Startuj z namiNapisz do nasDodaj do ulubionych
   
 

Pamiętnikiem opiekuje się Doo!

[ Powrót ]

Wtorek, 16 Lipca, 2013, 19:29

98. Komnata Tajemnic

No i nowa, w dwóch częściach.
Nowa notka... ;-) ... pojawi się pewnie niedługo. Za dwa tygodnie, albo i wcześniej, bo jest już w większości napisana.
Miłej lektury.

Rosemary pędziła przed siebie tak szybko, że wiatr rozwiewał jej grzywę rudych loków. Czuła, że coś kłuje ją w płucach i oddech pokrywa lodem jej gardło, mimo tego, że był już kwiecień. Tłumy ludzi ściągały z okolic ku stadionowi, na którym za kilka chwil (a może już?) miał się rozpocząć mecz Gryfonów z Puchonami. Wszyscy kierowali się w zupełnie odwrotną stronę, niż pędząca w kierunku zamku trzynastoletnia już dziewczyna.
Panna Black wpadła z impetem do sali wejściowej, po czym pokonała marmurowe schody, skacząc co drugi stopień. Pot zalewał jej czoło i plecy, ale nie ustąpiła - nie chciała się spóźnić na mecz Gryfonów, lecz jednocześnie nie potrafiła dopuścić do siebie myśli o tym, że Hermionę to ominie. Klnąc w duchu przyjaciółkę, zatrzymała się na chwilę. Do rozpoczęcia meczu zostało zapewne parę minut, a Hermionę, niestety, właśnie teraz napadło, by pójść do biblioteki.
Wsparła dłonie na kolanach, zginając się do przodu i oddychała łapczywie, czując łomoczące serce i zamroczenie w mózgu. Wiedziała jednak, że musi się pospieszyć i udać do biblioteki, pomóc jak najszybciej Hermionie w tym czymś, co tam miała sprawdzić, by szybko ją z biblioteki wykurzyć i by mogły prędko, radośnie i pod rękę, zamaszystym krokiem udać się na boisko i pooglądać drużynę Wooda, w tym, jakby nie patrzeć, Harry’ego. Że też teraz musiała mieć ochotę, by tam poleźć!
Rosemary wyprostowała się z jękiem i westchnęła, wciąż czując nieprzyjemny lód w gardle i płucach. Wtem poczuła jakieś dziwne ciarki, które wstrząsnęły jej ciałem. Była w zamku, zupełnie sama, nie licząc jakichś pojedynczych maruderów, duchów i sztywnych spetryfikowanych. A Harry chwilę temu mówił, że znów słyszał tamten głos, pierwszy raz od ostatniego ataku…
Wydała zduszony okrzyk i rozejrzała się gorączkowo po opuszczonym, ciasnym i ciemnym korytarzyku, na którym się zatrzymała. Na kamiennych ścianach tańczył żółty blask od równie kamiennych pochodni. Było to jedyne światło w korytarzyku, przez zupełny brak okien. I ta okropna cisza, przerywana jedynie delikatnym i obojętnym trzaskiem płonącego ognia…
Rosemary zadrżała na myśl o tym przytłaczająco samotnym i bezbronnym położeniu, zatopionym w złowieszczej ciszy, toteż postanowiła szybko uporać się z misją sprowadzenia Hermiony na boisko, gdzie najwyżej groziło jej obsranie przez ptaka.
Prawie podskoczyła, tak nagle ruszyła w kierunku biblioteki, niesiona jakimś nieznanym niepokojem. Byle do Hermiony, trzeba ją stąd zabrać. Inna sprawa, że w bibliotece były okna i pani Pince, czyli dwa zagadnienia, których raczej pradawne zło by się mogło zlęknąć, więc Rosemary też nie czułaby się jak na świeczniku, tak jak teraz.
Z ulgą skręciła w korytarz położony dosłownie parędziesiąt kroków od królestwa ksiąg i wiedzy. Teraz należało tylko zrobić kolanko i już się było przed drzwiami.
Nagle korytarz, który zaczynał się za owym skrętem w lewo, rozjaśnił się dziwnym, drgającym blaskiem. Rosemary zachłysnęła się i stanęła jak wryta, nie umiejąc zrobić kroku z zaskoczenia. Blask znikł, za to usłyszała dziwny, oddalający się szelest na posadzce. Kiedy ustał, dopiero wypuściła powietrze z ust. Powoli, czując narastający strach, podeszła do zakrętu i wynurzyła się bezszelestnie zza węgła, patrząc w lewo na korytarz przed biblioteką.
Wydała cichy jęk i na palcach podeszła pod drzwi biblioteki, z rezygnacją pomieszaną z przerażeniem i rozpaczą spojrzała na swoją najlepszą przyjaciółkę. Hermiona i jakaś Krukonka leżały bez życia na ziemi, spetryfikowane. Na ich twarzach odmalowywało się zdziwienie i szok, szkliste oczy utkwione były w czymś, co zobaczyły przed chwilą, czymś, na co prawie wpadła Rosemary.
Na podłodze lśniło także lusterko, porzucone niedbale.


