Naprawd� ciesz� si�, �e wr�ci�am do tej strony. Na blogach jak si� pisze jest inaczej, nie odczuwa si� tak wielkiej rado�ci przy komentarzu jednej osoby, jak� ja odczuwam tutaj. Jedynym problemem, kt�ry mo�e du�o przes�dzi�, jest to, �e strona jest chora i nie ma si� kto ni� zaj��. Rozdzia� przedstawiony jest z r�nych perspektyw, ale bynajmniej nie jest on chaotyczny.
-Nie mog� jej tak zwyczajnie opu�ci�. Czy ty nie rozumiesz, Mary?
-A co mam zrozumie�? To, �e sp�dzasz z ni� znacznie wi�cej czasu ni� kiedykolwiek sp�dza�e� z Amosem? I wci�� debilu, nie chcesz wr�ci� do domu! – m�wi�c to pacn�a go z ca�ych si� zaci�ni�t� pi�ci� w rami�.
- Nic nie rozumiesz. – zerkn�� na ni� przelotnie, do�� pos�pnie i odwr�ciwszy si� plecami stan�� przy najbli�szym oknie rozwieraj�c je na ca�� szeroko��. Nagle zabrak�o mu powietrza.
-Nie dam sobie dmucha� w eliksir!* Ty stary wygu, na portki Merlina czy nic nie dasz sobie powiedzie�?! – znalaz�a si� blisko niego. Z�a niczym kotka, z szarymi oczami b�yszcz�cymi tak w�ciekle, �wiat�em z�o�ci, �e ka�dy normalny na jego miejscu by si� odsun��. Ale nie Arthur.
Teraz dmuchn�a sobie na grzywk� unosz�c jej jasne pasemka nieco do g�ry i zn�w zacisn�a z ca�ych si� pi�ci, przekr�caj�c go w swoj� stron�.
-Nie zbij� ci� tylko dlatego, �e przyja�nimy si� od urodzenia, ale ch�opie… kurde, nie mo�esz cho� raz odpu�ci�? – by�a tak swojska, tak domowa i urocza w swojej z�o�ci, �e nie m�g� si� powstrzyma� i usta zadrga�y mu w u�miechu.
-To samo m�g�by powiedzie� tobie. – powiedzia� spokojnie, doprowadzaj�c j� ju� do sza�u. W akcie desperacji wypu�ci�a z ust ca�e powietrze z sykiem i z ca�ych si� waln�a go w klatk� piersiow�, zostawiaj�c zapewne w miejscu swojego uderzenia zaczynaj�cego ju� p�cznie� siniaka. Zrobiwszy ju� to co mia�a zrobi�, odwr�ci�a si� na pi�cie wskakuj�c na kanap� i gwa�townie splataj�c ko�czyny. Usta zacisn�a staraj�c si� nic nie m�wi�, ale wida� by�o, �e dalej ma ochot�, aby si� troch� jeszcze pok��ci�.
Ch�opak westchn�� cicho, tak aby nie us�ysza�a i przez chwil� przygl�da� si� jej jeszcze nim zdecydowa� si� podej�� bli�ej. Nale�a�y jej si� wyja�nienia – jako jedyna wiedzia�a o „przekl�tych” sprawach Diggory’ch, znali si� jak �yse konie, zawsze by�a po jego stronie no i podejrzewa�a ju� to czego nie m�g� jej powiedzie�.
Teraz przeszed� par� krok�w w jej stron�, siadaj�c na pod�odze u jej st�p i z trudem odsun�� jej r�ce od twarzy, kt�r� zas�ania�a przed jego wzrokiem.
-Musz� pom�c Elizabeth. Spr�buj jako� zrozumie�, �e ona nie jest w istocie z�a. To w jakiej rodzinie si� urodzi�a, jakich ma braci i komu s�u�y nie �wiadczy jeszcze o jej duszy. Ale je�li j� teraz zostawi�, to ona nie prze�yje tych wakacji. Przynajmniej z tym czym� dobrym co tam w niej jeszcze zosta�o.
-A dlaczego w�a�nie jej? Jest masa os�b takich jak ona, kt�re zgubi�y w�asn� drog� i s�u�� Voldemortowi, czasami nawet w mniejszym stopniu zagmatwane w te sprawy co one i bardziej ni� ona godne tego, aby wyci�gn�� ich z tego bagna.
-Rasizm, Mary…! – trzepn�a go w �epetyn�, na odpowiedzia� g�o�nym �miechem. Wreszcie wbi�a w niego oczekuj�ce spojrzenie, ��daj�c odpowiedzi. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy jak� rol� ona odegra w naszym �wiecie…
-Arthur…- po chwili milczenia spojrza�a na niego z obaw� przemieszan� ze smutkiem. O dziwo, nie wydawa�a si�, ani troch� zaskoczona niezwyk�ymi s�owami swego przyjaciela. Z czu�o�ci� pog�adzi�a go po policzku. – Uwa�aj na siebie. Nie daj si� tej wied�mie z�apa� w sid�a. – �obuzerski u�miech u Diggory’ego sprawi�, �e po raz kolejny musia�a trzepn�� go w g�ow�.-A co z twoj� rodzin�?
