nareszcie nowa, przed końcem roku. chyba następna nie będzie tak długa, tak się przynajmniej zapowiada, ale kto to wie... grunt, że wreszcie miałam czas na przysiad przy kompie i zagłębienie się znowu w świat Harry'ego Pottera
– Mój ojciec powinien się o tym dowiedzieć i interweniować…!
– To dlaczego tego nie zrobi?
Draco zerknął z pogardą na Cosmo, gdy ten ze znużeniem wepchnął dłonie w kieszenie spodni od szaty. Był pierwszy tydzień września, wakacje w tropikach dawno odeszły w niepamięć, a zastąpiły je szare chmury i deszcz. Cosmo tęsknił za nowym domem, w sensie dosłownym, ale również i metaforycznym. Bo dom z ojcem był nowy.
Zastanawiał się wciąż nad Mrocznym Znakiem, który wywołał spore poruszenie. Przypomniał sobie, jak rodzice ucieszyli się, gdy wrócił cały i zdrów z mistrzostw, bo taką panikę w nich wywołał. To niesamowite, jak jeden znak mógł namieszać. Teraz wszyscy zapewne mówiliby tylko o tym, że na horyzoncie kłębią się szare chmury, coś zwiastujące. Ale uczta powitalna w Hogwarcie dokumentnie wykasowała takie myślenie, bo właśnie na niej, kilka dni temu, uroczyście poinformowano o Turnieju Trójmagicznym, który w tym roku miał się odbyć w szkole. Cosmo ten turniej w zasadzie nawet obszedł, ale potem musiał wytrzymać noc z Draconem, podczas której Draco głośno snuł wywody na temat tego, co by zrobił, gdyby wygrał, na co poszłyby pieniądze, jakie szczytne cele by sobie postawił, jakie zadania by go czekały i, obowiązkowo, że Potter jest głupi i nie dopuszczono by go do rozgrywki, tłumacząc to wybitnym cofnięciem w rozwoju. Na szczęście dla Cosmo, on, Draco i Potter byli za młodzi, by brać udział w tym niebezpiecznym przedsięwzięciu.
– Co jest, Draco, czyżbyś się spłoszył? – zadrwił z kuzyna, gdy dotarli pod klasę obrony, a Malfoy nieco trwożnie rozejrzał się wkoło. – Kto wie, w co jeszcze można by cię przemienić…
– Nawet mi nie przypominaj! – warknął blondyn. – Ten psychopata powinien trafić do Azkabanu za to, że bezprawnie zmienił mnie w zwierzę! Co za tupet!
– Jak śmiał, cham jeden… – sarknął Cosmo, przedrzeźniając Dracona. – Czyżby zapomniał, że tylko wybitna jednostka, z którą zadarł, ma prawo bawić się kosztem innych?
Draco tylko zerknął na niego z jakimś zaskoczeniem. Cosmo, nie patrząc na niego, usiadł gdzieś z tyłu klasy, sugerując tym samym, żeby wszyscy zostawili go w świętym spokoju. Niestety, Draco nie pojął aluzji i usiadł obok niego. Cosmo wbił nieruchomy wzrok w swoją różdżkę z czarnego bzu, leżącą przed nim. Dlaczego nie mógł być po prostu ponad to? Czy Slytherin i Ślizgoni musieli wywierać na nim jakikolwiek wpływ? Czuł się zły, wściekły na cały świat, na wszystko, co go otacza.
– Alastor Moody – rozległo się i nawet młody Black podniósł wzrok. Ekscentryczny profesor, który najdalej trzy dni temu zamienił Dracona w tchórzofretkę za celowanie w przeciwnika zza pleców, stał przed nimi w pełnej, pokiereszowanej i połatanej krasie. Cosmo bez większego entuzjazmu, a przynajmniej tego okazanego słuchał, jak Moody wyczytuje listę nazwisk i krótko się przedstawia.
– Schowajcie podręczniki – warknął, gdy już skończył introdukcję. – Dziś przedstawię wam trzy wybitnie niebezpieczne zaklęcia. Niewybaczalne Zaklęcia. Karane Azkabanem.
– Super… – szepnął z wyższością Draco, a jego blade oczy zamigotały. – Zawsze chciałem je poznać. Słyszysz, Cosmo? Będziemy mogli się wreszcie czegoś nauczyć!
– A co to są te… – wymamrotał Cosmo bez życia, ale Draco go uciszył ruchem głowy.
– Ktoś zna jakieś? – uniósł brwi, gdy nikt nie odważył się ruszyć. – Ślizgoni, co z wami?
Cosmo uśmiechnął się nieznacznie na lekką nutkę drwiny w głosie Moody’ego. Nie ma to jak przekonanie, że Ślizgoni zabijają się po kątach w swym salonie złowrogimi zaklęciami.
– Klątwa Cruciatus – ozwał się łaskawy głos Dracona. Wszyscy spojrzeli na niego z jakąś chytrością, jakby sami mieli właśnie zamiar rzucić tę klątwę na jakiegoś bezbronnego uczniaka.
– Widzę, że pan Malfoy doskonale operuje wiedzą wyniesioną z domu, tego się właśnie spodziewałem, dziękuję! – uśmiechnął się zjadliwie Moody. – Tak, Cruciatus. Zadaje ból, potworny ból. Takiego bólu nie znacie. Może nawet wytrącić ze zdrowych zmysłów…
Eterycznie zakończone przez Moody’ego zdanie wpełzło delikatnie do mózgu zaciekawionego Cosmo. Zaklęcie bólu i cierpienia?
– A można rzucić je na siebie? – wypalił, zanim zdążył pomyśleć.
Tym razem wszyscy spojrzeli na ich ławkę z odrazą i zaskoczeniem. Nawet Moody zamilkł.
– Eee… Panie Black, ma pan jakieś problemy ze sobą? – zagrzmiał.
– Tak tylko pytałem. Czysta spekulacja – wzruszył ramionami Cosmo.
– A Imperius też jest Zaklęciem Niewybaczalnym? – zapytała Dafne Greengrass.
– Tym zajmiemy się potem!
– Imperius? – zapytał Cosmo Dracona. – A co to?
– Przydatna rzecz – Draco wykrzywił wargi. – Jak chcesz kogoś zmusić, żeby robił wszystko tak, jak chcesz, czaisz? Może się utopić i ośmieszyć i posprzątać po tobie, wszystko! Dobre, nie?
Cosmo zamyślił się, wyłączając na otaczającą rzeczywistość. Mieć władzę nad drugim człowiekiem… Najpierw pomyślał o tym, jakie to musi być wygodne, gdy wszyscy słuchają tylko ciebie i spełniają twoje zachcianki. Co mógłbym kazać zrobić?
Nie wiedzieć czemu, nasunęła mu się od razu Melisa Flaxenfield, która musiałaby go pocałować. Ta wizja go zaskoczyła i zdenerwowała, próbował ją odpędzić, ale później jego anarchiczna połowa przejęła kontrolę i z jakimś złowrogim chichotem satysfakcji podsunęła mu przed oczy myśl, że mógłby kazać tej dziewczynie zrobić WSZYSTKO, nawet, jeśli nie do końca wiedział, co wszystko mogłoby oznaczać, ale na pewno kazałby jej powtórzyć to, co zrobił jej na siłę w maju. Buziak wydał mu się śmiesznie skromny i mały, pruderyjny.
Młody Black otrząsnął się z tej czarnej, maziowatej myśli i nagle jego druga, lepsza połowa zabrała głos. Podsunęła mu o wiele lepszą wizję, mianowicie siebie samego rzucającego na swoją osobę zaklęcie Cruciatus. A Melisa stała i patrzyła z wyższością, jak wije się przed nią w mękach.
– Kochanie!
Sara wyszczerzyła zęby, gdy wstała z dywanika przed kominkiem. W zasadzie ogrzewanie chatki w tropikach nie miało powalająco dużo sensu, ale kominek musiał być, jak w każdym domu szanujących się czarodziejów. Podeszłam i przytuliłam moją dwunastoletnią córkę, targając jej czarno-rude kosmyki.
– A tatuś? – spytała natychmiast.
– Nie wiem, gdzieś poszedł… – udałam zasmuconą, a Sara również się zasmuciła, po czym z westchnięciem zawodu, że Syriusz na nią nie czekał, powlokła się z kuferkiem do pokoiku. Uśmiechnęłam się pod nosem, wstrzymując oddech. Zaraz potem z pokoju Sary dobiegło mnie głośne „MAM CIĘ, SZKRABIE!” Syriusza i pisk zachwyconej Sary, na którą pewnie, znając jego huncwockie wychowanie, zeskoczył z szafy. Postanowiłam dać im chwilę dla siebie i, wciąż się uśmiechając do siebie, rozłożyłam na stole talerzyki do ciasta marchewkowego. Gdy Sara już wymiętosiła swojego tatusia, przyszli razem, a w zasadzie przywlókł się Syriusz stłamszony i zmiażdżony, ale uchachany od góry do dołu, a Sara kokosiła się na jego plecach, uwieszona jego szyi i prawie dusząca biedaka.
