wycharczała, podrywając się gwałtownie i krzywiąc z bólu. -Draco?
-Tak, to ja.- szepnąłem. -Coś ci jest… obudzić ojca?
Mama przez chwilę szukała mnie wzrokiem, a potem bezwładnie padła na pościel. Przeraziłem się, że coś się jej stało i pobiegłem do sypialni gościnnej (matka była bardzo czuła na wszelkie towarzystwo i od kwietnia zaanektowała sypialnię tylko dla siebie; ojciec zresztą, z tego, co wiem, dobrowolnie przeprowadził się do gościnnej). Obudziłem ojca w mgnieniu oka. Kiedy wróciliśmy do sypialni matki, ona wciąż leżała bez ruchu.
-Jest nieprzytomna.- stwierdził ojciec, pochylając się nad nią i dotykając dłonią jej przegubu. Potem spojrzał na mnie i powiedział surowo: -Ubierz się i wracaj tu natychmiast, ja pójdę wysłać sowę. Gdyby coś się działo, zawołaj.
Pokiwałem głową posłusznie i, poszedłszy do siebie po koszulkę i spodnie, naciągnąłem je na piżamę, wróciłem na stanowisko. Za oknem zaczynało szarzeć. Bardzo chciałem, żeby ojciec już wrócił… co niby miałbym zrobić, gdyby mama nagle się ocknęła albo dostała jakiegoś ataku? Poczułem się całkowicie bezradny i zrobiło mi się jej trochę żal, gdy pierwsze promienie słońca oświetliły jej bladą, niemal szarą twarz, operloną potem oraz wiotkie ręce, rozrzucone na kołdrze.
Wydawało mi się, że minęły wieki, nim ojciec wrócił. Nie wiem, czy faktycznie wysłał sowę, czy też udał się przez Fiuu do szpitala, ale w chwilę po jego przyjściu do domu weszło dwóch uzdrowicieli. Zabrali mamę na nosze i wynieśli na dół. Ojciec nie pozwolił mi zejść.
-Wracaj do łóżka, bo zmarzniesz.- powiedział, gdy odeszli a ja wciąż siedziałem skulony na taborecie przy łóżku matki. Spojrzałem na niego pytająco. Westchnął ciężko i podszedł do mnie. -Mama zemdlała, bo nadszedł czas rozwiązania. Zabrano ją do szpitala, prawdopodobnie za parę godzin nastąpi poród.
-Pojedziemy tam?
-Tak, ale później. Powiedzieli mi, że przeszkadzalibyśmy tam teraz.
-Mamie nic nie będzie, na pewno to tylko to… rozwiązanie?- zapytałem, przełykając ślinę, bo zrobiło mi się lekko niedobrze.
-Na pewno.- mruknął ojciec.- No, idź do łóżka, spróbuj zasnąć, jest jeszcze wcześnie. Obudzę cię, jak będę wychodził.
-Teraz już nie zasnę.- wzdrygnąłem się, bo mimo koszulki i spodni owionął mnie ziąb. Noce zawsze są trochę zimne, niezależnie od pory roku.
-Zaśniesz, nim zdążysz policzyć do dwudziestu.- ojciec położył dłoń na moim ramieniu i spojrzał mi w oczy. -No, już, Draco, wstawaj. Słaniasz się ze zmęczenia i nerwów, to niedobrze.
Wstałem i skierowałem się w stronę drzwi. Gdy wychodziłem, ojciec zatrzymał mnie w progu.
-Draco?
-Słucham?
-Dobrze, że mnie obudziłeś.- powiedział a potem podszedł do łóżka i klasnął w dłonie. Na środku pokoju pojawił się Stworek; nie wiem jednak, co było dalej, bo już poszedłem do siebie. Walnąłem się w pościel i myślałem, że nie zmrużę oka do rana, ale się myliłem: nawet nie wiem, kiedy zasnąłem, natomiast aż za dobrze pamiętam pobudkę Stworka.
Wszedł do mnie, jak gdyby nigdy nic i odsunął zasłony, przez co do środka wpadł potok światła.
-Co ty wyrabiasz?!- zapytałem ze złością, zakrywając dłonią oczy.
-Pan kazał mi panicza obudzić, śniadanie czeka na stole.- odpowiedział mi skrzekliwy głos. -Pan prosił też, żeby panicz się szybko ubrał i zszedł na dół.
-Mamie coś jest?- zawołałem za nim. Stworek już znikł za drzwiami. Położyłem głowę z powrotem na poduszce i zamknąłem oczy, które strasznie mnie piekły. Zarwana noc dawała o sobie znać, nie ma co, jednak nie zamierzałem wyprowadzać ojca z równowagi i szybko się ubrałem oraz spakowałem zmianę bielizny i parę innych potrzebnych rzeczy do torby.
Kiedy zszedłem, ojciec stał przy oknie.
-Co tak długo?- powitał mnie ofuknięciem. -Chyba prosiłem wyraźnie, żebyś się pospieszył!
-Przecież już jestem!- odpowiedziałem urażonym tonem i usiadłem do stołu. Wbrew moim oczekiwaniom, widok grzanek z ostrym serem paprykowym nie zrobiła na mnie wrażenia.
-Draco, nie marudź.- usłyszałem od ojca, więc zabrałem się za śniadanie bez słowa. Co go ugryzło? Pali się, czy co?
W pół godziny później już wiedziałem, skąd te nerwy.
-Twoja matka od trzech godzin jest na sali porodowej. Powinienem tam z nią być a ty tymczasem zatrzymasz się u Rogersów. Odbiorę cię stamtąd w porze obiadu.
-Zabierasz mnie do Dana?- ucieszyłem się. Nie mogło mnie spotkać nic lepszego w tej sytuacji od spotkania się z kimś spoza Wiltshire. Zaraz jednak mina mi nieco zrzedła. -To on… to on wie o… o mamie? O tym, że… no, wiesz?
-Jeśli mu nic nie mówiłeś, to nie wie, ale teraz z pewnością się dowie.- odmruknął ojciec. Nie był skory do pogawędek. Skręcił za róg i zatrzymał się przed żelazną furtką, przy której znajdował się miniaturowy dzwon.
Tak naprawdę nigdy wcześniej nie byłem u Dana w domu: wiedziałem tylko, że ma dość duży dom z ogrodem w śródmieściu. Teraz miałem okazję przyjrzeć się temu pierwszy raz i muszę przyznać, że wyglądało to średnio w porównaniu z moim domem. Nie, żebym myślał, że mieszkam w pałacu, nie, nie, ale cóż to jest, zwykły, ceglany domek na wzór willi, otoczony trawnikiem i rzędami iglaków, pomiędzy którymi plątały się jakieś kwiatki? Żaden szał.
Do furtki podszedł ojciec Dana, którego już raz spotkałem. Uścisnął dłoń mojemu ojcu, zamienił z nim kilka słów a potem uśmiechnął się do mnie i wpuścił do środka.
-Witaj, Draco. Wejdź, mam nadzieję, że Dan zdążył posprzątać swój pokój.
Mruknąłem coś ogólnikowo, pożegnałem się z ojcem i ruszyłem za panem Rogersem betonową ścieżką.

