Startuj z namiNapisz do nasDodaj do ulubionych
   
 

Pamiętnikiem opiekuje się Doo!

[ Powrót ]

Wtorek, 15 Lipca, 2014, 04:50

107. Lodowate, gorące Boże Narodzenie

udało się nareszcie... pomogły mi Wasze komentarze, to naprawdę zachęca :)
nastepna pojawi się najwcześniej w połowie sierpnia, bo wyjeżdżam. dziękuję, że to przeczytacie.


– Bal? Jaki znowu bal?
Nicholas nie wiedział, jak czują się jakieś malutkie stworzonka, osaczone przez te większe, ale w tym momencie z całego serca łączył się z nimi w tym samym bólu. Jego brwi wygięły się, tworząc wdzięczny kształt renesansowej kopuły na środku czoła, a gardło samo wydawało niekontrolowane piski rozpaczy. Tamara parsknęła, gdy przyjrzała się tak skatowanemu piętnastolatkowi.
– Taki bal… taki bal z muzyką? – zapytał piskliwie.
– Taki z muzyką – przytaknęła z powagą czekoladowowłosa.
– Taki bal z odświętnym przytupem?
– Taki właśnie.
– Z podrygiwaniem bezwładnej masy?
– Z podrygiwaniem.
– I z umytymi włosami i zmienionymi gaciami?
– Nicholas! – parsknęła Tamara, obsmarkując swoją pracę domową.
– Nie śmiej się ze mnie! – Nicholas zaczął dziwacznie dyszeć, jakby przeszedł ciężki atak spazmów i przez chwilę wykonał parę ruchów, jakby posadzili go nagle za kierownicą pędzącej wyścigówki. – I może jeszcze mam zaprosić jakąś dziunię?!
– Nie, dziuni nie musisz, ale dziewczynę już chyba by wypadało…
– Co za tragedia! – złapał się za brązowe włosy. – Moje życie straciło sens!
– Nie dramatyzuj! – prychnęła Tamara, po czym uśmiechnęła się zjadliwie i pochyliła ku przyjacielowi, by kąśliwie zauważyć – Nie miałeś, tak a propos, porozmawiać z Cho?
– NIEEEE! – zawył Nicholas, a kilku Krukonów w salonie popatrzyło na niego potępieńczo. Położył sobie esej z eliksirów na głowie i rozpaczliwie ciągnął jego krawędzie w dół w akcie rozpaczy, jednocześnie wyglądając jak babulinka w chustce – To się nie dzieje naprawdę… Czego oczekujesz?
– Zaproś ją! – ucięła Tamara zdecydowanym tonem. – Przecież ją lubisz i całowaliście się…
– Cicho!!!
– Jakbyś nie zauważył, to twoje zachowanie wzbudza większe zainteresowanie – warknęła Tamara. – Jak miałeś tyle odwagi ją miętosić, to teraz ją zaproś! Wiem, że mężczyznom trudniej wychodzi sklecenie dwóch słów i pewien wysiłek intelektualny, niż czynności fizyczne, które często mają już niemowlaki, ale nie zaszkodzi ci o nią powalczyć! Wysil się!
– Daj mi spokój! – jęknął z przerażeniem Nicholas, sparaliżowany samą myślą o Cho.
Tamara w sekundę wrzuciła swoje rzeczy do torby i, tryskając iskrami wściekłości i potępienia, zastosowała się do jego jęku.
– Tamara! – zawołał za nią Nicholas, ale nie posłuchała, znikając na schodach do swej sypialni. Chłopak westchnął, wściekły na siebie i wlepił tępo wzrok w swą pracę domową. To czysty absurd, Tamara nic nie rozumiała…
Całował się z Cho pod koniec maja. Cały czerwiec, wrzesień, październik i listopad go unikała. Teraz był grudzień i nic się, rzecz jasna, w tym temacie nie zmieniło. Wciąż nie zamienili słowa. Nicholas dopiero teraz zaczął się zastanawiać, czy dobrze zrobił, pozwalając się jej odsunąć. Czy nie oczekiwała, że będzie o nią jakoś walczył? Że będzie próbował ją po tym wszystkim schwytać? Może tak powinien postąpić? Od razu wziąć się do roboty po wszystkim i ją zdobyć?
Dość tego. Weź się wreszcie, do cholery, w garść.
Wstał i kulejąc podszedł do stolika, przy którym siedziały cztery przyjaciółki Cho i jego koleżanki z klasy: Kendra, Marietta, Natalie i Priscilla. Już gdy do nich podchodził, zmierzyły go automatycznie nieprzyjemnymi spojrzeniami. Żeby je jeszcze bardziej zdenerwować, zastrzygł wilczymi uszami popisowo i uśmiechnął się pogardliwym uśmieszkiem.
– Hej, nie widziałyście Cho Chang? – zapytał, udając wielce niezainteresowanego odpowiedzią.
Dziewczyny wymieniły między sobą czujne spojrzenia, ale Priscilla, najmilsza z nich, wyjaśniła:
– Cho kilkanaście minut temu wyszła do biblioteki. Musiała tam coś ważnego zrobić…
– Dzięki, Priscilla – uśmiechnął się z wdzięcznością Nicholas i żwawo ruszył ku bibliotece, kulejąc. To jest ten moment. Moment działania. Nawet jeśli Cho się nie zgodzi na pójście z nim na bal, to będzie miał okazję wyjaśnić, porozmawiać, ułożyć sprawę. Podejrzewał, że jeżeli Cho się nie zgodzi, to tylko dlatego, żeby nie pójść z kimś, kto jest obciachowy. Było dość wcześnie, a że Cho nie prowadzała się po korytarzach z żadnym chłopakiem, przypuszczał, że nie zdążył jej jeszcze nikt inny zaprosić, więc nie mogła się wymigać jakimś posągowym przystojniaczkiem o łbie pustym, jak na posąg przystało.
Szkoła już opustoszała, bo było po szóstej wieczorem. Nicholas kulał tak szybko, jak tylko pozwoliły mu nogi i modlił się, by Cho nie odwidziało się i nie wróciła zupełnie inną drogą. Taka właśnie była wada Hogwartu: jego ogrom i zawiłość labiryntu sprawiały, że niezwykle trudno było kogoś złapać, a zwłaszcza, gdy miało się wszędzie tak daleko przez kulawe nogi.
Odetchnął z ulgą i jednocześnie poczuł, że się cały spocił jak flis, gdy usłyszał jej głos zza węgła. Konspiracyjnie przylgnął do ściany korytarza i wychylił się, by zerknąć, z kim Cho rozmawia przed drzwiami biblioteki.
Ogarnął go gniew i przerażenie.