– Sara, puść tatę, bo go zabijesz – parsknęłam, patrząc na tę dwójkę radośnie. – Usiądź, upiekłam dla ciebie ciasto!
– To wspaniale ze strony Dumbledore’a – zaczął Syriusz, który opadł na krzesło. – Pozwolił, by Sara spędziła z nami cały weekend! Jak w zasadzie to argumentowałaś?
– Podkreśliłam, że jest jedynym dzieckiem, które nie miało z tobą styczności po urodzeniu aż do teraz – odparłam, krojąc ciasto. – Żebyś z nią pobył, jak na ojca przystało i takie tam… Zresztą, Remus niedawno był na Vange, by obejrzeć, czy z domem jest wszystko w porządku. Dopadła go Agatha Route… Ach, nie mówiłam ci czegoś…
Zerknęłam na Sarę z lekkim popłochem, ale ona tylko błysnęła kłami diabełka i jeszcze mocniej ścisnęła Syriusza za szyję.
– Ekhym… Sara w zeszłym roku w wakacje podjęła się dość zaskakującej rzeczy… – ciągnęłam z zakłopotaniem. – Trudno to nawet nazwać deklaracją, ale sama nie wiem… Powiedziała pani Route, że zgadza się, by pani Route wyswatała ją ze Stanleyem, jej synem.
– Co?! – zagrzmiał Syriusz z mocą i spojrzał surowo na swoją córeczkę, która ani przez moment nie okazała niepokoju, wręcz przeciwnie.
– Stanley jest fajny! – wyszczerzyła się.
– Ależ… Chwileczkę! – zdenerwował się Syriusz. – Tak z obcym człowiekiem?! Co to ma znaczyć?! Mam oddać moją córeczkę jakiemuś facetowi w jego brudne łapska!? Nie zgadzam się na żadne małżeństwa z góry ustalone, toż to okrucieństwo! Nikomu nie oddam mojego maleństwa, niedoczekanie!
– Tato!
– Czyżby, Syriuszu? – uniosłam brew drwiąco. – Powiadasz, że małżeństwo zaaranżowane to okrucieństwo? Och, a to ciekawe…
Syriusz umilkł natychmiastowo, podkuliwszy ogon i wpatrując się we mnie bezradnie, zabity własną bronią.
– Cóż. Eee… – wydukał. – Po prostu… Nie rozumiesz! Czy to ma sens, mówić o takich rzeczach, jak Sara ma dopiero dwanaście lat? Co to, średniowiecze? Przecież kupa lat przed nią, jeszcze dwadzieścia razy zmieni zdanie, a ty jej nie powstrzymujesz przed przywiązaniem do jakiegoś mugola…
– To nie jest mugol, tylko Stanley! – zdenerwowała się Sara.
– No wiem! – zignorowałam Sarę. – Ale to one we dwie z Agathą się tak umówiły, mnie w to nie mieszaj! Ja wyszłam z założenia, że po prostu jej przejdzie, jak zmądrzeje…
– Ale tamtej babie nie, bo jest już stara i zgłupiała do reszty! – warknął Syriusz. – Żeby na moje maleństwo sobie ostrzyc zęby, niech ja ją tylko dorwę…
– Ech! W każdym razie, Agatha dopadła Remusa i powiedziała, że Stanley płacze za Sarą i ani razu się nie widzieli w wakacje i żeby Sara wpadła na jego szesnaste urodziny…
– Ale super! – ucieszyła się Sara, ściskając Syriusza mimowolnie, a też aż wydał zgrzyt zmiażdżonego.
– No dobrze, puścimy cię na trzy godziny… – burknął Syriusz.
– Tato! – jęknęła Sara.
Syriusz popatrzył na nią głębokim, mocno zasmuconym spojrzeniem swych szarych oczu. Jego spojrzenie przypominało pieska, wyrzuconego w Boże Narodzenie na mróz.
– Czyli wolisz kogoś innego, a nie mnie? – zapytał wilgotnym tonem.
Prawie udusiłam się ciastem marchewkowym ze śmiechu, ale zamaskowałam to kaszlem i dalej oglądałam Syriusza, wywołującego u Sary na siłę empatyczne odruchy.
– Wolę ciebie, tatusiu… – pisnęła Sara i przytuliła go, ze wzruszenia prawie płacząc. Syriusz wyszczerzył się do mnie nad jej ramieniem uśmiechem bardzo zadowolonego z siebie buca, po czym puścił mi oko. Pokręciłam głową z rozbawieniem.
– Chodźmy na spacer, rodzino! – zakomenderował po chwili dziarskim tonem.
– Kochanie!
Sara uśmiechnęła się z lekką konsternacją, gdy drzwi domu otworzyła pani Route, która chyba z zaabsorbowania, a nie specjalnie, zakończyła szlak czerwonej szminki rozsmarowanej na dolnej wardze aż na środku policzka.
– No, to chyba tu cię zostawię. – uśmiechnął się wujek Remus, poczochrał jej czarno-rude, sięgające do łopatek kosmyki. – Nie psoć tu zbytnio!
– Och, panie Remusie! – ofuknęła go Agatha Route, automatycznie przekonana o cudowności i anielstwie Sary. Jeden papilot spadł jej z włosów i pacnął o chodnik. – Chodź, Stan już czeka!
– To do zobaczenia za trzy godziny! – wyszczerzyła ząbki Sara i weszła do domu państwa Route, co zresztą uczyniła chętnie, bo wrzesień był tego dnia deszczowy i zimny.
Pani Route wepchała ją po schodach na górę i zostawiła przed drzwiami do pokoju Stanleya. Sara zaczęła się zastanawiać, dlaczego nie widzi żadnych gości. W domu była cisza i spokój. Nawet ją to odrobinę zestresowało, że może Stanley zaprosił tylko ją na swoje urodziny. Nie wiedzieć czemu, nagle poczuła się zagubiona i zamknięta w sobie. Nie wiedziała, jaki Stanley czeka na nią za drzwiami. Ostatnio bowiem widziała go rok temu, na krótko przed jego piętnastymi urodzinami. A może już nie jest tym samym? Nagle przestraszyła się bardzo tego, na co zgodziła się nieopatrznie przy mamie Stanleya. Może jednak trzeba było posłuchać mamy i najpierw zmądrzeć o te parę lat?
Nie miała wyboru, musiała zapukać do drzwi swojego przyjaciela. Stanley był nieco zdenerwowany, gdy zamaszyście otworzył portal, ale potem odetchnął z ulgą.
– Właź… Myślałem, że to moja matka… – mruknął.
Sara opadła na łóżko, Stanley spoczął obok niej. Stwierdziła wewnątrz, że wygląda w dzień swych szesnastych urodzin niezwykle staro i męsko, jak na jej dwanaście lat. Ba, wydało jej się, że jest dzieckiem. Czy tak bezbronnie jak ona czuła się na świecie każda dziewczyna czy kobieta, która była od góry obiecana komuś? Wydało jej się naturalne, że gdyby tylko powiedziała mamie i tacie, że nie chce być kiedyś, za dziesięć lat, żoną Stanleya, to by się zgodzili, ale pani Route chyba by dostała zawału… A może powinno się ochłonąć, teraz niczego nie obiecywać i poczekać z decyzją?
– Jak się masz? – zapytał Stanley, widocznie bardzo spięty. Chyba też wiedział, w co jego mama ich wpakowała. Sara nawet zastanawiała się, czy długo się z nią o to kłócił.
– Dobrze… – dwunastolatka spaliła cegłę, myśląc gorączkowo nad tym, co powie mu, gdy zapyta o szkołę. A potem dotarło do niej, że Stanley zawsze trzymał ją na kolanach jako młodszą siostrzyczkę. Teraz takie coś wydało jej się wręcz niestosowne. – A ty?
– Będę studiował prawo. Tak sobie postanowiłem – westchnął szesnastolatek.
– Aha. – Sara wykrzywiła się na myśl o tak przyziemnych studiach. – I co będziesz potem robił?
– Pewnie będę prawnikiem… A co z tobą?