[ 440 komentarze ]


 
WAŻNE!
Dodał Malfoy Poniedziałek, 08 Grudnia, 2008, 17:40

Moi drodzy! Na początek, proszę się nie bać: krzykliwy nagłówek nie oznacza broń Boże tego, że odchodzę, możecie oddychać spokojnie :P Chodzi o coś innego, a nawet… o zupełnie inny pamiętnik.
Wskutek splotu nieprzewidzianych okoliczności oraz mojej prywatnej decyzji, postanawiam Wam wyjawić największą moją tajemnicę :D: otóż, oprócz pamiętnika Dracona prowadzę także pamiętnik Marty Pears… tak, tak, to ja jestem Margot ;-) Nieliczni o tym wiedzą. Ale, do rzeczy.
Jak zapewne zauważyliście, w pamiętniku są tylko dwa wpisy… a bynajmniej, są od 6 grudnia br. Złośliwe coś, czego nazwy nie znam, sprawiło, że w momencie, gdy chciałam dodać nowy wpis, zawartość pamiętnika Marty Pears skasowała się. Jak widać, nie skasowała się nieodwracalnie, ale co to są odzyskane 2 wpisy w porównaniu z 35, które trzeba dodać od nowa? Pisałam już w tej sprawie do administratora i to dzięki niemu udało się odzyskać te dwa wpisy. Resztę chciałam dodać dziś lecz nadal w panelu jest błąd, w związku z czym muszę poczekać (i Wy także, o co gorąco proszę) do kolejnej interwencji wszechcierpliwego Guardiana. Bardzo, bardzo gorąco przepraszam Was za tę czasową niedyspozycję w pamiętniku i obiecuję, że zrobię, co w mej mocy, by przywrócić mu stan świetności. Promise.
Korzystając z instytucji post scriptum , chciałabym jeszcze wspomnieć, że dokończyłam swoje dłuższe dzieło, o którym wspomniałam parę miesięcy temu, bodajże przy okazji pożegnania z Myślodsiewnią. ‘Książka’ - bo moja koleżanka i pierwsza czytelniczka nalega na takie właśnie określenie - jest gotowa i jeśli ktoś jest chętny, bym mu ją przesłała (format Word, 100 stron, tytuł: Margaret Butterfly ), proszę o pozostawienie adresu mail w komentarzu do tego wpisu.
Jeszcze raz gorąco przepraszam i proszę o cierpliwość. Buziaki!
P.S. Obiecuję też, że notka u Dracona niedługo: mam ją na warsztacie :P

