OD AUTORKI:
No i znowu przepraszam, że tak długo. Niestety najpierw miałam trojana w komputerze, więc i tak nic bym nie dodała, a później lekkiego doła... Aby notki wciąż miały optymistyczny klimat muszę być w dobrym nastroju. I dziękuję wszystkim, którzy wytrwale czytają i komentują moją marną "twórczość".
------------------------------------
Dzisiejszy dzień zapowiadał się dość spokojnie. Jak zwykle męczące lekcje (historia magii, eliksiry, transmutacja, obrona przed czarną magią i opieka nad magicznymi stworzeniami) wyczerpały mój poranny zasób dobrego humoru do granic możliwości. Po odrobieniu długiego, bo aż na sześć stóp pergaminu, zadania domowego z transmutacji na temat: "Skupienie i koncentracja podstawą dobrej transmutacji", postanowiłem się zrelaksować.
Udałem się więc do biblioteki i wypożyczyłem książkę "Uprawa magicznych roślin: sposób na życie, czy pasja?" . Włożyłem zakurzony wolumin do torby i poszedłem w kierunku szkolnych błoni, ponieważ było wyjątkowo ciepło i słonecznie jak na jesienny dzień. Usiadłem na brzegu jeziora i w przekonaniu, że nikt mnie nie widzi (schowałem się za gęstymi krzakami, żeby mieć spokój) zdjąłem skarpetki i zacząłem moczyć nogi. Było bardzo przyjemnie i - jak to mówią mugole - zapomniałem o Bożym świecie... Czytając, mruczałem pod nosem tekst, aby lepiej zrozumieć treść książki.
Byłem tak zajęty, że nie usłyszałem chichotów kilku trzecioklasistek przechadzających się nieopodal. Nagle tuż za moimi plecami rozległ się głos Ginny Weasley:
- Cześć Neville! Nie widziałeś Hermiony? A tak nawiasem mówiąc, to nie wiedziałam, że potrafisz rozmawiać z książkami...
Z wrażenia upuściłem moją lekturę na brzeg, gdzie dosięgła ją oślizgła macka Wielkiej Kałamarnicy. Przerażony (co ja powiem pani Pince?!) i zawstydzony bąknąłem:
- Eee... Nic... Ja tylko...
- Daj spokój, żartowałam. - przerwała Ginny, a w moim brzuchu coś dziwnie zabulgotało. - Więc widziałeś Hermionę?
- No... Tego... Yyy... Godzinę temu była w bibliotece.
- Dzięki! Do zobaczenia!
- P-p-p-pa!
I odeszła, a jej płomiennorude włosy falowały na wietrze jak ogień trzaskający wesoło w kominku (co się ze mną dzieje?!)...
Po chwili zapomniałem o tym incydencie (już się przyzwyczaiłem do tego, że wychodzę na głupka), bo nagle uświadomiłem sobie, że przecież muszę oddać książkę do biblioteki. A ona (książka, nie biblioteka) pewnie już spoczywa na dnie żołądka Wielkiej Kałamarnicy. Co ja zrobię?! Harry zawsze mi mówił, że grunt to odwaga. W miarę moich możliwości skorzystałem z tej rady. Nie było łatwo.
Udałem się do biblioteki i stanąłem przed biurkiem pani Pince.
- Hę? - burknęła niezbyt zachęcająco, wychylając się znad Proroka Wieczornego.
- Ja... Yyy... Eee... Kałamarnicazjadłamiksiążkę - powiedziałem zgodnie z zasadą: "Boisz się czegoś, więc zrób to szybko".
- Co proszę?!
- Kałamarnica z-z-z-zjadła m-m-mi k-książkę.
Nozdrza bibliotekarki zaczęły niebezpiecznie drgać, jednak nie powiedziała ani słowa. Wyszła z biblioteki. Miałem wielką ochotę po prostu zwiać, jednak nogi odmówiły mi posłuszeństwa (bo raczej nie był to przejaw odwagi). Po kwadransie rozwścieczona pani Pince wróciła z prof. McGonagall, która - ku mojemu zdziwieniu - stanęła spokojnie, otworzyła usta, ale zanim zdążyła coś powiedzieć 'zmierzyła' mnie z góry na dół i zaczęła się śmiać...