– Doskonale, Black. No cóż, może się jednak na coś potrafisz przydać. Czasem.
Snape zezował w kierunku kociołka, w którym wylądowały ostanie porcje sproszkowanych oczu druzgotka. Nicholas otarł pot z czoła i wyprostował się.
– A teraz, z łaski swojej, przelej to do buteleczek, które ci przygotowałem. Na następnym szlabanie je oznakujesz.
Nicholas bez słowa wykonał rozkaz, umył siebie i narzędzia pracy, po czym stanął przy drzwiach, gotowy do wyjścia. Snape otworzył mu drzwi i bez słowa wyszli z jego gabinetu w kierunku wyjścia z lochów. Nie odzywali się do siebie. Nicholas nie cierpiał tego, że Snape musi go po każdym szlabanie odprowadzać aż pod samo wejście do salonu Ravenclawu. Niestety, odkąd kilka dni temu usunięto ze szkoły Dumbledore’a i znaleziono aż dwie ofiary dziedzica Slytherina, nauczyciele podjęli takie środki ostrożności. Do tego ostatnia napaść wampira…
Korytarze już dawno opustoszały i było ciemno. Krążyły jednak patrole, złożone z duchów i nauczycieli. Ale Nicholas niezbyt się im przyglądał, w końcu widział ich na co dzień. O wiele bardziej interesujący okazał się księżyc w pełni, rzucający magiczne, srebrzyste strumienie na kwietniowe błonia za oknami, które mijali. Ciekawe, jakby to było zjechać po takim promieniu księżycowym…
– Czy pan sądzi, że można nalać do garnka trochę takiego promienia? Jaki eliksir by z tego powstał? – zapytał prostodusznie Nicholas, przerywając grobową ciszę i wskazując na błonia.
Snape łypnął na niego jednym okiem, unosząc brew.
– Cóż, Black… – rzekł spokojnie. – Nie sądzę. Ale to dobry pomysł na następny szlaban dla ciebie.
Nicholas nie odparł, zamyśliwszy się. Coś mu podpowiadało, że to byłoby trudne, ale może dałoby się jakimś zaklęciem uchwycić strumień księżycowego światła i podarować Cho…
Snape zatrzymał się raptownie. Nicholas nie zrobił tego od razu, ale wybudziło go z marzeń jakieś łkanie. Rozejrzał się, zaciekawiony, i zerknął na Snape’a, który wyjął różdżkę, mrużąc czujnie oczy.
Z jakiegoś ciemnego kąta wyczołgała się drobna postać. Zachowywała się, jakby była ranna, bo skręcało ją z bólu. Snape podbiegł do istoty i ukucnął przy niej. Nicholas stał jak wryty.
– Black – warknął Snape i kiwnął na niego palcem. Czternastolatek posłusznie podszedł do ofiary i profesora od eliksirów, a ilekroć się zbliżał, docierało do niego, co właśnie widział.
– Tamara…! – jęknął, gdy spojrzał z góry na wijącą się przyjaciółkę o czekoladowej czuprynie.
Tamara skręcała się w potwornych konwulsjach, cała sino czerwona, a jej skóra dziwnie się wydymała, niczym powierzchnia gotującego się eliksiru. Z oczy płynęły parujące łzy.
– Panno Lehr. Nie ruszaj się – warknął profesor od eliksirów, po czym dokonał jakiś oględzin. Znów przeniósł wzrok na zrozpaczonego Nicholasa. W jego oczach chłopak dostrzegł dziwny błysk.
– A więc po to ci były włosy szyszymory… – wycedził Snape. – Żeby otruć drogą ci przyjaciółkę Eliksirem Wrzenia Wody… Chciałeś jej ugotować krew…
– Ale… Ja niczego nie… – jęknął Nicholas, skonfundowany i zrozpaczony.
Snape wstał. W jego czarnych oczach czaiło się takie obrzydzenie, pogarda i wściekłość, iż Nicholas automatycznie się cofnął. Niewiele to dało: Snape złapał go za poły szaty z przodu.
– Jak śmiałeś poczęstować swoją przyjaciółkę tak niebezpiecznym eliksirem? – wycedził profesor, zbliżając swą twarz do przerażonej twarzy Nicholasa. – Dobrze wiedziałeś, co warzysz i co czynisz, częstując ją czymś takim! I do tego okradłeś mój kredens!
– Ale to nie ja… Nie rozumiem… – bąknął Nicholas, zaskoczony tak gwałtowną reakcją Snape’a.
– Wiesz, czego najbardziej nienawidzę? – szepnął złowrogo nauczyciel. – Takich szumowin. Tych, którzy bezmyślnie zdradzają swych przyjaciół. Kiedyś pożałujesz, że tak lekko podchodzisz do problemu przyjaźni. Wiem, co mówię…
Nicholas wyłapał bezbłędnie dziwny skurcz, który przebiegł przez twarz Snape’a. Ten go wreszcie puścił, niezdrowo zaróżowiony na ziemistej cerze i zerknął na leżącą na ziemi Tamarę. Po chwili machnął bezgłośnie różdżką. Tamara osunęła się w zbawczy sen, ale zanim to zrobiła, wpatrzyła się w oczy Nicholasa. Chłopaka przeszły ciarki przerażenia i rozpaczy, gdy dostrzegł wzrok Tamary, pełen zawodu, niedowierzania i bólu, poczucia zdrady.
– Idź już do dormitorium sam – warknął Snape cicho. – Ja muszę ją odstawić do szpitala. I twój szlaban się przedłuży do końca roku szkolnego, Black. Za szkody wyrządzone tej dziewczynie.
Nicholas nie oponował, westchnął jedynie, zerkając z troską ostatni raz na Tamarę, po czym powlókł się w kierunku salonu Ravenclawu. Przed oczyma wciąż majaczył mu wzrok Tamary. To była dlań najgorsza kara.
Jak to się stało, że Tamara oberwała tym eliksirem? Przecież warzyli go na wrogów, na Ślizgonów, dziedzica i innych tego typu… Ale nie na Tamarę! Czyżby Belby, Carmichael i Simpson dali eliksir Tamarze? Dlaczego? Czemu akurat ona musiała cierpieć niewysłowione męki?
Nicholas poczuł przypływ takiej płonącej furii, że aż sam się wewnątrz zagotował. Mimo kulawych nóg, puścił się pędem przed siebie, zgrzytając zębami.
– W tawernie siedzi duży goblin i mały goblin. Mały goblin jest synem dużego, ale duży nie jest ojcem małego.
Nicholas zerknął ponuro na kołatkę przed swym nosem i prychnął:
– To łatwe! Duży goblin jest płci żeńskiej i jest matką małego goblina.
Otworzyły się przed nim podwoje do salonu Ravenclawu. Czternastoletni Black wparował do wnętrza, nie zaszczycając spojrzeniem zgromadzonych ludzi, którzy z zainteresowaniem obserwowali jego wściekłość i kulawy pęd przez duży salon. W pełnym biegu wpadł do swego dormitorium, trzasnąwszy drzwiami. Paul i Eddie, siedzący na łóżku jednego z nich i grający w Eksplodującego Durnia, aż podskoczyli, a na widok wściekłego Nicholasa struchleli jakoś. Black w pełnej furii dopadł do stojącego na środku dormitorium Marcusa Belby’ego i… przewrócił się z nim na deski, okładając na oślep. Marcus był w szoku, ale po chwili spróbował się bronić. Niestety, był słabszy.
– JAK ŚMIAŁEŚ NAPOIĆ JĄ TYM CHORYM ELIKSIREM?!!!! – ryczał Nicholas, tłukąc go na oślep po twarzy pięściami. – TY NIENORMALNY IDIOTO, POWINIENEŚ BYĆ W AZKABANIE ZA TAKIE ŚWIŃSTWO!!! ZABIJĘ CIĘ!!! CHOLERA!!!
Wyszarpnął z kieszeni szaty swą wiązową różdżkę i wycelował w Marcusa.
– Nick, NIE!
Paul i Eddie w tym momencie odciągnęli Nicholasa od Belby’ego. Eddie przytrzymał czternastoletniego Blacka, a Paul pomógł Marcusowi, który krztusił się własną krwią, obficie sączącą się z jego złamanego nosa. Simpson na wszelki wypadek przytrzymał Belby’ego, gdyby ten zechciał się zemścić.
– Marc, o czym on mówi? – zapytał Eddie.
Marcus zmierzył go ponurym, acz nieco tryumfalnym spojrzeniem. Pod okiem wykwitła mu śliwa.
– Ta idiotka się wtrąciła. Wczoraj zrobiła mi reprymendę na oczach Marietty, Cho, Priscilli, Natalie i Kendry! – warknął Marcus. – Ostrzegłem ją, żeby uważała ostatnim razem! I poniosła konsekwencje!
– Wlałeś jej tego eliksiru do picia?! – przeraził się Eddie. – Ale… To nie tak miało być!
– Paul mi pomógł! Obaj tak zarządziliśmy! – prychnął Marcus z wyższością.
Paul Simpson spalił cegłę i spuścił wzrok. Nicholas i Eddie patrzyli na nich, Nicholas wściekły, Eddie przerażony i zszokowany.
– Puść mnie! – rozkazał Nicholas, po czym wyrwał się zgrabnym ruchem i wstał, patrząc z góry na Marcusa i Paula. Po chwili jego wściekłość zastąpił szyderczy uśmiech mordercy. Paul i Marcus mimowolnie zamarli. – Cóż, dziękuję wam, koledzy!
Ukłonił się w pas, wciąż uśmiechając, po czym dodał nieco sardonicznie:
– Dzięki wam nauczyłem się przepisu na bardzo pożyteczny eliksir – uniósł brwi złowieszczo. – Może tak się kiedyś zdarzy, że go uwarzę i NIECHCĄCY umieszczę was w łóżkach u pani Pomfrey…
Marcus i Paul skulili się mimowolnie, gdy Nicholas odgiął się do tyłu i zaryczał szaleńczym śmiechem. Po czym podszedł do szafki Marcusa…
– NIE! – krzyknął właściciel.
… i wyjął z niego wszystkie fiolki z eliksirem, rozbił je malowniczo o krawędź mebla. Skwierczący płyn spływał wolno do otwartej szuflady z ubraniami, sycząc i dymiąc.