[ 1056 komentarze ]


 
74. Zakuć, zdać, zapomnieć!
Dodał Malfoy Wtorek, 02 Grudnia, 2008, 17:49

9 maja, sobota, 13:09, Biblioteka

Z tego wszystkiego kompletnie zapomnieliśmy o Krumie i jego tajemniczych liścikach. Odraportowałem Pansy z nieskrywaną satysfakcją, że Brad Petersen ma dziewczynę w Durmstrangu lecz ona przyjęła to ze wzruszeniem ramion. Nie wiem, czy udawała, czy też faktycznie niewiele to ją obeszło, chyba jednak raczej to drugie; prawdą jest, że obkuwamy się do egzaminów, jak takie głuptaki. 18 maja zaczynamy… już się boję, co to będzie.
Dobra, kończę, bo zaraz mi się dostanie, że się obijam, zamiast zakuwać zielarstwo.

14:13

Zjadłem wcześniej obiad i korzystam z wolnej chwili, żeby napisać o jednej ważnej rzeczy. Mianowicie, zabrali do Azkabanu olbrzyma Hagrida! Uznali, że to on jest winien napaściom, a właściwie, potwór, jakiego hodował i wczoraj w nocy go zabrali, wiem od ojca i zresztą powiedzieli przy śniadaniu, co i jak. Żebyście widzieli minę Lockiego! Był wniebowzięty! On chyba naprawdę myśli, że to jego zasługa, chociaż palcem nie kiwnął, by złapać sprawcę tegorocznego zamieszania z KT. Ech, są ludzie i parapety…
Granger leży dalej w skrzydle. Potter i Weasley niepocieszeni, ale przynajmniej mniej się odszczekują Snape’owi.
Na czwartkowym zielarstwie zbieraliśmy żywicę z kory świerkowej oraz szyszek. Ulepiłem kulkę z zebranej dotąd żywicy, ogrzałem dłońmi, by była bardziej lepka i taki nabój cisnąłem prosto w okularki Wielkiego Pe.
Ja to mam cela! :-P Miny chłoptasia, który przeżył nie zapomnę do końca życia, wyglądał tak komicznie, że ani ja ani chłopacy nie mogliśmy powstrzymać się od śmiechu i parsknęliśmy, leżąc na blatach :-P
Niestety, potem było nam mniej do śmiechu, bo Sprout zorientowała się w sytuacji i odjęła nam pięć punktów :)-/), a potem kazała zostać mi po zajęciach i zdrapać żywicę z całego KOSZA szyszek. Masakra normalnie, ale miałem taką dziką satysfakcję, że uwinąłem się w czterdzieści minut - no co, wyobrażałem sobie, że każda szyszka ma twarz Wielkiego Pe :-D
Nadal nie wiem, o co chodzi z Komnatą i, szczerze mówiąc, nie chce mi się wierzyć, że to Hagrid atakował ani jakiś tam jego potwór. Dobra, miał rok temu nielegalnego smoka w chacie, bo przecież sam na niego doniosłem :-D ale nie sądzę, żeby napuścił innego zwierzaczka na Granger ! Gdyby atakowani byli Ślizgoni, prędzej bym zrozumiał, ale Granger… przecież oni wiecznie latają do jego chatki, gołym okiem widać, że by nie napuścił na nich nawet komara, a co tu mówić o takim bazyliszku. Zresztą, nie wiem, czy to bazyliszek był tym potworem, chyba jednak nie, muszę zapytać ojca… kurczę, że też wszystko na mojej głowie!
Mama podobno czuje się lepiej, od początku miesiąca jest w domu, ale wciąż leży. Pansy mówi, że to normalka, w końcu siódmy miesiąc… jak sobie pomyślę, że ona za dwa miesiące urodzi d z i e c k o, to coś mi się robi w żołądku. Oj, chyba Pansy idzie, schowam pamiętnik.