– Jeszcze jestem za młoda na takie rzeczy! – Sara roześmiała się wdzięcznie, zgrabnie udając dziecko, siedzące wciąż w głębokim przeświadczeniu, że będzie księżniczką na kucyku. – Tak dużo nauki przede mną i dużo różnych decyzji…
– Poczekaj… – syknął Stanley, obserwując drzwi. Zmarszczył brwi z irytacji. Sara też zobaczyła w szparze pod portalem cień dwóch nóg, przysłuchujących się im przez drewno. Poczuła się bardzo głupio. Trochę tak, jak mógłby się poczuć kanarek, wpuszczony do klatki z innym kanarkiem płci przeciwnej, a gapie staliby nad nimi i czekali, aż kanarki zaczną się na zawołanie rozmnażać. Czego w zasadzie oczekiwała pani Route, zamykając w pokoju dwunastolatkę z szesnastolatkiem?
– Dlaczego w zasadzie zaprosiłeś mnie, a nie swoich kumpli? – zapytała Sara najciszej, jak się dało. Stanley wydął wargi.
– Kumpli mam na co dzień, a ciebie nie widziałem już ponad rok. Poza tym, mama powiedziała, że żadnych rozwydrzonych, przeszkadzających rozrabiaków – odparł powoli. – Miałaś być tylko ty.
Zrobił się czerwony, po czym znowu zapadła cisza, a dzieci zastanawiały się, kiedy pani Route przestanie czatować na coś pod drzwiami, na co tam czatowała.
– Stan? – zapytała Sara cichutko. – Jak ty się z tym czujesz?
– Z tym, że…?
– Tak, z TYM.
– Yyy… – Stanley podrapał się po blond czuprynie. – Szczerze? Zastanawiam się w ogóle, jak to się stało, że się na to zgodziłem. Nie zrozum mnie źle, tu nie chodzi o ciebie… Po prostu, to takie ograniczające ruchy. Równie dobrze mogłem po prostu za parę lat zapukać do twoich drzwi z kwiatami i ci się oświadczyć, bez takich ceregieli mojej matki…
– To znaczy, że ciebie nie przeraża, że jesteś do mnie przywiązany? – Sara wytrzeszczyła szare oczy w szoku. – Że musisz brać ślub ze mną konkretnie? Denerwuje cię tylko sytuacja?
– No tak, to że to ty, jakoś mnie nie irytuje, ja generalnie niezbyt lubię towarzystwo dziewczyn, poza tobą, jestem raczej niezbyt romantyczny… – podrapał się po głowie, potem spytał podejrzliwie – A ty nie masz tak? Drażni cię, że to ja?
– Nie, no skąd… – skłamała gładko Sara, przetrawiając to, co usłyszała. Czyli on się wcale nie bał, że spotka kogoś lepszego? Nie bał się, że ta decyzja była zbyt wczesna i pochopna? Przecież czekały go całe studia prawnicze! Ale on nie chciał na nich poznać być może miłości swego życia, wolał już być przyobiecany Sarze. Młoda panna Black poczuła się jakoś dziwnie, gdy tak pomyślała o bierności Stanleya. Wręcz ogarnęło ją obrzydzenie do samej siebie. Tylko dlatego, iż ona zaczęła dostrzegać pułapkę, na jaką się zgodziła. Dotarło do niej, że zgodziła się dobrowolnie na życie przeżyte obok prawnika, którego traktowała jak brata. Mugolskiego, zwyczajnego prawnika. Tak zwyczajnego i niemagicznego, jak nudne mleko z kluskami, które wtłaczała w nią od zawsze mama.
Kwestia posiadania ojca okazała się dla Rosemary jak odżywcza terapia. Powróciła do szkoły już kilkanaście dni temu z taką siłą wewnętrzną i werwą, jakiej nie miała przez poprzednie trzy lata. Nawet perspektywa pójścia na pierwszą w tym roku szkolnym lekcję starożytnych runów z Hermioną wydała jej się ekscytująca.
– Pomyślałam, że może twój brat dałby się namówić na rozprzestrzenienie mojego stowarzyszenia także w Ravenclawie? – szczebiotała Hermiona, gdy we dwie wspinały się na schody. Rosemary ryknęła takim śmiechem, że paru młodszych uczniów spojrzało na nią z popłochem.
– Hermiono! – pokręciła głową z politowaniem. – Nicholas ma problem z interpretacją zegarka, planu, a nawet ruchu swoich rąk i nóg, a ty uważasz, że będzie biegał po salonie i nawracał wszystkich na tę twoją roztoczę…
– WESZ! – krzyknęła przenikliwie Hermiona, do granic możliwości obrażona. – Poza tym, to jest W-E-S-Z, ile razy mam wam to…
– Jak myślisz, dlaczego mamy pierwszą lekcję runów dopiero w trzecim tygodniu września? – przerwała jej brutalnie Rosemary.
– Och, czy to nie oczywiste? – prychnęła Hermiona, wciąż oburzona. – Po prostu nauczyciel pojawił się dopiero teraz!
– Tyle wiem… – burknęła czternastolatka. – Ale dlaczego dopiero teraz?
– Pewnie profesor Dumbledore miał problem ze znalezieniem odpowiedniego kandydata… Mam jedynie nadzieję, że będzie równie dobry co poprzedni i przeczyta wypracowanie, które dla niego napisałam…
Rosemary nie zdążyła się zdziwić tym, ile energii w egzystencję wkłada Hermiona, bo właśnie drzwi do klasy otworzył im jakiś wysoki, chudy mruk i gestem zaprosił ich do środka. Dziewczyny usiadły raczej blisko, było to odruchem Hermiony, a Rosemary, chcąc nie chcąc, robiła to samo.
– Witajcie! – nowy, najwyżej czterdziestoletni nauczyciel zzuł maskę mruka i przywdział inną, bardziej szyderczą, gdy tylko jego naburmuszoną twarz okrasił dziwaczny uśmieszek. – Cieszę się, że jesteście dość nieliczną grupą, czwartoklasiści. Tak jest lepiej. Ja nazywam się profesor James Gamp i będę was uczył runów co najmniej przez następne dwa lata, do SUM-ów.
– Ciekawe, czy też będzie taki wyłomowy, jak Moody… – szepnęła Rosemary do Hermiony. Ta, zwykle niechętnie rozmawiająca na lekcjach, dyskretnie naskrobała parę słów na świstku pergaminu i przesunęła go po blacie w kierunku Rosemary, ponownie oddając się spijaniu każdego słowa z ust profesora Gampa. „Nie bez przyczyny Moody jest wyłomowy. W końcu Dumbledore sprowadził go tu w związku z wydarzeniami z mistrzostw. A nauczyciel runów to żadne fajerwerki, więc raczej wyłomu nie będzie, chyba jedynie w programie i sposobie nauczania…”. „Myślisz?” dopisała Rosemary pod wypowiedzią Hermiony, ale zanim przekazała karteczkę do właścicielki, dodała „Jak sądzisz, czy Dumbledore się boi?”. Hermiona wypuściła powietrze nosem, gdy to przeczytała i odpisała: „Chyba po prostu chce być ostrożny. Nie udawajmy, że nic się nie dzieje… A co z bólem blizny Harry’ego?”. Rosemary zamyśliła się, przygryzając wargi, ale nie zdążyła nic odpisać.
– Skoro panna Black jest tak zajęta rozmyślaniem nad kwestiami związanymi z lekcją, to może odpowie na pytanie, które zadałem? – usłyszała przez mgłę i zesztywniała.
Zdała sobie sprawę, że cała klasa patrzy na nią, więc nieco buntowniczo i spode łba łypnęła na profesora Gampa, który wpatrywał się w nią z drwiną.
– No więc? – zachęcił ją szyderczo.
– Nie – ucięła Rosemary krótko i wyzywająco, a tak naprawdę chciała powiedzieć cokolwiek.
– Nie? – profesor uniósł brwi.
– „Nie” to odpowiedź na pana pytanie.
Profesor pokiwał powoli głową. Jej odpowiedź nie mijała się z prawdą, w końcu zapytał, czy może odpowiedzieć na jego pytanie, ale nie określił, jakie, a że Rosemary nie mogła odpowiedzieć, więc zareagowała właśnie tak. Czuła jednak, że tłumaczenie tego byłoby nie na miejscu.
– Słusznie, to odpowiedź na to pytanie… – przyznał, a Rosemary odetchnęła. Podszedł do niej i pochylił się nad jej i Hermiony ławką. Przełknęły obydwie ślinę. – Upiekło ci się, dziewczyno, tym razem. Ze mną nie ma żartów, więc proszę uważać. Panno Black – wycedził ostatnie słowa, uśmiechając się dziwnie niebezpiecznie.
Dopiero, gdy wrócił za katedrę, Rosemary się rozluźniła. Przebiegły ją ciarki. Nawet czarne oczy Snape’a nie były tak przerażające, jak ten mylnie dobrotliwie wyglądający, nieco szalony błękit.