Poranna sowa przyniosła dzisiejszego dnia nieprzyjemne wieści. Zaspany Remus, zapach kawy i jajek sadzonych, szczękanie zmywających się talerzy i gwizd ugotowanej wody, nieśmiałe, prawie majowe słońce, wślizgujące się do kuchni przez firanki - to wszystko okraszone zostało strachem i zwątpieniem.
– Niewesoło, Meg! Bardzo niewesoło… – westchnął Remus.
Do kuchni weszła Sara i usiadła cichutko na swoim miejscu, jak zwykle wycofana i zamknięta w sobie. Wpatrzyłam się z napięciem w list od Rosemary, który dostaliśmy.
– I co pisze? – zapytała, zmartwiona.
– W Hogwarcie dzieją się niedobre rzeczy i to bardzo – zauważył Remus, wyraźnie poruszony treścią listu. – Rosemary pisze, że właśnie została zaatakowana jej przyjaciółka, Hermiona, no i jeszcze inna dziewczyna. Podobno dyrekcja postanowiła zamknąć Hogwart, gdy sprawca się nie znajdzie.
– Cóż za okropność! – przestraszyłam się. – Przecież Dumbledore nie może zamknąć szkoły, istnieje ona od tysiąca lat!
– Nie, ja chciałam do Hogwartu!… – jęknęła nagle Sara. – Miałam tam iść już za cztery miesiące! Dlaczego?!
– Niestety, z listu wynika, że Dumbledore’a nie ma. Odwołali go ze stanowiska…
– Co?! – jęknęłam.
– … i przewieziono Hagrida do Azkabanu – dokończył Remus, pochmurniejąc. – Jako głównego podejrzanego.
Ilość złych wieści mnie prawie przewróciła. Dumbledore usunięty?! Najpotężniejszy człowiek? Zamknięty Hogwart i Hagrid, siedzący tak blisko Syriusza…
Automatycznie złapałam za miauczącego żałośnie kotka z platyny.
– Remusie! – wydyszałam. – Skoro odwołali Dumbledore’a, który zapewniał bezpieczeństwo, to ja sobie nie życzę, żeby Nicholas, Rosemary i Cosmo dalej tam byli!
– Mary Ann! – wytrzeszczył oczy mój brat. – Ależ…
– Pomyśl tylko! Zagrożenie jakieś jest, no i nie ma Dumbledore’a!
– Zagrożenie nie jest wcale takie duże, bo twoje dzieci nie są z rodziny mugoli – zauważył posępnie Remus. – Ale tym Dumbledorem mnie jakoś przekonałaś… Wiedz jednak, że nie będą zachwycone.
– Nie dziwię się… – Sara pokiwała gorliwie głową i dodała błagalnie – Mamo, nie rób tego! Hogwartu nie zamkną! Nie mogą mi tego zrobić!
– A skąd wiesz? – zaperzyłam się. – Twojemu rodzeństwu grozi zło, któremu nawet sławetny Gilderoy Lockhart, widać z załączonego obrazka, nie umie usunąć. Twój ojciec chrzestny został ukarany pobytem w najokropniejszym miejscu. To nie przelewki! Jeżeli się sytuacja nie wyjaśni, będę musiała zabrać stamtąd dzieci! To mój obowiązek!
– A co, jeśli do końca roku nic się nie stanie i sprawa rozejdzie się po kościach? – spytał Remus. – W końcu zaraz maj, dwa miesiące to nie tak dużo! I co, wyślesz ich w przyszłym roku? Poślesz Sarę? Wiesz, jaka będzie afera, gdy tego nie zrobisz?
– Remusie! – ofuknęłam go. – Nie przeszkadzaj mi w ochronie moich dzieci!
– Nie przeszkadzam, uważam jedynie, że powinnaś ostrożnie podejmować takie kroki. Tam jest wielu mądrych czarodziejów, powinni przy odrobinie pracy przynajmniej wniknąć w głąb problemu i dopiero wtedy ocenić, czy trzeba zamykać szkołę, czy nie. Spokojnie! Do tej pory ich nic nie zjadło, teraz też z pewnością nie. Wiesz, że ci nie wybaczą, jeśli ich teraz usuniesz. Niech sami o to poproszą! Wyślij im to zapytanie!
Patrzyłam na Remusa badawczo. Mówił bardzo rozsądnie i zdecydowałam, że go wysłucham. Chciałam bardzo bronić moich dzieci, ale mocno się wystraszyłam, że nie zdążę ich przed tym wszystkim uchronić. Zerknęłam dyskretnie na Sarę. Była bardzo zmartwiona i jakaś przybita. Czekała na Hogwart od lat i teraz wiedziała, że się może nigdy nie doczekać.