16:09, PW

I tak mi się dostało, bo nie zdążyłem go schować. Przeczytała dwie ostatnie linijki i zapytała, czy już znamy płeć dziecka.
-Nie wiem, chyba nie… ale mogę napisać do ojca, jak chcesz.- powiedziałem, chowając zeszyt. Strasznie głupio mi się o tym gada, chociaż jak mam do wyboru tabun uczniów i Pansy, to już wolę z nią. Przynajmniej mnie częściowo rozumie.
-No, siódmy miesiąc, to już powinno być wiadomo, na pewno jej powiedzieli.- dodała przekonująco i usiadła naprzeciwko mnie. Pięć minut i już wkuwała regułki z eliksirów. Kurczę, egzaminy już za tydzień! A, właśnie, gdzie mój harmonogram?
O, jest.

HARMONOGRAM EGZAMINÓW KOŃCOWYCH - III ROK

18 maja - poniedziałek:

9:00 - 11:00 - ELIKSIRY (egz. pisemny)
12:00 - 14:00 - OBRONA PRZED CZARNĄ MAGIĄ (egz. pisemny)

19 maja - wtorek:

10:00 - 12:00 - HISTORIA MAGII (egz. pisemny)
15:45 - 16:15 - ZAKLĘCIA (egz. ustny)
17:30 - 18:00 - TRANSMUTACJA (egz. ustny)

20 maja - środa:

11:00 - 11:30 - ASTRONOMIA (egz. ustny)
12:30 - 13:00 - OBRONA PRZED CZARNĄ MAGIĄ (egz. ustny)
15:15 - 16:15 - ELIKSIRY (egz. ustny)

21 maja - czwartek:

9:00 - 11:00 - ZAKLĘCIA (egz. pisemny)
24:00 - 1:30 p. m. - ASTRONOMIA (egz. pisemny)

22 maja - piątek:

9:00 - 11:00 - ZIELARSTWO (egz. pisemny)
11:30 - 12:00 - HISTORIA MAGII (egz. ustny)
15:30 - 16:00 - ZIELARSTWO (egz. ustny)

Coś czuję, że we wtorek polegnę… i te ustne… brr!

17:18

Draco,
Tak, Twoja matka zna płeć dziecka: płeć żeńska.


Płeć żeńska. Płeć ŻEŃSKA. Dziewczynka. Aaaaaaaaaa!

21:00, PW

Szczerze mówiąc, czuję się trochę tak, jakbym dostał tłuczkiem prosto w głowę i w brzuch. Normalnie mnie skręca, jak sobie pomyślę, że za dwa miesiące, jak dobrze pójdzie (oby nie!) będę miał siostrę . SIOSTRĘ, tak? Rozumiecie, co mam na myśli… na brodę Merlina, to będzie koszmar przez wielkie jak stąd do Durmstrangu K.