Korytarze oświetlał mdły blask świec, lecz o ściany nie odbijał się praktycznie żaden dźwięk, z wyjątkiem pojedynczych trzasków od strony jakiejś zbroi. Robiło się późno, ale mrok dopiero powoli spadał na świat. Wrzesień przyniósł wiatr i wodę, lejącą się z nieba strumieniami. Cosmo Black szedł bardzo wolno po jednym z długich, opuszczonych korytarzy, nawet szept nie przeszkadzał mu w nurzaniu się w samotności. Czuł się skonfundowany swoim zachowaniem. Nigdy nie zachowywał się dotąd tak, jak od początku roku. Gdyby mógł określić swój stan najbardziej obrazowo, to pewnie powiedziałby, że usycha. Denerwowali go Vincent i Gregory, bezlitośni i źli, drażnił go Draco, jego paniczykowatość i zakochanie w obślizgłym złu i czarnej magii, a z rokiem na rok Draco zdawał się być coraz mniej niewinny. Nigdy wcześniej Cosmo nie czuł takiej potrzeby oderwania się od swego szkolnego domu. Obrzydzenie wywoływała w nim choćby szata i naszywka z wężem. Zdjął sygnet. Co dziwniejsze, nie pamiętał, by był tak nastawiony na samym początku, gdy nie umiał się pogodzić z faktem, że został Ślizgonem. Nawet wtedy nie czuł się tak obrzydliwie w swej ślizgońskiej, wężowej skórze. I zupełnie nie wiedział, skąd ta nagła nienawiść do swego domu.
Włóczył się samotnie po korytarzach i tak sobie usychał w opuszczeniu przez wszystkich, nie mogąc znieść przebywania w lochach. Praktycznie wcale się tam nie kręcił od początku roku. Tak jakby tęsknota za czymś ciągnęła go ku górze, wyciągała z ciemnej ziemi, bagna, jakby chciał być na powierzchni, skąpany w jasnym blasku, a nie przemykać w zdradzieckim cieniu, w którym czyhało zło…
Na dziedzińcu nie było nikogo, gdy stanął na korytarzu przy jednej z arkad, których korona oplatała pusty plac. Dął wiatr, a liście tańczyły na tle czarnych, ciężkich chmur, zwiastujących deszcz. Cosmo nie przejmował się zimnem i czarnymi kosmykami, które łaskotały go w policzki, obserwował tylko czarny mrok dookoła niego, zanurzony po uszy w kleistym, aksamitnym i duszącym morzu destrukcji, jakie pokryło jego serce, wzrok, umysł i ducha. Wszystko zakrywała ciemna kurtyna, ale za nią była tylko czarna dziura. Chłopak nie widział nic poza ciemnością.
I gdy tak tonął w mroku swego serca, w cieniu samotności, dotarło do niego, że ktoś jednak na dziedzińcu był. Na jednej z arkad przycupnęła samotna, drobna postać, a jesienny wiatr rozwiewał jej kasztanowe pukle. Cosmo drgnęło serce, jakby otrząsając się z czarnej mazi, odżywiając. To była Melisa Flaxenfield. Chodź zaledwie dwunastoletnia, nie wyglądała jak dziecko, wręcz przeciwnie. Była ponadczasowa, gdy tak patrzyła filozoficznie na kłęby ciemnych chmur, zakrywając niebo. Cosmo obserwował ją, przyczajony za arkadą, mając wrażenie, że kotara ciemności się rozdarła i teraz delikatny snop światła oświetlił jego udręczoną twarz. Melisa nie ruszyła się przez kilkanaście minut, zamyślona i poważna. Czternastolatek zaczął się zastanawiać, co przeżyła przez niego przez wakacje. Czy to dodało jej powagi? A może taka po prostu była z natury, poważniejsza i refleksyjna? Takie sprawiała wrażenie. Inne dziewczyny był głupie, hałaśliwe, przeciętne, przyziemne, starsze, młodsze, brzydsze i ładne, nieważne… Poczuł ukłucie prośby do losu: chciał, by Melisa mu o swojej naturze opowiedziała. A także o tym, dlaczego przychodzi samotnie wieczorami na dziedziniec. Czy on i ona teraz tonęli w samotności jednocześnie? Jak bardzo ich myśli, emocje i tęsknoty były tożsame? Chciałby o tym posłuchać, usiąść obok i po prostu zasłuchać się w rytm jej życia, oddechu, serca, myśli, odkryć tę opalizującą wszystkimi kolorami krainę. Dziewczyna była taka piękna i odwieczna, chociaż Cosmo zdawał sobie sprawę, że obydwoje są jeszcze na progu dojrzewania. Czy jednak miało to jakieś znaczenie? Młody Black pomyślał, że w porównaniu do łez, jakie przed chwilą przecięły jego policzki, gdy tak patrzył i tęsknił za nią, to nie ma żadnego znaczenia. Jak nieistotne i śmieszne wydały mu się suche fakty, gdy usychał. Dla niej.
Mamo i Tato!
Wszystko po staremu, czyli bez sensu. Nie ogarniam, tak bardzo nie ogarniam! W tym roku czekają nas sumy i wszyscy nam to cały czas powtarzają… Już spać nie mogę o to dziadostwo, mam wrażenie, że mi sum zaraz ze skarpetki wyskoczy.
Z eliksirów, jak zwykle, idzie mi super, reszta do bani. Ale może zdam ze dwa sumy, niech się zlitują. Próbuję się nawet uczyć, ale jak tylko pomyślę o moich problemach sercowych, albo zerknę za okno, to już nic mnie nie przywoła z powrotem do książek i notatek, zresztą, jakbym jakieś miał…
Tamara mówi, że się za mało przejmuję i niesystematycznie pracuję, ale ona po prostu nie widzi tych pięknych rzeczy za oknem, które docierają do mnie znacznie lepiej, niż głupie formułki z transmutacji. No i w ogóle to powiedziała mi, że jest dumna z tego, że was poznała lepiej i przekonała się, kim jesteś, tato.
Podobno jest tu jakiś turniej, ale ja nie ogarniam sumów, więc turniej też niezbyt mnie interesi. Na pewno za parę miesięcy będę lepiej wiedział, o co chodzi, i wtedy wam napiszę, co to za turniej, dobra?
Nicholas
Wymieniliśmy z Syriuszem pełne politowania spojrzenia i parsknęliśmy, po czym list Nicholasa wylądował na podłodze przy łóżku. Był ładny, upalny dzień, a my wylegiwaliśmy się w chłodach sypialni. Remus, jak zwykle, pracował, podczas kiedy my korzystaliśmy z czasu dla siebie nawzajem. Czasem było mi go szkoda, ale pomyślałam, że z Syriuszem zasłużyliśmy na to, by skupić się teraz na naszej relacji.
– Daj, teraz chcę przeczytać list od Rosemary! – Syriusz sięgnął na szafkę i rozwinął list.
Drodzy rodzice!
W szkole się dzieje! Wszyscy mówią tylko o turnieju Trójmagicznym! Chyba tylko Hermiona jest bardziej skupiona na pomaganiu skrzatom domowym, no ale Hermiona zawsze interesuje się raczej nudnymi rzeczami, typu nauka. Jestem dość podekscytowana tym rokiem, ale cały czas zastanawia mnie Mroczny Znak. Bardzo się boję, tak jak i moi przyjaciele. Jeżeli Sami-Wiecie-Kto czyha na nasz spokój rodzinny, to będzie miał ze mną do czynienia, bo jestem wściekła, że jest taka możliwość!
Mamy za profesora od obrony bardzo ciekawego gościa, to auror. Zresztą, na pewno znacie Moody’ego. Jest świetny! Zna się na obronie, ale pokazuje nam naprawdę przerażające rzeczy (no, poza sobą samym)! Tak poza tym to wszystko jest po staremu, tylko Hagrid przysmaża nas sklątkami tylnowybuchowymi i jest nowy profesor od runów, pan James Gamp.
Mam nadzieję, że już za niedługo się zobaczymy, że październik i listopad miną błyskawicznie i wreszcie będzie Boże Narodzenie!
Wasza Rosemary
– Mroczny Znak mnie wciąż niepokoi… – westchnęłam, gdy i ten list został odrzucony. Syriusz cmoknął mnie w czubek głowy, obejmując mocniej ramieniem.
– Dumbledore ściągnął Alastora z emerytury… – mruknął mój mąż. – To mi się wydaje niezwykle podejrzane, Mary Ann. Chyba Dumbledore wie, że coś nadchodzi.
– A może to tylko dmuchanie na zimne, a znak wyczarował ktoś, kto chciał przestraszyć dla zabawy ogół? – spytałam z nadzieją.
Syriusz tylko się zamyślił, ale zamiast mi odpowiedzieć, chwycił za list od Cosmo.
Kochani rodzice!
Jak się czujecie? Mam nadzieję, że lepiej, niż ja.