***

Rosemary, Harry i Ron wkroczyli w ciemną puszczę. Przy nich dreptał Kieł, węsząc. Harry i Rosemary utkwili wzrok w sznurku okazałych pająków, który maszerował żwawo po ściółce, uciekając im sprzed stóp i unikając światła, sączącego się z różdżki Harry’ego; Ron wędrował jakby nieco z tyłu. W Zakazanym Lesie panowała cisza, pomiędzy drzewami ziała czarna czeluść, a po plecach Rosemary biegały ciarki. W Lesie była już drugi raz, ale i tak czuła potężny lęk przed jego dzikimi mieszkańcami. Wiedziała jednak, że trzeba dowiedzieć się, czemu Hagrid kazał im podążać za pająkami, a może i przywrócić Dumbledore’a, pomóc mugolakom i zamknąć całą sprawę.
Pająki zboczyły z bezpiecznej ścieżki i wlazły w gąszcz. Zatrzymali się, odprowadzając je wzrokiem. Rosemary poczuła narastającą rozpacz. Mama by ją zabiła.
– Co robimy? – zapytał Harry, chyba czując to samo.
– Zaszliśmy tak daleko... – odpowiedział Ron.
– Skoro posłuchaliśmy Hagrida, to zobaczmy, gdzie one idą! To jedyna wskazówka! – rzekła Rosemary, drżąc lekko. – Chyba nic nam nie pozostaje.
Wkroczyli więc w gąszcz, próbując dotrzymać kroku pająkom, potykając się o korzenie i przeszkody. Trwało to straszliwie długo i było niezwykle męczące. Rosemary już zaczęła się zastanawiać, czy pająki przypadkiem nie prowadzą ich do Hagrida do Azkabanu, gdy ciszę rozdarło szczekanie Kła, co doprowadziło trójkę przyjaciół do zbiorowego zawału.
– Co jest? – spytał cicho Ron.
– Tam się coś rusza. Chyba coś dużego.
Rzeczywiście, gdzieś w lesie rozległ się dźwięk łamania gałęzi i przedzierania przez puszczę.
– O nieee… – piszczał wysoko Ron. – O nie, nie, nie...
– Zamknij się – warknął Harry cicho. – Usłyszy cię.
– Usłyszy mnie? Już usłyszało. Cicho, Kieł!
Stłoczyli się przy sobie, zdrętwiali, niezdolni do jakiegokolwiek ruchu. Rosemary czuła, jak serce łomocze jej gdzieś pod gardłem. Nagle zbliżające się trzaski ustały.
– Jak myślicie, co ono teraz robi? – szepnął Harry.
– Myślę, że przygotowuje się do skoku – odparł Ron.
– Do skoku?! – jęknęła Rosemary zduszonym tonem.
– Ciii! – uciszył ją Harry, nasłuchując czujnie. – M– myślicie, że sobie poszło?
– Nie wiem... – westchnęła Rosemary, wytrzeszczając oczy w ciemności.
Wtem zajaśniało: coś jakby reflektory przebiło ciemność tak gwałtownie, że trzynastolatka myślała, że ją oślepiło. Kieł podniósł raban i rzucił się do ucieczki.
– Harry! Rosemary! To nasz samochód! – zawołał nagle Ron z niewysłowioną ulgą.
– Co?
– Chodźcie!
Harry i Rosemary poszli za nim w kierunku reflektorów i znaleźli się na malutkiej polance, na której stało auto Weasleyów. Obdrapane i zniszczone, nosiło znamiona życia na dziko w Zakazanym Lesie, lecz na szczęście nie wyglądało na agresywne, bo przywitało się z Ronem. Rosemary nie ukrywała ulgi: posiadanie auta w tej nieprzebytej puszczy było wyjątkowym przywilejem.
– Było tutaj przez cały czas! Popatrzcie. Zupełnie zdziczało w tym lesie... A myśmy się bali, że się na nas rzuci! – zawołał Ron, witając się czule z autem. – Nieraz sobie myślałem, co z nim się stało!
– Myślisz, że dałoby się je jeszcze oswoić? – zagadnęła Rona Rosemary.
– Straciliśmy ślad – zauważył Harry posępnie, przerywając Ronowi. – Chodźcie, musimy je odnaleźć.
Wtedy Ron i Rosemary to zobaczyli: olbrzymiego, włochatego pająka, który nagle spuścił się z korony drzewa na srebrzystej pajęczynie i spoczął na ziemi na swych ohydnych odnóżach, kilkadziesiąt cali za Harrym. Ron oniemiał, ale Rosemary zawołała zduszonym głosem:
– Harry, uważaj!…
Potter nie odwrócił się, bo już pochwyciły go olbrzymie odnóża, po czym zawisł głową w dół. Zanim Rosemary zareagowała wyciągnięciem różanej różdżki, usłyszała przy uchu dziwny klekot i coś chwyciło ją mocno w pasie. Pisnęła wysoko ze strachu i złości i spróbowała kopnąć agresora, jednak leżało to poza jej możliwościami. Pająk, który ją schwycił, podobnie do tego, który trzymał wyrywającego się Harry’ego, ruszył w głąb Zakazanego Lasu. Gdzieś tam z tyłu skomlał Kieł i Ron, bardzo podobnie zresztą. Cztery potwory z ofiarami zapuściły się głęboko w Las.
Szczęście w nieszczęściu, bo pająk niósł ją tak, że przynajmniej mogła obserwować, nie to co zwisający głową w dół Harry. Jednak po jakimś czasie pożałowała tego, że widziała wszystko, co działo się przed nimi. Stanęli na skraju olbrzymiej zapadliny, wypełnionej licznymi pajęczynami. Rosemary nigdy nie bała się pająków, ale to co zobaczyła, zmiotłoby ją z nóg, gdyby na nich teraz stała. Poczuła, że wystąpiły na nią siódme poty na widok, który się przed nią rozpostarł. Olbrzymie pająki, wszędzie, gdzie tylko spojrzała. Większe nawet, niż te, które ich niosły. Tak duże, że bez trudu mogłyby zjeść człowieka…
Zostali przetransportowani do samego jądra tej pajęczej kolonii, otoczeni zewsząd ośmiookimi gigantami, osaczeni i bezbronni. W samym centrum znajdowała się tulejowata pajęczyna. Przed nią pająk upuścił Rosemary na ziemię, obok niej skulił się Kieł, a Harry miał jeszcze na tyle odwagi, że spojrzał ponad ściółkę przed siebie. Ron za to sprawiał wrażenie nieomalże konającego w mękach.
– Aragog! – zawołał pająk, klekocząc szczypcami. – Aragog!
Z pajęczyny wyłonił się tak olbrzymi pająk, że Rosemary mogłaby przysiąc, iż połknąłby Hagrida w całości. Zadrżała na myśl o tym, jak łatwo ten pająk mógłby ich zabić.
– Co to jest? – zapytał olbrzym.
– Ludzie – odklekotał mniejszy, wielkości konia.
– Czy to Hagrid?
– Obcy.
– Zabijcie ich – warknął Aragog. – Spałem...
– Jesteśmy przyjaciółmi Hagrida! – krzyknął Harry w przypływie męstwa lub szaleństwa.
Zewsząd rozległo się klekotanie zgromadzonych pająków.
– Hagrid nigdy nie przysyłał nam tu ludzi – mruknął Aragog.
– Hagrid ma kłopoty! Właśnie dlatego przyszliśmy.
– Kłopoty? – zapytał z troską olbrzym. – Ale dlaczego przysłał was?
– Tam, w szkole, myślą, że Hagrid wypuścił... e... e... coś na uczniów. Zabrali go do Azkabanu.
Stary pająk wyraźnie się wściekł, co zresztą podchwyciły wszystkie pająki zgromadzone wokół nich. Rosemary mimo wszystko to zafrapowało.
– Ale to było przed wieloma laty – wyjaśnił Aragog. – Wiele lat temu. Dobrze to pamiętam. Dlatego wyrzucili go ze szkoły. Myśleli, że to ja jestem potworem mieszkającym w lochu, który nazywają Komnatą Tajemnic. Myśleli, że Hagrid otworzył Komnatę i uwolnił mnie.
– A ty... ty nie wyszedłeś z Komnaty Tajemnic? – ośmieliła się spytać Rosemary.
– Ja?! Ja nie urodziłem się w zamku. Pochodzę z dalekiego kraju. Pewien podróżnik dał mnie Hagridowi, kiedy byłem jajkiem. Hagrid był wtedy jeszcze chłopcem, ale dbał o mnie, ukrył mnie w komórce w zamku, żywił resztkami ze stołu. Hagrid to mój dobry przyjaciel, to dobry człowiek. Kiedy dowiedziano się o moim istnieniu i oskarżono o zabicie tej dziewczynki, Hagrid mnie ocalił. Odtąd zamieszkałem tutaj, w lesie, a Hagrid wciąż mnie odwiedza. Znalazł mi nawet żonę, Mosag, i sam widzisz, jak rozrosła się nasza rodzina... Dzięki dobroci Hagrida...
– Więc nigdy... nigdy nikogo nie zaatakowałeś?
– Nigdy. Byłoby to zgodne z moim instynktem, ale z szacunku do Hagrida nigdy nie zrobiłem krzywdy człowiekowi. Ciało tej dziewczynki znaleziono w łazience, a ja nigdy nie opuściłem komórki, w której wyrosłem. My, pająki, lubimy ciemność i spokój...
– Ale... Wiesz, kto zabił tę dziewczynkę? – odezwał się znów Harry. – Bo cokolwiek to było, wróciło i znowu napada na ludzi...
Pomiędzy pająki padło jakieś poruszenie.
– To jest coś, co mieszka w zamku – odparł Aragog. – Prastara istota, której my, pająki, boimy się najbardziej. Dobrze pamiętam, jak błagałem Hagrida, żeby pozwolił mi odejść, kiedy wyczułem obecność tej bestii w szkole.
– Co to jest?
– My o tym nie mówimy! Nie nazywamy tego! Nawet Hagridowi nigdy nie wyjawiłem imienia tej strasznej istoty, choć prosił mnie o to wiele razy.
Rosemary zaobserwowała kątem oka, że liczba pająków zwiększa się z każdą chwilą. Były podekscytowane, ale czy rozmową, czy obietnicą uczty…?
– No to my już sobie pójdziemy! – zawołał Harry, który chyba wyczuł zagrożenie.
– Pójdziemy? – spytał Aragog. – Nie sądzę...
– Ale... ale...
– Moi synowie i moje córki nigdy nie skrzywdzą Hagrida, bo taka jest moja wola. Nie mogę jednak zakazać im świeżego mięsa, kiedy samo włazi do naszej nory. Żegnajcie, przyjaciele Hagrida!
Rosemary poczuła, jak delikatna tama, hamująca rozpacz i przerażenie, właśnie pękła. Poderwała się z ziemi, oceniając ich szanse jako marne. Automatycznie wyciągnęła różany patyk, ale nie wiedziała, jakimi zaklęciami zabić takie morze pająków. Czym to ją w grudniu oparzył Cosmo?…
Wtem rozległ się jakiś łoskot, Harry, który stał obok Rosemary, podskoczył i kłębiące się pająki zrobiły to samo. Samochód pana Weasleya pruł w ich stronę po zboczu, wyjąc i roztrącając pająki we wszystkie strony. Raptownie się zatrzymał, otwierając zamaszyście drzwi i tym samym zapraszając ich do uratowania życia.
– Bierz Kła! – ryknął Harry do Rosemary, sam nurkując do środka na przednie siedzenie. Rosemary błyskawicznie posłuchała Harry’ego i chwyciła skamlącego psa wpół, pomimo jego słusznej wagi, po czym rzuciła bezceremonialnie do tyłu, sama gramoląc się do środka obok skamlącego zwierzęcia. Gdy Ron już wtłoczył się do środka, zdumiewająco żwawo jak na swój stan i zajął miejsce kierowcy, samochód zaryczał i ruszył pod górę po zboczu, traktując pająki jak łan zboża.
Wypruli z zapadliny i ford Anglia począł przedzierać się przez Zakazany Las.
– Nic ci nie jest? – Harry zapytał Rona, który wciąż był w okropnym stanie, lecz ten nie odparł.
Rosemary siedziała obok wyjącego Kła i wciąż nie mogła dojść do siebie. Byli o cal od śmierci, uratowało ich auto i chociaż zdarzyło się to kilka chwil temu, jej serce wciąż próbowało wyrwać się z piersi. Tak niewiele brakowało…
Wyjechali wreszcie na skraj lasu, co po ostatnich wydarzeniach wydawało się niewypowiedzianym wprost szczęściem. Samochód gwałtownie się zatrzymał i wysiedli, a właściwie wytoczyli się z jego wnętrza. Kieł wystrzelił z podkulonym ogonem i pomknął do chatki Hagrida, Rosemary oparła się o karoserię, oddychając głęboko, lecz Ron wciąż nie drgnął. Kiedy wreszcie z trudem wyszedł, Harry pożegnał się z autem, z wdzięcznością poklepując je po masce. Maszyna wycofała się do lasu.
Harry poszedł do chatki po pelerynę-niewidkę, natomiast Ron popatrzył na Rosemary wytrzeszczonymi oczyma, jęknął i udał się na grządkę z dyniami, by malowniczo zwymiotować. Rosemary za to oddychała z ulgą, wspierając dłonie na kolanach, ale czuła naglącą potrzebę udania się do dormitorium. Co będzie, jeśli pająki poszły ich tropem?
– Idźcie za pająkami – jęknął Ron, ocierając usta rękawem, gdy już wrócił Harry. – Nigdy tego Hagridowi nie przebaczę. Mamy szczęście, że jeszcze żyjemy.
– Na pewno myślał, że Aragog nie zrobi krzywdy jego przyjaciołom – stwierdziła Rosemary.
– I to jest właśnie problem z tym Hagridem! – krzyknął Ron. – Zawsze mu się wydaje, że potwory nie są tak złe, jak wyglądają! I dokąd go to zaprowadziło? Do celi w Azkabanie! I po co nas wysłał do tego lasu? Czego się tam dowiedzieliśmy?
– Że Hagrid nigdy nie otworzył Komnaty Tajemnic – rzekł Harry z zaciętą miną. – Jest niewinny.