24 maja, niedziela, 12:09, błonia

To nie do wiary, że mamy połowę maja. Słońce grzeje tak, jak w lipcu, powietrze pachnie uspokajająco a woda w jeziorze szemrze wakacyjnie. Wiesz co, Pamiętniku? Pierwszy raz w życiu chyba nie cieszę się na wolne od kieratu szkolnego. Autentycznie! Myślę, że to wszystko przez moją nienarodzoną jeszcze siostrę…
piętnaście minut później
Tak, przemyślałem to. To wszystko przez NIĄ, przez tego bękarta. Co im do głowy strzeliło, żeby w tym wieku myśleć o tym ?? Po jakie licho takie komplikacje, co, ja im już nie wystarczam?
-Spójrz na to z drugiej strony, Draco.- powiedział ktoś do mnie a ja się tak wystraszyłem, że omal nie spadłem z kamienia, na którym siedziałem, wprost do wody.
-Jeny, Pansy, miałabyś trochę litości!- powiedziałem z przyganą, widząc nad sobą jej miłą twarz i lśniące w słońcu włosy (mówiłem już o tym, że się przefarbowała w zeszłym tygodniu? Teraz ma włosy koloru młodych kasztanów, takie prawie rude, ale w odcieniu bardzo przyjemnym dla oka). -Nie uczyli cię, że nie czyta się komuś przez ramię?
-Oj, daj spokój, Draco!- zaśmiała się, siadając koło mnie. -Jesteś przewrażliwiony, mój drogi.- zakpiła, poprawiając sobie fałdy spódnicy i odgarniając włosy. Zebrała je dłonią w koński ogon i mówiła dalej, trzymając czerwoną frotkę w zębach: -Co, lekka trema przed przyjęciem nowego członka rodziny?
-Wolałbym, żeby kupili mi psa.- odmruknąłem zdecydowanie, przyglądając się spod oka, jak wdzięcznie wygląda z tymi splecionymi z tyłu głowy dłońmi. Związała włosy raz - dwa i potrząsnęła głową.
-Czasu już nie cofniesz.- powiedziała. -Ale może warto dostrzec w tym jakieś jaśniejsze strony?
-Na przykład?
-Na przykład to, że teraz będzie potencjalnie jedną osobę więcej dla spełnienia misji oczyszczenia świata z niepożądanych jednostek. Na przykład to, że będziesz miał jedną słuchaczkę więcej na temat szlamy i Wielkiego Pe.
Ostatnie zdanie sprawiło, że musiałem się roześmiać. Spojrzałem na nią z boku i zobaczyłem, że uśmiecha się lekko.
-Nie martw się.- powiedziała krzepiąco, dotykając delikatnie mojego ramienia. -Mała siostra, to jeszcze nic… mógłbyś mieć trzech malutkich braci, jak Gerda!
-Taa, racja.- zaśmiałem się znowu. Gerda co i rusz opowiadała z ponurym humorem, co to jej bracia (2 lata, 3 lata i 4 lata) nie wyrabiają. Spróbowałem uwierzyć w to, co mówiła Pansy i pomyślałem o mojej przyszłej siostrze, jak o czymś przyjemnym - nie podziałało do końca, bo natychmiast stanęły mi przed oczyma blada, spięta twarz matki i stężałe szczęki ojca, ciemne ściany holu… potrząsnąłem głową, aby uwolnić się od tego męczącego obrazu. Westchnąłem sobie z głębi, a Pansy pogładziła mnie po dłoni, jakby mówiła, że wszystko się ułoży.
Z tego wszystkiego zupełnie wyleciały mi z głowy egzaminy. Czuję, że część poszła mi świetnie, ale o niektórych lepiej zapomnieć już teraz. Mam solidne przeczucie, że przewaliłem transmutację ustną (bo na pisemnej dałem sobie radę po japońsku*, dzięki temu, że Dan siedział dość blisko mnie a McGonnagall akurat strofowała Patricka w ostatnim rzędzie), ale z kolei eliksiry i obrona wydawały mi się łatwiejsze, niż przypuszczałem. Piętnastego czerwca mamy wyniki i koniec roku: jeśli czegoś nie zdam, przysięgam, że nie napiszę ani słowa do połowy wakacji.


*jako tako ;-)

[ 369 komentarze ]


