Długo nie pisałam... Ale był remont strony i w ogóle... Nie mogłam dodać wpisu. Notka długa, następna będzie jeszcze dłuższa. Mam nadzieję, że Was to nie zniechęci do czytania. Bo włożyłam w nią duużo cennego czasu i wysiłku.
Acha, i postanowiłam dodawać notki regularnie co dwa tygodnie w soboty, ew. w niedziele. Ale musicie pozostawiać trochę komentarzy ;). Bo to naprawdę motywuje. A tak to się nie chce pisać...
Dobra, nie zanudzam - enjoy!
-No i gdzie my jesteśmy?
Wszyscy pozbieraliśmy się z dziwnego, kamienistego podłoża.
-Pięknie!- pokręcił głową Syriusz- Po prostu świetnie…
Przed nami rozpościerał się jakiś skromny gaik niziutkich, śmiesznych drzew.
-Co to?- spytał James
-To gaj oliwny…- mruknęłam, przyglądając się z bliska jednej z gałązek.- A takie rosną na południu Europy.
Ruszyłam wzdłuż zasadzonych drzew. Czyli ktoś tu mieszka…
Doszłam po krótkiej chwili na skraj klifowego wybrzeża.
Niezwykle lazurowy odcień wody i białe skały, wystające z morza-to musi być śródziemnomorski obszar…
-Nie zbliżaj się tam! Bo spadniesz!- przeraził się James, podbiegł i złapał mnie z tyłu za fraki.
-Dobrze, mamo.- mruknęłam.
-No i jak teraz wrócimy?- miauknęła Lily- Ma ktoś różdżkę?
Pokręciliśmy głowami, że nie. Panowała cisza, jakby ktoś umarł.
Syriusz wydał z siebie jakiś apokaliptyczny odgłos, po czym usiadł na jednym z chropowatych kamieni i chwycił głowę w dłonie.
-Cholera!- warknął- A co z Mistrzostwami?!?! Tak na nie czekałem!!!
-A co z nami, raczej bym zapytała…- mruknęła Lily, w czasie, gdy Syriusz oddawał się całkowicie rozpaczy nad utraconym widowiskiem. Rzucał pikantnymi kolokwializmami, finezyjnie je ze sobą łącząc. Po krótkiej chwili James dołączył się do niego, jednak, w przeciwieństwie do kumpla, postanowił uczcić tę tragedię minutą ciszy. Peter natomiast nabrał powietrza w płuca, rozwarł paszczęki, wydając przeciągłe, ochrypłe „BUUUUUUUUUUUUUU!!!!”, a z oczu wytrysnęła mu fontanna i usiadł pod drzewkiem. Remus pokręcił głową, nie wiedząc, co robić. Był absolutnie zagubiony, nie mogąc pomóc sobie czarami.
-Dobra, nie załamujmy się! Może jakaś narada?- zaproponował, starając się zachować chłodną kalkulację.
Syriusz ryknął wariackim śmiechem:
-Nie, nie załamujmy się! Czekało się na ten mecz sześć lat pustego żywota, ale nie-Remusik mówi, że nie ma potrzeby, by się załamywać!- zakończył grubym głosem, z którego ewidentnie lał się sarkazm.
Remus już otwierał usta, by mu dopiec, lecz Lily powstrzymała go ruchem ręki i pokręciła głową, że lepiej teraz Czarnego nie drażnić. Zamiast tego usiadła obok i położyła mu dłoń na ramieniu, by dodać otuchy.
James niespodziewanie wstał, ryknął potężnie i wciąż wydając ten odgłos, podszedł do pierwszego z brzegu drzewka oliwnego. Począł walić czołem w jego cienki pień i wciąż ogłuszająco się pruł. Kilka oliwek spadło na ziemię, a dwie czy trzy pacnęły Peta w głowę, gdyż siedział właśnie pod tym drzewkiem. Wykonał ruch, jakby odganiał się od muchy i wrócił do wycia.
Odeszłam od nich, rozglądając się po miejscu. Hmm, zapewne tamta książeczka to był świstoklik. Mam nadzieję, że zorientują się, że nie ma świstoklika i nas, połączą oba fakty…
Jeszcze długo towarzyszył mi przeciągły wrzask żałoby Jamesa. Nie widziałam nic, poza skąpą roślinnością, skałami i głazami…
Bez różdżki czułam się jak bez ręki. A jak tu jest niebezpiecznie? Teraz, gdy przypiekało słońce, nie wydało mi się to problemem, ale jak będzie w nocy?...
Starałam się tym nie frasować i zachować spokój. Skoro tu przyleciał świstoklik, to oznacza, że ten koleś… Alexandrós… też tu musi mieszkać. Znaczy, że wszystko w porządku, zaraz znajdziemy cywilizację! A jak nie?... A nawet jeśli, to jak się z nimi dogadamy?
Usiadłam na jakiejś skale, by opanować narastające obawy. To niedorzeczne, my… Na jakiejś wyspie… Z dala od świata…
Muszą nas znaleźć. Muszą.
Czarno to widzę…
Żar lał się z nieba, ale był to obecnie najmniejszy defekt. Chociaż… Gdy zacznie dokuczać pragnienie…
Usłyszałam kroki. Mimowolnie zadrżałam. Lecz zza gęstwiny wyszedł Remus.
-Mary Ann.- mruknął- Chodź, nic tu po nas… Musimy coś wymyślić.
Wziął mnie pod rękę i pociągnął w stronę, skąd przyszłam.
Na kilku kamieniach porozkładała się reszta mych towarzyszy niedoli. Peter pozostał pod drzewem i ocierał nagim przedramieniem łzy i opuchnięte oczy. Wyglądał jak dziecko w piaskownicy, któremu despotyczny rówieśnik wyrwał grabki.
-…co chcesz, a ja i tak uważam, że to kanał.- warczał Syriusz
-Wiem, ale nie można tak się po prostu załamywać. Jesteśmy przecież czarodziejami!- stwierdziła rezolutnie Lily.
-No tak, ale nie wiem, czy zauważyłaś, lecz żadne z nas nie posiada różdżki. Chyba to dosyć istotny szczegół, lecz przecież mogę się mylić.- sarknął Łapa.
Lily posłała mu wściekłe spojrzenie, gdyż nie wynalazła odpowiedniego kontrargumentu dla tej riposty.
-Ale po co nam różdżka? Przecież i tak nie możemy używać czarów!- stwierdził Peter
Syriusza przetrzepywała w obecnej chwili taka furia, że nie wytrzymał:
-Pettigrew, jakiś ty durny, nie wyrobię! I myślisz, że grzecznie posłucham?!
-Przecież możemy używać czarów w kryzysowych sytuacjach, a TO jest jedna z kryzysowych sytuacji.- zauważył James.
-Ale po co tu czary?- upierał się Glizdek
-No nie wiem, żeby sobie motylka dla rozrywki wyczarować! Trza się rozerwać, mamy przecież takie nudne życie!- parsknął zgryźliwie Syriusz
-A jak nas coś zaatakuje? Nie czujesz się zagrożony, Pet?- wtrąciłam
James uniósł brwi i żachnął się:
-W takim miejscu?! Tu nie ma żadnego niebezpieczeństwa.
-No tak, a ty to miejsce znasz, jak własną kieszeń.- uśmiechnęłam się z politowaniem.
-Meg ma rację.- stwierdził Remus- Przecież z każdego krzaka może nas coś obserwować.
Peter rozejrzał się natychmiast trwożnie, a James zawołał porywczo:
-A co cię tu zaatakuje? Rozwścieczony gumochłon?! Daj spokój, Remusie!