– … to miło z twojej strony, Cedriku… – Chinka uśmiechała się uroczo w sposób, w jaki nigdy nie uśmiechnęła się do Nicholasa. – Nie spodziewałam się tego, ale bardzo się cieszę…
– A ja się cieszę, że się zgadzasz. – reprezentant Hogwartu, z którym rozmawiała Cho, delikatnie wyszczerzył białe zęby w uśmiechu. – Jako reprezentant będę tańczyć pierwszy taniec ze swoją partnerką, tak ci mówię, żebyś się nie zestresowała, gdy będziemy musieli zatańczyć.
– Nie ma problemu! – uśmiechnęła się wdzięcznie i zaległa cisza.
Nicholas pustym, martwym spojrzeniem obserwował Cho Chang i Cedrika Diggory’ego, gdy tak stali przed biblioteką, zaplątani w niezręczne, zarumienione milczenie. Nawet on wyczuł, jak powietrze wokół tej sceny wibrowało. Te subtelne spojrzenia, pełne słodkiego zakłopotania uśmieszki, gra ciała jej i jego… Chociaż życie pozwoliło mu tylko na jedno zauroczenie i pocałunek bez wzajemności, więc nie był nigdy w takiej sytuacji, nawet on został oblany chemią tego spotkania i wiedział, co to wszystko oznacza. Sam nie wiedział, jak bolesna mogłaby być świadomość, gdyby zdał sobie w pełni sprawę, że jeśliby był tam zamiast Diggory’ego, nie dostałby od Cho tego samego.
Odwrócił się powoli i odszedł w jakąkolwiek stronę. Przed oczami wciąż miał widok Cho i Cedrika. Czuł się jakby pusty w środku, jakby tępy. Co go zdziwiło, nie szargała nim rozpacz, lecz bardziej złość i swoiste poruszenie. Złość - bo kto wie, co mogłoby się wydarzyć, gdyby był szybszy, sprytniejszy, już w czerwcu. Poruszenie - bo skradł im chwilę pełną słodkiej niepewności, otrzymał trochę z blasku młodzieńczego zauroczenia, jemu zupełnie nieznanego, bo wypływało z dwóch stron. Poczuł się trochę tak, jakby ukradł kawałek smacznego tortu.
Bez słowa wszedł do pokoju Ravenclawu i wspiął się po schodach bez życia, wciąż mając przed oczami widmo spotkania tamtych dwojga. Rzucił się na łóżko i leżał tak bez ruchu dobry kawał czasu. Potem zorientował się, że Chandra wleciała do dormitorium z malutkim liścikiem i upuściła mu go na podołek. Pogłaskał swą sowią przyjaciółkę i otworzył kartkę.
„Jesteś tchórzem. Mam tego dość. Nic nie osiągniesz w życiu, zachowując się w ten sposób”.
Nicholas westchnął i nabazgrał na drugiej stronie: „Nie jestem. Właśnie się odważyłem i poszedłem ją zaprosić. Już z kimś idzie. I jeśli masz mnie dość, to znajdź sobie jakieś lepsze towarzystwo. Po co przyjaźnić się ze mną, nie?”.
Chandra wyleciała przez okno, by za chwilę wrócić z liścikiem.
„Wyjrzyj przez okno dormitorium”
Nicholas to zrobił i po prawej zobaczył obrażoną, czekoladową czuprynę, wystającą z okna sypialni dziewcząt. Tamara miała naprawdę nieciekawą minę.
– Ile się będziesz na mnie boczyć? – mruknął Nicholas do niej na tyle głośno, by usłyszała.
– Tyle, ile to będzie konieczne – rzekła obrażonym tonem, nie patrząc na niego.
– Dzięki… Jeszcze ty chcesz mnie ukarać? – spuścił wzrok na jezioro, rozlewające się przed nimi niczym gigantyczna kałuża. Dął grudniowy, zimny wiatr, a oni patrzyli na horyzont, próbując przełamać barierę, która narosła. – Cały czas mam wrażenie, że coś jest nie tak…
– Przyjrzyj się sobie… – zaczęła wojowniczo Tamara.
– Tak, wiem! – przerwał jej niecierpliwie Nicholas. – Mówię o tym właśnie!
Najwyraźniej straciła rezon, zaskoczona jego reakcją, a przynajmniej tak podejrzewał, bo nie patrzyli na siebie.
– Co robimy źle? – zapytał w przestrzeń. – Co ja robię źle?
– Jesteś uparty – burknęła Tamara. – Nie pozwalasz sobie pomóc. Czasem się czuję, jakbym taszczyła worek z cementem, bardzo oporny.
– I to jest źródło wszystkich problemów? Tak po prostu? – zapytał Nicholas.
– No nie wiem… – Tamara nieco się zmieszała. – Nasza przyjaźń jest dziwna.
– Jest inna niż wszystkie – stwierdził prostolinijnie Nicholas, z zachwytem obserwując, jak księżyc oświetlił srebrzystym blaskiem jezioro i statek Durmstrangu. Niedługo miał się zmienić w wilka.
– To dobrze? – zaniepokoiła się Tamara. – Bo coś mi tu nie pasuje!
– Wiesz, może miałaś na pęczki przyjaciół… Ja nie, zawsze przyjaźniłem się tylko z tobą. Jesteś moją najlepszą i jedyną przyjaciółką. Nie wiem, jak powinna wyglądać typowa przyjaźń.
– Przepraszam, ja nie chciałam… Nie, to nie o to chodzi…
Nicholas zerknął z ukosa na Tamarę, nieco speszoną jego ripostami. Chyba nastawiła się na kłótnie i obwinianie się nawzajem, ale on tak nie potrafił.
– Może my się nie umiemy przyjaźnić inaczej… – zmrużył oczy, rysując na lodowatej powierzchni parapetu abstrakcyjne wzory. – Ale wolę tak, niż wcale.
Zaległa napięta i jednocześnie pełna przemyśleń cisza. Nicholas znów zerknął z ukosa na Tamarę, ona patrzyła na niego, trochę z rozbawieniem, trochę niepewnie. Po chwili parsknął śmiechem, który był mu potrzebny, by rozładować smutek wewnątrz. Tamara ułożyła usta w udawany, obrażony dzióbek, po czym zniknęła na chwilę w oknie, by rzucić w niego świstkiem. W ostatniej chwili go złapał.
„Jesteś okropny! Już sama nie wiem, czemu się z tobą przyjaźnię!”
„Zgoda?” - nabazgrał i posłał w kierunku Tamary różdżką. Zrobiła minę, jakby się poważnie zastanawiała, po czym wysłała mu odpowiedź.
„Ale jak znowu się tak zaczniesz zachowywać, to ci nakopię. Co ty sobie myślisz, szczylu?!”
„Myślę sobie, że jest piękny księżyc i że pójdziesz ze mną na bal”


