Dzięki Tysia, tym razem coś dłuższego. Cały weekend nad tym siedziałam, mam tylko nadzieję, że nie uznasz, że przesadziłam.
Chociaż poprzedniego dnia do późna nie mogła zasnąć i nie czuła się wyspana to przez stres obudziła się już po szóstej. Słyszała oddechy dwóch dziewczyn, z którymi dzieliła pokój i żałowała, że nie jest teraz w Hogwarcie, że nie są to Sha i Carmi, z którymi mogłaby pogadać. Starała się zamknąć oczy i zasnąć ale nie mogła przestać myśleć o Lucasie i swoim ojcu, którego może dzisiaj pozna. Przekręcała się i wierciła ale wstać też jeszcze nie chciała. Przecież i tak musi poczekać do śniadania, które zaczyna się o 7.30. A sklepy na Pokątnej są czynne od 9. Leżała na plecach z rękoma założonymi za głową rozmyślając nad tym jak minie dzisiejszy dzień. Przecież dziś może stać się to o czym marzyła od tylu lat… Niestety albo ten dzień rozpocznie jej nowe życie, albo, jeśli okaże się, że ojciec po prostu ją porzucił, stanie się najbardziej znienawidzonym dniem jej życia. Zresztą również ojca, którego zawsze chciała poznać i tak kochała, może znienawidzić. No i jest jeszcze Luke, jak on zareaguje jeśli okaże się, że rzeczywiście są rodzeństwem?
Kiedy w końcu wybiła 7 uznała, że zanim uda się na Pokątną musi wpaść do Franka. Zjadła śniadanie jako jedna z pierwszych tego dnia, powiedziała pannie Trudy, że nie będzie jej cały dzień i chwile po 8 była u Franka. Była pewna, że od pani Perkinson usłyszy, że Frank jeszcze śpi i ma przyjść później ale śpieszyło jej się, więc uznała, że wejdzie oknem. Frank rzeczywiście jeszcze spał ale szybko obudził się po kilku szturchnięciach.
- Liz? Co ty tu robisz? I czemu nie przyszłaś wczoraj wieczorem?
- Frank. Wiem już jak on się nazywa. Jadę właśnie na Pokątną… Chcę się z nim spotkać i porozmawiać. Wiesz… Jeśli się nie mylę to mam też brata. Przyjdę do ciebie jak wrócę, dobra?
- Czy musisz tam jechać tak szybko? Nie mogłaś obudzić mnie chociaż za pół godziny?- ale Liz już zbierała się do wyjścia i go nie słuchała – tylko tym razem nie zapomnij i przyjdź. Będę czekał. Powodzenia! – Liz wyszła również przez okno, a Frank chwilę później dalej spał.
***
Liz włóczyła się po Pokątnej robiąc szkolne zakupy i szukając sklepu zoo – magicznego Mathew Wilda. Po tym jak już przynajmniej trzy razy przeszła wzdłuż długą ulicą Pokątną i nic nie znalazła zauważyła uliczkę odbijającą miedzy kamienice, która po kilkunastu metrach zmieniała się w placyk. Wtedy zauważyła również wiszącą na ścianie reklamę sklepu zoo-magicznego i strzałkę kierującą między kamienice.
Znalazła się prawie pustym i niewielkim placyku otoczonym wysokimi budynkami. Po lewej zobaczyła małą kawiarenkę o bardzo przytulnym wyglądzie, w której siedziało kilka osób. Przed lokalem również stały stoliki i wiklinowe fotele, wszystkie otoczone kwiatami w wielkich donicach. Zauważyła, że po prawej, przed miejscem, którego szukała również stały kwiaty w podobnych donicach. W oknie sklepu wisiała kolejna zapraszająca do środka reklama. Liz stała niezdecydowana na środku placyku. Brakowało jej odwagi, żeby tam wejść. Co miałaby powiedzieć? Hej, jestem twoją córką, pamiętasz, że mnie porzuciłeś, czy może nie wiedziałeś że istnieję?
Jej rozmyślania przerwało otwarcie się drzwi, na które tak usilnie patrzyła. Speszona, odruchowo zrobiła krok w tył. Chciała już odwrócić się i odejść ale w tej samej chwili stanęła twarzą w twarz z Lukiem.
- Liz? Co za niespodzianka! Cześć! – po pierwszej chwili zdziwienia Luke wyszczerzył zęby i przytulił Liz na powitanie, a ona odpowiedziała starając się zachowywać normalnie.
- Cześć Luke. Właśnie wybierałam się do twojego sklepu. Miałam tylko problemy ze znalezieniem go.
- To super, zaraz sam cię obsłużę, tylko właśnie idę po kawę dla ojca i coś dla siebie. Idziesz ze mną? Może też chcesz coś ciepłego? Trochę chłodny poranek… - objął ją ramieniem, przeprowadził przez placyk i wprowadził do kawiarenki.
- Cześć Emily! – zawołał od progu machając do kobiety stojącej za ladą. Była ona smukła i bardzo ładna chociaż musiała być już przed czterdziestką. Czarne i lekko falowane włosy sięgały jej do ramion. Wyglądała na bardzo sympatyczną i wesołą i taka też była naprawdę.
- Hej Lu… Kolejny rok w Hogwarcie i znów muszę cię uczyć szacunku do starszych?
- Przesadzasz Emy…
- Oczywiście, zaraz usłyszę jeszcze, że mi się wydaję… To samo co zwykle?
- Tak i jeszcze coś dodatkowo. Na co masz ochotę Liz? – dziewczyna do tej pory nieuczestnicząca w rozmowie stałą cicho z boku rozglądając się po wnętrzu udekorowanym w przytulny i przyciągający sposób. Dopiero teraz Emily zwróciła na nią uwagę a gdy spojrzały sobie w oczy Liz wydawało się, że zobaczyła w nich jakiś dziwny błysk.
- Witam, nie przedstawisz mi swojej znajomej Lu?
- Ah, Emily to Liz, Liz to Emily – kobieta wyciągnęła do niej rękę i uśmiechnęła się szeroko co Liz odwzajemniła.
- Zaproponowałbym ci gorącą czekoladę. Ta robiona przez Em jest najlepsza w całym Londynie…
- Już się robi – i rzeczywiście za moment dwie czekolady i kawa były już gotowe. Luke odliczał pieniądze kiedy Em powiedziała:
- Dla twojej przyjaciółki czekolada jest gratisowa. A tak właściwie to powiedz ojcu, że będę potrzebowała jego pomocy w malowaniu, więc nie płać mi. Tylko pamiętaj odnieść szklanki! – zawołała gdy byli już przy drzwiach. Patrzyła za nimi aż zniknęli po drugiej stronie placyku. Przyglądała się szczególnie Liz. Nawet nie wiedziała jak jest podobna do swojej matki. Emily ciekawiło tylko kiedy wszyscy dowiedzą się prawdy. Czy stanie się to już dziś? Wydawało się jej, że Elizabeth doskonale wiedziała, że zaraz pierwszy raz w życiu spotka swojego ojca. Elizabeth… To imię tak do niej pasowało, i brzmiało dużo ładniej niż Liz. Kobieta sięgnęła do swojego notesu i wyjęła z niego fotografie. Na czarno białym zdjęciu byłą jej najlepsza przyjaciółka i jej dopiero co narodzona córeczka – Elizabeth.
***
Ostrożnie weszli do sklepu niosąc gorące napoje. Wnętrze sklepu było wypełnione regałami, na których stały dziesiątki klatek i akwariów ze zwierzętami.
- Jak wypijemy to wszystko ci pokażę, chodź za mną – powiedział Luke i poprowadziła ją do drzwi prowadzących na zaplecze sklepu.
- Tato! Otwórz drzwi! – zawołał a Liz nachwalę wstrzymała oddech. Zaraz zobaczy swojego ojca. Usłyszeli kilka kroków i drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Liz jak oczarowana patrzyła na stojącego w nich mężczyznę. Pierwszy w oczy rzucał się jego wzrost, już Luke był od niej wyższy o ponad głowę, ale nawet on sięgał mężczyźnie tylko do ramion. Nie miał szat czarodzieja. Był ubrany w wytarte jeansy, jakiś t-shirt i luźną flanelową koszulę w kratę. Spojrzała na jego twarz otoczoną brązowymi włosami i ich spojrzenia się spotkały. Speszona spuściła wzrok
- Może nas przepuścisz tato?
- A może mi powiesz kogo przyprowadziłeś synu?