 
73. "Kto ma rację?"
Dodał Malfoy Piątek, 21 Listopada, 2008, 13:31

Mój nr gg: 748 670 5 :)
***


2 maja, Sobota, 11:00, PW

W zeszłą sobotę był ostatni mecz tego sezonu - my kontra Krukoni. Niestety, proroctwa Pansy sprawdziły się i nie udało nam się wygrać taką ilością punktów, aby wspiąć się na pierwszą lokatę. Pociesza mnie fakt, że szliśmy łeb w łeb, ale w dwudziestej minucie meczu Krukoni wbili nam gola a w następnej ich szukający złapał znicza. 260:100, niby porażka, ale za to Krukoni są na 1, a nie Gryfoni - też trzeba umieć spojrzeć na to od jaśniejszej strony.
-Zobaczysz, w przyszłym roku zdobędziecie Puchar jak bum cyk cyk!- pocieszała mnie Pansy, gdy wróciliśmy do salonu po meczu. -Ostatecznie, sto dziesięć punktów różnicy jeszcze nie jest tak źle, wolałbyś być na miejscu Puchonów, którzy mają zaledwie 23 gole w tym roku?
-No, pewnie, 260 punktów, to lepiej, niż 110, ale i tak…- marudziłem, zdejmując z siebie jedną ręką szatę. -Kurczę, a tak chciałem wygrać…
-Nie zawsze można wygrywać, Draco.- zaświergotał mi w uchu czyjś nosowy głos i ujrzałem przed sobą Jęczącą Martę, siedzącą na ramieniu jakiejś starej zbroi bodajże z czasów etruskich. Przeląkłem się jej w pierwszej chwili i prawie podskoczyłem na metr w górę, ale w drugiej uradowałem się.
-Tak, jasne. Fajnie, że się zjawiasz, możemy pogadać?- zacząłem bez ceremonii.
-Ooo, stęskniłeś się za mną?- zachichotała Marta, podkręcając koniec warkocza, Pansy jednak ukróciła ją, wtrącając się stanowczo:
-Chcemy porozmawiać o Komnacie Tajemnic, znasz jakieś ustronne miejsce, gdzie nikt nas nie podsłucha?
-Znam ten zamek lepiej, niż Filch.- odpowiedziała Marta i, puszczając do nas oko, poprowadziła nas korytarzem w dół, potem schodami do góry, w lewo, w prawo, prosto, przez gobelin, aż wyszliśmy w jakimś dziwnym, wąskim, oświetlonym korytarzu.
-Trzecie piętro.- szepnęła Pansy, wskazując dłonią na odrapane, wielkie drzwi. Poznałem je natychmiast. Marta jednakże nie dała nam pokontemplować znanego nam miejsca, tylko od razu przystąpiła do rzeczy.
-No, dalej, mówcie, co chcecie, czułam od paru tygodni, że będziecie chcieli ze mną porozmawiać, ale byliście zbyt zajęci, aby…
-Czy widziałaś atak na szl… na Granger i tę drugą dziewczynę, Krukonkę?- zapytała prosto z mostu Pansy. -Pod koniec marca obie zostały spetryfikowane.
-Nie, niestety, nie widziałam tego, akurat byłam… gdzie indziej.- odpowiedziała Marta z bezbrzeżnym smutkiem. -A co? Wy to widzieliście?
-Nie, nie widzieliśmy… ale chyba wiemy, kto… co atakuje.- odpowiedziałem. -Pansy się zorientowała, że to może być bazyliszek.
-Bazyliszek?- Marta przyłożyła palec do ust. -Przecież to legenda, bazyliszki wymarły tysiące lat temu!- roześmiała się niemrawo. -Nie mówcie, że w to wierzycie!
-To co, że legenda, Komnata Tajemnic też była uważana za mit, a jednak istnieje, nie?- uparła się Pansy. -Bazyliszek zabija wzrokiem i tu mamy szkopuł, bo wszystkie jego ofiary żyją…
-Skąd w ogóle wzięliście tego bazyliszka?- zapytała Marta, nadal po trosze się z nas nabijając, a po trosze niedowierzając.
-My znikąd, po prostu skojarzyło mi się, że on ma coś takiego z oczami dziwnego, co sprawia, że ofiary umierają…
-…ale w szkole nikt nie umarł!
-No, wiem, tylko że nie znam innego stwora, który by mógł tak podziałać na tych ze skrzydła! Nigdzie nie ma informacji o jakimkolwiek potworze, który mógłby petryfikować wzrokiem, tylko jeden jedyny bazyliszek ma taką moc. Nie wiem, może jakoś żadna z ofiar go nie widziała, czy coś, ale w takim razie, co tam może być?
-Chyba w ogóle nie bierzecie pod uwagę tego, że to może być ktoś , nie coś .- powiedziała zagadkowo Marta, odrzucając niedbale warkocze na plecy. -Nikt nie powiedział, że tam jest jakiś stwór, równie dobrze może to być jakaś osoba…
-Ty coś wiesz?- spojrzeliśmy na nią nieufnie.
-Ja nic nie wiem, nic a nic.- wykręciła się, unikając naszego wzroku.
-Sugerujesz, że w Komnacie siedzi jakiś narwany czarodziej i wyłazi nocą, niczym duch, tak?- żachnęła się Pansy. -Przerabialiśmy już to, to większy absurd, niż ten cały bazyliszek.
-Czekaj, czekaj- powiedziałem jednocześnie, patrząc na ducha z namysłem.-Ja chyba wiem, o czym ona mówi… ktoś morduje koguty… widziałem tego kogoś, pamiętasz, opowiadałem wam, w płaszczu… może Marta ma na myśli właśnie tego intruza?
Jeden rzut oka na lekko zaczerwienioną twarz i już wiedziałem, że idę w dobrym kierunku.
-Tak, to jest niezła myśl, tylko że coś mi się nie chce wierzyć, że to może być prawda.- Pansy była coraz bardziej zirytowana. -Obstaję za swoim bazyliszkiem.
-Ee…- zająknąłem się, widząc równie wyczekujące spojrzenia obu dziewczyn. -Ja się wstrzymam na razie… będę obserwował i czyhał na kolizję waszych teorii.
-Cwaniak.- mruknęła Pansy, ale zagłuszyła ją Marta, która wzruszyła ramionami i powiedziała z udaną urazą:
-Jeszcze zobaczycie, że mam rację. A teraz na razie, zdaje się, że ktoś tu zmierza, ja też muszę lecieć.
-Wiesz co, ja już mam mętlik w głowie od tych wszystkich domysłów.- powiedziała Pansy w kilkanaście minut później, gdy wyszliśmy na rozsłonecznione, pachnące świeżo koszoną przez olbrzyma trawą. -Kiedy przyszedł mi do głowy bazyliszek, byłam pewna, że jesteśmy blisko rozwiązania tej przeklętej zagadki, a teraz, po rozmowie z Martą… nie wiem, co o tym myśleć. Kto ma rację?
Nie odpowiedziałem jej, zajęty kopaniem jakiegoś kamyka. Sam chciałbym wiedzieć, kto?