Rosemary wydała ciche przekleństwo, gdy kątem oka uchwyciła coś, co jej się zupełnie nie spodobało i skuliła się za regałem, upuszczając książkę do zaklęć. Jedno zielone oko wystawiła zza węgła delikatnie i obserwowała odrętwiała, jak profesor Gamp, który właśnie pojawił się w jej polu widzenia, schwycił jakąś podejrzanie wyglądającą księgę i równie podejrzanym krokiem podszedł do biurka pani Pince, pochylając się nad nią w nie mniej podejrzany sposób. Rosemary przeszły ciarki po plecach. Co robi o tej godzinie profesor runów w bibliotece, o tej godzinie, tego dnia, dlaczego, po co, na co, do cholery… Ostatnio ją jakby prześladował. Mimo nieustannego i czujnego obserwowania okolicy, nie udawało jej się skutecznie bronić przed wpadaniem na niego przynajmniej parę razy na dzień. Profesor Gamp był wszędzie. I wszędzie łypał na nią tą swoją skołtunioną twarzą. Lada moment mógł wyskoczyć zza węgła, przysunąć swoją twarz do jej ucha i wyszeptać…
– Co, Rozmarynku, na jakiego przystojniaczka tym razem się czaisz?
Rosemary zdrowo podskoczyła, depcząc po upuszczonej księdze od zaklęć, a po jej plecach przebiegł dreszcz. Ciężko dysząc z przerażenia, odrzuciła z czoła rude loki, które zasłoniły jej pole widzenia i odkryła, że to wredny, podły Fred, zaczajony na nią od tyłu.
– Nie bądź głupszy, niż jesteś! – oznajmiła z wyższością Rosemary, szybko ustawiając do porządku swój rezon. – Nie uciekam się do tak niegodnych zajęć. A teraz idź marnować czas gdzie indziej i nie psuj mi humoru jeszcze bardziej swoją obecnością!
– Uuu… Chyba wybraliśmy zły moment, Freddie! – George wysunął się nagle zza węgła, przy którym przyczajona była dotąd Rosemary, powodując u niej nerwowe drżenie serca. Każdy gwałtowny ruch ostatnio przysparzał jej, spiętej i czujnej, nie lada stresu.
– Każdy moment jest zły, jeśli chodzi o was! – wyśpiewała złośliwie czternastolatka. – A teraz przepraszam, zasłaniacie mi przestrzeń życiową i kradniecie powietrze…
Wyminęła George’a z godnością i z nosem na kwintę odeszła w swoją stronę. Udała, że szuka czegoś na jednym z regałów i poczęła się modlić, by Gampa już tu nie było. Przez cholernych bliźniaków straciła pozycję całkiem niezłą do obserwowania demonicznie uśmiechniętego profesora.
– Hej, cukiereczku…
– George, daj mi spokój… – burknęła niezadowolona, nawet nie odwracając się do Weasleya, który, jak dostrzegła kątem oka, oparł się o regał obok miejsca, w którym szukała nieistniejącej książki i szczerzył się w uśmiechu wybitnego idioty. – Nie widzisz, że nie mam nastroju?
– Dobra, hej, kwachu…
Rosemary spojrzała na niego z politowaniem przez ramię i rzekła:
– Nudzi ci się, czy po prostu obrałeś sobie za cel, by włóczyć się za mną i gadać o dupie Maryni, dopóki nie zatłukę cię z ulgą regałem?
– Cóż za finezja psychopaty… – wyszczerzył kły jeszcze bardziej. – Prawdziwa z ciebie dama z rodu Black! Ale nie po to tu przylazłem za tobą, by cię dowartościowywać. Pamiętasz, jak we wczesnym dzieciństwie prawie odgryzłaś mi nogę?
– Jak mogłabym zapomnieć o tym tryumfalnym wydarzeniu! – zadrwiła Rosemary.
Co prawda, miała być to noga Freda, ale… mniejsza.
– No, to jakby ci to… Ty mi kiedyś gryzłaś nogę, a teraz ja mogę podeptać twoje pantofelki! – poruszył brewkami, po czym zakończył swą wypowiedź uśmiechem kołtuna w najczystszej postaci.
Zrobiło się cicho, gdy Rosemary okrasiła George’a wzrokiem zdumionego bazyliszka.
– Spadłeś z miotły, czy z Wieży Północnej? – zapytała w końcu kąśliwie.
George zastanowił się przez chwilę, po czym znów się uśmiechnął zachęcająco i rzekł:
– Pomimo tego, że taka jesteś, wciąż liczę na to, że pójdziesz ze mną na bal i dasz się podeptać!
– Co?! A więc o to… Nie! Nie idę na żaden bal, nie mam ochoty, a zwłaszcza z tobą! – zaprotestowała gwałtownie panna Black.
– Tylko tak mówisz! – George puścił jej oko, jakiego nie powstydziłby się Gilderoy Lockhart.
– Przestań się ze mnie nabijać! Przecież widzę, że świetnie się bawisz!
– Ja generalnie się świetnie bawię. Na balu też się będę świetnie bawił i ty ze mną!
Wytknął jej język i odszedł.
– George! – krzyknęła za nim Rosemary, ignorując fakt przebywania w bibliotece.
– Tylko się ładnie ubierz! – odparł jej przez ramię George i zniknął za regałem. Rosemary stała jeszcze chwilę w samotności i gapiła się w to miejsce, gdzie zniknął. Westchnęła ciężko i ostrożnie wysunęła się z lasu regałów, obserwując okolicę. Co ciekawe, fakt, że pójdzie na bal z George’em Weasleyem nie był nawet tak zajmujący, jak to, by uniknąć konfrontacji z profesorem Gampem i ostrożnie wymknąć się do dormitorium Gryffindoru.