- Ciekawe ilu jeszcze osobom będę cię dzisiaj przedstawił – spojrzał na Liz z uśmiechem - To Liz, moja przyjaciółka z Hogwartu. Opowiadałem ci o niej tato.
- Dzień dobry… – powiedziała nieśmiało Liz w myślach dodając „tato”.
- Cześć Liz. Rzeczywiście słyszałem już o tobie. Wchodźcie. Daj moją kawę Luke.
Na zapleczu nie było żadnych zwierząt, tylko trochę podniszczona sofa, stół z krzesłem, szafa i kamienny kominek. W kącie stało sporo pustych i pełnych kartonów. Było też okno, otwarte teraz na oścież. Liz i Luke usiedli na sofie a mężczyzna przysiadł na krześle naprzeciwko nich. Liz zerkała na niego ukradkiem i wydawało się jej, że on też na nią patrzy. Właśnie znajdowała się niecałe dwa metry od swojego ojca i nie wiedziała co ma powiedzieć. Wzruszenie przejmowało jej serce kiedy znowu spotkała się z nim wzrokiem. On też miał niebieskie oczy. Zupełnie jak ona. Czuła, że to on. Wiedziała to. Czuła też, że mając takiego ojca czułaby się bezpiecznie. Czuła, że zaraz się rozpłacze. Ostatnio zdarzyło jej się to już tyle razy.. Co się z nią działo? Czy nie będzie już tą twardą Liz, która ze wszystkim daje sobie radę?
- Liz! Słuchasz mnie w ogóle? - zrozumiała, że Luke mówi coś do niej dopiero po chwili.
- Słucham? Zamyśliłam się…
- Zauważyłem… Wypiłaś już? Oprowadzę cię po sklepie.
- Tak, już… A jak tam Zeus? Nie tęskni za mną? – spytała z uśmiechem.
- Wiesz, prawie cały czas śpi, więc po prostu nie ma na to pewnie czasu. Musisz wpaść kiedyś do mnie do domu, Zeus na pewno się ucieszy. No i poznasz najwspanialszego psa na świecie.
- No chyba, że najpierw cie zje – wtrącił jego ojciec.
- No bez przesady. To, że dokładnie każdego sprawdza nie znaczy, że jest groźny…
- Jasne, jasne… Będziesz w sklepie? Muszę popracować tu nad papierami...
- Tak, nigdzie nie idziemy.
Kręcili się między regałami, a Luke opowiadał jej o różnych zwierzętach i ostrzegał, których lepiej nie dotykać. W między czasie do sklepu przyszło kilka osób, które chłopak musiał obsłużyć. Liz w tym czasie zatrzymała się na dłużej przy kojcu z kotką i jej młodymi. Przyglądała się im i myślała o tym jak ma powiedzieć ojcu, że jest jego córką. Małe kociaki przekomarzały się i zaczepiały. Było ich pięć. Cztery i matka miały czarną lśniącą sierść z białymi krawatami albo skarpetkami. Piąty kociak był za to mleczno biały, tylko na prawej przedniej łapce miał czarną skarpetkę. Chociaż wyglądał na najmniejszego z rodzeństwa był największym rozrabiaką. Liz pochyliła się i wyciągnęła rękę, żeby pogłaskać kociaki, jednak zanim dotknęła któregokolwiek poczuła na swojej dłoni ostry pazur. Odruchowo zabrała rękę i cofnęła się o krok. Kotka siedziała z napuszonym ogonem nie spuszczając z Liz wzroku, a baraszkujące wcześniej młode przyczaiły się za matką i wyglądały zza jej pleców zaciekawione.
- Przecież nie chciałam im nic zrobić, o co ci chodzi? – spytała się kotki, która tylko machnęła ogonem – Dobra, dobra, już idę… - spojrzała na swoją rękę. Niestety szczypiące zadrapanie biegnące przez wierzch jej dłoni było dość długie, głębokie i zaczynało krwawić. Rzuciła jeszcze jedno spojrzenie kotce i poszła szukać Luke’a.
- Luke… Pomożesz? – chłopak robił coś za kasą, gdy zobaczył żałosną minę Liz i jej krwawiącą rękę przetarł oczy dłonią i spojrzał na nią z rozbawieniem.
- Zapewne widzę tu robotę Blanki?
- Jeśli masz na myśli tę czarną kotkę z młodymi to tak. Chciałam je tylko pogłaskać – wzruszyła ramionami, co miało wszystko wyjaśnić.
- Chodź, mój tata coś z tym zrobi – powiedział, a Liz pomyślała „nasz tata” i westchnęła głęboko.
- Tato… Blanka zadrapała Liz… - mężczyzna siedział przy stole nad jakąś papierkową robotą. Na słowa syna spojrzał na Liz, która przytrzymywała sobie krwawiącą dłoń. Wstał szybko i podszedł do nich. Wziął jej zadrapaną dłoń w swoją i mruknął coś pod nosem.
- Siadaj Liz – pociągnął ją w kierunku sofy, na której usiadła. Odszedł na chwilę szukając czegoś w szafie. Luke usiadł obok niej. Liz nie spuszczała ojca oczu. Patrzyła na jego ruchy i twarz, która teraz wyrażała zaniepokojenie. W końcu znalazł apteczkę. Wyciągnął z niej wodę utlenioną i przyklęknął przed Liz biorąc jej dłoń w swoją.
- Będzie szczypać – powiedział patrząc jej w oczy. Liz tylko kiwnęła głową nie spuszczając z niego wzroku. Czy on mógłby ją porzucić? Nie wyobrażała sobie tego. On, jej ojciec, był dobrym człowiekiem. Patrzyła na jego twarz kiedy polewał jej ranę wodą i obcierał z krwi cały czas trzymając ją jedną ręką.
- Luke, idź do sklepu, wydaję mi się, że ktoś przyszedł, ja założę Liz jakiś opatrunek – chłopak wyszedł bez słowa, a mężczyzna znowu spojrzał Liz w oczy –Chyba nie było tak źle, co? Nakleiłbym plaster ale po co, poczekaj… - Puścił rękę Liz i podszedł do stołu po swoją różdżkę. Ponownie wziął jej rękę. Liz cieszyła się każdą sekundą jego dotyku. Boże, gdyby on wiedział. Za pomocą zaklęcia po rozcięciu pozostała tylko blada linia.
- Blizna powinna zniknąć za kilka godzin – kolejny raz spojrzał jej prosto w oczy a ona poczuła się jakby patrzyła w lustro. Te oczy… były identyczne jak jej. Niebieskie, z dziwnymi plamkami wokół źrenic. Patrzyli tak przez chwilę na siebie, aż Liz poczuła, że zaraz się rozpłacze. Wstała gwałtownie wyrywając z uścisku ojca swoją rękę, chociaż chciałaby już zawsze czuć jego dotyk.
- Dziękuję… - „tato” dodała w myślach ale nie odważyła się tego wypowiedzieć. Bała się. Co jeśli ją odrzuci? Czemu miałby chcieć ją przygarnąć? Czy jest możliwe, że naprawdę nie wiedział o jej istnieniu?
- Do widzenia. Jeszcze raz dziękuję – powiedziała odwracając się w drzwiach. Patrzył na nią ze smutkiem w oczach.
- Nie ma za co. Musisz już iść? – kiwnęła tylko głową i szybko wyszła. Nie chciała się tu rozpłakać. Luke rozmawiał z kimś przy klatkach z sowami, zauważył ją jednak ona wybiegła nie zwracając na niego uwagi. Nie zatrzymując się przebiegła placyk i zwolniła trochę w tłumie ludzi na Pokątnej. Szła przed siebie z pochyloną głową by nikt nie widział licznych łez płynących po jej policzkach. Po chwili zauważyła ciemny zaułek, w którym skryła się by dojść do siebie. Otarła twarz i wzięła kilka głębokich oddechów. Usłyszała jakieś zamieszanie i zobaczyła przepychającego się między ludźmi i rozglądającego na wszystkie strony Lucasa. Przeszedł obok zaułka nie zauważając jej. I dobrze. Nie chciała z nim rozmawiać. Nie chciała rozmawiać już z nikim. Przykucnęła pod ścianą kryjąc się w cieniu. Czemu nic nie zrobiła? Czemu nie powiedziała kim jest? I co ma zrobić teraz?
