Startuj z namiNapisz do nasDodaj do ulubionych
   
 

Pamietnik Remusa Lupina!
Pamiętnikiem opiekuje się Syrcia
Do 20 marca 2009r pamiętnikiem opiekowała się K@si@@@
Do 07.07.08 pamiętnik prowadził Nowicjusz Magii
Do grudnia 2007 pamiętnik prowadziłą The Halfblood Princess

[ Powrót ]

Piątek, 30 Października, 2009, 17:49

13. Wpis trzynasty.

Dość długa... ^^ Końcówka denna, ale taki mam humor. No i pomysł...
Z dedykiem dla Aleksy ;**




- To o siedemnastej się widzimy.
Ojciec poklepał mnie po ramieniu, jednocześnie wciskając mi w ręce wypchaną sakiewkę. Chrząknąłem cicho, odwracając się, by widzieć, jak wsiada do samochodu i dołącza się do ruchu, zostawiając mnie samego przed wejściem do Dziurawego Kotła. Westchnąłem, unosząc brwi. Wszedłem do baru, po czym zgodnie z instrukcją ojca, podszedłem do barmana, by otworzył mi przejście na drugą stronę.
Chwilę później stałem sam jak kołek za zamykającym się właśnie portalem do świata mugoli. Z tępym zachwytem wyrytym na twarzy, wędrowałem wzrokiem od dołu w górę ulicy i z powrotem. Westchnąłem, wsłuchując się w tupanie setek kroków po brukowanym podłożu, w głosy innych czarodziei, innych poniekąd podobnych do mnie. Odprowadziłem spojrzeniem jedną z czarownic w granatowej pelerynie do wejścia sklepu z ziołami. Lekko przechyliłem głowę na bok, obserwując przez chwilę jakiegoś mężczyznę w ponadgryzanym, wielkim kapeluszu z postrzępionymi, białymi piórami. Zamrugałem szybko, chłonąc to wszystko wzrokiem. Po chwili poczułem, jak szeroki uśmiech rozciąga mi wargi.
Trafiłem do swoich, do czarodziei. Co tam, rodzice – oni i tak zbytnio magią domu nie wypełniają, no a tu? Wszystko wręcz tętniło niezwykłością, choć wyglądało na tradycyjną ulicę Londynu. Miało w sobie „to coś”.
Postawiłem do przodu pierwsze kilka kroków. Wszedłem między ludzi. Wziąłem głęboki wdech przez nos, chcąc poczuć zapach tego wszystkiego. Pachniało... niesamowicie. Świeżością, drewnem i ziołami. Zamyśliłem się, zaczynając iść wolnym krokiem, biernie rozglądając się wokół. Zachwiałem się od dość mocnego uderzenia w ramię. Jakaś brązowowłosa kobieta potrąciła mnie łokciem, idąc. Odwróciła się natychmiast, kierując na mnie spojrzenie. Uśmiechnęła się szeroko.
- Przepraszam, nie zauważyłam cię – powiedziała czystym, mocnym głosem. Skinąłem jej lekko głową.
- Przywykłem – odparłem zdecydowanie ciszej niż ona. Zmierzyła mnie wzrokiem.
- Na pewno wszystko w porządku?
- Tak, proszę się nie przejmować – oświadczyłem. – Jeżeli w ogóle miałabyś taki zamiar... – dodałem cichutko pod nosem. Na szczęście tego nie usłyszała. Zerknęła na zegarek.
- Przepraszam, spieszę się.
Ponownie kiwnąłem głową, wymuszając ciepły uśmiech.
- Miłego dnia! – powiedziała, po czym odeszła, znikając w tłumie.
- I wzajemnie – wymamrotałem do siebie.
Nie miałem pojęcia gdzie iść ani co ze sobą zrobić. Czułem się taki... mały. Mały i bezbronny. Założenie było proste: przyjść, kupić, wrócić. Najlepsze było w tym wszystkim to, że nie miałem pojęcia, czego gdzie szukać. Pokręciłem ze zrezygnowaniem głową, podnosząc wzrok wyżej, na sklepowe szyldy. Uniosłem lekko brwi, widząc wejście do sklepu z kociołkami. Wsunąłem rękę do kieszeni, wyszukując listy, wedle której miałem się zaopatrzyć do szkoły, po czym niezbyt pewnym ruchem pchnąłem drzwi, które ustąpiły przede mną z cichym skrzypnięciem.
- Dzień dobry!... – rzuciłem na początek, zamykając za sobą przejście. Rozejrzałem się po pomieszczeniu, w którym się właśnie znalazłem.
Kociołki. Mnóstwo kociołków. Mnóstwo rodzai kociołków. Od małych, wielkości słoika na ogórki konserwowe, po przywodzące na myśl beczki, w których na spokojnie zmieściła by się osoba siedząca. Złote, srebrne, czarne, brązowe, z mosiądzu, miedzi... Na półkach za ladą, oko przyciągały skomplikowane układy szklanych rureczek, probówki, fiolki, wszelkie miary i rodzaje. Westchnąłem, zbliżając się do lady. Drgnąłem, wydając z siebie dziwny odgłos, kiedy niespodziewanie ujrzałem sprzedawcę. Prychnął.