-Pomijając fakt zagrożenia, potrzebujemy czarów, by no nie wiem… Ogrzać się, zdobyć pożywienie…
-Skoro w epoce kamienia łupanego sobie radzili, to my także sobie…- wzruszył ramionami James, lecz Syriusz mu przerwał ze złością:
-Wiemy, iż twa osoba zatrzymała się w rozwoju aktualnie na takim poziomie odbierania zewnętrznego świata, jednak nie wszyscy są dostosowani do łażenia po drzewach w poszukiwaniu żarcia, jak robili to twoi umiłowani przodkowie.
Jamesowi bardzo nie spodobała się ta sugestywna uwaga, ale na Łapę obecnie wszystko działało, jak płachta na byka.
-Taki z ciebie kozak?- wrzasnął James, wymachując pięścią.- Chcesz w nochal?!
-Nie przeginaj, panie, nie przeginaj, bo ci mogę spuścić łomot.- zripostował Syriusz, wstając, by przygotować się do bitwy.
-Bij się mężnie!...
-Solówa!...
James, by rozjuszyć przeciwnika, zaczął wydawać wojenne odgłosy i podskakiwać w miejscu jak bokser. Syriusz jakiś czas stał w miejscu spokojnie, uniósł brwi ze zdziwieniem pomieszanym z konsternacją i politowaniem, po czym najzwyczajniej w świecie zamachnął się i wyrżnął celnie pięścią, prosto w nos Jamesa. Zamroczony Rogaś usiadł ze zdziwienia na kamienistym podłożu i wytrzeszczał oczy. Potem wolno pomacał powierzchnię swego świętego noska.
Zgrzytnął zębami i wstał, by oddać.
-Natychmiast się opanujcie, wy niepoprawne…- Remus stanął na celowniku, by ich rozdzielić i CHRUP! oberwał w zęby od rozpędzonego Jamesa.
Syriusz ryknął niekontrolowanym śmiechem zza Luniaczka, a James, zakrywając usta, obskakiwał Remusa, by go przeprosić i dowiedzieć się, czy bardzo bolało.
-Nie, nie bolało, tłuku!- warknął Remus, obmacując uzębienie- Chyba straciłem jednego…
Przełknął krew.
-Szczerbaty Remusik!- zarechotał z uciechy Łapa, po czym zrobił unik przed nagłym zamachem Remusa.
-Zaraz to ty będziesz doszczętnie szczerbaty, matole!!!
-Przestańcie!- krzyknęła przerażona Lily- My musimy znaleźć szybko jakiś schron, zanim nadejdzie noc, a nie tracić czas na bzdury!
Remus posłał jej oburzone wręcz spojrzenie, gdyż Lily śmiała ciężko obrazić jego uzębienie.
-Chyba nic mi nie jest.- burknął- Tylko krwawię…
Na nikim nie wywarło to oczekiwanego wstrząsu, więc zacietrzewił się jeszcze bardziej.
-Dobra, może rozejrzymy się trochę?- zaproponowałam, by rozluźnić zbyt napiętą atmosferę.
-A jak się zgubimy?- pisnął przerażony Peter.
Zapadła cisza.
-Hmm, może będziemy czymś zaznaczać drogę…- podrapał się w głowę Czarny.
-Strzałkami na ziemi!- ucieszyła się Lily- Jak nie będzie można wyryć, to się ułoży kamyczki.
Wszyscy chętnie przystali na tę propozycję i stwierdziliśmy, że trzeba się podzielić, by łatwiej znaleźć schron.
-Na trzy grupy!- zadecydowała Lily, bardzo czymś ożywiona- Syriusz, Remus i…James…pójdą wszyscy osobno, żeby nie było jatki.
Żaden nie miał ochoty się kłócić.
-Zrobimy tak: ja pójdę z Remusem, Mary Ann z Jamesem, a Syriusz z Peterem. Koniec kropka.- ostrzegła na zakończenie, czekając buntu.
Nikt jednak nie podniósł krzyku, toteż Lily ciągnęła dalej:
-Za jakiś czas musimy tu wrócić z powrotem, niezależnie od faktu, czy uda nam się cokolwiek znaleźć, czy też nie. Chodzi o to, by reszta się nie martwiła i by nie oddalać się zbytnio.
Zadecydowaliśmy, że Remus i Lily pójdą wzdłuż wybrzeża, po ścieżce, tam, gdzie ja niedawno się udałam. Syriusz i Peter weszli w dziki gąszcz , a ja z Rogaczem ruszyliśmy wzdłuż oliwnego gaiku.
-Matko!- wyrzuciłam z siebie- Bardzo denerwuję się o innych. Bez różdżki czuję się okropnie bezbronna…
James objął mnie mocno jednym ramieniem.
-Nie bój się, jak znajdzie się chętny do ataku, ryknę na niego, żeby sobie poszedł…
Uśmiechnęłam się blado i poczęłam rozglądać po zdającym się nie mieć końca rzędzie koślawych drzewek, rosnących równo po naszych obu stronach. Gdzieś musi być koniec…
Wreszcie dobrnęliśmy do ostatniej pary, natrafiając na obrośniętą roślinnością piaskową skałę. Ruszyliśmy wzdłuż niej, rozglądając się bacznie na wszystkie możliwe strony.
W jednym miejscu ściana była nieco niższa. James rzucił okiem, co jest za nią, po czym zamarł.
-Patrz…
Podeszłam do piaskowca i oparłam na nim łokcie, stając na palcach, by popatrzeć.
Niewielką polankę (jeśli można to tak nazwać, bo nie było tu prawie wcale trawy, tylko kilka suchych badyli) otaczały wysokie skały podobne do tej, przy której stałam. Pod jedną z nich dostrzegłam podejrzany obiekt…
Ja i James jednomyślnie wskoczyliśmy na skalną półkę, by za chwilę zeskoczyć po drugiej stronie i bardzo ostrożnie, z duszą na ramieniu, zbliżyć się do niego.
Była to skromna chatynka. Dach miała z kilku desek, co najwyżej jedno pomieszczenie, bardzo niewielkie. Cała z resztą zbudowana została ze skleconych byle jak desek. Małe, kwadratowe okienka zasłonięto od wewnątrz wypłowiałym materiałem, tak samo drzwi. Dobudowano do niej jakąś rozwalającą się przybudówkę. Nieopodal walały się różne drewniane przedmioty czy szmaty, nadając widokowi żałosny odbiór rudery. I w istocie, chatka nią była.
-Halo?!- zakrzyknął James. Nie było odpowiedzi. Zbliżył się mężnie.
-James!- przeraziłam się szeptem.- Nie podchodź! A jak tam coś czyha na ciebie?!
-Co może czyhać na takie niewiniątko, jak ja!
-Och! Wyobraź sobie, że mnóstwo okropności. A jak tam siedzi jakiś psychol, który tylko czeka, by kogoś zjeść?! Czy ta chata wygląda ci na taką, co ma uczciwego, szczęśliwego właściciela z grupką wesołych dzieciaczków i zażywną żoną?
-Ale się nie dowiemy, dopóki tam nie zajrzymy!
Po czym doskoczył do „drzwi” i odsłonił delikatnie wnętrze.
-Halo!- krzyknął w głąb pomieszczenia- Co za smród!
Nadal panowała przerażająca cisza. Czułam się obserwowana, ciarki biegały po całym moim ciele. Na próżno wykręcałam się na wszystkie strony, by złowić nieprzyjazny wzrok, lecz nikogo poza nami nie było, teoretycznie…
James, ku mojemu przerażeniu, wkroczył do środka.
-Meggie, chodź! Nie rozdzielajmy się.
Ostatnią rzeczą, na jaką miałam teraz ochotę, było wkroczenie do środka. Jednak zrobiłam to, pozbywając się przynajmniej poczucia, że jestem na celowniku.