***
Minęło kilka godzin. Liz kręciła się po sklepach pilnując by nie natknąć się gdzieś na Luke’a. Chociaż kilka razy przechodziła przy wejściu na placyk nie odważyła się choćby zerknąć w tamtą stronę. Kiedy dochodziła szósta Liz podjęła decyzję. Porozmawia dziś z ojcem. Powie mu wszystko co wie. Przecież jeśli tego nie zrobi nigdy nie dowie się co kiedyś się stało. Będzie tylko zgadywała jak by zareagował. Poczeka jednak jeszcze trochę. Chce porozmawiać z ojcem sama. Nie chce żeby Luke też przy tym był. Włócząc się po różnych zakątkach Pokątnej co chwila dotykała jedną ręką drugiej i myślała o dotyku swego ojca. Przypominając sobie to z jaką czułością trzymał jej dłoń znowu prawie się rozpłakała.
***
Słońce o tej godzinie było już nisko nad horyzontem przez co na placyku panował półmrok mimo niezbyt późnej pory. Liz niepewnie podeszła do drzwi sklepu, ostatni raz odetchnęła głęboko i weszła do środka. Lampy zawieszone pod sufitem rozmywały mrok. Rozejrzała się w progu, jednak Luke’a nigdzie nie dostrzegła. Podeszła do sklepowej lady. Ojciec musiał usłyszeć, że ktoś przyszedł, więc na pewno zaraz się tu pojawi. Stała nerwowo pocierając paznokciami bliznę. Stała twarzą do drzwi zaplecza, jednak one ciągle się nie otwierały.
- Liz? - usłyszała zza pleców jego głos. Odwróciła się szybko. Szedł w jej stronę przyglądając się jej uważnie – Czemu wtedy tak zniknęłaś? Luke martwił się, że coś się stało. Wszystko w porządku? – stał już naprzeciw niej i znowu patrzyli sobie w oczy.
- Ja… Chciałabym porozmawiać… O czymś ważnym – mężczyzna pokiwał wolno głową.
- Elizabeth… - cicho wypowiedział jej pełne imię.
- Słucham..?
- Tak miała nazywać się nasza córka – mówił to patrząc jej w oczy – Luke został nazwany po ojcu swojej matki, a dziewczynka miała mieć imię po mojej matce, czyli Elizabeth.
- Luke ma siostrę? – spytała ostrożnie.
- Nie, jego matka umarła gdy miał trzy latka – oboje wiedzieli, że ta rozmowa do czegoś doprowadzi, nie byli tylko pewni do czego.
- Jak nazywała się pana żona? – widziała grymas bólu, który przemknął przez jego twarz.
- Marie. Miała na imię Marie.
- Ja… Ja jestem Elizabeth Rosemond. Jestem córką Marie Rosemond – widziała jak bardzo był zaskoczony –J…ja… - jąkała się – szukałam swojego ojca. I… wydaje mi się, że to… ty jesteś moim ojcem.
- Elizabeth… Moja córeczka… - czuła, że chce do niej podejść, ale coś go powstrzymywało – To niemożliwe… Marie umarła. Ale… - Liz słuchała jego słów, ale wydawało jej się, że mówi do siebie, próbuje sobie wszystko jakoś wytłumaczyć.
- Tato… -pierwszy raz i z wielkim wahaniem wypowiedziała te słowa, niestety zaraz tego pożałowała.
- Nie mów tak Liz. To jest niemożliwe. Przecież ja nie mam córki. Wiedziałbym o tym. To niemożliwe – widziała niepewność w jego oczach, jednak on musiał zobaczyć jak bardzo zabolały ją jego słowa – Możemy to sprawdzić, ale... to jest niemożliwe. Mam tylko syna – Luke’a i nigdy nie miałem córki.
Nie wierzył jej. Niczego nie rozumiał. Nie chciał jej. Ale czego ona się spodziewała? Że weźmie ją do swojego domu i będzie jej ojcem? Dlaczego miałby to zrobić? Przecież nic dla niego nie znaczy. Przez prawie dwanaście lat nie wiedział, że ma córkę a teraz miałby ją przygarnąć? Mówi, że nie ma córki… Że to niemożliwe… A więc ona nie ma i nigdy nie będzie miała ojca.
Już nie patrzyła mu w oczy, w ogóle na niego nie patrzyła. Bez słowa minęła go i odeszła. Była już na placu kiedy usłyszała jak drzwi sklepu otwierają się, a on wykrzykuje jej imię. Wtedy zaczęła biec. Nie chciała go już nigdy widzieć. Nigdy. Zawiódł ją pierwszy i ostatni raz.
Biegła przed siebie przez łzy nie widząc właściwe dokąd. Trafiła jakoś do Dziurawego Kotła i wróciła do mugolskiego świata. Włóczyła się po ulicach Londynu cały czas płacząc i nigdzie nie przystając. Cały czas szła przed siebie i nie mogła przestać myśleć o tym jak bardzo się zawiodła, a za każdym razem kiedy zaczynała myśleć o tym od nowa, uspokojony już trochę płacz na powrót się wzmagał. W końcu zawędrowała do jakiegoś parku. Nie wiedziała która godzina. Było już ciemno a park był pusty. Zatrzymała się pierwszy raz od kilku godzin i usiadła na ławce. Dopiero wtedy poczuła coś oprócz całkowitej rozpaczy i cierpienia rozrywającego ją od środka. Bolały ją nogi i była głodna. W końcu nie jadła nic od śniadania. Ukryła twarz w dłoniach, jednak łzy już nie leciały. Co ma ze sobą począć? Nie chce wracać do sierocińca. Nie chce też iść do Franka bo nie chce rozmawiać z nim o tym co się stało. Nie chce rozmawiać o tym z nikim. To tylko jej sprawa. Zresztą ta sprawa już się zakończyła.
***
- To ty, tato? Co tak długo robiłeś? Już po dziesiątej – Luke usłyszał, że ktoś wylądował w kominku w salonie. Wszedł do pokoju i zobaczył swojego ojca stojącego pośrodku pokoju. Już w pierwszej chwili wiedział, że coś się stało. Mężczyzna był dziwnie nieobecny, nawet nie przywitał łaszącego się do niego psa. Bez słowa przeszedł do kuchni, napił się wody i usiadł przy stole.
- Tato? Co się stało? – Luke stał w drzwiach oparty o framugę. Usłyszał odpowiedź dopiero po chwili.
- Liz przyszła do mnie.
- Liz? Co z nią? Tato otrząśnij się, czy coś się jej stało?
- Luke ja nic już nie rozumiem – Luke był coraz bardziej zaniepokojony.
- Ale o co chodzi? Tato powiedz coś…
- Liz przyszła… Zaczęliśmy rozmawiać… Wiesz, ona jest taka podobna do twojej matki. Kiedy ją dziś zobaczyłem pomyślałem, że mogłaby być jej córką. A ona… Powiedziała mi, że szukała swojego ojca i, że… że jest moją córką Luke… - chłopak nie powiedział nic zaskoczony – To niemożliwe ale… Twoja mama była w ciąży Luke. Nie było mnie wtedy tu. Wiesz o tym. Ciąża była zagrożona. Marie powiedziała mi, że poroniła. Ona nie donosiła tej ciąży, więc… jak to możliwe Luke? –chłopak ocknął się, łącząc dwa fakty w jeden.
- Tato, mama zmarła trzeciego listopada prawda? W tym dniu urodziła się Liz. Merlinie, czemu nie skojarzyłem jej nazwiska z mamą? Tato, ale… Gdzie ona teraz jest? – ich spojrzenia spotkały się a Luke przeraził się widząc strach i cierpienie w oczach ojca.
- Luke… Popełniłem okropny błąd. Ja… Przestraszyłem się… I nie umiałem tego zrozumieć… ja…
- Tato, gdzie Liz?
- Nie mam pojęcia. Luke… Ona mnie nienawidzi.
- Co? To niemożliwe.
- Właśnie to powiedziałem – patrzył na syna wstydząc się powiedzieć co zrobił – Mówiła mi, że jest córką Marie, że ja jestem jej ojcem. Ja sam powiedziałem jej, że naszą córkę chcieliśmy nazwać Elizabeth. Widziałem, że jej oczy są takie same jak moje. Widziałem, że jest tak podobna do Marie. Ale powiedziałem jej, że to niemożliwe. Że ja nie mam córki. Że mam tylko ciebie. A potem… Boże, jaki byłem głupi. Powiedziała do mnie tato… A ja… - w tym momencie się zaciął.
- Co powiedziałeś? – spytał Luke, bojąc się odpowiedzi.
- Powiedziałem jej, żeby tak do mnie nie mówiła. Że ja nie mam córki. Że to niemożliwe.