– Cholera jasna!
Tak Cosmo przywitał zaskoczonego Dracona na śniadaniu. Ten tylko stulił potulnie buzię.
– Nie, nie do ciebie mówię tym razem! – rzucił ze złością.
– Widzę, żeś wstał, Black, chyba nie tą nogą co trzeba – zadrwił Draco kąśliwie.
– Żebym ci nie powiedział, czym ty żeś wstał! – odwarknął Cosmo.
– Dobrze, już dobrze… – Draco się wycofał dla świętego spokoju, po czym zapytał, siląc się na uprzejmość – A mogę chociaż wiedzieć, co panicza tak wyprowadziło z równowagi? Sklątki?
– Sklątki?! – Cosmo zmierzył go pogardliwym spojrzeniem. – Weź nie oceniaj wszystkich pod kątem swoich egzystencjalnych problemów!
Zerknął na stół Gryffindoru, gdy Draco nie odparł, świadomie wycofując się z konfliktu z Cosmo. Młody Black szybko zauważył Melisę. Siedziała ze swoją paczką przyjaciół.
– Kogo zapraszasz, Goyle? – zapytał niewinnie Cosmo, po czym zawył śmiechem rubasznego wariata. Draco również zarechotał i uniósł brwi.
– A ty co? – stęknął Vincent, nagle wkurzony. – Taki jesteś, kurde, szybki w te klocki?
– Sorry, Vincent, przepraszam, nie chciałem cię urazić, mogłem się domyślić, że z tobą… – po czym Cosmo z wrzaskiem odbił wycelowany w niego nóż łyżką.
– Ja już wiem, z kim pójdę! – uśmiechnął się nieskazitelnie i bardzo teatralnie Draco, a połowa dziewcząt ze Slytherinu nagle uczyniła jakiś gest lub dźwięk, świadczący o ich istnieniu. Draco nachylił się do Cosmo i wycedził – A może razem zapolujemy? Każda tu jest nasza! Chcesz Dafne?
– Nie, ten zielony plebs nie dla mnie, ja chcę coś ekstra! – Cosmo rozejrzał się teatralnie i z wyższością po pozostałych stołach, udając, że serce mu nie pękło, gdy zauważył jedną Gryfonkę.
– Nie rozśmieszaj mnie! – parsknął Draco. – Jak Milicenta cię zechce, to będzie dobrze!
– Zawsze zadziwiały mnie twoje wewnętrzne rozterki, które omawiasz z samym sobą! – zripostował Cosmo. – A tak już serio, mój cytrynowy cukiereczku, to chyba żeś mózg zjadł teraz. Chyba nie sądzisz, że gwiazda mojego pokroju pójdzie z Mili!
– Wydaje ci się, że będziesz miał lepszą laskę, niż Pansy Parkinson? – prychnął Draco.
– Zapraszasz Pansy? – Cosmo westchnął z politowaniem i wstał od stołu. – No cóż, jeżeli według ciebie Pansy jest szczytem marzeń i wykładnikiem piękna…
Po czym zostawił przy stole Dracona z rozdziawioną buzią.
– Ale zjadłeś tylko jeden tost! – zawołał za nim Draco. – Gdzie idziesz?
– Jestem głodny! Na polowanie! – mruknął do siebie Cosmo, spinając się w sobie do działania.
Jakby tu ją zaprosić? Cały czas poruszała się z tymi Gryfonami, musiał użyć swej inwencji twórczej, albo po prostu podziałać na zasadzie ryczącego neandertala: przedrzeć się przez przeszkody łokciami i dobrnąć do celu bez skrupułów, może nawet porywając nieszczęsną niewiastę, chociaż to byłoby ryzykowne po majowym zdarzeniu. Jeszcze by mu zmarła ze strachu, tak wiotka się wydawała.
Cosmo zignorował stado rozchichotanych dziewcząt z klasy wyżej, które przecięły właśnie salę wejściową, w której się przyczaił. Niestety, cholerny bal (dla Cosmo był to już jeden zwrot i tak właśnie brzmiał) miał też tę wadę, mianowicie wszędzie towarzyszył mu akompaniament chichotów dziewczęcych. Z początku zastanawiał się, czy z boku nie wygląda to jak na filmie, na którym pojawianiu się jednego bohatera towarzyszy zawsze jeden i ten sam motyw muzyczny.
Powinienem być agresywny czy delikatny? Czternastolatek podrapał się po łepetynie tak gorliwie, że skutecznie doprowadziłby do palpitacji wszelkie wszy, gdyby je posiadał. Agresywny potrafił być i to nieźle, ale coś mu podpowiadało, że tym razem lepiej szybko odszukać w sobie delikatność…
– Konwencja, stary! – wysapał do siebie, pędząc po schodach na górę. Dobra, gdzie może być salon Gryfonów? Czując rozpacz, popędził do sowiarni.
– Sowy! – zawołał władczo, młócąc ramionami wokół smołowatej głowy. – Do mnie!
Spojrzały na niego, jakby się nawdychał sowich odchodów. Cosmo cmoknął niecierpliwie, po czym wyjął gwałtownie swoją różdżkę z czarnego bzu i omiótł je wzrokiem zabójcy. Jak na komendę wydały z siebie chóralny skrzek protestu i przerażenia, podskakując na grzędach. Wyglądały bardziej jak kwoki, ale im tego nie powiedział, w końcu były mu potrzebne, więc nie chciał ich obrażać. Zamiast tego machnął różdżką parę razy, a przed nim, na posadzce sowiarni rosła góra czerwonych i różowych róż. Gdy była już naprawdę olbrzymia, łypnął na sowy, które i jemu się przyglądały.
– Moja pierzasta braci! – zaczął kurtuazyjnie i ukłonił się, robiąc efektowną pauzę. – Robota jest.
Wciąż gapiły się na niego w uprzejmym zdumieniu.
– E! – cisnął w nie. – Czy sowy mnie słyszą?! Ty tam! Tak, do ciebie mówię, cwaniaro, tam w trzecim rzędzie, taka biała! Cho no tu, ty zaniesiesz te róże… do sypialni Gryfonek z drugiej klasy!
Sowa łaskawie przyleciała i chwyciła spore naręcze róż, po czym wyleciała. Cosmo roześmiał się tryumfalnie, po czym machnął, niczym batutą, w stronę ładnego puszczyka.
– Ty, przyjacielu, zaniesiesz te… Dobra, a za to ty tam!… ty zanieś to, ale ostrożnie! I rozsyp na łóżku panny Flaxenfield!
Cosmo wręczył garść płatków różanych w pazury jednej sowy. Nie mogła zbyt wiele ich zanieść, ale gdyby tak wysłać ich kilkaset, to może by zadziało…
– Tylko jej nie zapaskudźcie tego wyra! – wrzasnął za nimi rozkazująco. – Tego by jeszcze brakowało… Ty, chodź tu! Do ciebie mówię, wyglądasz trochę, jak zasikany śnieg… Mniejsza…
Sowa o kolorze pobrudzonego śniegu podfrunęła do niego i z najwyższą godnością chwyciła część przesyłki. Za nią poleciały następne, a stosik się zmniejszał.
– Ty! – krzyknął Cosmo. – Obsikany śniegu! Dopilnuj, by wszystko dobrze wyglądało i żeby obciachu nie było! A ty…
Zbliżył się łapczywie do ostatniej, wymachując ostrzegawczo różdżką, a ona jeszcze bardziej wybałuszyła oczy. Głupia jakaś, pomyślał.
– Ciebie obdarzę specjalną misją… – mruknął, po czym wyciągnął z torby kawałek pergaminu i kałamarz i nabazgrał liścik. – Połóż to na łóżku Melisy Flaxenfield. To bardzo ważne! Los świata jest w twych szponach, sowo!
Gdy już opróżnił z wszystkich mieszkańców sowiarnię, zatarł ręce i popędził na dalszą część misji. Wiedział, że Melisa może nie odkryć niespodzianki jeszcze przez wiele godzin, ale trudno. Wolał te kilka godzin na nią poczekać w umówionym miejscu, niż nic nie zrobić i przegapić szansę.
Schował się w pustej salce niedaleko sali wejściowej. Była malutka, w zasadzie musiała pełnić chyba tylko rolę większego składziku na miotły, ale Cosmo był pewien, że bywała potrzebna podczas jakichś szkolnych uroczystości. A teraz miała mieć równie ważną funkcję.
Przycupnął gdzieś w kącie, coraz obficiej się pocąc. A co, jeśli Melisa nie przyjdzie? Jeśli zobaczy sypialnię w różach i oleje liścik? A może sowy nie zrobiły tego wszystkiego jak należy, może się zemściły za ten obsikany śnieg? A może Melisa nie lubi róż? A co, jeśli Filch tu wejdzie?
Te pytania zżerały jego mózg od środka do tego stopnia, że nie mógł sobie poradzić w tej ciszy i nastroju oczekiwania. Zdenerwowany, toczył wzrokiem po gołych ścianach i byle jak poustawianych ławkach, które ktoś tu wcisnął, gdy nie były już potrzebne w żadnej sali na piętrach.
Nie wiedział, ile spędził w salce, stresując się każdym podejrzanym dźwiękiem z zewnątrz. Zdążył już kilka razy ochłonąć i spocić się na nowo, gdy wreszcie ktoś zajrzał do salki. Cosmo przybrał właściwą mu minę i postawę pana i władcy i łaskawym wzrokiem omiótł przybysza.
– Siostra? – uniósł jedną brew i przeciwległy kącik ust, szczerze zdumiony.
Jego drobna, dwunastoletnia siostra stała w lekko uchylonych drzwiach, ostrożnie omiatając wzrokiem salę, najwidoczniej wysłana przez resztę w roli mięsa armatniego. Sara nie zdążyła wyrazić głośno dezaprobaty na widok starszego brata, gdyż do sali wepchnęła się, niczym rozjuszona pani niedźwiedziowa, jej blondwłosa przyjaciółka.