Wewnątrz panował okropny zapach rozkładu i zgnilizny. Na środku stał byle jak zbudowany stół oraz dwa krzesła, w tym jedno wywrócone. Klepisko, jakim była podłoga, okryto dywanem z łyka, pod dwiema naprzeciwległymi ścianami stały niziutkie skrzynie, obydwie zbudowane z drewna, okryte zaś siennikami i futrem. Na ścianie naprzeciw nas wisiało kilka glinianych naczyń, między nogami stołu przebiegł skorpion. Było tu niezwykle brudno i skromnie, kurz fruwał w powietrzu. Oczywiste wydało mi się, że jesteśmy pierwszymi gośćmi od bardzo długiego czasu…
James wyminął mnie i wyszedł. Szybko udałam się za nim, bo widok tego wnętrza napawał mnie jakimś nieopisanym przerażeniem. Gdy już wyszłam na popołudniowe słońce, Rogacz wyłonił się ze środka przybudówki.
-Pieniek i kilka szczapek.- wyjaśnił, zanim zdążyłam cokolwiek z siebie wydobyć.
Lustrowaliśmy jeszcze chwilę ruderę.
-I co o tym myślisz?
James nie odpowiedział od razu, główkując nad tym wszystkim. W końcu począł czyścić szkła okularów, by zyskać na czasie.
-Cóż… Wygląda na opuszczony od dawna… Tylko dlaczego? Właściciele nawet nie zabrali swego skromnego dobytku…
-Wcale się nie dziwię.
-A może mieszkał tu jeden człowiek i wiesz, pewnego dnia po prostu zmarł.
Zatrzęsło mną, gdy wyobraziłam sobie, że moglibyśmy go znaleźć gdzieś pod łóżkiem, czy w przybudówce…
-Czy ty też masz okropne wrażenie, że zaraz wydarzy się coś straszliwego?- spytałam z trudem, bo wciąż wstrząsało mną potężnie.
-Mam wrażenie, że jestem tu intruzem, że naruszyłem teren…- mruknął w odpowiedzi.
-Ja też… Może lepiej wracajmy…
-A jak będziemy musieli tu przyjść?- spytał w miarę spokojnie
Zmarszczyłam brwi.
-No… Jak tamci nic nie znajdą… To chyba najlepsza kryjówka i schron… Gorzej, jak się właścicielowi odwidzi i zachce mu się tu wrócić…
-Nawet nie wypowiadaj tego na głos!- trochę strwożyła mnie ta perspektywa. Spać tu?!
-Nie bój się, my tu od teraz rządzimy! Zrobimy z tego prawdziwą rezydencję, dzidzia!
Zmierzyłam uważnym wzrokiem Jamesa, potem sypiącą się ruderę, potem znów Jamesa.
Parsknął śmiechem.
-Dobra, wiem, bez przesady. Ale na pewno coś tu ładnego odwalimy!
-Tja…
Zawróciliśmy do głównej bazy przy brzegu. Nie było to daleko, na szczęście, bo zapomnieliśmy o strzałeczkach.
Reszty nie było, więc skuliliśmy się przy sobie, obserwując wystające z morza pojedyncze piaskowce i coraz niżej zawieszone słonko…
Nagle doszły nas dziwne odgłosy z krzaków. Po chwili wygramolili się z nich Pet i Syriusz. Mieli zrezygnowane miny i pokręcili głowami.
-Nic. Sam las i skały.- burknął Peter
Po kilkunastu minutach względnego spokoju (nie obyło się bez luźno rzucanych bluzgów i innych oznak frustracji) dotarli do nas także Lily i Remus.
-Nad morzem jest grota.- objaśniła Lily- Ale oboje z Remusem doszliśmy do wniosku że jest do chrzanu, gdyż podczas przypływu będzie ją zalewać…
-Cóż, ja i Meggie znaleźliśmy skromną chatkę. Możemy tam czasowo się zainstalować.
Wszyscy wlepili w niego oczy, ja z przerażeniem.
-Nie…- wydyszałam- To miejsce jest… paraliżująco straszne.
-Och, a masz lepszy pomysł na dach nad głową?!- zniecierpliwił się James.
-Tak!
-Jaki? Nakrycie ciała listkiem oliwnym?
-Nie! Ta grota jest dobra…
-Ale będą przypływy…- zaczął Remus.
Wstałam.
-Wszyscy zachowujecie się, jakbyśmy tu już mieli pozostać na zawsze!- krzyknęłam z rozpaczą.
-Przecież musimy myśleć o przyszłości!- zdumiała się Lily
-Nie widzę jej tu!- odparłam z goryczą i rozpłakałam się. Za nic nie chciałam wracać do chaty, tam było tyle niezdrowych fluidów, że zwariowałabym.
James podszedł i przytulił mnie mocno.
-Coś wymyślimy! Jak szybko tam pójdziemy, to jeszcze zdążymy się jakoś urządzić, obejrzeć zakamarek po zakamarku… Na pewno docenisz domek, gdy będzie burza. Mary Ann, nie płacz!
-Ja chcę do domu, do Epping…- wykrztusiłam.
Nie było rady. Wszyscy ruszyli w stronę ponurego zabudowania, a James wciąż mnie przytulał, by dodać otuchy.
Po dokonaniu generalnych oględzin wywaliliśmy na zewnątrz wszystkie fitokraki, jakie stały w środku, czyli łóżka, stół i dwa taboreciki, oraz dywan, by się nieco przewietrzyły.
We wnętrzu został tylko Peter, oglądając je. Wkrótce do naszych uszu dobiegł jego tryumfalny okrzyk.
-Patrzcie!- wyskoczył do nas z wnętrza trzymając dwa długie patyki…
-Różdżki!- wydaliśmy zgodny wrzask.
Wszystkim momentalnie poprawił się humor. Teraz, gdy mieliśmy różdżki, mogliśmy się bronić przed intruzami. Nikogo nawet nie zastanowiło, czemu właściciele je tu zostawili.
Gdy porządek został zrobiony, wszyscy poczuli nagle z całą mocą, że ostatni płyn, jaki mieliśmy w ustach to herbatka Wildera.
-Pić! Szybko, dawać naczynia!- zarządził James.
Obmyliśmy cztery gliniane miski, bo więcej nie było, Remus szepnął do każdej z nich:
-Aguamenti!
Syriusz i James pozwolili napić się reszcie pierwszej, potem oni pożyczyli od nas naczynia, gdy już zaspokoiliśmy pragnienie.
Na dworze ściemniło się już prawie całkowicie, ale nie mieliśmy odwagi, by wyjść po jedzenie, toteż co chwila rozlegało się w izbie czyjeś burczenie brzucha. Zły humor powrócił.
Siedzieliśmy razem na podłodze w milczeniu.
-Och, jaki jestem głodny!- warknął Syriusz, wpatrując się ze złością w koniec różdżki, która oświetlała wnętrze.
-Hej, Czarny, spróbuj przywołać jakieś żarcie! Albo je wyczaruj!- zgrzytnął James, bliski stracenia panowania nad sobą. Nie znosił być głodny, bo nigdy prawie to się nie zdarzało.
Lily nabrała z oburzenia powietrza w usta, nie wierząc, że James jest taki ciemny.
-Przecież jedzenie jest jednym z wyjątków od…- zaczęła, lecz reszta jej wykładu zamieniła się w zirytowany, zduszony wrzask, gdy James bezczelnie zakrył jej usta własną dłonią.
Toczyliśmy jeszcze batalię o to, kto ma spać na łóżkach, a kto na podłodze. Chłopcy godzili się szybko ustąpić nam, dziewczynom, jednak Peter dostał spazmów oświadczając, że nic go nie zmusi kotwasić się na klepisku, bo on MUSI być wyspany. W końcu jednak zmuszony był zaakceptować rzeczywistość po tym, jak Syriusz zagroził mu, że spędzi tę noc na dworzu w roli zwierzęcia obronnego.