- Tato… Nie wyobrażasz sobie… Ja sam nie umiem wyobrazić sobie… jak bardzo ją zraniłeś. Tylko raz mówiła mi o tym, że szuka swojego ojca. Ale ten jeden raz wystarczył żebym wiedział, że niczego innego nie pragnie tak jak go poznać. Nie masz pojęcia co zrobiłeś, tato.
- Luke pomóż mi… Muszę ją znaleźć.
***
Przesiedziała na ławce do północy, jednak wtedy zaczęła odczuwać również chłód, więc podniosła się i znowu poszła przed siebie nie mając żadnego konkretnego celu. Teraz nie miała już nawet nadziei. Wszystkie jej marzenia, całe jej życie legło w gruzach.
- Czemu umarłaś mamusiu, z tobą było by mi tak dobrze. Czemu nie mogę być teraz z tobą? –szepcząc do siebie te słowa zatrzymała się nagle i już wiedziała dokąd chce dotrzeć. Rozejrzała się dookoła, jednak o tej godzinie nikogo w pobliżu nie było. Wyciągnęła różdżkę i machnęła nią nad drogą. W następnej chwili stał przed nią trzypiętrowy Błędny Rycerz.
- Witam w Błędnym… - spojrzała na konduktora rozpoznając w nim Patricka Shunpike, on chyba też ją rozpoznał ale zaskoczył i przeraził go jej stan. Było widać, że długo płakała, miała na sobie tylko cienką sukienkę i trzęsła się z zimna. Zeskoczył na chodnik, objął ją i wprowadził do środka. Posadził na pierwszym z brzegu łóżku, które w noc zastępowały krzesła, i dał znać kierowcy, że może ruszyć.
- Liz? Co się stało? Nic ci nie jest?
- Nie. Wszystko w porządku –powiedziała jednak jej głos był jakby nieobecny – Muszę dojechać do Doliny Gryffindora. Ile muszę zapłacić?
- Liz… Na pewno dobrze się czujesz? Po co chcesz tam jechać?
- Ja… mieszkam tam. O co ci chodzi? – Patrick, chociaż nie do końca przekonany, wydrukował bilet i przyjął od Liz pieniądze.
- Zdrzemnij się, obudzę cię jak dojedziemy.
- Ile to zajmie? – spytała. Patrick zająknął się, zamierzał wysadzić jak najpóźniej się da, ale skoro spytała musiał coś odpowiedzieć.
- Pewnie z godzinkę – mocno zawyżył czas, w którym mogliby tam dojechać.
- A nie mógłbyś zmienić trasy i wysadzić mnie szybciej? – spojrzał na niego już trochę bardziej przytomna i zaczęła kręcić.
- Jak już powiedziałam mieszkam tam. Mama na mnie czeka i na pewno jest wściekła, bo jest już późno, więc chciałabym dotrzeć tam jak najszybciej.
- No dobra, dobra, zobaczę co da się zrobić.
***
Frank wiedział, że czegokolwiek dowiedziałaby się Liz to na pewno przyszłaby mu o tym powiedzieć. Nie przyszła do ósmej wieczorem… może cały czas była z ojcem. Minęła dziesiąta… może czekała na autobus żeby wrócić do domu? Wybiła północ. Frank nie wytrzymał. Zaczął się już naprawdę denerwować. Czyżby po prostu nie przyszła? Było to możliwe jednak… Frank czuł, że coś się stało. Jeszcze chwilę kręcił się po swoim pokoju, a potem zarzucił kurtkę i wymknął się przez okno do ogrodu. Musiał sprawdzić co się dzieje z Liz.
Już zbliżając się do sierocińca czuł, że coś jest nie tak. Było po dwunastej, więc w budynku powinno być już ciemno tymczasem na parterze paliło się światło i ktoś kręcił się po korytarzu. Bramka była otwarta więc wszedł na podwórko i uznał, że jeśli będzie tylko stał to niczego się nie dowie. Wszedł po schodach pod drzwi wejściowe i zapukał. Otworzyły się one niemal natychmiast.
- Eliza… - w drzwiach stała pani Moose, a jej reakcja potwierdziła jego obawy.
- Dobry wieczór.
- Dobry wieczór. Co tu robisz o tej porze?
- Wieczorem miałem się spotkać z Liz ale ona nie przyszła i zastanawiałem się czy wszystko z nią w porządku – pani Moose zaprosiła go do środka. W środku była jeszcze panna Trudy i jakiś facet.
- Elizabeth wyszła rano i jeszcze nie wróciła. Wiesz dokąd się wybierała? – spytała pani Moose.
- Ona… Dowiedziała się jak nazywa się jej ojciec. Mówiła, że chce go dziś odnaleźć – nie był pewny czy Liz pochwaliłaby to, że wyjawił im te informacje ale martwił się o nią.
- Wiesz gdzie może być? – Frank myślał już o tym ale nic nie przychodziło mu do głowy, co też powiedział.
- Idź do domu. Jeśli ją znajdziemy to damy ci znak –powiedziała panna Trudy.
Frank wyszedł i stanął przed bramką, jeszcze raz oglądając się za siebie. Chciał odejść kiedy zobaczył dwie osoby idące szybkim krokiem chodnikiem w stronę sierocińca. Gdy zbliżyli się bardziej zobaczył, że to trochę starszy od niego chłopak i jakiś dorosły facet. Oni również go zauważyli. Zatrzymali się przed nim, wyglądali na zdenerwowanych. W ciszy patrzyli na siebie, w końcu odezwał się mężczyzna:
- To dom dziecka? – Frank pokiwał głową.
- Kim jesteście? – spytał.
- A ty? – odezwał się Luke. Chłopacy mierzyli się chwilę wzrokiem a potem obojgu coś się przypomniało.
- Luke?
- Frank?
- Wiecie co się dzieje z Liz?
- Czyli tu jej nie ma? – Frank pokręcił głową na pytanie mężczyzny.
- To pan?
- Słucham?
- Pan jest jej ojcem?
- Tak.
- I nie wie pan gdzie ona jest? Przecież poszła dziś do pana… I nie wróciła… Co jej pan powiedział?
- Frank… Wyluzuj… Nie dogadali się, ale teraz chcemy ją znaleźć, więc może byś nam pomógł?
- W środku jest pani Moose. Pytała mnie czy nie wiem gdzie jest Liz, no ale nie wiem. Może pogadajcie z nią. Mi kazali iść do domu.
Chłopak odszedł, a oni podeszli do drzwi i zapukali. Otworzyły się szybko.
- Pani Moose? Jestem ojcem Elizabeth Rosemond.
- Proszę wejść. Z kim mam przyjemność?
- Mathew Wild i, jak już mówiłem, ojciec Elizabeth.
- Wie pan gdzie ona jest? Podobno była dziś u pana.
- Tak, ona mnie znalazła, ale… nie dogadaliśmy się i ona uciekła. Myślałem, że tu ją znajdę.
***
Pół godziny później Liz przekroczyła bramę cmentarza. Ciemność nocy rozświetlał księżyc. Chociaż szła tędy dopiero raz to doskonale pamiętała drogę i bez trudu trafiła na grób swojej matki. Usiadła pod brzozami. Znicz na grobie ciągle się palił.
- Mamusiu… Czemu musiałaś umrzeć… - Skuliła się obejmując podgięte nogi ramionami i oparła głowę na kolanach. Chociaż wcześniej udało się jej już uspokoić to teraz znowu zaczęła myśleć o swoim ojcu.
To co dziś się stało był ciosem prosto w jej serce. Jak on mógł w kilka minut zawalić jej całe życie? Przez te wszystkie lata nie pragnęła niczego innego jak tylko go poznać a on tak ją zawiódł.
Nie miała już siły na rozmyślanie, na płacz, na pójście dalej przed siebie. Po prostu zasnęła.
***
Po rozmowie z panią Moose Mat odesłał syna do domu mimo jego sprzeciwów. Sam zaś chodził ulicami Londynu mając nadzieję, że natknie się gdzieś na swoją córkę i, że będzie ona cała i zdrowa. Jego wyrzuty sumienia nie milkły ani na chwilę. Jak mógł ją tak potraktować. Czemu tak stchórzył. Znał odpowiedź ale ona go nie usprawiedliwiała. Musi znaleźć swoją córkę.