– HA! – jej przenikliwy, ordynarny odgłos, wydobyty wdzięcznie z buzi zmusił Cosmo do syknięcia i złapania się za głowę. – Wiedziałam, że powinnyśmy pójść z tobą! Zobacz!
Chyba tylko z przejęcia własną nieskazitelną intuicją tak bezceremonialnie złapała kogoś stojącego na korytarzu za poły i wrzuciła prawie do sali. Tym kimś była Melisa, która natychmiast na widok Cosmo z osoby o nieco przestraszonej i lekko zaciekawionej minie zmieniła się w kogoś, kto właśnie zobaczył najmroczniejszą bestię ze wszystkich dostępnych wymiarów.
– Wiedziałam, że ten liścik sprowadzi cię tu, do tego psychola, który pewnie by cię zamęczył na śmierć! – zaskrzeczała blondynka.
– A jeszcze chwilę temu mówiłaś, Charlotte, że po prostu chcesz zobaczyć tego romantycznego przystoj… – zaczęła Sara lekko chłodnym tonem, ale dziewczyna jej przerwała:
– Cicho, nieprawda! Czułam podskórnie, że coś jest nie tak! – zwróciła się z powrotem do Cosmo – Ty byś nam ją tu zamknął i zabił, wcześniej torturując, wszyscy Ślizgoni tak robią!
– Skoro wszyscy tak robią, to czemu jeszcze nikt nie umarł, skatowany w komórce? – zapytał Cosmo, unosząc brwi.
Zaległa cisza, wywołana burzliwymi procesami myślowymi Charlotte, zajmującymi ją tak skutecznie, że zamilkła. Cosmo postanowił odzyskać szansę i odezwał się do siostry:
– Wbrew obiegowej, niezwykle krzywdzącej opinii, Ślizgoni tak NIE ROBIĄ, dlatego chcę cię poprosić, czcigodna Saro Lily Black, żebyś wyprowadziła na zewnątrz ten chodzący generator dźwięku i zostawiła mnie samego z twoją urokliwą koleżanką, przed którą starają się mnie nieskutecznie bronić…
– O NIE! – wrzasnęła Charlotte, podchodząc na swoich przysadzistych nóżkach do Cosmo, co nie zrobiło na nim wielkiego wrażenia, nawet gdy jej tłusta piąstka zamachała mu niebezpiecznie przed nosem. – NIE ODDAMY BEZ WALKI MELISY, NIE BĘDZIESZ JEJ JUŻ WIĘCEJ KRZYWDZIĆ!
– A czy ktokolwiek mówi, że ja ją chciałem skrzywdzić? – warknął niecierpliwie Cosmo, po czym rzekł słodko – Przesuń się, Prosiaczku…
Ominął Charlotte i podszedł do Melisy, która się mimowolnie skuliła. Spojrzał jej prosto w oczy.
– Wcale nie chciałem cię skrzywdzić… – rzekł najwilgotniejszym, romantycznym głosem, na jaki go było stać. – Do dziś mam ochotę wyrwać sobie mózg z korzeniami i zagrać nim w quidditcha, żeby zapomnieć, o tym co ci zrobiłem!
Może to tylko przewidzenie, ale miał wrażenie, że Melisa się prawie… ustosunkowała pozytywnie do niego? Kątem oka nawet dostrzegł, że Sara się lekko uśmiechnęła, tak więc, rozochocony na całego, brnął dalej:
– Więc, w ramach rekompensaty chciałem cię AUU!!!
– JAK MNIE NAZWAŁEŚ?! – dziki wrzask szyszymory omiótł go od tyłu. Najwidoczniej Charlotte wreszcie zorientowała się, że właśnie została ochrzczona Prosiaczkiem.
Cosmo obrócił się i cofnął do tyłu, nieco zestresowany przerażającymi brzytwami, jakie można było zaobserwować w niebieskich oczach Charlotte.
– Poczekaj, ja wcale nie miałem nic złego na myśli, trochę mi przypominasz świnkę, a że nie wiem, jak się nazywasz… – zaczął Cosmo, wyciągając przed siebie ręce niczym tarczę.
– Ja ci dam świnkę… – wycedziła szaleńczo Charlotte, odchodząc od zmysłów.
– AAAAA! – pisnął Cosmo wysoko i długo, chowając się za Sarą.
– Ach! Tu jesteś!
Do sali wszedł Draco, zerknąwszy z wyższością na trzy dziewczyny i skulonego za Sarą przyjaciela.
– Wiedziałem, że to ty inicjujesz te dziwne dźwięki! – warknął blondyn. – Co ty tu robisz z…
Nie dokończył, krzywiąc się, jakby miał do czynienia ze stertą psich odchodów.
– Pansy ze mną idzie! – objaśnił łaskawym tonem celebryty, zwracając się z powrotem do niego. – Chodź, spitalamy stąd i upolujemy ci jakąś godną ciebie dziewoję, nie możesz pójść z byle plebsem…
– Draco, zrozum, ja właśnie sobie poluję… To znaczy…!
– ONA Z TOBĄ NIE PÓJDZIE, ZBOKU!!! – ryknęła mu do ucha Charlotte. – POLUJ SE GDZIE INDZIEJ!!!
– MOŻE NIECH ONA SAMA ZDECYDUJE!!!!!! – odwdzięczył się pięknym za nadobne Cosmo, a Charlotte aż się skuliła, zaskoczona zdolnościami płuc czternastoletniego Blacka.
Wszyscy spojrzeli na Melisę, która z lękiem wpatrywała się w Cosmo. Czarnowłosy posłał jej błagalne spojrzenie. Błagam, zgódź się, przecież ja cię nie skrzywdzę już nigdy więcej!…
– Co? – Draco ryknął śmiechem, przerywając napiętą ciszę, gdy zorientował się, o co biega. – To chcesz zaprosić tę szlamę na bal? JĄ?
– Draco! – syknął ze złością Cosmo, czerwieniejąc z wściekłości.
– Zdziadziałeś kompletnie na starość… Co to, wilk zakochał się w owcy? Ale nie, stary, ja cię znam, tobie chodzi o coś zupełnie innego! – rechocząc, blondyn trącił Cosmo łokciem. – Liczysz na to, że zobaczysz więcej, niż ostatnim razem, kiedy się nią bawiliśmy, mam rację? Ha, dobre!
– Jak śmiesz… – zadudnił Cosmo, kręcąc głową, zupełnie czerwony, ale było za późno.
Melisa miała rozszerzone oczy, jakby dopadła ją jakaś trauma z dawnych dni, po chwili wydała z siebie suchy szloch i wybiegła z sali po tych słowach.
– Nie, czekaj! – zawołał za nią Cosmo, czując rozpacz. – Poczekaj, ja nie…!
– Melisa! – Sara wyprzedziła Cosmo i dogoniła przyjaciółkę u stóp marmurowych schodów w sali wejściowej, gdzie czaiła się pozostała część paczki, mianowicie trzech chłopców.
– Widzisz? – warknęło mu coś przy uchu, po czym poczuł, że Charlotte złapała go za poły szaty i popchnęła mocno. – Cóżeś narobił!? Daj jej wreszcie spokój!
Cosmo, nieco oszołomiony i stojący samotnie niczym wysepka na środku sali wejściowej obserwował, jak Charlotte dołącza do pozostałej grupki, skupionej wokół Melisy i pocieszającej ją.
– Skrzywdził cię?
– Co on tam robił?
– Czekaj, zaraz mu…
Cosmo poczuł, jak jego twarz powoli wykrzywia się w tak potwornym, wściekłym grymasie bólu, nienawiści i wszelkich złych emocji, a najdziwniejsze było to, że nie mógł zatrzymać tego procesu.
– Świetnie! – krzyknął ze złością, prawie przez łzy, w stronę grupki Gryfonów, łypiącej na niego niezbyt przyjaźnie, po czym zrobił zgrabny wiraż i wmieszał się w tłum dziewcząt z Beauxbatons, który właśnie wkroczył do sali wejściowej. Od razu wiedział, która jest najładniejsza. Kompletnie się nie zastanawiając nad skutkami i poziomem szaleństwa jego desperackiego, nieprzemyślanego planu działania, podszedł do wyczajonej łani.
– Jesteś niesamowicie piękna – oznajmił głośno pewnym siebie tonem. Dziewczyna chyba go zrozumiała, bo uśmiechnęła się delikatnie, a jej koleżanki zachichotały. – Jak masz na imię?
– Brigitte – oznajmiła drgającym, melodyjnym głosem. Szczęściem, chociaż była od niego starsza trzy lata, różnica nie była wcale prawie widoczna, a wzrostem nawet ją lekko przewyższał.
– Sądząc po tym, jaka jesteś ładna, pewnie masz już kolejkę chętnych na ten choler… na bal?
– Nie rozumi… – zmieszała się Brigitte.
– Czy chcesz iść ze mną na bal bożonarodzeniowy? – zapytał Cosmo cierpliwie i głośno.
Dziewczyna (i jej koleżanki) zmierzyła wzrokiem Cosmo od stóp do głów, wyraźnie zadowolona.
– Ja chcę iść – potwierdziła skinieniem głowy i uśmiechnęła się kokieteryjnie, a jej koleżanki zachichotały.
– Świetnie, moje gratulacje! Ale ze mną? – upewnił się Cosmo, wskazując na siebie. Z tymi obcokrajowcami!…
– Tak, naturallement!
Chichocząca grupka go minęła, a kiedy wreszcie został sam, znów spojrzał na paczkę Gryfonów, mierzących go nieprzyjaźnie.
– Chodźmy już, co tak sterczycie? – fuknęła nań Charlotte i cała szóstka obróciła się w stronę marmurowych schodów. Cosmo obserwował jeszcze jakiś czas z rezygnacją zacięte spojrzenie Melisy, które mu posłała, zanim nie odwróciła się i nie wspięła za przyjaciółmi na górę. Syknął do siebie, zakrywając twarz dłońmi. Zupełnie nie rozumiał, co przed chwilą zrobił.