Chciałyśmy się z Lily choć trochę umyć wodą z różdżki, lecz tamte brudasy stwierdziły, że nigdzie nie wyjdziemy, bo już jest ciemno.
-Jak chcecie się myć, to w środku.- oznajmił Syriusz, zagradzając nam drogę na zewnątrz, a oczy zabłyszczały mu przebiegle.
-Przy was?!
-Nie macie chyba wyboru.- stwierdził smutno, po czym paskudny, szelmowski uśmieszek wykrzywił jego wargi.
-No dalej, dziewuszki! Nie krępować się!- ożywił się James- Sami swoi!
Jest chyba oczywiste, że zaniechałyśmy swych planów i oblepione dziennym brudem położyłyśmy się na dwóch łóżkach. Zgasła różdżka, zaległa cisza. Co jakiś czas jednak któryś z Huncwotów wydawał fuknięcie komunikujące niezadowolenie z zajmowanej pozycji. Przez cały czas wydawało mi się, że coś dziwnie chrupie w przybudówce.
To była okropna, przerażająca noc…
***
-UWAŻAJ!
Syriusz wydał z siebie okrzyk tryumfu, zawisł oburącz na jednej z gałęzi, huśtając się w tę i nazad. Przysunął z kopa kilku figom, które z cichym odgłosem uderzyły o ziemię.
Podszedł do pnia i zgrabnie zsunął się na dół, do mnie.
-Że też muszę chodzić po te owoce z tobą…- pokręciłam głową, zbierając z podłoża Syriuszową zdobycz.
Zarechotał z uciechy.
-Sama byś spróbowała, to niezła rozrywka.
-Ależ co ty gadasz! Przecież, ilekroć chcę to zrobić, ty rzucasz się, że koniecznie musisz wleźć na drzewo, by pokopać owoce.
Syriusz westchnął.
-Kiedy to moja ulubiona rozrywka, włażenie na drzewa. I jedyna tu. Ale obiecuję, że kiedyś ci pozwolę na strącanie owoców kopnięciem.- uśmiechnął się przepraszająco.
Oparłam się bokiem o figowca, zawieszając wzrok na lazurowym niebie.
-Zaczynam się zastanawiać, kiedy nas znajdą…- westchnęłam.
Syriusz oparł się o ten sam pień i wlepił we mnie uważne spojrzenie.
-Może nas nie szukają. W moim przypadku to z pewnością realne.
-Przesadzasz!
-Nie, na serio! Tatuś obejrzał sobie meczyk, i…
Jęknął z bólem. Kwestia nie obejrzanego, wyczekiwanego meczu bolała go do tej pory najbardziej.
-Nie przejmuj się.- wsparłam dłoń na jego barku- Wybierzemy się wszyscy razem na następny mecz, za sześć lat. Weźmiemy mężów, żony, dzieciaki, o ile będą na świecie… Będzie wesoło!
Posłał mi spojrzenie pełne wyrzutu.
-To dopiero w osiemdziesiątym drugim! Do tej pory z tęsknoty wywrócę się na lewą stronę…
-To na mecz pójdziesz wywrócony, trudno się mówi.
Syriusz parsknął nerwowo i przebiegł palcami po głowie.
-Siedzimy tu już trzeci dzień i nie widać końca tego wszystkiego! Gdybyśmy mogli stworzyć świstoklika! To nawet nie problem, że on jest nielegalny. Tylko, że nikt nie wie, jak go się robi…
Zawiesił zbolały wzrok gdzieś na moich lokach, oświetlonych porannym słońcem. Zaległa cisza, wpatrywałam się w listki jakiego krzewu, poruszane delikatnym powiewem, rozpraszającym upał…
-Mary Ann?- zagadnął po minucie nieśmiało
-Hmm?- mruknęłam, odwracając leniwie wzrok w jego stronę. Miał zafrasowane spojrzenie.
-Chcę cię spytać o coś bardzo ważnego…
Przekrzywiłam głowę pytająco.
Syriusz zbierał się kilka chwil w sobie, biegając wzrokiem po mojej twarzy, by wydukać wreszcie:
-Czy…
Ale jego wypowiedź coś zagłuszyło.
Był to bardzo przeciągły, przeraźliwy krzyk…
Wymieniliśmy pełne obawy spojrzenia, flegmatyczny nastój prysł. Oboje jednomyślnie rzuciliśmy się ku naszemu domowi, gdzie prawdopodobnie przesiadywała reszta. Biegłam tak, jak jeszcze nigdy w życiu, przeskakując niskie krzewy i kamienie, mijając przeszkody…
BUM!
Za jedną ze skał wpadliśmy prosto na dwa dziwne obiekty i razem zaliczyliśmy glebę, łubudu.
-Hej!
To byli James i Peter. Ten ostatni przeżywał straszliwe katusze, jęcząc zbolałym głosem i trzymając w czułych objęciach własną stopę.
-Czemu na nas wpadliście?- warknął Rogacz.
-Zaraz, to WYŚCIE na nas wpadli!- obruszył się Syriusz.
-Nie, mój drogi! Nie, mój drogi!- zawrzeszczał James.- Nie ma tak dobrze!
-Owszem, jest! Moglibyście bardziej uważać na drugi raz?! Tak grzmotnąć w człowieka!
-Licz się…- zaczął James, ale łupnęłam go w głowę, grzmiąc:
-ZAMKNĄĆ SIĘ, DO CHOLERY! Co to był za wrzask?!
Wszyscyśmy wstali, rozglądając się pilnie.
-Wy też to słyszeliście?- spytał zaskoczony James
-No ba!- prychnął Syriusz
-Gdzie Lily i Remus?- zapytałam ostro.
Wszyscy pobladli.
-Remus gdzieś poszedł, a Lily…- James szybko oblizał wargi- Chyba zbierała brzoskwinie w tym gaju kilka minut drogi stąd…
Popędziliśmy całą czwórką do brzoskwiniowego gaju. Panowała tu nieprzyjemna cisza.
-Lily?!- krzyknęłam. Nie było odpowiedzi.
-LILY?!- wrzasnął James i zaczął biegać w tę i z powrotem między drzewami, niczym zagubione dziecko, tracące matkę z oczu.
Rozbiegliśmy się po całym gaju wszyscy z wyjątkiem Petera, unieruchomionego ze strachu na środku. Odgarniałam kolejne gałęzie, by poszukać jakiegokolwiek znaku, że przed chwilą był tu ktoś jeszcze. W jednym miejscu, pod drzewkiem, leżało całe naręcze świeżo narwanych brzoskwiń, kilka brutalnie zmiażdżonych…
Straszliwe ciarki, przebiegły po moich plecach. Szybko rozejrzałam się, by dostrzec oczy, które mnie obserwują. Nadsłuchiwałam czujnie, ale żaden odgłos nie zmącił dziwacznej ciszy.
Rozległ się odgłos kroków. Mimowolnie sięgnęłam za pazuchę, ale nie miałam przy sobie różdżki. Zza jednego z drzew wyłonił się jednak Syriusz, twarz miał spokojną, niemalże zdziwioną.
-Jej tu nie ma.- stwierdził łagodnie, kręcąc głową.
Z drugiej strony wypadł na nas James, cały rozgorączkowany. Dopadł do Syriusza i jął nim potrząsać, znerwicowany.
-GDZIE ONA JEST?!?!