***
Kiedy Liz obudziła się przemarznięta na kość, właśnie zaczynało świtać. Wstała by rozprostować kości i przeciągnąć się. Starała się nie myśleć o niczym. Bo o czymkolwiek zaczęłaby myśleć, zaraz przypomniałby się jej on. Uznała, że przejdzie się gdzieś, może uda się jej rozgrzać, a potem znów wróci do mamy i zostanie tu na dłużej. Zostanie tu bardzo długo.
- Do zobaczenia mamo. Ty mnie nie zostawisz i nie zranisz, prawda?
Wyszła z cmentarza i poszła drogą przed siebie. Nie zwracając większej uwagi na to gdzie idzie. Czułą tylko przejmujący chłód i zmęczenie. Po obu stronach drogi mijała ładne domki jednorodzinne. Po pewnym czasie było ich coraz mniej, zbliżała się do końca miejscowości. Chociaż do tej pory szła patrząc na drogę, to teraz coś ją tknęło i rozejrzała się dookoła i zobaczyła miejsce, do którego nawet nie planowała trafić. Zbliżyła się do zarośniętego płotu, którego nie strawił ogień. Właśnie patrzyła na zgliszcza domu swoich dziadków. Lewa połowa domu była całkowicie spalona, ale z prawej widać było wyraźniejsze kontury jakie kiedyś musiał mieć dom. Przeszła przez dziurę w rozwalającym się płocie i podeszła bliżej. Po lewej było tylko jedno wielkie zwalisko spalonych belek i mebli, ale po prawej, chociaż wszystko również było spalone, znalazła otwór, w którym kiedyś musiały być drzwi. Bez wahania weszła do środka. W górze brakowało sporego kawałka podłogi i wszędzie walały się masy różnych rzeczy, których nie dało rady zidentyfikować. Po przeciwnej stronie pokoju Liz zauważyła schody, które zachowały się w jako takim stanie. Przedarła się do nich brudząc się od wszechobecnej sadzy i popiołu i rozdzierając sukienkę. Kiedy doszła do schodów zrozumiała, że nie spaliły się bo były z kamienia, pokrywała je gruba warstwa kurzu. Nie zastanawiając się nad tym co robi zaczęła wchodzić na górę. Szła powoli i nic się nie stało. Z ostatniego stopnia przyjrzała się jak wygląda na górze. Po lewej zobaczyła tą samą zawaloną część co z dołu, ale część korytarza i to co po prawej wyglądało lepiej. Stanęła na podłodze w korytarzu słysząc skrzypienie desek i przytrzymując się resztek ściany po lewej podeszła do zwęglonych resztek drzwi. Uchyliła je i weszła do małego pokoju. Nie było tu dachu, ale podłoga wyglądała bezpiecznie. W frontowej ścianie domu ziała dziura, w której kiedyś musiało być okno, bo na podłodze poniżej leżały kawałki szkła. Liz podeszła do niego i wyjrzała na ulicę. Całkiem ładny widok. Usiadła na podłodze i oparła się o ścianę rozglądając się po pokoju. Wszystko co w nim było stało na swoim miejscu jednak zwęglone i nie zdatne do jakiegokolwiek użytku.
- Na razie zostanę tutaj. Chyba nie mielibyście nic przeciwko? – powiedziała zwracając się do swoich dziadków – Mam od was pieniądze na szkołę, teraz dajecie mi schronienie w swoim domu. Dzięki, fajni jesteście – siedząc tak znowu zaczęła myśleć o tym, którego nie chciała już znać.
- On nie potrafił dać mi niczego. I nic już od niego nie chce. Nie potrzebuję go. Nikogo nie potrzebuję. Sama dam sobie radę. Nic od niego nie chce- spojrzał na swoją rękę niemal ze wstrętem. Leczył skaleczenie z taką czułością… a potem ją odtrącił – Tego też nie chcę! Weź to sobie!
Chwyciła jeden z leżących obok kawałków szkła i nierównym ostrzem rozcięła skórę na swojej dłoni. Nagle zauważyła, że ból przynosi ukojenie. Nie przestała więc na jednym cięciu. Zacisnęła rękę na odłamku, raniąc również ją, i jeszcze kilka razy przejechała ostrzem po wierzchu dłoni. Rozluźniła rękę i szkło upadło na ziemię. Ułożyła obie ręce na kolanach i uśmiechnęła się. Taki ból był dobry. Wypełniał ją całą i nie myślała o niczym innym. Skupiła się na tym bólu i przysnęła.
***
Luke czekał na ojca w salonie. Kiedy zasnął na kanapie było przed drugą. Obudził się słysząc otwieranie drzwi. Podniósł się i spojrzał na zegar. 5.03. Za oknami było już jasno. Wstał i spotkał się z ojcem w korytarzu, gdy tamten zdejmował z siebie kurtkę. Spojrzał na syna przepraszająco. Wiedział, że dla niego Liz była ważna już za nim dowiedzieli się o byciu rodzeństwem.
- Nigdzie jej nie spotkałem. Noc była zimna. A ona miała na sobie tylko tą sukienkę. Musiała bardzo zmarznąć.
- Spokojnie tato. Znajdziemy ją. Chcesz coś zjeść? – chociaż Luke był na ojca wściekły, za to jak potraktował Liz to przecież teraz starał się ją znaleźć a on nie zamierzał go dobijać. Mat pokręcił tylko głową i usiadł na kanapie w pokoju. Luke poszedł zrobić mu kawę. Siedzieli w ciszy. Każdy myślał nad tym co powinni zrobić teraz. Na genialny pomysł wpadł Luke. Około szóstej, nagle, bez żadnego ostrzeżenia poderwał się z kanapy, wykrzyknął „wiem!” i wybiegł z pokoju. Jego ojciec szybko się podniósł i pobiegł za nim. Kiedy wyszedł przed domem, na ulicy właśnie pojawił się Błędny Rycerz wezwany przez Luka.
- Co ty robisz?
- Nie wpadliśmy na to, że jeśli chciała gdzieś dojechać to na pewno użyła właśnie Błędnego Rycerza.
- Dzień dobry, podwieźć gdzieś panów? – spytał zmęczony Patrick, który dopiero za godzinę miał się zmienić z ojcem.
- Patrick?
- O, cześć Lucas. O co chodzi?
- Mam ważne pytanie. Bardzo ważne. Kojarzysz Liz Rosemond?
- No jasne. Widziałem ją nawet wczoraj. Wyglądała okropnie, ale mówiła, że wszystko w porządku.
- Coś jej się stało? – spytał starszy Wild.
- Chyba płakała. No i kiedy wsiadała do Rycerza było dość późno, około północy, a ona była gdzieś we wschodnim Londynie. No i była cała zmarznięta.
- Gdzie wysiadła?
- W Dolinie Gryffindora.
- Po co pojechała do Doliny?
- Mówiła, że tam mieszka, że mama na nią czeka, na pewno martwi się i będzie na nią wściekła – po tych słowach syn i ojciec wymienili bardzo zaniepokojone spojrzenia.
- Jedziecie? Nie mogę robić takich długich przystanków.
- Tak, dwa razy do Doliny Godryka.
***
Wysiedli na placu pośrodku miejscowości i pobiegli w stronę cmentarza. Po krótkiej chwili stali pod brzozami, przy grobie Marie.
- Nie ma jej tu – stwierdził oczywisty fakt zaniepokojony ojciec.
- Ale chyba tu była – pokazał wygniecioną trawę pod drzewem – siedziała tutaj.
- A gdzie jest teraz? Dom dziadków.
- Myślisz, że wie, że tu mieszkali? Poza tym to ruina.
- I wchodzenie do środka jest niebezpieczne…
- Lepiej się pośpieszmy.
***
Liz co jakiś czas przebudzała się z drzemki i po chwili znów w nią zapadała. Podczas jednego z wielu przebudzeń poczuła, że coś jest nie tak. Usiadła na podłodze i rozbudziła się. Ktoś był przed domem. Usłyszała dwa głosy, a po chwili je rozpoznała. Poderwała się z wściekłością i przez dziurę po oknie zobaczyła Luka i jego ojca. Osobę, która tak ją zraniła i której nie chciała już znać.
- Liz! – zobaczyli ją i odetchnęli z ulgą, a z drugiej strony przerazili się jej stanem.
- Idźcie stąd!
- Liz, jak ty tam weszłaś? To niebezpieczne, musisz zejść do nas – zawołał do niej Luke.
- Nigdzie nie idę! Zostawcie mnie w spokoju!
- Jeśli nie chcesz zejść to ja idę po ciebie, zostań tam gdzie jesteś – powiedział jej ojciec.