To Boże Narodzenie jawiło się jak żadne inne. Nicholas dziś zjadł tylko dwie dokładki zamiast czterech, a to oznaczało, że ewidentnie mu coś dolegało. Myśl o balu przeszywała regularnie jego mózg jak strzała, a ilekroć tak robiła, Nicholas tupał nogą w złości i gwałtownie zdzielał głowę, czym popadło, czym naraził się na opinię osoby w stanie zaawansowanej schizofrenii. To, że miał iść z Tamarą, było dość zwyczajną sytuacją, ale tańczenie! Nie mieściło mu się w głowie wykonanie tej czynności. I jeszcze do tego Cho, piękna, nieskazitelna Cho, tańcząca z tym wymuskanym patałachem… Cóż za tortury, oglądanie przez kilka godzin ich razem…
Cały dzień unikał Tamary. Nie chciał, żeby widziała, jak bardzo cierpi z powodu tego balu. Sądził, że to nie byłoby zbyt miłe. Przecież to nie była jej wina, że podobała mu się Cho i że całował się z Cho, i że od początku lubił tylko Cho, i Cho, tylko Cho, nieustannie w jego myślach…
Ech. Wyglądam, jak kompletny kretyn, pomyślał, przeglądając się w lustrze, gdy już ubrał odświętną szatę. Nie. Dobrym słowem byłoby „wyżęty, stary mop, leżący bezradnie na ziemi”. Przeczesał sterczące włosy palcami, żeby nie wyglądały jak pół dupy zza krzaka, i z ciężkim westchnięciem osoby konającej w męczarniach, zszedł do salonu Ravenclawu. Dotarło do niego, uruchamiając specjalną funkcję w jego mózgu, sygnalizującą „Znowu przesrane”, że nikogo nie ma. Jęknął, gdy tylko omiótł nieprzytomnym spojrzeniem zegarek, że bal trwał już od piętnastu minut.
Czemu ja zawsze muszę wszystko…!
Przeklinając siebie w duchu, że leżał tyle w sypialni i marzył o Cho, że zupełnie zapomniał o wszystkim, popędził na dół. Zamek kompletnie opustoszał, nawet duchy musiały się zgromadzić tam… właśnie, gdzie? Dumbledore chyba coś wspominał o tym, GDZIE ma bal się odbyć, ale Nicholas naprawdę nigdy nie słuchał tych wszystkich przemówień dyrektora…
– Logiczne by było, żeby bal się odbył w Wielkiej Sali, ale… znając moje szczęście i cały ten cholerny Hogwart, to może być równie dobrze u wielkiej kałamarnicy… – pogłówkował trochę i postanowił sprawdzić, czy rzeczywiście tam jest bal. Ku jego uldze, okazało się, że miał rację, no i dobrze trafił. Istniało jeszcze przecież ryzyko, że się zgubi w tym całym zamieszaniu i w ogóle nie znajdzie Wielkiej Sali, Nicholas dobrze znał możliwości swojej głowy…
Kiedy wśliznął się do Sali, bal już trwał. Pary wirowały na parkiecie, orkiestra grała i nikt specjalnie nie zauważył spóźnialskiego. Nicholasa w zasadzie to już mało obeszło, bo dopiero teraz dostrzegł piękno lśniących od sztucznego szronu ścian. Tak go ten widok zajął, że stał pod drzwiami dobre kilka minut z rozanieloną twarzą. Ekstaza na widok ścian ustąpiła jednak silniejszej - na widok stołu zastawionego do uczty. Piętnastolatek ruszył w obranym kierunku niczym zombie, ale na chwilę przystanął. Co z Tamarą? Chyba powinna na niego gdzieś czekać, prawda? Podrapał się zdrowo w łepetynę i dotarło do niego, jak Tamara musi być na niego wkurzona. Może lepiej jej już dziś nie denerwować swoim widokiem, tylko spróbować podwędzić udko kurczaka, lub tak z sześć, i zmykać w podskokach na górę?…
Podszedł do stołu Ravenclawu, ale jedzenia nie było, tylko puste talerze i karty z menu. Nicholas okazał pewne zaniepokojenie, ale zaklął pod nosem, bo tak inteligentnie podkradł się po kurczaki, że wylądował prosto pod nosem Tamary.
– Cholera!
– Tak, ja też cię witam… – czekoladowowłosa zmierzyła go chłodnym spojrzeniem, podobnie do koleżanek, które stały obok nich.
– Tamara, przepraszam, nie chciałem… Ja tylko…
– Daj spokój! – Tamara prychnęła z goryczą. – Gdyby ci tylko zależało na mnie… Specjalnie do ciebie nie poszłam, by cię nie wyciągać siłą z sypialni, by zobaczyć, jaki jest poziom naszej przyjaźni… Naraziłeś mnie na kompromitację. Zapomniałeś o kimś, kogo uważasz za przyjaciela.
– Nie, to nie tak! – zaprzeczył gwałtownie Nicholas, ale czuł boleśnie, że Tamara ma rację. Nie zdążył jednak powiedzieć czegoś na swoją obronę, bo właśnie podeszła do nich spora grupka typowych ciach, wszystkich z Ravenclawu i wszystkich wyglądających zresztą tak samo.
– Już jesteśmy, laseczki! – jeden z nich wywalił cały garnitur świecących aż zębów i zgodnie obrzucili Nicholasa gburowatymi spojrzeniami. Cała grupka, to znaczy ciacha i „laseczki”, odeszła w stronę parkietu.
– Ale… Hej! – zawołał w powietrze Nicholas i rozdziawił usta w ciężkim szoku. Tamara po prostu zignorowała go kompletnie, wywijając z jednym z przystojniaczków. Najwyraźniej nie miała Nicholasowi już nic do powiedzenia tego wieczora, ich konwersacja dobiegła końca. Najgorsze było to, że nagle, obok obłapianej przez przystojniaczka Tamary, pojawił się znikąd duet wieczora, czyli Cho z Diggorym, tym cholernym, nobliwym Diggorym… który na pewno pamiętał o balu. Nicholas poczuł, że tego za wiele. Obserwował Tamarę z rosnącą wściekłością. Dopiero teraz dostrzegł, że bardzo ładnie wygląda i zrobiło mu się jeszcze bardziej głupio. Machnął ręką w powietrze, czując beznadziejną rezygnację, odwrócił się na pięcie i wyszedł z Wielkiej Sali, idąc samotnie do domu.