Sara oderwała wzrok od tekstu „Standardowej księgi zaklęć (stopień 1)” i westchnęła. Zeskoczyła z łóżka, na którym siedziała skrzyżnie i odłożyła książkę na biurko. W takich warunkach było jej się dość trudno skupić. Z dołu dochodziły do jej maleńkiego pokoju podniesione głosy mamy i wujka Remusa. Trudno powiedzieć, czy się kłócili - raczej zawzięcie dyskutowali. Wuj znów stracił pracę i mama bez jego wiedzy znalazła mu nową, a z tego co Sara zrozumiała, słuchając ich konwersacji, był tym niezwykle poruszony. Chyba nie wiedział, czy to dobry pomysł, by pracować w tamtej magicznej aptece, do której mama poszła w sprawie jego pracy. Sara usłyszała też coś o tym, że uważał, iż się nie nadawał do zupełnie niczego i najlepiej by było, gdyby wcale nie pracował, tylko grzebał po śmieciach sąsiadów. Mama po tym oznajmiła, że ma dość i idzie na długi, nocny spacer.
Sara westchnęła i położyła się na brzuchu na swej pościeli. Pogrzebała trochę pod materacem łóżka i wyciągnęła swoją drogą pamiątkę: romantyczne zdjęcie rodziców. Zatonęła w obserwowaniu ruchomej fotografii pięknych i młodych ludzi, których uchwycił w tamtej chwili aparat.
Ocknęła się raptownie, zdawać by się mogło, po pięciu minutach, zaspana. Zdjęcie leżało w jej stulonej dłoni, spoczywającej spokojnie na poduszce przy skroni. Zerknęła na zegarek z kukułką: była już jedenasta w nocy. Zorientowała się, że ucięła sobie małą drzemkę. Schowała zdjęcie pod materac pieczołowicie i podeszła do okna, by otworzyć je. Na zewnątrz było ciepło, majowa trawa powiewała na delikatnym wietrze. Sara westchnęła, rozmyślając o Hogwarcie. Już za trzy miesiące miała wsiąść do pociągu, który zapoczątkuje podróż w nieznane, ku przeznaczeniu…
Jej wzrok padł na opuszczony plac zabaw, nieco zmodyfikowany po ostatniej wizycie mugolskiej policji. A jednak, zwłoki Bettie znajdowały się w zalanej studni. Zostały na szczęście wydobyte, a pan Portland, drugi mąż mamy Bettie, aresztowany. Można powiedzieć, że wszystko skończyło się nie tyle dobrze, co sprawiedliwie. Od tamtej pory Sara nie widziała duszka. Przyszedł jej tylko raz podziękować i odszedł na zawsze.
Uśmiechnęła się do siebie smutno i poczuła, że pragnie. Wpierw upewniła się, że chodzi o zwykłą wodę, nie o krew (czasem zapominała zażyć eliksir przeciwko łaknieniu), po czym wyszła z pokoju ospałym krokiem i zeszła po stopniach do cichego hallu. Wujek i mama musieli już dawno spać, skoro wszędzie było cicho i ciemno. Zapaliła świeczkę w kuchni i podeszła do kranu, by nalać wody do szklanki. W milczeniu i zamyśleniu przełykała powoli wodę.
Wtem za nią otworzyły się dość gwałtownie drzwi. Obróciła się raptownie do tyłu i wytrzeszczyła ze strachu oczy.
– Saro!… – wydyszał wuj Remus, próbujący dobrnąć do szafki. – Saro, podaj mi tamten… tamten eliksir!…
Wyglądał okropnie: był cały siny, jego zęby zamieniły się w żółte kły. Sara upuściła szklankę, która roztrzaskała się w drobny mak, po czym podbiegła do wskazanej szafki. Chwyciła pękatą butlę, stojącą na blacie i ruszyła z przerażeniem ku wujkowi Remusowi, lecz było za późno. Głowa wydłużała mu się okropnie, zmieniając w pysk, a na twarzy wykwitły wyraz skrajnego bólu i cierpienia. Nogi i ramiona wydłużały się, rozlegały się trzaski pękającego materiału i narastało ohydne warczenie. Sara stała przed wujkiem Remusem jak zagipsowana, ściskając butelkę prawie tak mocno, że pękła…
Cofnęła się dwa kroki do tyłu, gdy metamorfoza dobiegła końca. Przed nią stał potwór, wielki i z całą pewnością groźny, a nie miała którędy uciec, zagradzał jej drogę do drzwi. Bestia wpatrzyła się w nią żółtymi ślepiami. Księżyc w pełni oświetlił kuchnię, gdy wyjrzał zza malutkiej chmury, która na chwilę go zasłoniła. Potwór w tym momencie zawył dziko i ruszył ku niej wolno, warcząc. Sara cofnęła się jeszcze troszkę, przerażona do ostatnich granic, ale wtedy uderzyła plecami o szafkę kuchenną. Była w ślepym zaułku. Stwór zawarczał głośniej i agresywniej, Sara pisnęła wysoko, po czym wszystkie szafki w kuchni pootwierały się i cała ich zawartość uderzyła w bestię z rozpędu. Także stół z krzesłami. Świeczka spadła na posadzkę, podpalając firanki…
Sara dała nura pod pachą stwora, gdy ten zajęty był odganianiem się od zawartości kuchni i wypadła przez otwarte drzwi, przewracając się na ziemię w holu. Szybko pozbierała się i wbiegła po schodach do swojego pokoju. Za sobą słyszała ujadanie, a w uszach piszczało od niemego przerażenia. Wbiegła do swego pokoju, zamknęła drzwi za sobą i chwyciła w objęcia śpiącego Zezolka. Kot pisnął tylko, sam dość mocno zszokowany. Sara dopadła do okna i spojrzała w dół. Umiała zejść wolno na dół, ale na pewno nie tak przerażona i roztrzęsiona. I nie z kotem pod pachą.
TRZASK!
Drzwi z hukiem wyleciały z zawiasów, miażdżąc się. Bestia, ujadając, rzuciła się w kierunku skulonej przy oknie i przytulającej Zezolka Sary. Dziewczynka krzyknęła i machinalnie wyskoczyła z okna, tuląc kotka i woląc już się połamać, niż spotkać oko w oko z tą nieznaną wersją wujka Remusa.
Ku jej zdziwieniu, opadła wolno na murawę, niczym kot spadający na dwie łapy. Potem uświadomiła sobie, że odziedziczyła po mamie część wampirzych zdolności, w tym latanie. Odetchnęła z ulgą i rzuciła się ku ciemnej, oświetlonej latarniami ulicy Vange, wciąż przyciskając Zezolka do piersi. Zatrzymała się w pewnej odległość od domu. Bestia wyła gdzieś w oknie jej sypialni, kuchnia stała w płomieniach, które lizały już dom, wystając z okna… Sara pisnęła do siebie, przerażona, nie widząc co robić i zalała się łzami. Dom miał się tak po prostu spalić?! Tam był wujek, ale nie mogła podejść do niego bliżej, skoro był niebezpieczny. A co z mamą? Mówiła coś o nocnym spacerze. Czy już z niego wróciła? A może śpi w domu, wśród płomieni i przemienionego wujka? Straży też nie mogła wezwać - zakładając, że znajdzie budkę telefoniczną dość szybko, to wewnątrz jest niebezpieczny, magiczny stwór. Co by mu zrobili strażacy, a on im?
Postawiła Zezolka na niskim płotku i podbiegła do ulicznego hydrantu, stojącego przy ich domu. Rozwaliła go telekinezą, po czym przywołała szybko wąż, leżący na działce państwa Route. Drżącymi rękoma przystawiła rurę do strumienia wody i skierowała w kierunku okna. Niestety, wąż okazał się za cienki, by efektywnie gasić płomienie. Zrozpaczona, porzuciła wąż na trawie i wyrwała ze ściany metalową rynnę. Przystawiła telekinezą rynnę do wody i wlała strumienie do kuchni. To podziałało. Sara nieco odetchnęła, ciesząc się chyba pierwszy raz w życiu z tego, że jest półwampirem. Gdyby nie telekineza, w ogóle by sobie nie poradziła.
Gdy już płomienie zgasły, Sara wyprostowała się i odrzuciła rynnę w trawnik. Zostawiła tryskający hydrant i podbiegła do Zezolka, czekającego na nią grzecznie na murku. Chwyciła go w objęcia.
– Saro!
Obróciła się automatycznie do tyłu i odetchnęła z ulgą. To mama, stojąca na końcu Vange. Widocznie wróciła ze spaceru. Sara zrobiła krok w jej stronę, ale coś kazało jej się zatrzymać. Po chwili z powagą spojrzała na mamę, odwróciła się na pięcie i uciekła w drugą stronę, tuląc Zezolka.