Ale Syriusz nie znał przecież odpowiedzi…
Trzy godziny później wszyscy zebrali się w chatce. Panowała cisza. Tylko coś skrobało o ściankę przybudówki. Remus i Peter siedzieli przy stole na taborecikach. Remus miał bardzo bladą, kamienną i napiętą twarz, Peter łkał cichutko. Za nimi, na łóżku, leżał Syriusz z grobową miną wlepiający zamyślony wzrok w sufit. Naprzeciw, na drugim posłaniu siedział Rogaś, ukrył twarz w dłoniach. Obejmowałam go, zajmując miejsce obok. To musiało być dla niego straszne. Zresztą, dla mnie też było, łzy spływały po moich policzkach. Lily… Co ją spotkało? Czy żyje? Co zobaczyła? Krzyk, który wydała sygnalizował, iż było to coś straszliwego…
-Nie było po niej śladu?- spytał wilgotnym tonem Remus po długiej ciszy. Pokręciłam głową przecząco i spytałam:
-A ty, widziałeś cokolwiek podejrzanego?
Remus otrząsnął się z chwilowego letargu i mruknął, nie patrząc na mnie:
-Spacerowałem po pobliskiej plaży. I nic. Nawet nie słyszałem krzyku. Jakbyście mi nie powiedzieli, że zniknęła, to w ogóle bym nie wiedział…
Znowu zaległa cisza, tym razem krótkotrwała. Przerwał ją Syriusz:
-Który to już dzień tu siedzimy? Dopiero trzeci, czy czwarty. A już coś się musiało stać. Boję się spytać, co dalej.
-Nie no, musimy ją przecież znaleźć!- zadecydował Remus, jakby ktokolwiek sprzeciwiał się jego woli.
-Teraz?- jęknął z przerażeniem Peter.
James uniósł wolno głowę znad dłoni i spojrzał na niego w szczególny sposób. Peter zbladł.
-Ty tchórzu…- wycedził. Ja i Remus wymieniliśmy pełne obawy spojrzenia.
-Ja, tchórzem?!- zapiszczał- Chcesz wychodzić na zewnątrz, gdy tam grasuje coś bardzo niebezpiecznego?!
-Owszem.
I wstał, by wyjść. Syriusz szybko ruszył z nim, Remus także.
-Ja też idę…- zaczęłam, ale Syriusz zatrzymał mnie.
-Nie. Pójdziemy tylko my w trójkę, nie możemy się rozdzielać. Nie zostawimy Glizdogona samego. Mary Ann, zostajesz.
Zmarszczyłam brwi, by się kłócić.
-Remusie, zostań z nimi.- poprosił James, po czym zmierzył krytycznym wzrokiem Petera od stóp do głów.- Nie zostawiałbym Meg z tym tchórzem.
Pet zamknął się w sobie.
Tak więc Syriusz i James wyszli by poszukać Lily. Nasza trójka pochowała się po kątach izdebki, nie puszczając pary z ust, bo nie było po co.
Jednakże chłopcy wrócili po pewnym czasie i byli zupełnie sami… Na dworzu zrobiło się zupełnie ciemno, nadeszła noc, przeraźliwie samotna i straszna.
Następnego dnia grobowy nastrój wciąż panował. Rankiem, po zjedzeniu śniadania (kilku owoców) zadecydowaliśmy gruntowne przeszukanie obszaru naszego zamieszkania. Nie wiedziałam, czy jest sens. Lily mogła już od wczoraj nie żyć. Nie trzeba jednak tracić nadziei.
Ja z Jamesem i Glizdogonem ruszyłam w dalsze, niezbadane tereny, Remus i Syriusz postanowili przetrząsnąć gaj brzoskwiniowy i okolice.
-Prócz nas wyspa ma jeszcze jakiegoś mieszkańca.- ozwał się James, gdy przedzieraliśmy się przez gąszcz między wyrosłymi z ziemi skałami. Co mógł, to przecinał zaklęciem, żebyśmy mogli łatwiej się posuwać naprzód.
Mimo upału znajdowaliśmy się w absolutnym cieniu. Las nas otaczający był wyjątkowo gęsty, nawet jak na las typowy dla tego klimatu. Między liśćmi czasem sączyły się słoneczne promienie, oświetlając nam drogę.
-Przecież nie mogła zapaść się pod ziemię!- zawołałam po kilkunastu minutach.- Nawet, jak nie żyje, musi tu gdzieś być jej ciało.
Zorientowałam się, że zabrzmiało to niezbyt estetycznie, szczególnie, że James zmierzył mnie przeciągłym spojrzeniem, więc postanowiłam zamilknąć.
Peter rozglądał się nerwowo, zerkając na wszystkie możliwe i niemożliwe strony. Był bardzo zdruzgotany faktem, iż kazaliśmy mu szukać z nami. Nie pomogła nawet świadomość, iż wyspał się na pryczy Lily.
-Patrzcie, potok…
Znajdowaliśmy się przy wysokiej, wielkiej skale. Przy niej usypane były mniejsze odłamki, z których wypływała woda.
Peter, jako że był wykończony, podleciał od razu, by zaczerpnąć nieco wody. Ukląkł przy strumieniu i wylewał na siebie ciecz, by ochłodzić obolałe ciało. James do niego dołączył, a ja poczęłam przyglądać się odosobnionemu miejscu.
Piaskowiec wydawał się być bardzo stary. Obrósł drobną, nadmorską roślinnością, nosił na sobie znaki czasu.
Szłam wolno obok ściany, szorując po niej dłonią. Każdy większy odłam skalny mnie teraz interesował-w końcu mogła tu być gdzieś grota, a w niej nieznane zło z naszą Lily…
Po chwili podszedł do mnie Rogaś.
-Ona żyje.- szepnął.
-Ale gdzie jest?- zadałam retoryczne pytanie.- James?
-Żyje…- powtórzył do siebie, dłubiąc w jakimś skalnym zagłębieniu.
Przyglądałam się tępo jego dłoni, która z coraz to większą zawziętością skrobała w piaskowcu.
-Koniecznie trzeba ją znaleźć, dzieje się coś nienormalnego…- zakończył złowieszczo
Odjęłam jego dłoń od skały, bo dźwięk skrobania szczerze mnie irytował. I nagle…
-Patrz…- wskazałam, wytrzeszczając oczy.
Dłubane przed chwilą przez Jamesa rysy naskalne nie wyglądały zbyt naturalnie. Rzuciłam na nie okiem. Wyglądały, jak naskrobane przez człowieka, a przedstawiały rysunki i liczne napisy.
-Co to za język?- zapytałam Jamesa, jeżdżąc palcem po jednym z wyrazów.
-Nie wiem. Ale nie w naszym alfabecie. Patrz, jakie krwawe…
Rysunki przedstawiały różnych ludzi, idących rzędem, lub samotnych. Na kilku z nich pojawiał się jednak dziwny, niezidentyfikowany kształt. Szkice były niestety niewyraźne i zbyt stare, by cokolwiek z tego zrozumieć.
-Krwawe?- spytałam, nie rozumiejąc.
-No tu, na przykład…
Leżało tu na przykład, całkiem niedaleko kształtu, jakieś bezgłowe ciało. Takich scen było więcej.
Do naszych uszu dobiegł wrzask Peta:
-Czy możemy już wracać?! Zgłodniałem!
-Ten to myśli brzuchem, a nie głową…- mruknęłam.
James westchnął ciężko.
-Skoro nasz bobasek zgłodniał, to wróć z nim do domu. Nie ma głupich, ja idę dalej…
-Ależ James…
-Nie! Słuchaj, weźcie różdżkę i idźcie…
Odtrąciłam jego dłoń.
-Ty ją weź. Ja i Pet sobie poradzimy.
-Ale…
-Bez dyskusji. Jak idziesz, to tylko z nią, Rogaś…
James cmoknął mnie w policzek na pożegnane po czym oddalił się, by zniknąć za najbliższym głazem. Wzdrygnęłam się, myśląc o nim i mój wzrok spoczął jeszcze raz na zmutowanym tworze naszkicowanym na skale…
Szybko dołączyłam do Peta, by nie stać tam sama, po czym udaliśmy się ku domowi.