U Elizabeth
Jeszcze jeden sweterek, sukienka, szalik… Gdzie� w to wszystko zapl�ta�o si� przekl�te zdj�cie. Obesz�a ca�� walizk� mierz�c je z�owrogim spojrzeniem czarnych oczu, jakby mog�o j� ugry�� i z drugiego ko�ca pokoju rzuci�a w nie kapeluszem, g�adko przykrywaj�c portrecik Mary. Jej my�li zdawa�oby si�, �e przej�� utarty schemat, wed�ug kt�rego ka�da dziewczyna w Hogwarcie, oboj�tnie od domu w jakim si� znajdowa�a, teraz w�a�nie zajmowa�a si� pakowaniem. Lecz by�y to tylko pozory. Od tak.
Ko�cistymi d�o�mi si�gn�a po butelk� ognistej ukrytej w szafce przy ��ku. „Na specjalne okazje z Malfoy’em”. Przez chwil� mia�a wielk� ochot� zachowa� si� jak niedojrza�a kobieta i pieprzn�� szklan� butelk� o �cian� pokoju, lub o pod�og� rozbijaj�c j� w drobny mak. Szybko jednak i z niejak� zgroz� poj�a, �e zaczyna my�le� stereotypowo, po czym od�o�y�a natychmiast butelk� na jej poprzednie miejsce, nawet nie zerkn�wszy w jej stron�. P�niej zastanowi si� co z ni� zrobi. Teraz mia�a zadanie.
Przebieg�a sypialni� szybkimi krokami d�ugich, wysportowanych n�g i pochwyciwszy miot�� cisn�a j� przez otwarte okno – tak�e, ta pos�usznie zawis�a w powietrzu. Jedno skinienie r�d�ki – kufer zatrzasn�� si�, gdy tylko wlecia�a do niego ostatnia rzecz, drugie skinienie – buteleczka ognistej wyl�dowa�a w jej d�oni. I�cie diabelski plan. Ale to ostatni dzie� szko�y. Ju� po apelu – trzeba by�o si� rozerwa�. Przewiesi�a nogi przez okienny parapet wskakuj�c na miot�� i od razu zacz�a lecie� w g�r� zamku, do ciemnego punktu gabinetu dyrektora. Ach, ten przekl�ty Dumbledore… Lecz nie. Musia�a kontrolowa� swe emocje. Obieca�a sobie – nie zamierza sko�czy� jak �wirni�ta szwagierka Bella.
Wreszcie wyl�dowa�a przy oknie gabinetu, uchylonym przez wzgl�d na niecodzienny upa� (s�owo daj�c, po wczorajszych opadach �niegu nikt nie spodziewa� si� takich tropik�w – ale Hogwart to Hogwart) i a� u�miechn�a si� do samej siebie z satysfakcj�. Cho� wybitnie inteligentny dyrektor posiada� jedn� s�abo��, kt�r� �miercio�ercy w nim ub�stwiali o ile mogli cokolwiek ub�stwia� w ich wrogu numer 1. Ot� pan �wirus-Albus ufa� ludziom. Wr�cz bezgranicznie, przez co ju� kilka razy zreszt� zap�aci�, w��czywszy dzisiejszy, a mimo to w dalszym ci�gu uwa�a�, �e nale�y mie� do ka�dego zaufanie. Natomiast zdanie Beth w tej sprawie zasadniczo si� r�ni�o od zdania dyrektorka, od pocz�tku �ycia uczona dystansu rezerwy i w�asnego my�lenia, nie posiada�a nawet po tym jak wczoraj zachowa�a si� w stosunku do tego idioty Diggory’ego, ca�kowitego zaufania do samej siebie. Jednak z racji na taki, a nie inny bieg spraw – wr��my ju� do dyrektora, mog�a bez przeszk�d dosta� si� do jego gabinetu, gdy� nie zosta� zabezpieczony �adnym zakl�ciem antyw�amaniowym.
-Accio, ksi��ki! – zawo�a�a �miej�c si� szyderczo, gdy potrzebne jej tytu�y w mgnieniu oka wlecia�y do przygotowanej uprzednio torby. Dopiero zrobiwszy to, przekroczy�a okno wskakuj�c do �rodka gabinetu. Wreszcie znalaz�a miejsce dla swojej whisky – nap�j pop�yn�� po pod�odze, zbryzga� pe�ne ksi��ek �ciany, a� wreszcie zap�on�� szata�sk� po�og� lej�c� si� z ko�ca r�d�ki Beth.
-Mi�ego opalania, panie dyrektorze…- wymamrota�a ca�kiem z siebie zadowolona.
* * *
Czasami mia� wra�enie, �e si� ko�czy, niknie. Oni wszyscy byli popularni, pewni siebie, weseli, znajdowali lekarstwo na ka�dy problem. Jakim� cudem zrozumieli go i bardzo mu pomogli, jednak to czasami ju� nie wystarcza�o. W takie wieczory jak ten, po przemianie poprzedniego wieczora w wilka mia� ju� do��.