[ 2027 komentarze ]


1 2 3 4 »  

| Script by Alex

 





  
Kolonie Harry Potter:
Kolonie Travelkids
  
Konkursy-archiwum

  

ŻONGLER
KSIĘGA HOGWARTU

Nasza strona JK Rowling
Nowości na stronie JKR!

Związek Krytyków ...!
Pamiętnik Miesiąca!
Konkurs ZKP

PAMIĘTNIKI : KANON


Albus Severus Potter
Nowa Księga Huncwotów
Lily i James Potter
Nowa Księga Huncwotów
Pamiętnik W. Kruma!
Pamiętnik R. Lupina!
Pamiętnik N. Tonks!
Elizabeth Rosemond

Pamiętnik Bellatrix Black
Pamiętnik Freda i Georga
Pamiętnik Hannah Abbott
Pamiętnik Harrego!
James Potter Junior!
Pamiętnik Lily Potter!
Pamiętnik Voldemorta
Pamiętnik Malfoy'a!
Lucius Malfoy
Pamiętnik Luny!
Pamiętnik Padmy Patil
Pamiętnik Petunii Ewans!
Pamiętnik Hagrida!
Pamiętnik Romildy Vane
Syriusz Black'a!
Pamiętnik Toma Riddle'a
Pamiętnik Lavender

PAMIĘTNIKI : FIKCJA

Aurora Silverstone
Mary Ann Lupin!
Elizabeth Lastrange
Nowa Julia Darkness!

Joanne Carter (Black)
Pamiętnik Laury Diggory
Pamiętnik Marty Pears
Madeleine Halliwell
Roxanne Weasley
Pamiętnik Wiktorii Fynn
Pamiętnik Dorcas Burska
Natasha Potter
Pamiętnik Jasminy!

INKUBATOR
Alicja Spinnet!
Pamiętnik J. Pottera
Cedrik Diggory
Pamiętnik Sarah Potter
Valerie & Charlotte
Pamiętnik Leiry Sanford
Neville Longbottom
Pamiętnik Fleur
Pamiętnik Cho
Pamiętnik Rona!

Pamiętniki do przejęcia

Pamiętniki archiwalne

  

CIEKAWE DZIAŁY
(Niektóre do przejęcia!)
>>Księgi Magii<<
Bestiarium HP!
Biografie HP!
Madame Malkin
W.E.S.Z.
Wmigurok
OPCM
Artykuły o HP
Chatka Hagrida!
Plotki z kuchni Hogwartu
Lekcje transmutacji
Lekcje: eliksiry
Kącik Cedrica
Nasze Gadżety
Poznaj sw�j HOROSKOP!
Zakon Feniksa


  
Co sądzisz o o zakończeniu sagi?
Rewelacyjne, jestem zachwycony/a!
Dobre, ale bez zachwytu
Średnie, mogłoby być lepsze
Kiepskie, bez wyrazu
Beznadziejne- nie dało się czytać!
  

 
© General Informatics - Wszystkie prawa zastrzeżone
linki