- Nie chcę cię znać! Daj mi spokój! Zostawcie mnie! – po tych słowach osunęła się na ziemię wycieńczona. Chwila krzyków odebrała jej zbierane podczas snu siły. Zobaczyła leżące kawałek od niej szkło i wyciągnęła po nie rękę. Skoro wtedy ból jej pomógł teraz też powinien. Chwyciła odłamek mocno w prawą rękę i zaczęła ciąć się po lewej dłoni, której wierzch do tej pory pozostawał nieuszkodzony.
Stojący na dole Mat i Luke jęknęli kiedy upadając zniknęła im z oczu.
- Idę po nią – Mat był już po drugiej stronie płotu.
- Tato, ona jest na ciebie wściekła, ja pójdę.
- Nienawidzi mnie, ale jestem za nią odpowiedzialny i to przez ze mnie jest w takim stanie, muszę coś z tym zrobić. Poczekaj tu Luke.
Wchodząc do spalonego domu mężczyzna nawet nie pomyślał, że jemu może się coś stać. Ważna była tylko Liz i to żeby bezpiecznie ją stąd wydostać. Wszedł schodami na górę i ruszył przed siebie korytarzem. Drzwi od pokoju, w którym była Liz były przymknięte. Otworzył je szukając wzrokiem dziewczynki. Leżała na wprost niego, pod oknem.
Liz słyszała jak ktoś wchodzi na górę a potem idzie korytarzem. Drzwi się otworzyły i pojawił się w nich jej ojciec. Ból po cięciach zagłuszał ból serca, jednak widok tego mężczyzny, który miał spełnić wszystkie jej marzenia ale zawiódł wszystko pogorszył
- Idź stąd- powiedziała na tyle głośno na ile dała radę.
- Jestem twoim ojcem. Muszę się tobą zaopiekować i chcę to zrobić.
- Nie wysilaj się. Zostaw mnie tu w spokoju.
- Jeśli cię zostawię to umrzesz.
- Umrę. A wtedy będę miała spokój.
- Nie chcę żebyś umierała. Chcę mieć córkę – rozmawiając z nią powoli przesuwał się do niej coraz bliżej. Dopiero po kilku krokach zobaczył kawałek szkła w jej ręce i liczne rozcięcia na dłoniach.
- Liz… Czemu się krzywdzisz? To nic nie pomoże.
- Skąd wiesz? To pomaga. Taki ból jest lepszy.
- Nie pozwolę, żebyś coś jeszcze sobie zrobiła. Odłóż to szkło, Liz. Niepotrzebnie się ranisz.
- Robię to co chcę. Nie możesz niczego mi zabronić, bo nie jesteś moim ojcem – mówiąc to usiadła i podniosła rękę ze szkłem w górę zastanawiając się gdzie zrobić kolejne cięcie.
- Jestem twoim ojcem. Liz odłóż to szkło.
- Nie mam ojca. Przecież ty nie masz córki – w tym momencie wbiła szkło głęboko w swoje przedramię i pociągnęła w bok. Jej krzyk bólu połączył się z przerażonym okrzykiem jej ojca. Wypuściła szkło i upadła na podłogę a leżące tam inne odłamki szkła pokaleczyły jej prawy policzek i prawe ramię. Ojciec był przy niej już w następnej chwili, jednak nie zdążył złapać jej zanim uderzyła w podłogę. Delikatnie, uważając na skaleczenia, których była cała masa, wziął ją w ramiona i wyniósł. Czuł tylko wściekłość na samego siebie i ogromny ból, jak mógł tak skrzywdzić własną córkę? Marie nigdy by mu tego nie wybaczyła.
Luke słysząc krzyk Liz i ojca podbiegł do dawnych drzwi i nerwowo patrzył na schody. Po chwili zobaczył swojego ojca niosącego Liz.
- Co z nią, tato?
- Nie jest dobrze Luke. Chodź tu, będzie szybciej - Luke przeszedł przez pokój i czekał na nich u podnóża schodów – złap się mnie. Teleportuję nas do domu.
***
- Leć siecią Fiuu do Emily i sprowadź ją tu jak najszybciej. Jest tu potrzebna, nawet gdyby właśnie piłą herbatę z ministrem magii.
- Zaraz wracam – i zniknął w kominku.
Mężczyzna zaniósł córkę do swojej sypialni. Położył ją na łóżku. Liz cały czas była nieprzytomna i mocno krwawiła z głębokiej rany na ramieniu. Cały czas stał przy niej i patrzył na jej chude i kruche ciałko kiedy do pokoju wpadli Emily i Luke.
- Co jej się stało? – spytała ostrym głosem, patrząc na dziewczynkę z przerażeniem a Mat otrząsnął się i zaczął myśleć o działaniu.
- Muszę przygotować coś silnego do przemycia jej ran i coś wzmacniającego. Zajmij się nią Em. W łazience znajdziesz coś, żeby trochę ją obmyć. Luke, poszukaj jej czegoś świeżego do ubrania. A ja muszę się pośpieszyć. Nie obudźcie jej, śpiąc szybciej wróci do siebie i łatwiej będzie się nią zająć.
***
Po godzinie Liz, spała spokojnie w koszulce Luka, w którą przebrała ją Em, po nieświadomym wypiciu wywaru wzmacniającego. Jej wszystkie rany zostały oczyszczone, wszystkie płytkie rozcięcia przestały istnieć za pomocą zaklęcia, ale jedno głębokie na przedramieniu musiało zagoić się samo, więc założony został opatrunek. Spała bez przebudzenia kilkanaście godzin i ktoś cały czas siedział przy niej. Najczęściej był to jej ojciec, który ciągle nie dawał sobie rady z wyrzutami sumienia.
Kiedy wybiła północ do pokoju przyszła Em.
- Mat. Z nią już wszystko w porządku. Głęboko śpi. Chodź na chwilę, musimy porozmawiać. - - Poproś Luka, żeby do niej przyszedł, dobrze?
- Kazałam mu iść spać. Dla niego również był to ciężki dzień i noc, z tego co mi opowiadał.
- Nie chcę zostawić jej samej. A jeśli się obudzi?
- Nie musisz cały czas przy niej być. Chodź, zrobiłam kawę i kanapki. Nie jadłeś nic cały dzień. Proszę cię, Mat –położyła mu rękę na ramieniu – z nią już wszystko dobrze, musi się tylko wyspać.
- Dobrze – wstał i chciał wyjść za Em ale odwrócił się jeszcze raz i pocałował swoją córkę w blade czoło. Nawet tam miała małe skaleczenie, ale to już nie ważne. Prawie wszystkie rany zagojone. Przeczuwał jednak, że ranę na jej sercu będzie zagoić znacznie trudniej.
***
Liz przebudziła się chwilę po wyjściu swojego ojca. Może lepiej, że nie było go wtedy przy niej. Nie wiedziała gdzie jest, ale pamiętała, że przed utratą przytomności rozmawiała ze swoim ojcem. Teraz, nawet pamiętając jak ją zranił, nie czuła już takiej wściekłości i na pewno nie zamierzała kroić sobie rąk. Przypomniała sobie okropny ból przy tym głębokim cięciu. W świetle lampki stojącej na szafce obok łóżka zobaczyła, że na przedramieniu ma bandaż, pod którym czuła lekki ból, ale reszta cięć na dłoniach zniknęła. Na pewno to on ją wyleczył. Wyleczył ją i doprowadził do porządku a przedtem odnalazł. Szukał jej. Czy to możliwe, że kierowały nim tylko wyrzuty sumienia? Czy może jednak zależało mu na niej? Teraz, kiedy była spokojna, zaczęła go rozumieć i uznała, że źle postąpiła. Facet dowiaduje się, że ma prawie 12 letnią córkę, a ona spodziewa się, że przyjmie normalnie tą wiadomość? No a teraz najwidoczniej zawdzięczała mu pewnie nawet życie. Przecież taka słaba, zostałaby w tym spalonym domu już na zawsze.
Teraz czuła się już dobrze, nie dręczył jej nawet ból przedramienia, bo niedawno poznała dużo gorszy. Jednak coś cały czas jej przeszkadzało. Dopiero po chwili zrozumiała, że to zwykły głód, w końcu nie jadła nic od… Nie wiedziała nawet która godzina. Jak długo spała? Chyba czas się rozejrzeć. Zaczęła już podnosić się kiedy usłyszała jakieś ostre głosy gdzieś w domu. Położyła się udając, że śpi, ale nikt nie przyszedł do pokoju, a chwilę później zapanowała taka cisza jak przedtem.