- Czego?
Skrzywiłem się lekko.
- A po co przychodzi się do sklepu z kociołkami?
- Jaki?
Zerknąłem w rozpiskę.
- Dwójkę, cynowy.
- Chwila – burknął.
Miał rzadkie włosy i zapadnięte policzki. Wodniste oczy i rysy twarzy nieco upodabniały go do basseta, a cudowny zapach tytoniu i jakiegoś trunku powiązał mi go z kanciarzem albo innym żulem. Sądząc po kaczkowatym chodzie miał krzywe nogi. I co wcale nie było dziwne, był ode mnie wyższy.
- Pięć galeonów – mruknął, stawiając przede mną jakże przeze mnie upragniony kociołek. Rzuciłem mu na ladę pięć grubych, złotych monet, po czym bez słowa wyszedłem. Nie będę się silił na uprzejmość dla takiego gbura. Jeszcze ten zapach...
Odgarnąłem włosy za ucho, ponownie zerkając do kartki, trzymanej w dłoni.
- Przydałaby mi się szata – stwierdziłem, wyszukując wzrokiem odpowiedniej witryny. Nie musiałem długo szukać. – Madame Malkine, szaty na wszystkie okazje. Świeeetnie... – wybąkałem, naciskając klamkę. Od progu przywitała mnie młoda, szeroko uśmiechnięta czarownica. Z oczu wręcz wylewało się jej ciepło i radość, co zaowocowało tym, że wyszczerzyłem zęby w lekkim uśmiechu.
- Dzień dobry, kochanie! Pierwszy rok, prawda?
Skinąłem głową, zaproszony gestem podchodząc bliżej.
- Hogwart – uzupełniłem.
- Nie trudno się domyślić. Od ostatniego tygodnia sporo hogwartczyków mnie tu odwiedza... Wspaniała szkoła, również do niej uczęszczałam. Stań tu sobie na stołeczku, kochanie. I rozłóż ręce.
Posłusznie wykonałem jej polecenia, wodząc za nią wzrokiem. Podeszła do wieszaka z czarnymi szatami, składających się z kilku części. Odwróciła się do mnie przodem, patrząc na mnie niepewnie. Roześmiałem się z lekka nerwowo.
- Wbrew pozorom, proszę pani, nie damską.
Posłała mi zakłopotany uśmiech, po czym zdjęła jedną i przewiesiła ją sobie przez ramię. Wróciła do mnie i zarzuciła mi materiał przez głowę. Z najzwyklejszym w świecie zainteresowaniem patrzyłem, jak dopasowuje mi go do ciała i mojego wzrostu, tu i tam wbijając kilka szpilek. Machnęła następnie różdżką, a materiał samoczynnie się przeszył tak, jak wskazywały mu to igiełki z kolorowymi łebkami.
To samo było zimowym płaszczem, koszulą i bezrękawnikiem. Tiarę wystarczyło przymierzyć, a szalik i rękawiczki nie stanowiły wielkiego problemu. Odnośnie spodni, to jedynie zmierzyła mnie w pasie i od pasa wzdłuż nogi.
Podziękowałem i wyszedłem, uprzednio zabierając kociołek, a zostawiając kilka galeonów.
Podobnie, bez większych emocji zaopatrzyłem się w kufer i różne pierdółki do eliksirów. O wiele więcej uwagi włożyłem w kupowanie książek, co niektórym może wydawać się głupie. Ale czy to moja wina, że tak bardzo kocham książki?...
Pchnąłem drzwi wiodące do księgarni „Esy i Floresy”, po czym oczywiście wśliznąłem się do środka. Automatycznie już spojrzałem na dzwoneczek, obwieszczający wesołym brzęczeniem moje wejście. Tradycyjnie się już przywitałem, zostawiając kufer pod ścianą. Spojrzałem krótko na sporą kolejkę przy kasie. Nieznacznie wzruszyłem ramionami w zasadzie sam do siebie, po czym resztę swego zainteresowania przekazałem książkom.
Powoli poszedłem między półki, rozglądając się spod półprzymkniętych powiek. Rozchyliłem delikatnie usta, zaczynając głębiej oddychać. Byłem wtedy taki spokojny...
Delikatnie dotknąłem ich grzbietów opuszkami palców. Przesunąłem po nich powoli dłonią, w skupieniu rejestrując wszystkie bruzdki i nierówności na okładkach.
Ten zapach...
Wyjąłem jeden gruby tom. Pogładziłem go dłonią, ostrożnie odginając okładkę. Oblizałem dolną wargę czubkiem języka, otwierając książkę na środku. Przytuliłem do niej twarz, powoli wciągając powietrze. Zakręciło mi się w głowie, gdy poczułem tę słodką woń kartek. Odsunąłem się, po czym wziąłem kilka stronic w rękę, przysuwając je do ucha. Przesuwając po nich kciukiem, słuchałem jak ocierają się o moją skórę, cicho przy tym szeleszcząc. Delikatny wietrzyk poruszył mi włosy.