Bal Bożonarodzeniowy trwał już dobre dwie godziny, ale nic nie wskazywało na to, by miał się rychło skończyć. George Weasley i Rosemary Black, stojący obok siebie pod roziskrzoną szronem ścianą, wymienili spojrzenia - George urodzonego podrywacza, Rosemary zmęczonej babuliny. George kiwnął głową w kierunku parkietu i zanim Rosemary zdążyła pokręcić swoją przecząco, już została zaciągnięta do pląsania odnóżami wśród pozostałej braci uczniowskiej i nauczycieli. Niestety, nieśmiała nadzieja Rosemary, że pan Gamp nie lubi balu i zostanie tego wieczora w swym pokoju z książką i ciepłymi skarpetami na nogach rozwiała się szybko, gdy tylko dostrzegła go wśród innych nauczycieli. Wyglądał przystojnie w czarnej szacie dobrej jakości i niedbale rozczochrany, ale sam jego widok był dla Rosemary niezbyt ciekawy. Owszem, gdyby nie wpadała na niego w przeciągu tego miesiąca i nie obserwowała na jego twarzy kilkukrotnie uśmieszku przyprawiającego ją o ciarki, to pewnie byłoby jej wszystko jedno.
George wymęczył ją kilkoma tańcami, nie mówiąc za wiele. Zachowywał się według niej nieco podejrzanie, był lekko nieobecny. I często zerkał na stół, przy którym siedziało grono pedagogiczne.
– Jak się bawicie? – przerwał im jego brat bliźniak, wskakując nagle między nich.
– Ja się bawię świetnie! – zawołał wesoło George. – A gdzie Angelina?
– Zostawiłem ją na chwilę z Katie i Alicją. Niech sobie poplotkują. A my, braciszku… Przepraszamy pannę bardzo, mamy pilną sprawę do załatwienia z Ministerstwem! – zwrócił się nagle Fred do Rosemary i szybko wycofali się z tłumu. Rosemary wzruszyła ramionami i spróbowała wyczaić swoich przyjaciół. Dostrzegła całą trójkę nieopodal, więc ruszyła w ich kierunku. W ostatniej chwili przystanęła, bowiem ze zdziwieniem z dystansu już dostrzegła, że Ron i Hermiona ostro się o coś kłócą, a Harry stoi obok, nieco skonsternowany.
– …Więc dowiedz się, że ani razu nie zapytał mnie o Harry'ego, o nic…
– A więc ma nadzieję, że pomożesz mu zgadnąć, o czym wyje jego jajo! Już widzę, jak skłaniacie do siebie główki podczas tych uroczych wspólnych posiaduch w bibliotece…
– Nigdy bym mu nie pomogła w odgadnięciu, co oznacza wycie jego jaja! Nigdy. Jak mogłeś coś takiego powiedzieć… przecież dobrze wiesz, że życzę wygranej Harry'emu. I Harry o tym wie, prawda, Harry?
– Okazujesz to w bardzo dziwny sposób.
– Ten cały turniej ma służyć nawiązaniu przyjaźni z czarodziejami z innych szkół!
– Wcale nie! Tu chodzi o zwycięstwo!…
Rosemary zmarszczyła brwi, słysząc tę dziwną konwersację. Wiedziała, w przeciwieństwie do Harry’ego i Rona, że Hermiona została zaproszona przez Wiktora Kruma, ale nie spodziewała się takiej reakcji ze strony Rona. Była przekonana, że Ron podnieci się możliwością przeniknięcia do bliskiego kręgu znajomych samego Kruma i już była gotowa się nawet o to z Hermioną założyć. Tymczasem Ron robił jej najwyraźniej publiczne sceny zazdrości. Harry i Rosemary na odległość wymienili wymowne spojrzenia i Rosemary ruszyła w kierunku przyjaciół, by uspokoić Rona.
– Nie uważasz, że dama nie powinna chodzić po parkiecie sama, gdy jest na balu?
Ktoś zasłonił jej przyjaciół, stając na drodze. Rosemary zatrzymała się raptownie, zanim nie uderzyła w tors tego kogoś i uniosła głowę do góry, czując silne napięcie. Łagodny, poufały uśmiech profesora Gampa odbił się na jej ciele elektrycznym wstrząsem. Oszołomiona, otrząsnęła się dopiero wtedy, gdy poczuła jego dłoń delikatnie kładącą się na jej talii. Drugą chwycił jej dłoń i poprowadził do delikatnego, subtelnego, wolnego tańca. Nie potrafiła powstrzymać dreszczu, który przeciął każdy skraweczek jej skóry. Profesor Gamp tylko się uśmiechał, jego przenikliwy wzrok majaczył nisko nad nią. Chociaż jej serce pulsowało przerażeniem i szokiem, w mózgu zrodziła się okropna myśl: „Przystojny jest nawet”.
Rosemary miała na sobie zwiewną sukienkę koloru chabrowego, z bufkami i szarfą zawiązaną pod biustem, która profesor po chwili pochwalił łaskawie, twierdząc, że jest jej ładnie w tym kolorze. Młoda panna Black podziękowała jedynie sztywno.
– Coś taka spięta? – zapytał drwiąco po chwili.
– Wydaje się panu – odparła wyniośle, wciąż nie spuszczając buntowniczego wzroku z jego oczu.
Gamp zrobił coś kompletnie nieprzewidzianego, to jest przewiesił ją sobie przez ramię jak w jakimś namiętnym, latynoskim tańcu. Rosemary poczuła, że serce podjechało jej do gardła, lecz na szczęście po jakimś czasie się wyprostowali.
– Teraz się trochę rozluźniłaś! – zaśmiał się drwiąco i uniósł brew. Rosemary okrasiła to spojrzenie równie wyzywającym i drwiącym, by nie być na przegranej pozycji. Do końca tego niemiłosiernie długiego tańca mierzyli się jedynie napiętym spojrzeniem, Rosemary wyzywającym, Gamp tajemniczym i na pewno nie właściwym spojrzeniu, jakie powinien kierować nauczyciel w kierunku uczennicy. Gdy tylko ostatnie nuty zabrzmiały, Rosemary szybko się zmyła, pozostawiając Gampa nieco zdezorientowanego. Udało jej się wmieszać w tłum i skryła się za grupką Puchonów. Po chwili spróbowała wyłowić wzrokiem jej koszmar senny, ale Gampa nigdzie nie było. Przesunęła się więc bardziej w kierunku jednego ze stołów, który pełnił funkcję bufetu dla spragnionych. Rosemary wysunęła się nieśmiało zza misy ze świątecznym ponczem. Zapach cynamonu wiercił jej w nosie, kichnęła więc cichutko w dłoń.
– Ach, więc tu się skryłaś! – głos jej partnera, rudego George’a, przeszył jej czujność. – Niezła z ciebie kombinatorka, Rosie!
– Wcale się nie skryłam! – fuknęła oburzonym tonem Rosemary, ale George jej nie słuchał, tylko zaciągnął nieszczęsną na parkiet, pomiędzy tłum par. Trzeba było przyznać, że tańczył dobrze, a nawet lepiej, niż na początku balu. Był też uśmiechnięty w dziwaczny sposób.
– Coś załatwiliście? – zagadnęła, patrząc wyzywająco w jego oczy.
– Kto? Co załatwiliśmy? – George udał zdziwionego.
– Nie cygań mi tu, przecież byłam przy tym, jak Fred kilka minut temu do nas podszedł i udaliście się w kierunku Bagmana. Poza tym, co oznacza ten uśmieszek, jak nie kolejne knucie czegoś?
– Niech ciebie już o to nie boli główka – zawołał George i wykonał z Rosemary coś na kształt piruetu. Krzyknęła krótko, ale z George’em nie było żartów. Tańczył tak energicznie, jak nigdy przedtem, raz po raz rzucając nią, ale zawsze w kontrolowany sposób.
– Muszę ci powiedzieć, że wyglądasz naprawdę zjawiskowo – uśmiechnął się do niej.
– Powiedział George po dwóch godzinach balu – prychnęła Rosemary, ale poczuła się miło.
– Nikt nie kwestionuje tego, że wyglądasz dobrze… – George zakręcił nią niebezpiecznie. – Jakbyś się jeszcze częściej uśmiechała i rzadziej ciskała krzesłami w Bogu ducha winnych ludzi…
Rosemary nic nie powiedziała, wciąż dość odrętwiała. George chyba to zauważył, więc przysunął się trochę bliżej i spytał:
– Chcesz stąd wyjść? Wyglądasz dość blado.
– Chyba tak… Wyjdźmy, trochę tu duszno… – Rosemary, jak zwykle, nie okazała słabości, ale obecność George’a wyzwoliła w niej falę ulgi, dziwaczne, domowe uczucie bezpieczeństwa blisko przy kimś swojskim, kimś, kto nie jest czterdziestoletnim nauczycielem.
Wyłonili się z zatłoczonej Wielkiej Sali na zewnątrz. Chociaż było zimno i prószył śnieg, powietrze niesamowicie orzeźwiło ją i pozwoliło odetchnąć i odciąć się w jakimś stopniu od ciężkich, kleistych myśli o panu Jamesie. Ominęli parę krzaków róż, w którym niewątpliwie kotwasiło się kilkanaście par i przycupnęli w mniej eksploatowanej części tarasu. Stąd muzyka, która dobiegała z Wielkiej Sali, wydawała się odległa jak ze snu, obecność Gampa też była mniej prawdopodobna, za to cisza śniegu i nocy okryła ich grubym kocem. Rosemary odprężyła się nieco.
– Coś cię trapi? – zagadnął w ciszy George.
– Nie – skłamała gładko Rosemary.
Wyczuwała na sobie wzrok George’a, przenikliwy, być może doprawiony szczyptą troski. Czuła się bardzo dziwnie po tańcu z profesorem Gampem. Towarzyszył jej smutek, jakiś rodzaj niepokoju i strachu, ale też zrezygnowanie i… zaintrygowanie.
– Mam wrażenie, że zaraz pęknę z emocji – wyrzuciła z siebie wreszcie. – Niemiłych emocji.
George nic nie powiedział, obserwując ją i analizując. Była mu za to wdzięczna. Nie życzyła sobie kolejnych porad i mądrych głów, potakujących nad nią cierpliwie.
– Mówi się, że… – George wywalił garnitur zębów, poprzedzający jego wypowiedź jak werble. – Kiedy widzisz smutną dziewczynę, nie dociekaj, co jej jest. Po prostu ją przytul.
– Chciałbyś! – parsknęła. – Ja się nie przytulam.
– Nie?
– Nie.
– To chociaż ze mną zatańczysz, nie?
Rosemary spojrzała przez ramię na George’a dość wątpiącym spojrzeniem, ale chwilę później uśmiechnęła się do niego, chyba po raz pierwszy w życiu, i wstała. Z oddali płynęła powolna i delikatna melodia. George chwycił ją podobnie, jak poprzednio Gamp, za talię i dłoń, ale Rosemary nie przeszkadzało, że był tak blisko - w końcu znajdowali się na grudniowym chłodzie i ciepło jego ciała było przyjemniejsze niż zimna, kamienna ławka. Nie zaprotestowała też, gdy przysunął się bliżej i czule wtulili się w siebie w śnieżnej ciszy, tańcząc wolno do delikatnej, szepczącej melodii. Rosemary przytuliła twarz do jego ramienia, które znajdowało się na tym samym poziomie, po czym odetchnęła gdzieś w sobie z ulgą. Płatki śniegu tańczyły subtelnie do tej samej melodii.