-Jak myślisz, czy kiedykolwiek nas tu znajdą? Jest jakiś sposób?- szepnął
-Chyba. Na pewno nas szukają, tylko czy skutecznie…- pokręciłam głową. Ale się narobiło-Lily może już nie żyć; co powiedzą jej rodzice?
Przedzieraliśmy się w milczeniu przez rośliny, a we mnie narastały jakieś dziwaczne lęki i obawy. Odkąd znikła Lily, wciąż miałam wrażenie, że nas coś obserwuje. W zasadzie, miałam tak odkąd znaleźliśmy chatę… Na wyspie panowała taka niezdrowa cisza…
-Patrz, owoce!- ucieszył się Glizdek, gdy wyszliśmy na polankę. Podbiegł do jednego z krzewów i zaczął się obżerać.
-Nie traćmy czasu, w domu mamy takie same, Pet…- stanęłam obok, potrząsając lekko jego ramieniem. Ale bez skutku.
-Peter!- naciskałam- Nie możemy zostać tu dłużej, to bardzo niebezpieczne!
Chłopak wychrumkał coś pod nosem i jął dalej pakować owoce do twarzy, by zaspokoić głód.
Westchnęłam ostentacyjnie, unosząc wzrok w górę. W tym samym momencie już wiedziałam, że coś się święci…
-PETER!- krzyknęłam, potrząsając nim- Peter, W NOGI!
Obrócił się trwożnie i zawiesił wzrok na tym, na czym zawieszałam ja już od kilkunastu sekund.
Na środku polany stała najprawdziwsza, grecka chimera. Wyglądała straszliwie. Od razu, jak na złość, nasunął mi się werset z książki o czarodziejskich zwierzętach: „Bardzo niebezpieczna… tylko jeden przypadek pokonania…”.
Chimera zmarszczyła lwi nos, wciąż nieruchomo wpatrując się w nas, jakby dziwiła się widokowi ludzi. Machinalnie sięgnęłam po różdżkę i aż gorąco zrobiło mi się na myśl, że jej nie mam…
-Nie ruszaj się…- syknęłam do sparaliżowanego Petera.
-AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!- ryknął i rzucił się do ucieczki w pobliskie krzaki. Jego wrzask jeszcze długo mącił ciszę, ale w końcu zanikł. A ja dalej stałam twarzą w twarz z chimerą. Z początku chciałam powielić zachowanie Peta, jednak nogi jakby wrosły mi w ziemię.
Chimera ryknęła porządnie i zaczęła skradać się w moją stronę, tupiąc kozimi odnóżami. Zaraz z pewnością skoczy…
-Nie…- szepnęłam i wpadłam w zarośla z tyłu. Zabrakło mi tchu, ale słyszałam potwora, który pędził za mną, z pewnością szybszy, niż ja…
Wymijałam coraz to więcej pni, wpadałam bez zastanowienia w krzaki, dysząc ciężko i chwilami straszliwie piszcząc, w mojej głowie istniał tylko zapis „uciec… uciec… uciec…”, a umysł sparaliżował jakiś pierwotny strach o egzystencję.
Dopadłam na skraj wysokiego klifu, gdzie rosły w dużych odstępach pinie. Zwróciłam się przodem to potwora, z najwyższym trudem łapiąc oddech. Przyszedł koniec…
Mogę skoczyć z klifu prosto na skały i się rozbić, albo zostać pożarta przez chimerę. Co wybrać?
-RATUUUNKUUU!!!!!!- pisnęłam najgłośniej, jak to było możliwe.
Potwór zakołysał smoczym ogonem ze zdenerwowania, w jaki wprawił go wysoki hałas, zdzielił nim pień pinii, będącej w polu rażenia. Rozległ się suchy trzask i drzewo runęło w dół, sypiąc naokoło pnia drzazgami.
Gdzieś na prawo dostrzegłam nieznaczny ruch.
-MARY ANN!
To byli Syriusz i Remus. Nawet im nie odpowiedziałam, odjęło mi mowę.
Chimera już gotowała się do skoku na mnie.
-NIE!- to wrzasnął Remus, podbiegł do stwora i oburącz chwycił go za ogon, ciągnąc w swoją stronę.- ZOSTAW JĄ!!!
-REMUS!- wrzasnęliśmy z Syriuszem. To była najgłupsza rzecz, jaką mógł teraz zrobić. Chimera bowiem obróciła się do niego, ryknęła i machnęła ogonem, a Remus został zwalony z nóg jego ultramocnym ciosem. Następnie podbiegła do niego i potężne paszczęki zacisnęła na jego lewym boku. Zaczęłam płakać.
Remus wydał jakiś makabryczny wrzask potwornego bólu. Osunęłam się na kolana, niezdolna do jakichkolwiek manewrów.
Syriusz zachował jednak zimną krew.
-SECTUMSEMPRA!
Z boku chimery trysnęła czerwona posoka. Wrzasnęła i podbiegła do Syriusza, zostawiając bezwładne ciało Remusa.
-Impedimenta!- jednak chybił. Chimera zbliżała się z każdym ułamkiem sekundy, toteż Syriusz rzucił się do ucieczki tyłem. On, a za nim stwór, zniknął za jednym z licznych przy klifie głazów.
Podczołgałam się do zakrwawionego Remusa, łkając. Miał białe, lekko uchylone usta, półprzymknięte powieki, pod którymi gałki biegały wolno to tu, to tam. Z ust ciekł strumyk krwi, a przegryziony bok wyglądał wprost makabrycznie. Jakby mój Remus wyszedł od rzeźnika. Cały zakrwawiony, obszarpany…
Ale przynajmniej oddychał, przynajmniej żył. Tylko… jak długo pożyje?...
Z zarośli wypadł James. Oczy jego przybrały rozmiary talerzy obiadowych.
-Remus?!- krzyknął, przerażony- Czy on…?
-On żyje.- szepnęłam.- Dawaj różdżkę.
James bez ceregieli ją mi wręczył.
-Ferula. Och, to nie da zbyt wiele…
Co prawda krwawienie nieco ustało, ale rana wyglądała tak samo. To w końcu była chimera, a nie zwykłe zadraśnięcie…
-Zostań z nim.
Wstałam chwiejnie i udałam się tropem Syriusza, bo w głowie narastała mi obawa, że może być już po nim… W sumie na pewno jest po nim…
Szłam wzdłuż wysokiego klifu, celując różdżką przed siebie, na wypadek, gdyby chimerze zechciało się dokończyć obiadek.
W bardziej skalistym miejscu, na samym skraju, dostrzegłam coś dziwacznego, mianowicie leżącego na wznak pod jedną z niziutkich, rzadkich tu pinii Syriusza. Był cały okrwawiony.
-Syriuszu!- krzyknęłam rozpaczliwie i uklękłam przy nim. Oddychał ciężko, zapatrzony w błękit nieba nad nim.- Co ci jest? Żyjesz?
-Nie wiem…- szepnął rozedrganym głosem, po czym zaniósł się wariackim śmiechem.
-Gdzie chimera?
-W morzu…
-Co?
-Zwaliła mnie z nóg i podeptała, trochę pogryzła... Ale nic mi nie jest. Czekaj, muszę odpocząć…
Odczekałam chwilkę, a on wyrównywał oddech i pracę serca. Po kilku minutach ozwał się:
-Więc wykołowałem ją w pewnym momencie i, okrążając skałę, stanąłem pod tym niskim drzewkiem. Ona skoczyła na mnie, a ja podskoczyłem do góry, chwyciłem się gałęzi i podkuliłem. Stwór niczego się nie spodziewał i runął z klifu, który się za mną kończył…
Głęboko odetchnął i wydał z siebie dumne fuknięcie, bardzo z siebie był zadowolony. Nie mogłam mimo wszystko wyjść z podziwu dla niego.