Tu, w szkole, mówi się głównie o Turnieju Trójmagicznym, ale ja nie czuję się jakoś niezwykle tym zajęty. Mam masę innych problemów i wątpliwości na głowie, po co mam się jeszcze dołować i oglądać, jak jakiś biedny delikwent jest rozrywany na arenie przez chimerę, czy coś w tym guście. Draco się zaczął ostatnio podniecać Zaklęciami Niewybaczalnymi i chciał mnie zmusić, bym z nim się ich nauczył, ale ja mam go dość i chętnie nauczyłbym się Imperiusa, by kazać mu najeść się mordoklejek, nałożyć wiadro na głowę i zapakować się w pudło na Fidżi. Zresztą, wszystkich mam dość. Wczoraj gadałem z moim ojcem chrzestnym i chyba jako jedyny mnie zrozumiał, nawet jeśli udawał, że mnie nie słucha. Ale ja wiem, poznaję po jego spojrzeniu, że coś go ruszyło, gdy opowiadałem o moich problemach!
Czuję się źle, bez dalszego komentarza. Ale mam nadzieję, że mi przejdzie. Także, uszy do góry, rodzice, Wasz dojrzały syn sobie da radę! Ale jakby co, to nie chcę bzu na grobie. Jest taki obrzydliwie kojarzący mi się z pewną osobą!
Cosmo Remus Black
Unieśliśmy brwi, po czym i ten list opadł na podłogę. Syriusz westchnął:
– Cosmo dojrzewa… Ile mnie ominęło w życiu, nie mogłem niczego obserwować, niczego widzieć… Teraz, kiedy moje dzieci są już nastoletnie i wylatują w świat, ja jestem spragniony zatrzymać je tylko dla mnie i dla ciebie…
– Wiesz… – uśmiechnęłam się delikatnie. – Niektórzy nie mają nawet tego…
– Racja! – Syriusz jakby się trochę rozpogodził. – Mam ciebie i dzieciaki, Nicholas, co prawda, musi się podobno pożegnać z życiem za parę lat, ale ja w to nie wierzę. Uciekłem z Azkabanu, uciekłem z mojego domu, zdobyłem ciebie, czyli uparciucha, byłem w Zakonie, niech mi nikt nie wmawia, że nie mogę uratować mojego syna!
– Ależ!… – rozszerzyłam oczy. – Syriuszu, czy nie uważasz, że stałeś się trochę… szalony? W sensie… jak chcesz powstrzymać tak potężną, śmiertelną klątwę? Nie słyszałam, by śmiertelne klątwy dało się cofnąć!
– A słyszałaś kiedykolwiek o tym, że można przeżyć Avadę? – prychnął Syriusz, po czym pozwolił się oddać licznym procesom myślowym zachodzącym pod czupryną.
***
TURNIEJ TRÓJMAGICZNY
W piątek 30 października o godz. 18.00 przybędą do nas delegacje z Beauxbatons i Durmstrangu. Lekcje skończą się o pół godziny wcześniej. Uczniowie odniosą torby i książki do dormitoriów i zbiorą się przed zamkiem, by powitać naszych gości przed ucztą powitalną.
– Łau, obcy w naszej szkole! – cieszyła się Charlotte, która, jako może nie największa, ale najbardziej umiejąca dopiąć swego, dopchała się do ogłoszenia. – To dobra okazja, by pokazać, jak nasza angielska szkoła, ziemia i wszystko, co nas otacza, jest najlepsze!
– Chyba nie do końca tu po to przyjadą… – zauważyła Sara, stając na palcach.
– Ale może przy okazji trzeba im to pokazać! – ucięła wyniośle Charlotte, jakby to przesądzało sprawę. Melisa i Sara wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.
– Suńcie się, lasencje… – Sara podskoczyła, gdy Artemis, który pojawił się znikąd, zawiesił głowę nad jej ramieniem i oglądał ogłoszenie.
– Może grzeczniej? – fuknęła nań Charlotte w taki sposób, że część uczniów, czytających ogłoszenie, dostała zbiorowego wytrzeszczu w przestrzeń.
– Oczywiście, panno McLaggen! Chciałem tylko poprosić, byś zrobiła mi łaskawie miejsce, ale wiem, że na to nie zasługuję, będąc tak niegodnym… – Artemis zgiął się wpół, prawidłowo wykorzystując swoje arystokratyczne geny, po czym chwycił ją za pulchną dłoń.
– Puść mnie, imbecylu, śpieszy nam się na eliksiry!…
– Och, to rzeczywiście problem, może panią wrzucę na mego ogiera i odwiozę osobiście?
Zanim Charlotte, Melisa i Sara zreflektowały, Artemis gwizdnął, jakby przywoływał jakieś zwierzę. W tej samej chwili płomiennorudy, żylasty Thaddeus Clarke rzucił się ku Charlotte, błyskawicznie przerzucił ją sobie przez ramię jak dorodny baleron i, w ogóle nie uginając się pod jej krągłym ciężarem, uciekł z wrzeszczącą gdzieś w kierunku schodów. W końcu niewybredne, soczyste epitety blondynki ucichły, a Artemis otrzepał dłonie, jakby przeniósł worek cementu.
– I po kłopocie – rzucił do Feliksa, stojącego obok.
– Hej! – zdenerwowała się Sara. – O co chodzi? Co zrobiliście z Charlotte?
– Nie spinaj się, siostro! – wyszczerzył się Artemis. – Charlotte po prostu nie rozumie, że złość piękności szkodzi i wystarczy mieć Clarke’a pod ręką, żeby ją usunąć z pola widzenia, gdy nadmiernie otwiera swą buzię z dołeczkami.
– Ale gdzie on ją wyniósł? – przeraziła się Melisa.
– Ukartowaliście to! – Sara zdenerwowała się, ściskając dłonie. Artemis nieco się zaniepokoił, chyba pamiętając, co zrobiła rok temu z kranami w damskiej toalecie. – Napuściliście na nią Clarke’a! On ją przecież, nawet niechcący, zdezintegruje!
– Miej trochę wiary w naszego kolegę nie z tej ziemi! – obruszył się Artemis. Zabrzmiał dzwonek, więc we czwórkę ruszyli ku lochom. – Poza tym, wcale nie napuściliśmy na nią Thaddeusa!
– On tak reaguje, gdy się na niego gwizdnie! – przytaknął Felix z jakąś nutką bezradności. – Choruje na to już od wtorku, a my nie wiemy, jak mu z tym pomóc…
– Wczoraj prawie wyskoczył z Constantinem na plecach przez okno, po tym, jak gwizdnąłem…
– Biedak, ja bym się bał narazić Constantinowi…
– Och, w takim razie to wspaniała pomoc koledze, któremu coś w mózgu się przestawiło, żeby go jeszcze zmuszać do powielania tych dziwnych reakcji! – prychnęła Sara.
– A może on jest superinteligentnym nadczłowiekiem, który tak naprawdę symuluje i ma z nas w duchu pierwszorzędną zlewę? A to wszystko składa się na jego złożone badania, nawet to, że wszyscy naokoło mają go za przodującego idiotę? – zastanowił się Artemis.
Tę wizję okrasił widok, który zobaczyli, gdy dotarli pod klasę, Charlotte siedziała wymiętoszona pod ścianą niczym rzucona tam szmacianka, a Thaddeus do sobie tylko znanej melodii kołującej pod jego czerwoną czupryną wyczyniał na środku korytarza jakieś dziwne, mechaniczne ruchy swymi chudymi odnóżami, jakby coś tańczył.
– Patrz! – krzyknął nagle w kierunku Charlotte ochryple. – To dla ciebie przecież!
– Charlotte! – Melisa podbiegła do niej w popłochu i szturchnęła ją w ramię. – Żyjesz?
Gdy tylko dotknęła koleżanki, Thaddeus począł wydawać z siebie potworne odgłosy przypominające koguta, którego ktoś powiesił u stropu za intymne części ciała i teraz zbliża się ku niemu z siekierą. Cały loch zadrżał.
– Uciszcie go! – pisnęła Sara do chłopaków, zatykając uszy.
Artemis i Felix dopadli do Thaddeusa i zaczęli nim szarpać, a on wciąż darł się dziko z niesłabnącym zapałem. Reszta uczniów zatkała uszy, bo moc w płucach Clarke miał niebagatelną. W końcu udało im się zaciągnąć go to toalety i zamknąć w niej, przytrzymując drzwi własnym ciałem. Trochę się zbuntował, jazgot, który wciąż inicjował, urywał się miarowo, gdy walił sobą samym w drzwi na korytarz w celu wyjścia z izolatki, jaką stała się toaleta, ale po chwili głos ucichł i uderzanie w portal też. Chłopcy z niepokojem wymienili spojrzenia bojąc się, co Thaddeusa mogło w toalecie zająć i lepiej zerknąć, czy nie połknął umywalki. Felix tylko omiótł spojrzeniem wnętrze i natychmiast zatrzasnął szparę, którą uchylił.