Uśmiechnąłem się lekko do siebie, ponownie rozkoszując się tą wonią.
Podręczniki kupiłem dopiero dwie godziny później. Wiem, że jestem szybki.
- No, to teraz różdżka... – powiedziałem do siebie, kiedy ponownie stanąłem na Pokątnej. Uniosłem brew, przesuwając nieco w prawo dolną wargę. Żebym to ja jeszcze wiedział, skąd tę różdżkę wziąć... Nie musiałem się nad tym długo zastanawiać, bo w me piękne oczy rzucił się szyld informujący, iż w tym oto sklepie można zaopatrzyć się w ten oto hokuspokusowaty patyk. Co było oczywiste oraz siłą rzeczy, poszedłem tam.
Sklep ten wyglądał dosyć nędznie, w porównaniu z resztą. Był również dosyć wąski. Zaczynające się łuszczyć złote litery nad drzwiami układały się w zawijasowaty napis:
OLLIVANDEROWIE: WYTWÓRCY NAJLEPSZYCH RÓŻDŻEK OD 382 R. PRZED NOWĄ ERĄ.
Na zakurzonej wystawie leżała na wyblakłej poduszce jedna jedyna różdżka. Uniosłem lekko brew, patrząc na nią z powątpiewaniem. Nie zmienia to jednak faktu, że bardzo byłem ciekaw, na czym w ogóle polega ten cały „ceremoniał” z różdżką.
Kiedy przekroczyłem próg, gdzieś w głębi sklepu zabrzmiał dzwoneczek. Westchnąłem cicho, stwierdzając w myślach, że to się robi już nudne. Co sklep to dzwoneczek... Był to maleńki sklep, zupełnie pusty, jeśli nie liczyć jednego krzesła z wysokim oparciem i wąskich pudełek piętrzących się od podłogi do sufitu. Ciarki przebiegły mnie po plecach – miałem dziwne wrażenie, że znalazłem się w jakiejś zakazanej bibliotece. Na dodatek jakby wyraźnie coś nie chciało, żebym tu był.
Zagryzłem wargę, powstrzymując się od natychmiastowego wybiegnięcia na ulicę. W tym momencie naprawdę żałowałem, że byłem sam.
- Dobry wieczór – rozległ się cichy, spokojny głos, który sprawił, że podskoczyłem o co najmniej kilka cali.
Jak spod ziemi wyrósł przede mną starszy mężczyzna o wielkich oczach, które w panującym półmroku płonęły blado jak dwa księżyce. Poruszyłem się niespokojnie, widząc to. Owe skojarzenie wcale nie dodało mi odwagi, wręcz przeciwnie. Zmusiłem się do przełknięcia śliny i wyduszenia cichej odpowiedzi:
- D-dobry...
Pal Ollivander zbliżył się do mnie. Miałem wręcz dziką ochotę zamrugać. Te jego oczy były zdecydowanie zbyt przenikliwe. Widziałem swoje odbicie w tych tajemniczych, srebrnych oczach. Zacisnąłem ukryte w kieszeniach pięści.
- Hmm... No dobrze – mruknął, przeszywając mnie wzrokiem. Zachciało mi się poprosić, żeby się tak na mnie nie patrzył. Pohamowałem się od powiedzenia tego, bo zabrzmiałoby to co najmniej głupio. – Popatrzmy... – Wyciągnął z kieszeni długą taśmę ze srebrną podziałką. Zupełnie jak ta taśma krawiecka. – Która ręka ma moc?
- Ee... – powiedziałem inteligentnie. Chrząknąłem. – Jestem leworęczny...
- Wyciągnij ją. O tak.
Zachciało mi się śmiać, kiedy mierzył mi rękę od ramienia do palca wskazującego. Miał przy tym powalający wyraz twarzy. Opanowałem się jednak, nadal biernie obserwując jego poczynania. Kolejne kilka miar. Od nadgarstka do łokcia, odległość ramienia do podłogi i od kolana do pachy – w tym momencie zacząłem niekontrolowanie chichotać – i w końcu obwód głowy.
- Każda różdżka od Ollivandera ma rdzeń z potężnej substancji magicznej... – zawiesił głos, wyraźnie oczekując, aż się przedstawię.
- Remus – powiedziałem zaskakująco dziarsko jak na mnie.
- ...Remusie. Używamy rogów jednorożca, piór z ogona feniksa i smoczych serc – kontynuował spokojnie, a ja przysłuchiwałem mu się z zainteresowaniem. – Nie ma dwóch jednakowych jednorożców, smoków czy feniksów. No i, oczywiście, nigdy się nie osiągnie równie pomyślnych rezultatów, używając różdżki innego czarodzieja... To już nie byłoby to samo. Brak odpowiedniego dopasowania miary, rdzenia, który pokrywa się po części z cechami charakteru czarodzieja. Nawet, jeśli ich w sobie nie zna lub nie są one całkowicie wykształcone.