ciąg dalszy nizej

Komentarze:

Brak komentarzy.

 
Twój komentarz:
Nick: E-mail lub strona www:  

| Script by Alex

 





  
Kolonie Harry Potter:
Kolonie Travelkids
  
Konkursy-archiwum

  

ŻONGLER
KSIĘGA HOGWARTU

Nasza strona JK Rowling
Nowości na stronie JKR!

Związek Krytyków ...!
Pamiętnik Miesiąca!
Konkurs ZKP

PAMIĘTNIKI : KANON


Albus Severus Potter
Nowa Księga Huncwotów
Lily i James Potter
Nowa Księga Huncwotów
Pamiętnik W. Kruma!
Pamiętnik R. Lupina!
Pamiętnik N. Tonks!
Elizabeth Rosemond

Pamiętnik Bellatrix Black
Pamiętnik Freda i Georga
Pamiętnik Hannah Abbott
Pamiętnik Harrego!
James Potter Junior!
Pamiętnik Lily Potter!
Pamiętnik Voldemorta
Pamiętnik Malfoy'a!
Lucius Malfoy
Pamiętnik Luny!
Pamiętnik Padmy Patil
Pamiętnik Petunii Ewans!
Pamiętnik Hagrida!
Pamiętnik Romildy Vane
Syriusz Black'a!
Pamiętnik Toma Riddle'a
Pamiętnik Lavender

PAMIĘTNIKI : FIKCJA

Aurora Silverstone
Mary Ann Lupin!
Elizabeth Lastrange
Nowa Julia Darkness!

Joanne Carter (Black)
Pamiętnik Laury Diggory
Pamiętnik Marty Pears
Madeleine Halliwell
Roxanne Weasley
Pamiętnik Wiktorii Fynn
Pamiętnik Dorcas Burska
Natasha Potter
Pamiętnik Jasminy!

INKUBATOR
Alicja Spinnet!
Pamiętnik J. Pottera
Cedrik Diggory
Pamiętnik Sarah Potter
Valerie & Charlotte
Pamiętnik Leiry Sanford
Neville Longbottom
Pamiętnik Fleur
Pamiętnik Cho
Pamiętnik Rona!

Pamiętniki do przejęcia

Pamiętniki archiwalne

  

CIEKAWE DZIAŁY
(Niektóre do przejęcia!)
>>Księgi Magii<<
Bestiarium HP!
Biografie HP!
Madame Malkin
W.E.S.Z.
Wmigurok
OPCM
Artykuły o HP
Chatka Hagrida!
Plotki z kuchni Hogwartu
Lekcje transmutacji
Lekcje: eliksiry
Kącik Cedrica
Nasze Gadżety
Poznaj sw�j HOROSKOP!
Zakon Feniksa


  
Co sądzisz o o zakończeniu sagi?
Rewelacyjne, jestem zachwycony/a!
Dobre, ale bez zachwytu
Średnie, mogłoby być lepsze
Kiepskie, bez wyrazu
Beznadziejne- nie dało się czytać!
  

 
© General Informatics - Wszystkie prawa zastrzeżone
linki