– Tylko nabiera wody w usta i pluje po ścianach… – odetchnął z ulgą.
Niestety, to usłyszał zbliżający się na lekcję profesor Snape. Omiótł ich tylko spojrzeniem.
– Minus pięć punktów za Clarke’a i jego przysparzanie woźnemu roboty. I pięć za wrzask, który usłyszałem parę pięter wyżej. I siedzicie dziś osobno, wszyscy trzej.
Artemis i Felix tylko rozdziawili buzie na tak błyskawiczną reakcję Snape’a. W klasie profesor stwierdził, że w zasadzie każda jednostka z Gryffindoru jest niezrównoważona z definicji, więc warto zabezpieczyć się na przyszłość, tworząc koedukacyjne ławki.
– Od dziś Hector siedzi z Flaxenfield, Greengrass z Black, McLaggen z Clarke’iem, Vane z Al Atrashem. Przesiądźcie się w tej chwili, bez dyskusji.
Melisa, Felix, Artemis, Sara i Thaddeus nie okazali żadnych emocji, ale Romilda, Charlotte i Constantin wykrzywili się w grymasie, cierpiąc świadomość, iż stała im się niewysłowiona krzywda.
– Się masz, siostra! – wyszczerzył się Artemis, gdy stanął obok Sary. Młoda panna Black tylko zerknęła za siebie. Melisa i Felix szykowali się do lekcji, obydwoje spokojni i skupieni na eliksirach, uśmiechający się do siebie co jakiś czas nieśmiało, Constantin i Romilda krzywili się i nie wiadomo było, czyja twarz wyrażała większą odrazę i udrękę, a Charlotte rozstawiła swoje szpargały prawie na środku stołu, rysując atramentem granicę na blacie i tym samym zajmując większość i spychając biednego Thaddeusa na jedną dziesiątą ławki, gdzie ledwo ustawił palnik. Samego zainteresowanego na szczęście niewiele to obeszło, obecnie zajęty był obserwowaniem porcji woszczyny, jaką właśnie wyciągnął ze swego ucha, po czym zutylizował ją przez wpakowanie palca do ust. Charlotte zrobiła minę, jakby chciała zwymiotować i pochyliła się na wszelki wypadek nad swym kociołkiem.
– Kurde, bierz zad w troki, Cosmo! – tępy jak obuch głos Vincenta wyrwał go z męczącego snu o Melisie Flaxenfield. W tym śnie było też coś, co sprawiało, że chciał w nim już na zawsze pozostać. – Chcemy z Gregorym już żreć śniadanie!
– Brzmisz, jakbym miał wam podać mój zad do zjedzenia… – wybełkotał w półśnie Cosmo, nie za bardzo ogarniając, i przewrócił się na wznak. Vincent zerwał z niego kołdrę, po czym jego niski, neandertalski ryk przeszył dormitorium:
– Zeszczał się! Hehe, Cosmo się zlał!
Dopiero te słowa zrobiły na młodym Blacku jakiekolwiek wrażenie, więc gwałtownie usiadł i z nerwowym, ale wciąż sennym odruchem omiótł wzrokiem prześcieradło. Rzeczywiście, Crabbe miał rację: na jego prześcieradle udomowiła się impertynencka, dumna plama.
Cosmo spalił cegłę ze złości i wstydu. Że też Crabbe musiał zedrzeć z niego pościel akurat dziś, kiedy jego organizm zachował się jak czteroletni! Blaise gdzieś w kącie chichotał szyderczo, a Draco wystawił zaciekawioną, złośliwą buźkę z łazienki. Gregory wyłonił się skądś, gapiąc z żywym zainteresowaniem na plamę, jakby odwiedziła ich przynajmniej delegacja istot z odległej galaktyki.
– Yyy… – wydukał w ucho rechoczącego Vincenta. – Ale to nie wygląda na szczochy, yyy…
– To ci podpowiada oko znawcy? – uniósł nonszalancko brew Cosmo i wydął wargi. – W takim razie to na pewno krzesło.
– Nawet tak nie pachnie… – najwyraźniej mózg Gregory’ego, jak to często się zdarzało, zwiesił się, gdyż ten bez żadnych oporów i refleksji, ale za to z nutką konesera, powąchał tajemniczy płyn.
– Ochromiałeś?! – zakrzyknął Cosmo z jakąś paniką, po czym kopnął Goyle’a i zakrył kołdrą plamę, czerwieniejąc jeszcze bardziej. – Dlaczego wąchasz moje wydzieliny?!
– Nie, to nie szczochy – zadecydował Goyle, w ogóle nieurażony kopniakiem.
– Jasne, że nie szczochy! – warknął Cosmo, zeskakując z łóżka ze złością i chwytając naręcze szat. Udał się w kierunku łazienki. – Po prostu usiadłem nieszczęśliwie na twoim biednym móżdżku i go zmiażdżyłem, gdy ten w akcie desperacji był w trakcie ucieczki jak najdalej od ciebie! Zguba znaleziona, ale już jej nie odratujesz, Goyle! A ty, Malfoy, wypad mi stąd, ale już!
Po czym z mocą wypchnął Dracona poza łazienkę.
– Hej! – krzyknął Draco w szoku, gdy wylądował poza progiem pomieszczenia.
– Pacykowałeś się już za długo, teraz moja kolej! – warknął młody Black, po czym zatrzasnął się w łazience, by odetchnąć i ochłonąć. Sen o Melisie chodził mu po głowie i drażnił, a tajemnicza plama czegoś, co nie było szczochami i (zapewne) zgubionym mózgiem Goyle’a wywołała w nim jakiś niepokój. Co to mogło być?
Potargał swoje czarne włosy, by wyglądały na nieuczesane, po czym odświeżył się i ubrał, starając nie myśleć o tym, że jakaś Gryfonka wwierca mu się w mózg. Ogarniała go powoli panika, której nie rozumiał i nie znał. Jakby coś go goniło, jednocześnie spychając ku murowi nie do przeskoczenia.
– Kopnąłeś mnie! – Goyle dopadł do niego ze stosownym opóźnieniem, gdy wreszcie wynurzył się z łazienki. Chwycił go za fraki, ale Cosmo, niewątpliwie drobniejszy, uderzył go mocno w brzuch.
– ODWAL SIĘ, KRETYNIE! – ryknął młody Black na niego tak, że w dormitorium zrobiło się cicho, po czym prychnął z rozdrażnieniem i wyszedł sam z sypialni, wciskając dłonie w kieszenie, zastanawiając, po co właściwie uderzył Goyle’a.
Nie był zbyt głodny, raczej najadł się już wszystkimi problemami i drobnymi powodami do złości, ale automatycznie pokierował swoje kroki poza lochy, w kierunku Wielkiej Sali. Chciał być jak najdalej od chłopaków, a kto wie? Może gdzieś przewinie się Melisa? Jedno było pewne - nie będzie jej w lochach, więc nie widział najmniejszego sensu tam siedzieć.
W Wielkiej Sali było paręnaście osób, większość skupiona została wokół Czary Ognia, którą ustawiono w sali wejściowej. Uczniowie spekulowali i z jakimś zachwytem i nierealnymi marzeniami ociekającymi po twarzy gapili się na tępo ociosany przedmiot, wokół którego ktoś nakreślił złocistą linię. Cosmo stanął opodal, wmuszając w siebie powoli dwa tosty, podwędzone z Sali. Niestety, drugorocznych z Gryffindoru nigdzie nie było, a więc zagapił się na Czarę. Szkoda, że nie mógł się sprawdzić i wygrać Turnieju Trójmagicznego. Być może wtedy łatwiej byłoby mu zrobić dobre wrażenie na Melisie? Jak to jest, być najlepszym? Czy dziewczyny pragną takich zwycięzców? Po cichu Cosmo miał nadzieję, że za trzy lata Turniej znowu się odbędzie. Wiedział, jak niewiele mu potrzeba skupienia, by posiąść wiedzę, bo odziedziczył po rodzicach zdolności i czuł, że gdyby popracował nad magią odrobinę więcej, mógłby spokojnie wygrać taki turniej. Tylko musiał mieć siedemnaście lat, podłe życie…
Próbował wyrzucić z mózgu prześladujący go widok Melisy, ale nie pomogło nawet gapienie się na niektóre ponętne uczennice Beauxbatons, które razem z innymi Francuzami przybyły do sali, by zgłosić swoją kandydaturę na reprezentanta. Czternastolatek warknął pod nosem i wyszedł na samotny spacer, by nieco ochłonąć. Nigdy się nie spodziewał, że klątwa zakochania może tak mocno się przyczepić i nie dać żyć, spać, jeść, ani oddychać. W zasadzie nie można było zrobić nic.