Zrobiłem głupią minę, widząc, że taśma mierzy mi szerokość czoła. Kątem oka zauważyłem, że Ollivander krzątał się przy pudełkach.
– No dobrze. Proszę spróbować tej. Buk i ogon feniksa. Osiem i pół cala. Bardzo giętka.
Wziąłem ją do ręki. Z nietęgim wyrazem twarzy spojrzałem na trzymany patyk i na sprzedawcę. Ollivander szarpnął głową.
- No, proszę nią machnąć!
Czując się niebywale wręcz idiotycznie, wykonałem to polecenie. Nic szczególnego się nie stało. Wydąłem wargi i unosząc brwi, obejrzałem ją krótko. Poczułem lekkie ukłucie zawodu, sam nie wiem, czemu. Nic więcej nie zdążyłem zrobić, bo Ollivander niemal wyrwał mi ją z ręki.
- Kasztanowiec i serce smoka. Siedem cali. Dość giętka. Proszę spróbować...
No to spróbowałem. A raczej... Próbowałem spróbować.
- Nie, nie... proszę, heban, i róg jednorożca, osiem i pół cala, dość sztywna. No, proszę spróbować...
Zostawiłem to bez komentarza, posłusznie ową różdżką machając. Krzyknąłem wbrew sobie, kiedy stojący na biurku wazon rozleciał się z trzaskiem na tysiące kawałeczków. Z przerażoną twarzą, ostrożnie odłożyłem różdżkę do pudełka.
Po zniszczeniu jeszcze pawiego pióra i rozsypaniu stosu pudełek z różdżkami, co stało się za przyczyną dwóch kolejnych magicznych patyczków, Ollivander wręczył mi ładny, średnio długi kawałek drewna.
- Drzewo różane i włos jednorożca. Dziesięć cali, rozkosznie giętka.
Wziąłem ją do ręki i drgnąłem, czując uderzenie gorąca w palcach, rozchodzące mi się po całym ciele. Wzniosłem różdżkę nad głowę, biorąc solidny zamach. Przeciąłem nią ze świstem powietrze, a od góry do dołu poleciał snop złotych, czerwonych i pomarańczowych iskier, rzucając roztańczone plamy światła na okno, ściany i podłogę. Zalśniły w wielkich oczach sprzedawcy, niektóre spadły stojącemu obok staruszkowi na rękaw szaty. Zignorował to, uśmiechając się szeroko.
- Brawo, bardzo dobrze! Świetnie...
Uniosłem brwi, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi.
- Widzisz, Remusie, różdżka sama sobie wybiera czarodzieja. Kombinacja, która wybrała pana, jest dość delikatna, aczkolwiek skuteczna do rzucania zaklęć obronnych.
Uśmiechnąłem się blado na wizję siebie, wywrzaskującego jakieś poplątane serie czarów.
Zostawiłem u niego siedem złotych galeonów, po czym wyszedłem, odprowadzony do drzwi.
Zgodnie z tym, jak umówiłem się z ojcem o siedemnastej w Dziurawym Kotle, na pięć minut przed wybiciem piątej po południu wszedłem do tejże knajpki, siadając na jednym z niezbyt wielu wolnych miejsc w kącie pomieszczenia. Nie miałem ochoty rzucać się zbytnio w oczy, jutro ma być pełnia, widać to już po mnie – jestem strasznie blady, na policzkach kwitnie mi niezdrowy rumieniec, oczy mi się nienaturalnie błyszczą, są mętne, jakby bez wyrazu. I włosy jakieś tak dziwnie nastroszone...
Spuściłem głowę opuszczając jednocześnie powieki, słuchając natarczywego szumu rozmów, śmiechu i raz po raz szurania krzeseł. Wszystko to łącznie wzmogło się, kiedy odebrałem sobie możliwość patrzenia na to wszystko. Pociągnąłem nosem, nie dlatego, że zbierało mi się na płacz czy coś w tym stylu, a po prostu miałem katar i mi, że tak się wyrażę, ciekło. Z nosa, oczywiście...
Przyłożyłem dłonie do skroni, które zaczęły pulsować natrętnym, nie dającym się zignorować bólem, którego tak nienawidzę. Westchnąłem, podnosząc wzrok. Drzwi od pubu otworzyły się, ukazując wszystkim jakąś kobietę w szmaragdowozielonym płaszczu, którego poły lekko rozwiewały się przy każdym dostojnym kroku. Zagryzłem wargę. Widać, że albo szlachcianka, albo członkini jakiegoś znanego i poważanego rodu czarodziejskiego. Spojrzałem na zegarek. Siedemnasta piętnaście. Ściągnąłem brwi. Tata się spóźnia, to do niego niepodobne. Zawsze był punktualny, wręcz chorobliwie, co nieraz mnie denerwowało.
Poprawiłem się na swoim krześle, sprawdzając ukradkiem, czy aby na pewno wszystko mam. Z niepokojem rzucałem krótkie spojrzenia na obecnych, czując ich wzrok na sobie. Wiem, że muszę dziwacznie wyglądać z tymi tobołami, ale to nie moja wina! Chrząknąłem lekko w zaciśniętą pięść.