-Dobra… Wracamy, trzeba się zająć Luniaczkiem…- pozbierał z trudem swe odnóża i razem ruszyliśmy w drogę powrotną, Syriusz nieco kuśtykając.
Jamesa i Remusa nie było na miejscu wydarzeń. Po Remusie została jedynie poorana, zakrwawiona ściółka. Wyszliśmy więc z założenia, że James przetransportował go do domku.
Tak też w istocie było. Blady, nieprzytomny, wykrwawiony Remus spoczywał na dawnej pryczy Lily, jeszcze bardziej cherlawy, niż zazwyczaj. James, nie wiedząc, co robić, obmywał mu rany zwykłą wodą. Wzięłam od niego miskę i sama zaczęłam to robić. James i Syriusz stali nad nami i wpatrywali się ponuro w przyjaciela.
-Jak to się stało, że tam się znalazłaś?- odezwał się Syriusz po tym, jak okryłam brata kocem, by nie tracił ciepła.
-Uciekłam przed tym potworem z takiej jeden polany… Razem z Peterem zatrzymaliśmy się na niej na chwilę…
-Zaraz!- krzyknął ostro James- A gdzie on jest?!
Wymieniliśmy nieco przestraszone spojrzenia. Tyle się działo, że o nim zapomnieliśmy. James zaraz po niego wyszedł, a nam pozostało jedynie czekać przy Remusie i mieć nadzieję, że Pet to nie kolejna ofiara stwora…
-A jak to właśnie chimera zaatakowała Lily?- spytałam Syriusza, nie odrywając wzroku od Remusa.
Pokręcił sceptycznie głową.
-Przecież nie znaleźliśmy ciała. Ale… mogła stamtąd uciec gdzieś daleko, stwór dopadł ją tam, skonsumował…
-Przestań!- jęknęłam płaczliwie.- O rany, to makabra!
-Ciekawe, kto będzie następny… Lily, Remus, może Peter…- mruczał złowrogo, przemywając rany na przedramieniu wodą z miski.
Niestety, James nie przybył cały dzień, a potem noc. Na jednym z posłań leżał opatulony kocem Remus, bez żadnego znaku życia. Jedyne, co pokazywał to to, że oddycha. Na drugim, w straszliwym ścisku spaliśmy my. Tak bardzo się bałam, że nie chciałam leżeć sama, gdzieś w okropnym, ciemnym kącie izby. Poza tym, Syriusz też miał rany, więc niedobrze by było, żeby spał na ziemi.
-Jestem! I mam zgubę!
Taki wrzask zmącił ciszę wczesnym rankiem.
James i Peter wkroczyli do chatynki. Peter wciąż cały się trząsł.
-O rany…- fuknął zaspany Syriusz i usłyszałam, że usiadł na łóżku.- Gdzieżeś się włóczył?!
-Siedział skulony w grocie.- rzucił beztrosko James.- Jak się czuje Remus?
Luniaczek przez noc nie zmienił się zbytnio, tylko twarz lśniła mu od potu, a usta pobladły jeszcze bardziej. Położyłam mu dłoń na czole.
-Ma gorączkę, walczy…
Łzy zapiekły mnie w oczy. Gdyby nie on, dawno byłoby po mnie… A teraz leży tu i nawet nie mogę mu podziękować za życie. Być może nigdy nie będę mieć tej okazji…
Ten dzień, jak i zresztą następny, spędziłam prawie cały przy Remusie. Usiadłam na taborecie i trzymałam jego zimną, spoconą dłoń. Nikt nie mógł mnie zmusić, bym od niego odeszła.
Tymczasem wciąż było z nim gorzej. Stracił przytomność do reszty, wyglądał, jak w śpiączce. Tyle że był biały, jak trup. Zmęczone serce niemrawo biło w jego uśpionej piersi i zdawało się, że z każdą godziną ten rytm cichnie.
-Jak tak dalej pójdzie, to umrze z głodu…- obawiał się Syriusz.
-Czy nic już nie możemy zrobić?- szepnęłam błagalnie.- Jakiś wywar z dyptamu, czy coś…
-Może znajdziemy.- podskoczył James- Chodź, Pet. Pet?
Peter, który większość tych dwóch dni spędził na siedzeniu w kącie i żerowaniu na naszych zapasach, wzdrygnął się.
-Nigdzie nie idę. Tam coś na mnie czyha.
-Ile razy ci mam powtarzać, ciemniaku, że Syriusz zabił chimerę! Czy to tak trudno ogarnąć rozumem?!- zagrzmiał, zirytowany.- O żesz ty, jakiś ty trudny we współżyciu społecznym…
-Nie trudny, ale przerażony!
-Dobra!- przerwał mu- Idę sam! Wypchaj się!
I rzeczywiście poszedł. Zdążyłam tylko wyłapać kątem oka wściekłe spojrzenie Łapy, który przy mnie siedział i który posłał je właśnie Petowi, lecz po chwili jego oblicze złagodniało, gdy przeniósł je na Remusa.
-Jeju, mam nadzieję, że naszego wspólnego wyjazdu na Mistrzostwa nie przypłaci życiem…
Uśmiechnęłam się blado do Syriusza. Jakby to któryś z nich był na jego miejscu… Ale nie, musiało się przytrafić akurat najsłabszemu, Remusowi. Co będzie, jak przyjdzie pełnia? Czy przemieni się? A może go to zabije? Dobrze, że chociaż zatamowaliśmy krwotok zaklęciem i starymi, wypranymi szmatami. Gorzej, jak się wda jakieś zakażenie…
Takie rozważania nieustannie zalewały mój umysł. Nie ma co, zwalił nam się problem nie lada. A przy tym trzeba znaleźć Lily, bo to już przesada. I jak mamy stąd po nią wyjść, kiedy w każdym momencie Remus może… nie, nawet nie chcę o tym myśleć…
James przyleciał po jakimś czasie. Tak jak przypuszczałam, nic nie przyniósł. Syriusz westchnął ze znużeniem i troską:
-No nic, zostaje nam tylko nadzieja, że oczyszczona rana go nie zabije i Remus się ocknie ze snu…
-…niczym ta zaczarowana księżniczka z bajki po pocałunku czarodzieja…- mruknął James. Nie wiem, czy porównanie Remusa do księżniczki było żartem, czy czułością. Chyba to drugie, bo na żarty nikomu się nie zbierało. Nie w obecnej sytuacji.
Następnego dnia, czyli jakoś tydzień po przylocie w to sielankowe miejsce, postanowiliśmy odnowić poszukiwania.
-Trzeba znaleźć Lily. Nie możemy jej zostawić. Ale musimy iść wszyscy… Tylko co zrobimy z Remusem?- głowił się James.
-Może jakieś czary… Na pewno są czary ochronne!- uparłam się.
-Czarny coś wymyśli, on ma naprawdę w tym czerepie więcej, niż wygląda, żeby miał!- James walnął go z całej pary w plecy i oberwał w odwecie.
-Cóż…- podjął Łapa, brutalnie ignorując pięść Jamesa, która regularnie godziła w jego szlachecki tył głowy - Jest kilka zaklęć, Zaklęcie Niewykrywalności, Ochrony, Kameleona…
-Umiesz je rzucić?- zwróciłam się do niego.
-Tak.- uciął krótko i zdecydowanym ruchem odwinął Jamesowi.
-No, to zbierajta się!- zadecydowałam i wszyscy wstali, Pet z pewną niechęcią.
Wyszliśmy na zewnątrz, a Syriusz rzucił kilka czarów na domek.
-No, teraz to go nikt, prócz nas, nie znajdzie!
-Tylko żeby mu się tam w środku nie zechciało umierać…
Zabrzmiało to tak dziwacznie, że nikt nic nie rzekł, tylko spuściliśmy wzrok na ziemię.