– Harry Potter.
Rosemary poczuła, jak zamarła wewnątrz. Cała sala, jeszcze przed chwilą rozbrzmiewająca oklaskami, teraz pogrążyła się w natychmiastowej ciszy. Ale niedługo, bowiem narastał już szept zirytowanych głosów i okrzyków. Rudowłosa spojrzała na Hermionę, zupełnie przerażoną i zatkaną szokiem i na Rona, który zrobił się czerwony jak cegła z jakiegoś powodu.
Harry ogłoszony czwartym reprezentantem?
– Ja nie wrzuciłem tam swojego nazwiska – wymamrotał delikwent. – Przecież wiecie, że tego nie zrobiłem.
To nic nie pomogło, najwyraźniej wszyscy mówili tylko o jednym: jak wielkim oszustem jest ten słynny Harry Potter. Rosemary, wciąż nie mogąc w to uwierzyć, lustrowała taksującym spojrzeniem czarnowłosego przyjaciela. Szalały w niej emocje. Czy Harry mówił prawdę? A może powiedział tak, by nie ponieść konsekwencji oszukania Czary? Ale skoro znalazł sposób, to dlaczego nie podzielił się z nimi? Może po prostu chciał wyglądać na takiego świętego, jaki zawsze się wydawał? Rosemary byłaby kłamcą, gdyby zaprzeczała, iż wielokrotnie marzyła o wystartowaniu w turnieju. Hermiona wciąż bagatelizowała jej zapędy, twierdząc, że to zbyt niebezpieczne i niepotrzebne, ale Rosemary wiedziała, że pod tym względem różnią się bardzo. Uwielbiała skoki na głęboką wodę, rywalizację, najlepiej z mężczyznami, adrenalinę, sprawdziany, jakie sama sobie narzucała. Wiele by dała, by poznać sekret Harry’ego dotyczący oszukania tak potężnego obiektu jak Czara Ognia…
Kiedy Harry udał się tam, gdzie wszyscy reprezentanci, Wielka Sala przypominała ul. Stół Gryffindoru, jako jedyny, wyglądał na podekscytowany. Gryfoni rozprawiali z najszczerszym zdumieniem, ale i radością, o tym, że to właśnie jeden z nich stał się reprezentantem.
– Super, a już myślałem, że ten laluś Diggory…
– Ale jak to możliwe…
– Sprytny jest! Tak się cieszę!
– Szkoda, że to nie ja, ale przynajmniej ktoś z nas…
– Ale by było, gdyby Harry wygrał!
Rosemary, Ron i Hermiona jako jedyni nie odzywali się do siebie i nie skakali pod sufit.
– Uczniów proszę o udanie się już na spoczynek – rzekł krótko Dumbledore, wyraźnie zaaferowany i zatroskany, po czym on i część grona pedagogicznego wyszła drzwiami, za którymi wcześniej zniknął Harry. Rozwścieczony rój pszczół przemieścił się w kierunku wielkich drzwi. Rosemary szła jakby w oddaleniu od przyjaciół, samotna ze swymi myślami w tłumie.
W salonie Gryffindoru natychmiast ruszyła gigantyczna balanga. Świętowano to, że zwycięstwo w Turnieju Trójmagicznym może przypaść w udziale Gryffindorowi. Rosemary nie wiedziała, jak się zachowywać. Zupełnie nie miała ochoty, by się bawić, poruszona do głębi i złamana zdradą Harry’ego. Coraz mocniejszymi falami docierało do niej, jakim egoistą okazał się być, skoro nie podzielił się z nimi swym sekretem. Stanęła tylko w rogu salonu, bo nawet nie była pewna, jak zacząć rozmowę z Ronem i Hermioną. JAK Harry to zrobił?
– Ale numer – burknął Ron, który stanął obok niej. Był chyba w takim samym stanie, co Rosemary. Hermiony nie dostrzegła w tłumie. – Jak on mógł mi nie powiedzieć?!
– Nie wiem, zadaję sobie to pytanie już od kwadransa… – mruknęła Rosemary.
– Przecież się kumplujemy! Ja TEŻ chciałem w tym startować i on doskonale o tym wiedział! Czy stałoby się coś, gdyby się tym ze mną podzielił?
Rosemary powoli przeniosła wzrok na Rona, obserwując jego czerwoną twarz, grymas bólu, wściekłości i rozczarowania i zlustrowała go uważnie.
– Tysiąc galeonów! – syknął. – Dla niego to tylko ułamek z olbrzymiej fortuny! Egoista! Moja rodzina dałaby się zabić za taką kwotę!
– Nawet nie o pieniądze chodzi, ale ten turniej to musi być po prostu świetna zabawa i rząd przywilejów, zaczynając od zwolnienia z egzaminów… – mruknęła Rosemary, krzyżując ręce.
Ron skomentował to tylko jęknięciem zupełnie zrezygnowanego człowieka. Po chwili zrobił podkówkę, zaciskając wargi w grymasie i pokręcił głową, wciąż niedowierzając temu, jakim zdrajcą okazał się być jego najlepszy przyjaciel.
– Włożył ci kiedyś ktoś nóż w plecy tak, jak teraz? – zapytał po chwili.
– Nie wiem. Nie sądzę… – Rosemary pokręciła głową, czując, jak zmęczenie tym wszystkim bierze górę. – Idę spać. Może to tylko jakiś absurdalny sen.
Kiedy ostatnie płatki ostrokrzewu zniknęły pod powierzchnią eliksiru, umyłam dłonie i wyszłam z kuchni, dając mu kilka godzin, by się warzył. W salonie siedział Syriusz, gapiący się w okno tęsknie. Robił to często, jakby przyzwyczajenia z celi nie były takie łatwe do wyplenienia. Usiadłam obok w milczeniu, kładąc mu dłoń na ramieniu. Chwycił ją.
– Mam takie okropne uczucie… – szepnął w ciszy. – Jakby moje życie było za krótkie, ciasne, bez perspektyw, ale jednocześnie trwało za długo, zbyt się rozciągnęło w czasie… Mary Ann, dlaczego siedzę w domu? Dlaczego nie mogę wyjść i pracować? Wieść normalnego życia, być świadkiem dorastania moich malutkich dzieci, to wszystko już nie wróci, a ja do śmierci będę tak wegetował…
Nic nie mówiąc, objęłam go. Czułam bardzo wyraźnie, jak tragiczną sytuację miał Syriusz. Wiedziałam, że chciałby normalnie pracować i ruszyć tyłek z fotela, a nie tak gnuśnieć, ale nie mógł nic zrobić, jedynie się ukrywać i modlić, by nikt go nigdy nie znalazł, inaczej groziłby mu pocałunek dementora.
– To takie straszne… – wciągnął spazmatycznie powietrze. – Wyjęto mi dwanaście lat z życia. Mam teraz prawie trzydzieści cztery, a jakby odjąć dwanaście bezużytecznych, pustych lat, to powinienem mieć dwadzieścia dwa i jakieś konkretne perspektywy… Czuję się, jakby ktoś nagle wrzucił przewijanie w moim życiu, dawno temu, zatrzymał w losowym momencie, omijając dwanaście lat, jakbym ich w ogóle nie przeżył…
Nie wiedziałam, czym go pocieszyć, więc spuściłam bezradnie wzrok. W tym momencie wleciała ładna sowa i upuściła liścik. Syriusz przeczytał go łapczywie, po czym krzyknął:
– Meggie! To od Harry’ego! Przeczytaj!
Drogi Syriuszu.
Prosiłeś mnie, żebym Ci donosił o wszystkim, co się dzieje w Hogwarcie, więc piszę: nie wiem, czy już słyszałeś, że w tym roku odbędzie się tu Turniej Trójmagiczny, a w sobotę wieczorem ogłoszono, że będę czwartym zawodnikiem. Nie wiem, kto wrzucił moje nazwisko do Czary Ognia, bo ja tego nie zrobiłem. Drugim reprezentantem Hogwartu jest Cedrik Diggory z Hufflepuffu.
Mam nadzieję, że z Tobą i z Hardodziobem wszystko w porządku
– Wiedziałem! – krzyknął Syriusz, ożywiając się. – Coś tu wyraźnie nie gra!
– Zawodnikiem? – zmarszczyłam brwi. – Jak to: ogłoszono? Nie może się po prostu wycofać? Dumbledore chyba nie ugina się przed tym kimś, kto tak zdecydował?