Zamrugałam szybko, obserwując w szoku moją córeczkę, uciekającą ciemną Vange w przeciwnym kierunku. Po chwili znikła za zakrętem.
Poleciałam za nią, zaniepokojona tym zachowaniem, ale kiedy zerknęłam na mijany przeze mnie dom, aż zachłysnęłam się i zatrzymałam.
Hydrant roztrzaskany i będący obecnie gejzerem. Nasza rynna i wąż Route’ów, leżące w trawie bez ładu. Z okna w kuchni wzlatywał ciemny dym, osmalając ścianę, spalona okiennica, smród i to wycie wewnątrz domu…
Wydalam zduszony okrzyk i wyjęłam różdżkę, po czym otworzyłam czarami drzwi. Drzwi do kuchni były osmalone, ale na szczęście hol nie zdołał ucierpieć, poza smrodem spalenizny. Planując, że kuchnią zajmę się później, weszłam ostrożnie na górę, trzymając różaną różdżkę przed sobą. Remus musiał być gdzieś w pokoju…
Otworzyłam delikatnie drzwi sypialni każdego z dzieci po kolei, ale nie znalazłam Remusa. Dopiero gdy otwarłam pokój Sary, dostrzegłam go: stał skulony na środku pokoju i zdołał już roztrzaskać krzesło od biurka.
– Incarcerus! – powiedziałam.
Remus zawył, bowiem padł na dywan, splątany magicznymi więzami. Westchnęłam i przetransportowałam go do jego komórki pod schodami, w której zawsze siedział i która na początku naszego nabycia tego domu została zamieniona magicznie w dość dużą piwnicę. Gdy już zamknęłam drzwi i zapieczętowałam je magicznie, otarłam pot z czoła i zerknęłam na kuchnię. Była w opłakanym stanie, cała osmalona. Przypominała to, co zwykle znajdowało się na dnie kociołka Jamesa: jeden wielki, śmierdzący węgiel. Jęknęłam na myśl, ile czeka nas sprzątania i odzyskiwania zapasów i eliksirów. Gdyby Remus dziś pamiętał, by zażyć ten cholerny wywar tojadowy!… Nasza dyskusja o jego pracy zupełnie go rozstroiła. Musiał być nieźle zdenerwowany i zapomniał. Zdarzyło mu się to chyba pierwszy raz w życiu. A ja byłam na tyle głupia, że musiałam wyjść z domu i zostawić go tu z Sarą samych. Co prawda, nie przyszło mi na myśl, że mógłby zapomnieć o tym, by dziś go zażyć. W końcu musiał robić to przez cały tydzień przed pełnią, jak mógł zapomnieć tego ostatniego dnia? Wkroczyłam ostrożnie do kuchni, zachodząc w głowę, jak wyczyścimy ściany i sufit. Czy nasza sypialnia nad kuchnią ucierpiała? A może płomienie zniszczyły sufit i lada chwila sypialnia się zarwie? Na szczęście, wyglądało na to, że pożar dość szybko został ugaszony, więc tak naprawdę sfajczyły się tylko meble, firanki i okiennica i to nie w całości.
Niestety, teraz nie było czasu, by sprzątać. Sara uciekła. Wyleciałam więc na względnie ciepłą majową noc i rozejrzałam się. Sary nie było nigdzie widać. Naprawiłam gejzerohydrant i zastanowiłam się, czując narastającą rozpacz. Dokąd mogła pójść? Rozglądałam się w lewo i w prawo, ale Sara nie nadchodziła. Ruszyłam więc w lewo, kierując swe kroki w kierunku, gdzie pobiegła. Dlaczego uciekła? Rozumiem, mogła zwiać na widok Remusa, ale dlaczego przestraszyła się mnie?