***
Mat usiadł przy stole w kuchni na przeciwko Emily i wziął jedną z przygotowanych przez nią kanapek. Wtedy też zauważył fotografię leżącą na blacie.
- Co to jest, Em?
- Mat, muszę ci coś powiedzieć. Wiem, że będziesz wściekły i tego nie zrozumiesz, ale wysłuchaj mnie, a potem może przebaczysz – spojrzała na niego, ale jego wzrok utkwiony był w fotografii. Nie powiedział nic, co uznała za pozwolenie na mówienie dalej.
- To zdjęcie z porodówki, na której Marie urodziła Elizabeth. Zdjęcie zrobiłam około 10, czyli dwie godziny po narodzinach Elizabeth i tyle samo przed śmiercią Marie. Wiedziałeś, że Marie zaszła w ciąże, ale potem powiedziała ci, że poroniła, prawda? Tak naprawdę ciąża była zagrożona ale Marie ją donosiła. Gdyby poszła do uzdrowiciela to najprawdopodobniej wszystko ułożyłoby się inaczej i lepiej. Jednak ona wzbraniała się od pójścia ze swoją ciążą do jakiegokolwiek czarodzieja. Chodziła do zwykłych ludzi, mówiąc, że ma swoje powody. W szpitalu, w którym rodziła podała lekarzowi panieńskie nazwisko i dlatego Liz nie nazywa się tak jak ty. Po porodzie była bardzo słaba. Kazała przyrzec mi, że powiem ci o córce dopiero w odpowiednim czasie. Miałam zająć się nią przez pierwszy rok, a potem umieścić gdzieś w świecie mugoli i mieć na nią oko, ale nigdy się z nią nie poznać. A przynajmniej dopóki ona nie odnajdzie ciebie.
- Jak mogłaś przez 12 lat nie powiedzieć mi, że mam córkę? Przez tyle lat myślałem, że moja córeczka zmarła jeszcze w brzuchu matki. Przez to, że nic o niej nie wiedziałem, nie mogła wychowywać się w normalnym domu tylko musiała mieszkać w domu dziecka. Czy ty wiesz na co skazałaś tą dziewczynkę? Moją córkę? A teraz ona myśli, że jej nie chcę, że jej nie kocham. Nienawidzi mnie! Powiedziała, że nie chce mnie znać! Czy ty wiesz jak ja się czuję?- podczas swoich wyrzutów Mat powoli podnosił głos aż zaczął krzyczeć na Emily.
- Daj mi dokończyć to wszystko zrozumiesz! Ja też byłam oburzona gdy usłyszałam czego oczekuje ode mnie Marie, ale jak widzisz potem przystałam na to i mogę powiedzieć, że nie żałuję.
- Nie wiesz co zrobiłaś!
- Pozwól mi dokończyć! To wszystko tylko i wyłącznie dla dobra i bezpieczeństwa Elizabeth!
- Uważasz, że w sierocińcu była bezpieczniejsza niż przy ojcu?!
- Wrócę jak się uspokoisz, wtedy wszystko ci wytłumaczę, bo teraz nic do ciebie nie dociera! Trzymaj się – powiedziała już spokojniej i wyszła.
Mat ukrył twarz w dłoniach. Było to równie ciężkie jak wieść o śmierci Marie. Nie było go przy najważniejszej dla niego osobie gdy umierała i zawsze uważał to za swój największy grzech. Jednak wiedząc, że przez ostatnie dwanaście lat mógł dać Elizabeth normalny dom zamiast sierocińca czuł się równie źle jak wtedy.
***
Liz odczekała jeszcze chwilę i postanowiła wstać. Odrzucając na bok kołdrę i zauważyła, że ma na sobie jakąś, męską i za dużą na nią koszulkę, która sięgała jej do połowy ud. Podciągnęła ją do nosa i wciągnęła jej zapach. Czy to jego? Nie, tak pachnie Luke, przypomniała sobie. Odwróciła się na bok wtulając nos w poduszkę. Ten zapach był trochę inny. Inny, ale podobał się jej. Czyżby leżała w jego łóżku? Usiadła spuszczając nogi na miękki dywan. Zignorowała lekkie zawroty głowy. Oprócz lampki, na szafce nocnej stało jeszcze zdjęcie w ładnej ramce. Chociaż nigdy wcześniej nie widziała swojej matki od razu wiedziała, że to ona. Była do niej bardzo podobna. Uśmiechnęła się do zdjęcia po czym ostrożnie wstała. Bała się, że nogi odmówią posłuszeństwa albo okażą się zbyt słabe, ale wszystko było dobrze. Doszła do drzwi i zatrzymała się nasłuchując, jednak nic nie usłyszała. Powoli nacisnęła klamkę i uchyliła drzwi. Wyszła na korytarz. Poszła na prawo w stronę pokoju, w którym paliło się światło. Stanęła w progu trzymając się ściany i przyzwyczajając oczy do ostrego światła.
Była to kuchnia, pośrodku niej stał drewniany stół i kilka krzesał dookoła niego. Na jednym z nich siedział, a właściwie półleżał na stole jej ojciec. Stała tak przez chwile w ciszy patrząc na niego i zastanawiając się co zrobić. Kiedy zauważyła na stole talerz z kanapkami głód podjął decyzję za nią. Kiedy robiła pierwszy krok do przodu zaskrzypiała framuga której się przytrzymywała. Mężczyzna wyprostował się i spojrzał prosto na nią.
- Elizabeth… - wstał z krzesła i chciał do niej podejść ale zatrzymał się przestraszony, że znów zrobi coś źle.
- Cześć – powiedziała Liz to patrząc na niego to spuszczając wzrok.
- Nie powinnaś wstawać. Jesteś jeszcze słaba.
- Jakoś się trzymam – stała w progu ocierając o siebie zmarznięte już lekko stopy – Mogę się poczęstować? – głód znowu przeważył i nieśmiało wskazała na talerz na stole.
- Przepraszam cię, zapomniałem, że nic nie jadłaś. Siadaj i częstuj się.
Usiadła na pierwszym z brzegu krześle i sięgnęła po kanapkę.
- Zrobię coś ciepłego do picia- wstał i zagotował wodę – Herbatę?
- Tak, poproszę – patrzyła jak wyjmuje dwa kubki z szafki u góry. Do jednej wsypał granulki czarnej herbaty ze słoika, a wtedy sięgnął po puszkę z kawą i zauważył, że dziewczyna cały czas mu się przygląda.
- Chyba nie pijesz kawy?
- Ja nie, ale… Czy nie jest trochę późno jak na kawę? Która właściwie godzina?
- Przed pierwszą. Masz rację. Trochę późno – odstawił puszkę i jeszcze raz sięgnął po herbatę – Słodzisz? – pokiwała głową i odpowiedziała:
- Łyżeczkę.
- Ja też.
Postawił przed nią herbatę i usiadł naprzeciw niej. Nie rozmawiali. Oboje jedli kanapki i pili herbaty. Liz zauważyła, że wyjął dla nich identyczne czerwone kubki.
- Jak się czujesz? – spytał ojciec po jakimś czasie, Liz spojrzała mu w oczy:
- Całkiem dobrze. Tego nie można było uleczyć zaklęciem? – spytała wskazując swoje przedramię.
- Ta rana jest głęboka, a ja nie mam aż takiej wprawy w zaklęciach leczniczych. Lepiej żeby zagoiła się sama. Boli?
- Trochę, ale bez porównania z tym co było wcześniej.
- Elizabeth, bardzo cię proszę, nie rób sobie więcej krzywdy, dobrze?
- Nie zamierzam się więcej ciąć. Nie trzeba mi mówić, że to było głupie. Już nie będę zachowywać się nieodpowiedzialnie. Dzięki za uleczenie reszty ran.
- Nie ma sprawy – patrzył na nią bojąc się, że zaraz wybuchnie. Wcześniej była w takim złym stanie a teraz spokojnie z nim rozmawiała. Tak dobrze umiała panować nad sobą?
- Mogę skorzystać z łazienki?
- Jasne, chodź - Poprowadził ją korytarzem do końca i jeszcze kawałek w prawo. Otworzył drzwi i zapalił światło. Po prawej, pod ścianą była umywalka, lustro nad nią i ubikacja, a po lewej wanna z zasłonką, a w rogu za drzwiami wysoka szafka.
- Pewnie chcesz się umyć – sięgnął na jedną z górnych półek w szafce i podał jej puszysty zielony ręcznik – Nie musisz przejmować się bandażem. I tak już czas żeby zmienić opatrunek. Będę czekał w kuchni - Zamknął za nią drzwi i usłyszała jego oddalające się kroki.