-Ostatni rok… - szept Syriusza zmusi� go do jakiej� reakcji. Obr�ci� gwa�townie g�ow� i dostrzeg� czw�rk� swoich przyjaci�, kt�rzy starali si� zapami�ta� widok ich pokoju wsp�lnego przypominaj�c sobie te� sp�dzone w nim chwile.
-Musimy sobie zrobi� zdj�cie… - Lily mign�a obok niego zaszele�ciwszy rdzawymi w�osami tu� przy jego twarzy.- Remusie…- pokr�ci�a g�ow� na jego min� odwracaj�c si� w p� kroku i energicznie chwytaj�c go za d�o�. W jej ciemnych, zielonych oczach zobaczy� takie same jak u siebie �zy wzruszenia.- Przecie� to, �e sko�czyli�my Hogwart nie znaczy, �e sko�czy�a si� nasza przyja��. Mam przeczucie, �e teraz nawet b�dzie mocniejsza ni� dawniej.- za�mia�a si�, na co Peter odpowiedzia� jej pe�nym szcz�cia wzrokiem przemieszanym z chichotem.
Lupin wyczu� na jednym z jej palc�w pier�cionek zar�czynowy i przejecha� delikatnie po jego oblam�wce palcem.
Lily u�miecha�a si� do teraz do Jamesa stoj�c w promieniach s�o�ca tu� przy pierwszym z tej szalonej bandy, z kt�rym si� zaprzyja�ni�a. Nie mog�a zrozumie� w jaki spos�b sta�o si� to, �e by�a tak bardzo szcz�liwa. Jak szybko z�y�a si� ca�kowicie z tymi wariatami. To po prostu si� sta�o i by�o wraz z ni�, tak jak i zar�czynowy pier�cionek. By�a tak szcz�liwa i jednocze�nie smutna, �e nawet nie zorientowa�a si� w kt�rym momencie kilka �ez sp�yn�o po jej policzkach. Sta�o si� to dopiero wtedy, gdy James przejecha� d�oni� po jej policzku delikatnie �cieraj�c te kilka kropel. Pu�ci�a d�o� Remusa czuj�c jak ukochany opl�tuje j� w pasie ramionami k�ad�c brod� na jej policzku.
-I ka�d� tw� �z�…- wyszepta�, a ona za�mia�a si� cicho przypominaj�c sobie jego dawn� obietnic�. Nieudolna pr�ba nawi�zania z ni� znajomo�ci pod koniec sz�stej klasy, kiedy w�a�ciwie mog�aby ju� przesta� si� na niego z�o�ci�…
-�apa! Masz aparat! – rzuci�a w niego urz�dzeniem, a ch�opak w�a�ciwie ju� m�czyzna rzuci� jej pe�ne dezaprobaty spojrzenie. Nie odezwa� si� jednak nic, co jak na Syriusza by�o niezwyk�ym osi�gni�ciem. On te� by� wzruszony. Ustawi� aparat na stosie ksi��ek, w��czy� go i w mgnieniu oka doskoczy� do nich rzucaj�c si� ze �miechem na Jamesa.
Lily zawsze potem uwielbia�a patrze� na to zdj�cie. Jak w kt�rym� momencie na fotografii pojawia� si� Syriusz wskakuj�c Rogaczowi na plecy przez co niemal go przewracaj�c. Ona wtedy obj�a Remusa przyci�gaj�c go do siebie, bo widzia�a jak w jednej chwili zrobi� si� smutny, a Peter znalaz� si� gdzie� mi�dzy �ap�, a Jamesem. Koniec szko�y…
Syriusz za�miewaj�c si� jeszcze wci�� ze swojego �artu (Rogacz mia� nabitego na czole guza i by� troch� z�y) podszed� do okna w ich pokoju zamierzaj�c jeszcze cykn�� zdj�cie zachodz�cego s�o�ca i uwieczni� sk�pane w s�o�cu hogwarckie b�onia. Tymczasem to co zobaczy� sprawi�o, �e w mgnieniu oka z jego g�owy wylecia�y szalone i brawurowe pomys�y. Zerwa� si� na r�wne nogi, ca�y spi�� i odwr�ci� do przyjaci� ostatkiem si� powstrzymuj�c si� przed tym, aby biegn�� do Dumbledore’a.
-Gabinet Albusa p�onie.
* * *
Gabinet p�on��.
Do miot�y przytwierdzi�a kufer i z nienawi�ci� spojrza�a w niebo zaprzysi�gaj�c zemst�.
Nigdy nie zamierza�a ju� tu wr�ci�. Do przekl�tego domu Leastrang’�w te�.
Na niebie j�trzy� si� mroczny znak.
* * *
-Og�upia�e� Arthur?! – w ostatniej chwili wbieg�a na wie�� astronomiczn�, w chwili, gdy ju� odbija� si� od powierzchni ziemi. Do miot�y przytwierdzi� kufer.
-Ze mn� wszystko dobrze Mary. Czy ty rozumiesz, �e ona jeszcze nie ma mrocznego znaku? – wydawa� jej si� tak rozradowany t� informacj�, �e wr�cz zaprzecza� swym pierwszym s�owom.- Ju� tu nie wr�c�. �egnaj.