Sara biegła ciemną ulicą, zupełnie sama, jeśli nie licząc duszonego w objęciach Zezolka. Gdzie się obróciła, nie było żywej duszy. Niektóre domy pogrążone były w zupełnej ciemności, w innych światło płonęło może w dwóch oknach. Ciszę rozdarł jakiś pijacki śpiew, rozbrzmiewający przecznicę dalej i odpowiedziały mu podobne okrzyki. Sara zatrzymała się w związku z nimi gwałtownie i przylgnęła do ściany mijanego domu, sama z kotem w ciemnym, uśpionym Basildon. A wszędzie dookoła chodzili ci, dla których noc była okazją do wyjścia z nory na powierzchnię i pokazania swej szczurzej natury. Zezolek miauknął, gdy rozległ się jakiś okropny śmiech pijaka i dźwięk tłuczonego szkła. Potem zawył alarm w jakimś samochodzie. Sara poczęła dyszeć ze strachu i wcisnęła się w ścianę mocniej, czując się jak spłoszone zwierzątko, zaszczute i zapędzone w kozi róg.
Zza węgła od strony tych okropnych krzyków wyszła grupa chłopaków. Sarze serce zamarło i już zastanawiała się, czy lepiej zrobi ukrywając się w jakimś cieniu, czy przejść obok nich obojętnie, udając wielkiego chojraka, gdy jeden z chłopaków zawołał:
– Sara! Co tu robisz, Maleństwo?
– Stanley!… – wydyszała Sara i podbiegła do Stanleya, z pędu wtulając się w niego, czując niezwykłą ulgę. Zezolek miauknął żałośnie, zmiażdżony między nimi. Stanley objął Sarę, jego rówieśnicy wyglądali na dość skonsternowanych.
– Co tu robisz? – powtórzył pytanie. – Musisz iść do domu!
– Nie mogę! – jęknęła Sara. – Proszę, weź mnie stąd!
Przez chwilę była pewna, że Stanley się nie zgodzi. Było przecież już koło północy i czekali na niego koledzy, z którymi pewnie skądś wracał. Ale Stanley rzekł do nich:
– Idźcie sami. Spotkamy się jutro.
– Ależ Stan!… – protestowali wszyscy naraz.
– Idźcie! Muszę się nią zająć.
Pożegnali się więc, a Stanley odgarnął Sarze z czoła czarno-rude kosmyki i uśmiechnął się do niej.
– Stanley, możesz ze mną uciec? – zapytała go ufnie.
– Uciec? Ale dlaczego, Maleństwo? Jutro mam szkołę. No i rodziców!
– Proszę! Tak na jeden dzień! – miauknęła.
– Na jeden dzień? – uniósł brwi czternastolatek. – A co na to rodzice?
– Nie mogę iść do domu… – Sara spuściła wzrok na zezowate oczy swego kotka.
– No dobra, na jeden dzień… Ale musisz mi przysiąc, że będziesz się mnie trzymać i słuchać we wszystkim. Tu teraz nie jest bezpiecznie.
Sara, nie wierząc we własny łut szczęścia, ruszyła za Stanleyem ulicą. Trzymali się za ręce, a Zezolek siedział Sarze na barku.
– Twój kot jest niezwykle inteligentny – zauważył chłopak, obserwując ją. – Zawsze się zastanawiałem, jak ty to zrobiłaś, że zachowuje się prawie jak człowiek.
– Ten kot nie jest zwykły… – uśmiechnęła się tajemniczo dziesięciolatka, ale nic więcej nie powiedziała, a i Stanley nie ciągnął tematu, widząc, iż niczego więcej się nie dowie.
Basildon było obecnie opuszczone i ciche. Znaleźli jakiś stary i nieco zrujnowany mostek, na którego kamiennej barierce zasiedli. Zezolek usadowił się z wdziękiem na murku obok Sary. Pod ich dyndającymi nogami płynęła tak cieniutka i płytka strużka, że gdyby nawet chcieli się w niej utopić, to by nie potrafili. Za to śmieci było dużo po obu stronach jaru, jaki kiedyś wydrążyła woda. Kilka stóp pod nimi znajdowała się spora i zupełnie zardzewiała przyczepa kempingowa, być może zamieszkała. Sara wciąż zastanawiała się, czemu mugole nie sprzątną tych ohydnych śmieci.
– Dlaczego uciekłaś z domu? – zagadnął po chwili Stanley.
– Nie chcę o tym mówić… – mruknęła Sara, głaszcząc Zezolka, który się rozmruczał.
– Czemu? To jakaś tajemnica?
– Tak. Moja rodzina jest taka dziwna, że gdybyś o niej trochę wiedział więcej, to byś mnie w ogóle nie chciał znać. Uciekłam, bo nie mogłam dłużej znieść mamy i wujka. Kłótnia rodzinna…
– Nie chcesz mi nic powiedzieć? – spytał Stanley, unosząc brwi. – To i ja ci nie powiem tajemnicy! Bardzo dziwnej tajemnicy, która też dotyczy ciebie, aha!
– Ej! – zdenerwowała się Sara. – Ale ja tego nie ukrywam, bo ci chcę zrobić na złość! Moja rodzina jest po prostu DZIWNA! I nie chcę, żebyś o niej cokolwiek wiedział, bo nie warto…
– No dobra, nie denerwuj się, dziecinko… – Stanley objął ją ramieniem dla otuchy. – Rany, jakaś ty drobna, Saro… Ale do rzeczy, powiedzieć ci, czy nie?
– No, skoro to mnie dotyczy…
– Mama ostatnio powiedziała mi dziwną rzecz… – Stanley pomachał nogami, patrząc na stertę śmieci pod nim. – Pytała, czy mi się podobasz i czy mogłabyś być moją dziewczyną.
Sara poczuła, że się okropnie czerwieni i wcale jej się to nie spodobało.
– No i? – spytała niewinnie po przełknięciu śliny.
– Odparłem, że co ją to interesi. Popatrzyła na mnie dziwnie i powiedziała, że jesteś urocza i w ogóle super i fajna z ciebie będzie dziewczyna, według niej. Mówiła, żebym brał i się nie zastanawiał.
– Ale!… – jęknęła Sara, teraz już koloru dojrzałej śliwki. – Ja mam dopiero dziesięć lat!
– Wiem! Powiedziałem jej to samo! Ale moja stara już taka jest: w kółko tylko ploteczki z przyjaciółkami i zakupy, śledzenie życia gwiazd i księżnej Diany, swatanie par to jej ulubione hobby.
– Policja! – jęknęła Sara.
Jak na komendę zeskoczyli na dach przyczepy i kucnęli, by nie zostać dostrzeżonymi. Gdy zagrożenie już minęło, odprężyli się i wyciągnęli na żelastwie. Zezolek ułożył się wiernie obok swej pani, a Sara wtuliła się w Stanleya, czując się bezpiecznie. Zapatrzyła się w gwiazdy objęta jego braterskim, przynoszącym bezpieczeństwo ramieniem. Pomimo maja zaczęło jej być zimno.
Dlaczego wuj Remus zamienił się w bestię? Sara wlepiła wzrok w księżyc w pełni i uświadomiła sobie, że… była to zamiana w wilkołaka. Wujek Remus był likantropem.
Dlaczego jej nie powiedzieli? Czemu ukrywali to przed nią? Gdy pomyślała, że w jej domu czai się teraz wilkołak i wampir, struchlała. Wszystko, co do tej pory kojarzyło jej się z bezpieczeństwem, ulotniło się. Został tylko Stanley, jemu przynajmniej mogła zaufać. W zasadzie Agatha Route nie popełniła tak strasznej gafy, jakby Sara miała być żoną Stanleya w przyszłości, to by się nic złego nie stało, przynajmniej miałaby swego obrońcę cały czas przy sobie…
Wtuliła się w chłopaka mocniej, drżąc z zimna i strachu. Czy będzie umiała kiedykolwiek jeszcze zaufać wujkowi i mamie? Pomijając fakt, że musieli oboje panować nad dzikimi bestiami w sobie, to przecież ją oszukali, nie ostrzegli. To samo w sobie było niebezpieczne. Teraz Sara już zrozumiała, dlaczego wujek znikał raz w miesiącu i wtedy też komórka pod schodami była zakazanym owocem. Mama zawsze oszukiwała ich, że wujek ma wyjazdy w celu poszukania ważnych składników i kategorycznie zabraniała im dochodzić do drzwi komórki. A co by było, gdyby Sara te drzwi otworzyła telekinezą? Jak można być tak niemądrym?
Sara westchnęła i szepnęła do ucha Stanleyowi:
– Zostańmy tu dłużej… Nie chcę wracać do domu…
Stanley nie odpowiedział, tylko potargał jej włosy pieszczotliwie. Zapatrzyli się znów w gwiazdy, zamyśleni i większość czasu milczący, czasem tylko zamieniali pojedyncze zdania. Zezolek zwinął się w kłębek przy plecach Sary i smacznie chrapał, a Sara rozmyślała nad powrotem do domu. Kiedyś trzeba będzie przecież wrócić. Stanley ma szkołę, no i jego rodzice na pewno się zmartwili, że nie ma go jeszcze w domu. A Sara nie może zostać tu sama. Przecież mama i wujek prawie na pewno nie prosili się o wampiryzm i likantropię, tak jak i Sara nie prosiła się o to, by być półwampirem. Poza tym, za kilkanaście tygodni czekał ją Hogwart, na który i ona czekała z utęsknieniem ładnych parę lat. Nie ma co, trzeba przebaczyć i poprosić, by mama i wujek nie oszukiwali ją więcej. Westchnęła na myśl o niezbyt sympatycznym powrocie, ale kiedy parę godzin później obudziła ją i Stanleya syrena policyjna i policjant, w milczeniu gapiący się na nich ze znużeniem zza murku od mostka, poczuła ulgę.