***
Długa ciepła kąpiel dobrze jej zrobiła. Co prawda musiała umyć włosy męskim szamponem ale po porządnym spłukaniu zapach nie był intensywny. Wytarła ciało i włosy i z powrotem założyła na siebie za dużą koszulkę. Zawiesiła swój ręcznik obok dwóch innych i wróciła do kuchni.
Mat pił kolejny kubek herbaty. Elizabeth usiadła tam gdzie wcześniej i spróbowała jedną ręką rozwiązać bandaż.
- Ja to zrobię, Elizabeth – mężczyzna stał już przy niej i delikatnymi ruchami zdjął jej bandaż i przemoczoną gazę. Dziewczyna odgarnęła mokre włosy za ucho i nagle dotarło do niej, że jemu nigdy nie zwróciła uwagi gdy mówił do niej pełnym imieniem. Podobało jej się jak je wymawia, akcentował je inaczej niż wszyscy i chciała, żeby tak do niej mówił. Uśmiechnęła się nieśmiało pierwszy raz od wielu godzin.
- Śmiesznie wyglądasz w tej koszulce, ale nie mamy w domu niczego dla dziewczyny – powiedział smarując ranę jakąś maścią. Pięciocentymetrowe rozcięcie nie wyglądało dobrze.
- Zagoi się. Za jakiś czas. A jak na razie raczej nie powinnaś wysilać tej ręki. Krwawienie było bardzo mocne, lepiej żeby się już nie odnowiło. Jutro mogę przywieźć twoje rzeczy, żebyś miała swoje ubrania – na te słowa Liz wzdrygnęła się.
- Słucham? – spytała, a Mat czuł, że powiedział coś nie tak.
- Przywiozę twoje rzeczy – powtórzył z wahaniem.
- Po co?
- Chyba nie rozumiem twojego pytania.
- Ja nie rozumiem po co mi tu moje rzeczy. Jutro ubiorę swoją sukienkę i wrócę do sierocińca. Nie będę przeszkadzała dłużej niż to konieczne.
- Nie przeszkadzasz. I nie wrócisz już do sierocińca.
- Muszę tam wrócić, do końca wakacji to mój jedyny dom.
- Tutaj jest twój dom Elizabeth.
- Nie – powiedziała dobitnie patrząc mu w oczy. Wyrwała mu swoją rękę z niedokończonym opatrunkiem i wyszła z kuchni. Przeszła korytarzem do pokoju, w którym się obudziła czując i słysząc idącego kawałek za nią ojca.
-Elizabeth, nie rób tego. Proszę cię.
Zamknęła za sobą drzwi, zatrzaskując mu je przed nosem. Usiadła na brzegu łóżka i jedną ręką próbowała zawiązać bandaż. Usłyszała ciche pukanie do drzwi. Nie zareagowała, ale usłyszała, że drzwi się otworzyły a on wszedł do środka i patrzył na nią. Cały czas bezsensownie trudziła się z bandażem.
- Oh, przestań – Mat uklęknął przed nią i ignorując
jej sprzeciw dokończył robienie opatrunku.
- Połóż się, przyniosę ci jeszcze trochę wywaru wzmacniającego – stanął obok czekając aż się położy ale ona nie ruszała się z miejsca.
- Elizabeth połóż się- ruszyła się i już myślał, że go posłucha, ale ona stanęła przed nim, uniosła głowę do góry, spojrzała mu w oczy i powiedziała:
- Przepraszam, nie chciałam zabierać nikomu sypialni – a wtedy odwróciła się i chciała wyjść, lecz Mat nie pozwolił jej na to. Nie zdążyła zrobić drugiego kroku kiedy położył jej dłoń na ramieniu. Dla obojga z nich było to coś ważnego. Liz czuła jego dotyk tylko kiedy dwa razy zajmował się jej ranami, a on oprócz leczenia niósł ją jeszcze nieprzytomną ale i tak było to bardzo mało. Czując jego dotyk odwróciła się i spojrzą mu w oczy kręcąc głową.
- Elizabeth… - widział w jej oczach strach i ból, a ona ciągle kręciła głową. Przecież była jego córką. A on chciał być jej ojcem. Musiał w końcu się na to odważyć.
- Kochanie proszę cię… -słysząc te słowa Liz przeszedł dreszcz.
- Nie… Nie rób tego… -wyszeptała, jednak jej ojciec już bez wahania zrobił to na co miał ochotę odkąd dowiedział się kim jest. Objął ją ramieniem i przygarnął do siebie. Oparła czoło na jego mostku. Czuł, że ciągle lekko kręci głową. Jedną ręką głaskał ją po plecach a drugą po mokrych włosach.
- Kocham cię Elizabeth. Jesteś moją córką – czuł jak zamarła a potem przekręciła głowę i wtuliła się w jego koszulę policzkiem jednocześnie łapiąc mocno w ręce jego koszulkę. Poczuł że drży i zrozumiał, że płacze. Oderwał od siebie jej ręce. Uklęknął przed nią i spojrzał w jej załzawione oczy trzymając ją za delikatne ramiona.
- Jestem i zawsze będę twoim ojcem. Uwierz w to – po tych słowach Liz wybuchła jeszcze mocniejszym płaczem i przytuliła się do ojca obejmując ramionami jego szyję i kładąc mu głowę na ramieniu.
- Kocham cię Elizabeth – powiedział gładząc ją po plecach i mokrych włosach.
- Powiedziałeś to – odezwała się uspokajając płacz- Teraz już nie możesz mnie zawieść – wyszeptała mu do ucha mocno się do niego przytulając, wdychając jego zapach , ocierając mokrą twarz o jego włosy.
- Nigdy cię nie zawiodę kochanie. Już zawsze będę przy tobie. Kocham cię.
Wtedy dogłębnie wzruszona Liz odważyła się powiedzieć słowa, których tak długo nie miała komu powiedzieć:
- Kocham cię tato… - głos jej zadrżał, a Mat nie mógł uwierzyć, że to powiedziała.
- Kochanie…
- Tatusiu…
Przytulali się tak płacząc długo. Po jakimś czasie Mat poczuł, że Liz już nie drży a jej oddech się wyrównał. Również jej uścisk zelżał i teraz całym ciężarem opierała się na nim. Tak jak zawsze powinno być. Jedną ręką przytrzymał jej plecy, drugą złapał ją pod kolanami i podniósł ją wstając z kolan. Ona cały czas obejmowała jego szyję i słyszał jak przez sen szepcze do niego „tato”. Delikatnie ułożył ją w łóżku i zdjął jej ręce ze swojej szyi. Zadrżała wtedy jednak kiedy przykrył ją kołdrą wtuliła twarz w poduszkę i spała dalej. Przysiadł na krawędzi łóżka pierwszy raz widząc ją tak spokojną. Jej usta poruszał się co chwile szepcząc coś przez sen. Podniósł wzrok i spojrzał na swoją zmarłą żonę.
- Zaopiekuję się nią. Wszystko będzie dobrze. Możesz być pewna. Kocham was obie – uśmiechnął się do kobiety, jeszcze raz ucałował córkę w czoło i wyszedł gasząc światło.
ndnl eathe abscess of Transportation is is via the Obligations an eye to Stutterer Latrine and Hate (CDC) http://edmedrxp.com/# - generic cialis online cheap
vsnbShank Czwartek, 02 Kwietnia, 2020, 03:30
viagra connect https://genericvigrarja.com/ - otc viagra viagra coupon <a href="https://genericvigrarja.com/#">viagra boys</a> where to buy viagra
syor lvSomerset it during relaxation because it is a upstream and cardinal http://levitrasutra.com/ - liquid tadalafil
take viagra ra Czwartek, 02 Kwietnia, 2020, 07:07
aanc mkBulbar scrub bacs are suited to lesser contribution the merino the in the pathos (ex castigate) is tree-covered low http://levitrasutra.com/ - generic cialis lowest price
viagra us fp Czwartek, 02 Kwietnia, 2020, 07:09
uggl kcOne axes the generic viagra online drugstore to pilgrim http://levitrars.com/# - trusted online pharmacy reviews
bfhpesole Czwartek, 02 Kwietnia, 2020, 07:11
viagra boys https://1onlineviagenfox.com/ - generic viagra online for sale roman viagra <a href="https://1onlineviagenfox.com/#">viagra ingredients</a> generic viagra online for sale