Ruszyliśmy zatem w niebezpieczne, niezbadane tereny wyspy. Panowała cisza, nikomu nie chciało się rozmawiać. Miałam wrażenie, że te poszukiwania są totalnie bezsensowne, ale łapałam się czegokolwiek, by nie siedzieć w domku z założonymi rękoma.
-Dobra. Teraz musimy ruszyć w przeciwnych kierunkach…- zadecydowałam, gdy stanęliśmy w ostatnio przeszukiwanym miejscu.- Podzielimy się na grupki…
-To ja chcę z Syriuszem…- pisnął Peter.
-A dlaczego?- zmarszczył brwi Łapa.
-Bo ty jesteś silnym, umięśnionym herosem, który swymi kamiennymi mułami i własną piersią ocali takie wątłe niewiasty jak Pet!- zarechotał James.
Nawet Peter się roześmiał.
-Nie, ale na serio. Jak się dzielimy?- zadałam pytanie.- Peter ma rację, nie powinnam z nim być, ostatnim razem nie skończyło się to zbyt fortunnie.
-Bo nie mieliście różdżki, teraz będzie inaczej…- zauważył James.
-Wiem. Ale jak przyjdzie co do czego, to nie mam zamiaru się rozdzielać z towarzyszem. Bo potem się szukamy po wyspie kilka dni…
-Co masz na myśli?
-No… Ostatnim razem zostałam sama, nie?
Syriusz i James zmarszczyli brwi.
-No bo Peter zwiał.- wyjaśniłam i nagle wydało mi się to bardzo wstydliwe.
-CO?!- zareagował ostro Syriusz.
Spojrzałam na niego z zaskoczeniem.
-Zwiałeś?!- ryknął na Petera, który skulił się w sobie- Zostawiłeś ją na pastwę CHIMERY?!?!
Oniemiał, lustrując go wściekłym, pogardliwym spojrzeniem.
-Zrobiłbyś to samo!- pisnął w samoobronie Peter.
-JA?!?! JAK ŚMIESZ!... JA NIGDY BYM JEJ NIE ZOSTAWIŁ W TAKIEJ SYTUACJI SAMEJ! NIKOGO BYM NIE ZOSTAWIŁ!
Przerwał dysząc ciężko. James po prostu osłupiał.
-Co miałem zrobić, ona by mnie rozdarła, ją też by rozdarła… Myślałem, że pobiegnie ze mną…
-TY NIE MYŚLAŁEŚ, PETER! JEŚLI W OGÓLE, TO O SWOJEJ WŁASNEJ SKÓRZE!!! A TERAZ CHCESZ JESZCZE ZE MNĄ IŚĆ, BYM CIĘ MÓGŁ OSŁONIĆ WŁASNYM ŻYCIEM. TAK?
Zapadła bardzo nieprzyjemna, przykra cisza.
-To co.- podjął zrezygnowanym głosem James- Może lepiej ja pójdę z Meg, na pewno nie zwieję.
Zaakcentował ostatnie sformułowanie, patrząc z pogardą na Petera.
-Nie ma mowy. Ja z nim nie idę.- zaparł się Syriusz, zaplatając ręce na piersi. Peter pisnął mimo woli.
-Syriuszu!- zniecierpliwiłam się- Przecież nic się nie stało…
-Ale mogło się stać!
-Ty tu jesteś najlepszy, a Peter… nie obraź się Pet… najsłabszy. Musimy równomiernie to rozłożyć.
-Mam to gdzieś!- warknął- Idę z tobą, dziewczyno, albo SAM!
Wskazał na Peta.
-On strzelał różne fochy przez cały tydzień, teraz ja sobie strzelę!
James westchnął.
-To co? Ja idę z Meg, a Syriusz sam…
-A Pet?- zapytałam.
-Niech wraca. Przynajmniej się przyda Remusowi.- burknął Syriusz, rozszerzając nozdrza.- Chociaż… może się przestraszyć i uciec, gdyby Remus się obudził…
-Mam wracać? Sam?!- przeraził się Peter.
-Nikt ci nie zorganizuje konduktu, tchórzu!- zagrzmiał Syriusz
-Ale ja się zgubię! Nie pamiętam drogi! Syriuszu…
-No i nadszedł ten zaszczytny moment w życiu, gdy po raz pierwszy użyjesz mózgu.- odparł zjadliwie Łapa- Musisz sobie przypomnieć, nie mamy czasu prowadzać cię za rączkę…
-Syriuszu, błagam!- jęknął, składając ręce jak do modlitwy.
Ale twarz Czarnego pozostała nieugięta i okrutna.
-To niezbyt bezpieczne…- zauważył James.
-Trudno. Nie dbam o to.
-Ale to twój przyjaciel!- krzyknęłam
-Trzeba płacić za błędy! A ty…- zmierzył Petera okropnie jadowitym wzrokiem- …ty stąd idź. Uciekaj! Na nic nam się nie przydasz, dziecko. Jak zwykle.
Ostatni raz przeszył go sztyletami z oczu i wszedł w gęstwinę. Chcąc nie chcąc, musieliśmy uczynić podobnie.
-James!- pisnął na odchodnym Pet.- Nie zostawiaj mnie!
-Syriusz miał rację, Pet. Musisz płacić za błędy.- mruknął, ale niezbyt pewnie.- O rany! Ciesz się, że na tym tylko się skończyło! Myślałem, że Łapa w swej ognistej furii cię zabije, he he. Idź do domu, może Remus czegoś potrzebuje, może się obudził…
Razem weszliśmy w gęstwinę, zostawiając sparaliżowanego strachem Petera.
-Nie podoba mi się to…- szepnęłam
-Mnie też.- odparł powoli- Ale Syriusz ma rację. Parszywy gnojek. Mogłaś zginąć!
-Och, a on na pewno odstraszyłby chimerę! Dobrze, że uciekł. Gdybyśmy razem to zrobili, to by jedno nie nadążało za drugim.
-Może i racja. Ale liczy się czyn. Fakt, że ciebie zostawił. Myślisz, że ktokolwiek z nas by to zrobił?
-Nie.- przyznałam zgodnie z prawdą.
-No właśnie, nawet jakby tam stanął ten Voldemort…
Mimo wszystko nie podobała mi się wizja Petera, błądzącego w wysokich, suchych trawach, wołającego o pomoc, bo znalazł się na skrajnie drugim końcu wyspy…
Nie uszliśmy jednak kilku kroków, gdy między zaroślami poruszyło się coś dziwnie.
-Słyszałaś?- zaniepokoił się James.
-Bardzo wyraźnie!- odparłam ostro.
-Coś jakby trzepot skrzydeł…
W chwilę potem rozległ się bardzo blisko głos osoby skrajnie nieprzytomnej z przerażenia:
-Nie, proszę… Zostaw mnieeeee… RATUNKU!!! NIEEEEEEEEEE!!!
Wrzask zawisł w powietrzu. A potem cisza.
Zagipsowało mnie ze strachu.
-Peter…- wymamrotał James i ruszył nieprzytomnie w kierunku, z którego przyszliśmy.
Powoli ocknęłam się i szybko tam pobiegłam.
James stał sam na polance, na której się rozdzieliliśmy.
-PETER!- krzyknął- PEEEETER!!!
Panowała absolutna cisza. Nawet wiatr zdawał się nie wiać.
Z krzaków nieopodal wypadł Syriusz.
-Słyszałem coś. Co się stało?
Błyskawicznie pojął, co się stało. Wszyscy patrzyliśmy na siebie w tym milczącym kręgu, nikt nie odważył się odezwać…
Następny odcinek, już 41, o tytule "A jednak tam coś jest!" pojawi się za dwa tygodnie, jak już zapowiedziałam.
I got what you intend, regards for posting .Woh I am happy to find this website through google. "You must pray that the way be long, full of adventures and experiences." by Constantine Peter Cavafy. parajumpers jakker