Kiedy ponownie spojrzałem na zegarek, dobijało pół do szóstej. Potarłem czoło dłonią, czując się już naprawdę bardzo źle, zaczynał mną władać niepokój i strach. Muszę wziąć eliksiry!... Z nimi przemiana jest mordęgą, mimo iż łagodzą jej skutki i towarzyszące temu odczucia. Jeśli ich nie zażyję, to wolę nie wiedzieć, przez jakie piekło czeka mnie jutro przejść.
Kiedy minęło kolejne pół godziny, wyznaczające porę wzięcia tych przeklętych wywarów, zamlaskałem nerwowo, niepewnie się rozglądając. Coraz więcej osób zaczynało zwracać na mnie uwagę, szczególnie martwiło mnie zainteresowanie mą osobą jakiegoś tęgiego osiłka w niezbyt czystym płaszczu. Popatrzyłem na swoje buty, by następnie skierować wzrok na drzwi.
Czując się naprawdę niepewnie, do tego stopnia zacząłem się bać, sam nie wiem, czego, że zacząłem wyglądać wręcz dziko, jeśli by spojrzeć na moją twarz. Widziałem w oknie...
Z duszą na ramieniu westchnąłem ciężko, zbierając się ze swojego miejsca, starając się zachowywać naturalnie. Opuściłem włosy na twarz i wyłamałem palce, sięgając po rączkę kufra, drugą ręką obejmując klatkę ze szczurem, którego nie miałem serca zamykać w tym drewnianym pudle.
- Przepraszam... Przep... Em... Oj, przepraszam!
Nie bez trudu, raz po raz się potykając czy gwałtownie uchylając, wyszedłem z pomieszczenia, niechcący strącając komuś kufel na podłogę. Roztrzaskał się w drobny mak, jak w zwolnionym tempie widziałem rozbryzgujące się odłamki, niektóre jeszcze wirowały w powietrzu, nim natrafiły na jakieś przeszkody typu czyjejś nogi albo ściany. Czerwona ciecz rozchlapała się po drewnianej posadzce, miejscami zawijając do góry, by jej krople opadły z powrotem do swej mokrej większości. Obejrzałem się na osobę, której to naczynie strąciłem z zamiarem przeprosin, a widząc jego twarz, od razu zmieniłem zdanie – przywodził mi na myśl zwierzę, nienaturalnie grube rysy zaznaczały kontur kwadratowej szczęki, mocno uwydatnione kości policzkowe i porządnie zarysowane łuki brwiowe. Ostre kły leciutko wbijały się w dolne wargi, fioletowe tęczówki patrzyły na mnie przenikliwie, niemalże świecąc w lekkim mroku panującym w pomieszczeniu, do połowy ukryte pod ciemnobrązowymi pasmami przydługiej grzywki. Wąskie, przeraźliwie wręcz sine usta wykrzywiły się w zimnym uśmiechu, odsłaniając nieco więcej żółtych zębów. Nie był to jednak wilkołak, tego byłem pewien...
Zamrugałem szybko, przeklinając w myślach ojca za to, że mnie tak zostawił, ba, nawet nie raczył po mnie przyjechać czy chociaż uprzedzić, że się spóźni.
Z ulgą wypadłem na ulicę mugolskiego świata, czując, że koszulka klei mi się do ciała od potu, spowodowanego wysoką temperaturą w miejscu, z którego dopiero wyszedłem. No i jeszcze moja gorączka...
Rozejrzałem się bezradnie, nie mając pojęcia, w którą stronę się w ogóle udać. Odstawiłem kufer pod ścianę, usuwając się przechodnim z drogi, po czym nagle trzasnąłem się ręką w czoło. Przechodząca obok mnie kobieta popatrzyła na mnie dziwnie, ale nie skomentowała, idąc dalej. Jakby w życiu nie widziała dzieciaka bijącego się po twarzy...
Sieć Fiuu!
Stałem przez chwilę rozdarty, nie wiedząc, czy zostawić tu kufer, czy jednak go ze sobą zabrać. Po chwili namysłu machnąłem ręką, z powrotem wbiegając do knajpy – bo niby co może się stać przez te dwie czy trzy minuty?
Już o wiele zręczniej slalomując między zebranymi, dosłownie dopadłem do kontuaru, wspinając się na palce, by widzieć nieco więcej, co się za nim znajdowało. Dojrzałem barmana, stuknąłem lekko pięścią w blat. Nie zwrócił na mnie uwagi.
- Przepraszam!
Odwrócił głowę w moją stronę, marszcząc czoło, a widząc dzieciaka, który wyszczerzył zęby w uśmiechu, również się uśmiechnął. Podszedł bliżej, wycierając szklankę.
- O co chodzi, smyku?