na dole cd

Komentarze:

Brak komentarzy.

 
Twój komentarz:
Nick: E-mail lub strona www:  

| Script by Alex

 





  
Kolonie Harry Potter:
Kolonie Travelkids
  
Konkursy-archiwum

  

ŻONGLER
KSIĘGA HOGWARTU

Nasza strona JK Rowling
Nowości na stronie JKR!

Związek Krytyków ...!
Pamiętnik Miesiąca!
Konkurs ZKP

PAMIĘTNIKI : KANON


Albus Severus Potter
Nowa Księga Huncwotów
Lily i James Potter
Nowa Księga Huncwotów
Pamiętnik W. Kruma!
Pamiętnik R. Lupina!
Pamiętnik N. Tonks!
Elizabeth Rosemond

Pamiętnik Bellatrix Black
Pamiętnik Freda i Georga
Pamiętnik Hannah Abbott
Pamiętnik Harrego!
James Potter Junior!
Pamiętnik Lily Potter!
Pamiętnik Voldemorta
Pamiętnik Malfoy'a!
Lucius Malfoy
Pamiętnik Luny!
Pamiętnik Padmy Patil
Pamiętnik Petunii Ewans!
Pamiętnik Hagrida!
Pamiętnik Romildy Vane
Syriusz Black'a!
Pamiętnik Toma Riddle'a
Pamiętnik Lavender

PAMIĘTNIKI : FIKCJA

Aurora Silverstone
Mary Ann Lupin!
Elizabeth Lastrange
Nowa Julia Darkness!

Joanne Carter (Black)
Pamiętnik Laury Diggory
Pamiętnik Marty Pears
Madeleine Halliwell
Roxanne Weasley
Pamiętnik Wiktorii Fynn
Pamiętnik Dorcas Burska
Natasha Potter
Pamiętnik Jasminy!

INKUBATOR
Alicja Spinnet!
Pamiętnik J. Pottera
Cedrik Diggory
Pamiętnik Sarah Potter
Valerie & Charlotte
Pamiętnik Leiry Sanford
Neville Longbottom
Pamiętnik Fleur
Pamiętnik Cho
Pamiętnik Rona!

Pamiętniki do przejęcia

Pamiętniki archiwalne

  

CIEKAWE DZIAŁY
(Niektóre do przejęcia!)
>>Księgi Magii<<
Bestiarium HP!
Biografie HP!
Madame Malkin
W.E.S.Z.
Wmigurok
OPCM
Artykuły o HP
Chatka Hagrida!
Plotki z kuchni Hogwartu
Lekcje transmutacji
Lekcje: eliksiry
Kącik Cedrica
Nasze Gadżety
Poznaj sw�j HOROSKOP!
Zakon Feniksa


  
Co sądzisz o o zakończeniu sagi?
Rewelacyjne, jestem zachwycony/a!
Dobre, ale bez zachwytu
Średnie, mogłoby być lepsze
Kiepskie, bez wyrazu
Beznadziejne- nie dało się czytać!
  

 
© General Informatics - Wszystkie prawa zastrzeżone
linki