– Czara Ognia narzuca im coś… – burknął Syriusz, przebiegając wzrokiem po liście jeszcze raz. – Widzisz? Mówiłem, że coś się święci… Śmierciożercy na mistrzostwach, Szalonooki wraca, Harry’ego ktoś wrabia w niebezpieczny turniej… I to na pewno nie żaden uczniak, gdyby to było proste, to co drugi zawodnik miałby dwanaście lat… Poza tym, jak to się stało, że Czara wybrała dwóch zawodników Hogwartu? Ewidentnie zachowała się jak James po solidnym przygrzmoceniu czerepem o murawę po jednym z meczów, kiedy to myślał, że mówi się uszami i słucha otwartą gębą… To musiał ktoś dokładnie zaplanować…
– Tylko po co? – przestraszyłam się, odczuwając grozę.
– To mi nie wygląda na wesoły żarcik… – mruknął Syriusz. – Muszę się z nim skontaktować i porozmawiać. I nie mów, że to niebezpieczne! To syn Jamesa i Lily! Jesteśmy im to winni, nie sądzisz, kotku?
Rosemary wpadła na Harry’ego dopiero kilkadziesiąt godzin po tym szokującym wydarzeniu, gdy to Czara ogłosiła go czwartym zawodnikiem. Do tej pory starała się go unikać i przebywać z Ronem, ale rudy przyjaciel nie chciał iść z nią do biblioteki, więc teraz wracała stamtąd sama. Harry wpadł na nią na korytarzu, przemykając się po nim prawie przy ścianie, skutkiem czego spotkali się twarzą w twarz na zakręcie. Zapadła niezręczna cisza, gdy Harry obserwował Rosemary czujnie.
– Dlaczego mi nie powiedziałeś? – wypaliła głucho rudowłosa. – Ja też chciałam startować!
– Ty też? – parsknął Harry z wściekłością. – A ja sądziłem, że będziecie mi wierzyć…
– Wierzyć? Oszukałeś wszystkich, wciskasz do tej pory kit, że to nie ty i jeszcze chcesz, żebym ci uwierzyła?! Wsadził ci ktoś kiedyś nóż w plecy?
– Tak, teraz tak jest! – krzyknął Harry, czerwieniejąc. – Ty i Ron jesteście w tym mistrzami!
– Nie rób z siebie ofiary! To nie ty masz powód do zawodu!
– Wiesz co, mam dość wszystkich i wszystkiego – warknął Harry, próbując ją wyminąć. – Cześć.
– Jeszcze z tobą nie skończyłam! – Rosemary wyciągnęła automatycznie różaną różdżkę.
– Daj mi spokój! Skoro ty i Ron wzięliście sobie za punkt honoru, by mnie razem dręczyć, to chociaż róbcie to dyskretnie, we własnym gronie. Dwie biedne ofiary, uważające się za udręczone i przegrane, bo nie mogły puszyć się byciem reprezentantem i tym, jak to jest wykiwać Czarę…
Nie zdążył dokończyć, bo zaklęcie świsnęło mu koło ucha i uderzyło w jakiś ważny dzban, stojący nieopodal, roztrzaskując go na kawałki. Na nieszczęście, w tej samej chwili z jednej z licznych, niewielkich klatek schodowych wyłonił się profesor Gamp, mający dziś wybitnie kołtuński uśmiech.
– No no – zacmokał. – Panna Black wszczyna bójki na korytarzu i niszczy szkolne dobra… Wiedziałaś, że w tej wazie trzymano kiedyś niezwykle ważny organ, mianowicie serce samego Ulgotha Plugawego? Jak by to powiedzieli moi koledzy z grona pedagogicznego… szlaban. U mnie. Za godzinę.
– Ale… – zdołała tylko wydukać, lecz niestety, profesor już znikł za węgłem. Łypnęła więc spode łba w kierunku Harry’ego, który jedynie posłał jej wymowne spojrzenie i odszedł.
– Cholera! – bluzgała Rosemary, gdy jakiś czas później kierowała swe kroki do gabinetu nauczyciela starożytnych runów. – Na kij tam stała ta miska z sercem jakiegoś idioty Ulryka Cośtam… Chyba tylko po to, by ją rozpirzyć na pięćset kawałków przy lada okazji…
Wściekła na okoliczności, zdenerwowana konfrontacją z Harrym i rozdrażniona tym, że następne parędziesiąt minut spędzi w towarzystwie kołtuna od runów, zapukała do drzwi. Nauczyciel otworzył sam i kazał jej gestem wejść.
– Usiądź. – gdy to zrobiła, popatrzyła na niego wyczekująco spode łba. Uśmiechnął się, a był to szczególny uśmiech, na granicy przyjacielskiego, kombinatorskiego i jeszcze z nutą czegoś, czego Rosemary nie wychwyciła. – Cóż za wzrok. Rozumiem, że jestem twoim najgorszym wrogiem?
– Pan mi kazał przyjść na szlaban, bo rozwaliłam naczynie po jakimś-tam-kimś, a mógł pan to posklejać w sekundę! – prychnęła gniewnie Rosemary.
– Niewątpliwie masz rację… – zawiesił głos, lustrując ją dziwnie oceniająco. – Ale nie zaprzeczysz, że wyciągnęłaś różdżkę na naszego nobliwego reprezentanta… Poza tym, praca, którą ci teraz zadam, jest bardzo lekka, popiszemy dziś trochę. Który uczeń nie marzy, by odprężyć się po stresującym dniu i odetchnąć chwilę, skupiając się na każdej literce, którą napisze i to w tak interesującym towarzystwie, jak nowy nauczyciel runów?
Zaśmiał się szyderczo. Rosemary uniosła brwi, węsząc podstęp.
– Pomyślmy… Napiszesz mi dwieście razy takie coś: „Nie będę wszczynać bójek na korytarzach szkoły w Hogwarcie, ani dewastować niezastąpionych i niezwykle potrzebnych dóbr materialnych”.
– Ta miska w ogóle komukolwiek była potrzebna? – skrzywiła się Rosemary.
– Nie sądzę, ale tak masz napisać, bo bez tego byłoby to zdanie za krótkie.
Rosemary westchnęła, wściekła na wszystko co się rusza, po czym wyjęła pióro, kałamarz i pergamin i zabrała się do pracy. Panowała cisza, a listopadowy wiatr wył głucho za oknem. Profesor Gamp nie ruszał się, bo nie słyszała, by cokolwiek robił. Ciekawa, co porabia, uniosła rudą głowę znad pergaminu po czterdziestym drugim zdaniu. Trochę zbiło ją z tropu to, że cały czas patrzył na nią, a na twarzy malowało się coś dziwnego, jakieś obce rozbawienie. Rosemary nie powstrzymała potężnej fali ciarek, jaka nią wstrząsnęła i powróciła do pisania. Minuty wlokły się powoli w milczeniu. Po sto siedemdziesiątym ósmym zdaniu poczuła, że Gamp pochylił się nad pergaminem, by zerknąć, jak jej idzie. Znowu zdrętwiała, gdyż chytry błękit zawisł nad nią zaledwie kilka cali wyżej. Żaden profesor w Hogwarcie nigdy nie patrzył takim spojrzeniem, jednocześnie hipnotyzującym i przerażającym. Krzywy uśmiech wygiął jego wargi.
– Dobrze ci idzie, zostało tylko kilka. Pracuj dalej, różyczko. – nie zdążyła się cofnąć, ale jedynie wzdrygnąć, gdy puknął palcem wskazującym czubek jej nosa. Rzuciła się prawie na pióro, pragnąc ze wszystkich sił zakończyć jak najszybciej ten dziwaczny szlaban i wyjść już z klasy, więc zaledwie kilka chwil później błyskiem wrzuciła rzeczy do torby, nie patrząc na niedokręcony kałamarz, prawie podbiegła do biurka, o które opierał się Gamp i wręczyła mu drżącymi dłońmi pergamin. Szybko przeleciał wzrokiem treść, a potem jego spojrzenie spoczęło na niej nad krawędzią kartki. Dzielnie je wytrzymała, bo tym razem nie było w nim ani szyderstwa, ani czegoś dziwnego, a nawet pochmurności. Po prostu się w nią wpatrywał, jakby nieco zaciekawiony, wyczekujący, a może nawet przepraszający za coś. Nie powiedziała nic, po tym, jak obrzuciła go wyzywającym, dumnym spojrzeniem, po czym wyszła szybkim krokiem z sali, czując wszystkimi porami skóry, że odprowadza ją wzrokiem. Potem puściła się biegiem przez korytarze szkoły i zatrzymała dopiero niedaleko Grubej Damy, opierając o ścianę i dysząc ciężko. Wiedziała, że nie stało się nic takiego, po prostu ten konkretny profesor miał taki sposób bycia, ale dlaczego, u diabła, tak się w nią intensywnie, wręcz zachłannie wpatrywał? Poddała się morzu ciarek, które przelały się falami po jej ciele. Atrament rozprzestrzeniał się po powierzchni torby, wydobywając z niezakręconego kałamarza i skapywał czarnym strumieniem na milczącą posadzkę.