Po krótce wyjaśniłem mu całą sprawę, kiwnął ze zrozumieniem głową. Odłożył naczynie pod blat, rzucił w nieładzie ścierkę, po czym pocierając dłonią o nos, wyprowadził mnie przed bar. Moje rzeczy, na szczęście, nadal tam były, choć pewien młody facet ubrany na czarno, stojący przy skrzyżowaniu, wyraźnie zaczął się nimi interesować – rzucał na nie raz po raz ukradkowe spojrzenia.
- Jak się nazywasz, tak w ogóle?
- Lupin – odparłem, biorąc klatkę ze szczurem w objęcia. Popatrzył na mnie, prostując się. Uniosłem brwi. – No co?
Pokręcił głową, mimo to uśmiechając się lekko. Rozejrzał się skrupulatnie wokół siebie, po czym otworzył drzwi i przytrzymał je, wpuszczając mnie przodem.
Niedługo potem znalazłem się w domu, a zaraz po mnie kufer i szczur. Ciekawe, dlaczego wyglądał na takiego, co jest mu niedobrze?
Postawiłem klatkę z nim na stole, odwracając się do kufra, który wypadając z kominka skromnie się otworzył, rozsypując wokół siebie zawartość. Z lekkim westchnieniem postawiłem go tak, jak stać powinien, po czym zacząłem zbierać porozrzucane pakunki i książki. Kiedy wszystko zostało w miarę porządnie wrzucone do kufra i w nim zamknięte, rozejrzałem się wokół siebie, z lekkim zdziwieniem stwierdzając, że najwyraźniej jestem sam.
- Mamo?... – rzuciłem niepewnie w przestrzeń. Odpowiedziała mi cisza. Zagryzłem wargę, kierując się ostrożnie w stronę kuchni. – Tato?
Kiedy nie dosłyszałem odpowiedzi, przełknąłem ślinę, otwierając kuchenną szafkę, w której zawsze były wszystkie moje eliksiry. Całe szczęście, że mama zostawiła jeszcze rozpiskę z czasów, kiedy to dopiero się uczyła je dawkować i mi je podawać. Popatrzyłem na kartkę, wyszukując odpowiedni podpunkt. Lekko unosząc brwi, wyjąłem wszystkie potrzebne mi teraz sześć buteleczek, po czym po krótkiej kalkulacji, odliczyłem sobie w szklance odpowiednie dawki. Odłożyłem resztę do szafki, po czym spojrzałem na szklankę. Jej zawartość miała zgniłozielony kolor, kiedy skończyłem je ostrożnie mieszać.
- Wyglądasz zabójczo apetycznie – rzekłem z niesmakiem do mieszanki eliksirów, które, na szczęście, można było ze sobą łączyć. Skierowałem wzrok na zegarek i wydąłem wargi. – Prawie pół godziny spóźnienia... Oby to nie zrobiło różnicy – mruknąłem do siebie, po czym zatkałem nos i kilkoma dużymi łykami, opróżniłem naczynie. Odstawiłem je do zlewu, zakrywając usta rękawem i pokasłując lekko. – Obrzydliwe...
Poszedłem do swojego pokoju, zaciągając tam kufer. Na biurku po chwili znalazła się też klatka z gryzoniem.
Snułem się po domu blisko godzinę, nie mając w tym większego celu. Miałem dziwne wrażenie, niezbyt przyjemne zresztą, że nie jestem sam, mimo iż przecież poza mną nie było nikogo. Jakby pojawił się jakiś duch, czy co... I w dodatku to nieprzyjemne mrowienie karku, kiedy ktoś cię obserwuje... Wzdrygnąłem się na samą myśl o tym, siadając w salonie na kanapie. Podkuliłem kolana pod brodę, obejmując nogi ramionami. Wpatrzyłem się w zdjęcie ślubne moich rodziców, stojące w ramce na gzymsie kominka. Uśmiechnąłem się do siebie bezwiednie. Tego dnia byli tacy szczęśliwi, przekonani, że to oni, właśnie oni są tymi jedynymi, którzy mogą uczynić ich życia takie, o jakich zawsze marzyli. Przesunąłem spojrzenie na fotografię obok. Na niej byłem też ja, w dniu chrztu. Przeze mnie może i mieli mniej czasu dla siebie, ale nigdy nie zdawali się być tym faktem niezadowoleni. Przed moimi narodzinami, cieszyli się tylko sobą, nieraz siedząc razem na tej kanapie, co ja teraz, wsłuchując się w otaczającą ich ciszę, ich oddechy, bicia ich serc. Później cieszyli się też mną, a gdy podrosłem, ja razem z nimi. Zaśmiałem się lekko na wspomnienie nauki jazdy na rowerze. Co chwila albo w coś wjeżdżałem albo ot, tak sobie się wywracałem, byleby się mną zajęli. Uwielbiałem, gdy poświęcali mi swoją uwagę. Mogłem godzinami patrzeć na to zainteresowanie na ich twarzach skierowanych ku mnie, na to ciepło i miłość w oczach matki, kiedy dawałem jej wyrwany z ziemi wraz z korzeniami kwiatek. Albo słuchać ich śmiechu, kiedy powiedziałem coś głupiego. Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej, kiedy przypomniała mi się jedna z wigilii. Ostatnia, kiedy byłem jeszcze normalnym człowiekiem, bo niedługi czas później, spotkałem Greybacka. Zachichotałem, przypominając sobie, jak z cioteczną siostrą wyjadaliśmy cukierki z choinki, a później, żeby nikt się nie zorientował, papierki napychaliśmy watą. Szkoda, że musieli się wyprowadzić do Australii, od tamtej pory ich nie widziałem. Albo to, co pomagając zrobić mamie rybę po grecku, zamiast pieprzu nasypałem trzy garście majeranku. To nic, że pieprzu miało być o wiele mniej, a jeśli dodać, że wrzuciłem jakieś zielsko... Potrawa może i się nie nadawała, ale mama i tak mocno mnie przytuliła i pocałowała w czoło.
Drgnąłem gwałtownie, słysząc dźwięk zamka oraz głosy kilku osób. Ściągnąłem brwi, rozluźniając kończyny. Odwróciłem się, patrząc w kierunku, z którego dobiegały mnie te dźwięki.
- M-mama?... – wyjąkałem ze zdumieniem, widząc zapłakaną i potarganą rodzicielkę, prowadzoną przez przyjaciółkę, panią Ellien, którą z przyzwyczajenia nazywałem ciocią. Uniosłem zdziwiony brwi.
- Remusie, przynieś szklankę wody! – zawołała, widząc mnie. Podprowadziła mamę do kanapy, na którą opadła bezwładnie, krztusząc się spazmatycznym szlochem.
Nie śmiejąc zaprzeczyć czy zadać jakiegoś pytania, pobiegłem do kuchni, skąd po chwili wróciłem z kubkiem wody wylanej z kranu. Podałem go ciotce, ona natomiast wyjęła z kieszeni fartucha – dopiero teraz spostrzegłem, że musi być na dyżurze, bo miała na sobie fartuch ze znaczkiem Munga – jakąś srebrną folię. Rozerwała ją zębami, po czym wsypała jej zawartość do kubka. Pomarańczowy proszek w reakcji z wodą zasyczał i zabulgotał, pieniąc się przy tym lekko. Znad krawędzi naczynia unosiła się delikatna, żółtawa mgiełka.
Ciotka przystawiła je do twarzy mamy.
- Pij, uspokoisz się – powiedziała, a ja stałem obok patrząc na to wszystko niepewnie. Czułem strach wyżerający mnie od środka, mniej więcej taki, jaki odczuwam gdy zbliża się pełnia.
Coś się stało. Musiało się coś stać. Mama nie ma w zwyczaju panikowania. Nigdy w życiu nie widziałem jej w takim stanie. Przełknąłem ślinę.
- Mamo... – zacząłem, gdy skończyła pić i ukryła twarz w dłoniach. Ciocia zarzuciła jej koc na plecy. – Gdzie jest tata? Miał po mnie przyjechać...
Rodzicielka tylko jęknęła głucho, mocniej przyciskając brudne i...zakrwawione?!... Ręce do tak podobnej do mojej buzi. Zamrugałem szybko. Wbrew sobie zacisnąłem pięści.
- Co z nim?! – zapytałem ostro, stawiając krok do przodu. Spojrzałem na ciotkę, potem na matkę. I znów na przyszywaną ciocię. – Stało mu się coś?... – dodałem już spokojniej.
Ciocia wzięła głęboki wdech, wskazując ręką na kanapę.
- Usiądź. – Chrząknęła w rękaw. Posłusznie usiadłem. – Posłuchaj... Twój tata zapomniał o tym, że ma po ciebie przyjechać. Zorientował się na pięć minut przed siedemnastą. Wsiadł szybko z mamą do auta i pojechał, by cię zabrać. Jak nie trudno się domyślić, jechał bardzo szybko – mówiła powoli i spokojnie, sprawiając, że czułem w gardle coraz większą gulę. – W pewnym momencie wjechał na skrzyżowanie. Nie zauważył, że zmieniło się światło...
Nie musiała kończyć. Podniosłem się szybko, zakręciło mi się w głowie. Rozejrzałem się nieprzytomnie po salonie, widok stał się niewyraźny i zamazany. Z gardła wydarł mi się stłumiony jęk, rzuciłem się do wyjścia.
- Remus! – zawołała za mną. – Wracaj!
Zignorowałem ją, pospiesznie otwierając drzwi. Wybiegłem na podwórze, potem na ulicę. Bez jakiegokolwiek namysłu ruszyłem w prawo. Biegłem tak szybko, jak tylko umiałem, potrącając po drodze przechodniów. Nie widziałem dokładnie, wszystko było rozmyte, widziałem jak przez mgłę. Nie słyszałem nic poza natarczywym szumem, w głowie ciągle tłukło mi się sześć słów: Nie zauważył, że zmieniło się światło...

Komentarze:


Aleksa
Piątek, 30 Października, 2009, 19:49

Hahaha.!
Pierwsza! xd
co do calej notki, to taka calkim przyjemna, no moze pomijajacm koncowke.
Co do bledow to znlazlam jeden. zamiast "Pan Ollivander" jest "Pal Ollivander ". xd
to tyle jezeli chodzi o bledy ;d
Ale jak ty moglas na biednego Remiego tyle zrzucic?
nie dosc, zze pelnia, to jeszcze wypadek i smierc(?) ojca...
Czekam na ciag dalszy ;]
A... Dziekuje za dedykacje :D
:**

 


Paulina
Piątek, 30 Października, 2009, 20:35

Świetna notka, nie mogę doczekać się kolejnej. Ja też poproszę dedykację<prosi> mogę? Remi cóż jak to Remi jak zwykle jest genialny. Uwielbiam go i nic na to nie poradzę.

 


Paulina
Piątek, 30 Października, 2009, 20:35

Świetna notka, nie mogę doczekać się kolejnej. Ja też poproszę dedykację<prosi> mogę? Remi cóż jak to Remi jak zwykle jest genialny. Uwielbiam go i nic na to nie poradzę.

 


Zielak
Sobota, 21 Listopada, 2009, 17:00

Cóż, kochanie, wreszcie naszło mnie na komentarz... Jakoś tak smutno się zrobiło, nawet Jackie skulił się pod kocem i gapi się na paczkę gum... Niedobrze. Biedny Remi. Coś mi się zdaje, że za bardzo go unieszczęśliwiasz... Nie, żeby mi to wadziło ; p

 
Twój komentarz:
Nick: E-mail lub strona www:  

| Script by Alex

 





  
Kolonie Harry Potter:
Kolonie Travelkids
  
Konkursy-archiwum

  

ŻONGLER
KSIĘGA HOGWARTU

Nasza strona JK Rowling
Nowości na stronie JKR!

Związek Krytyków ...!
Pamiętnik Miesiąca!
Konkurs ZKP

PAMIĘTNIKI : KANON


Albus Severus Potter
Nowa Księga Huncwotów
Lily i James Potter
Nowa Księga Huncwotów
Pamiętnik W. Kruma!
Pamiętnik R. Lupina!
Pamiętnik N. Tonks!
Elizabeth Rosemond

Pamiętnik Bellatrix Black
Pamiętnik Freda i Georga
Pamiętnik Hannah Abbott
Pamiętnik Harrego!
James Potter Junior!
Pamiętnik Lily Potter!
Pamiętnik Voldemorta
Pamiętnik Malfoy'a!
Lucius Malfoy
Pamiętnik Luny!
Pamiętnik Padmy Patil
Pamiętnik Petunii Ewans!
Pamiętnik Hagrida!
Pamiętnik Romildy Vane
Syriusz Black'a!
Pamiętnik Toma Riddle'a
Pamiętnik Lavender

PAMIĘTNIKI : FIKCJA

Aurora Silverstone
Mary Ann Lupin!
Elizabeth Lastrange
Nowa Julia Darkness!

Joanne Carter (Black)
Pamiętnik Laury Diggory
Pamiętnik Marty Pears
Madeleine Halliwell
Roxanne Weasley
Pamiętnik Wiktorii Fynn
Pamiętnik Dorcas Burska
Natasha Potter
Pamiętnik Jasminy!

INKUBATOR
Alicja Spinnet!
Pamiętnik J. Pottera
Cedrik Diggory
Pamiętnik Sarah Potter
Valerie & Charlotte
Pamiętnik Leiry Sanford
Neville Longbottom
Pamiętnik Fleur
Pamiętnik Cho
Pamiętnik Rona!

Pamiętniki do przejęcia

Pamiętniki archiwalne

  

CIEKAWE DZIAŁY
(Niektóre do przejęcia!)
>>Księgi Magii<<
Bestiarium HP!
Biografie HP!
Madame Malkin
W.E.S.Z.
Wmigurok
OPCM
Artykuły o HP
Chatka Hagrida!
Plotki z kuchni Hogwartu
Lekcje transmutacji
Lekcje: eliksiry
Kącik Cedrica
Nasze Gadżety
Poznaj sw�j HOROSKOP!
Zakon Feniksa


  
Co sądzisz o o zakończeniu sagi?
Rewelacyjne, jestem zachwycony/a!
Dobre, ale bez zachwytu
Średnie, mogłoby być lepsze
Kiepskie, bez wyrazu
Beznadziejne- nie dało się czytać!
  

 
© General Informatics - Wszystkie prawa zastrzeżone
linki