Niebo widoczne za oknem było ciemne, ponure i odpychające. Na szybach błyszczały z daleka krople deszczu, który przestał padać około pierwszej w nocy. Taka piękna pogoda była wczoraj, a dziś będzie już przygnębiająco, brzydko oraz wilgotno, pomyślałam i przekręciłam się na drugi bok.
Kiedy wczoraj wieczorem wróciłam do domu, Hermiona i Ron siedzieli u siebie, bo pod drzwiami była smużka światła a z pokoju dobiegały mnie na korytarz stłumione śmiechy i ciche dźwięki klasycznej muzyki. Poszłam prosto do siebie i przed położeniem się spać wypiłam napar z melisy, ale i tak obudziłam się dobrze po północy. Nie spałam do teraz, a teoretycznie miałam jeszcze co najmniej cztery godziny do wstania.
Leżałam, patrzyłam w sufit i zastanawiałam się, co zrobić w sprawie z Harrym. Nie ulegało wątpliwości, że obojgu nam puściły nerwy, ale to ja powiedziałam coś, od czego zaczęła się ta wczorajsza scysja. Nie wiem, o której wrócił Harry do domu, ale możliwe, że wtedy jeszcze spałam. Starałam się odpędzić nieprzyjemne, dręczące myśli, lecz w końcu musiałam się poddać, chociaż wciąż słyszałam słowa Hermiony i Harry’ego, a to tylko wzmagało moją tęsknotę.
Spojrzałam na zegarek. Czwarta zero trzy. Wspaniale.
Nie myślałam o niczym, próbując wyciszyć umysł i ukraść jeszcze choć godzinę snu, gdy nagle przypomniałam sobie o czekającej mnie dziś rozmowie z Ministrem Magii. Prawdę mówiąc, sama nie wiedziałam, czy zdecydować się na wymianę, co byłoby niewątpliwie bardzo korzystne zarówno dla mojej pracy jak i dla mojego spokoju, ale z drugiej… coś mnie trzymało tutaj, silniej od wszelkich zalet zaszycia się na rok w Szwecji. Nie chciałam opuszczać Londynu na tak długo… dopóki był w nim Draco Malfoy.
O, nie, znowu wracam do tego samego tematu, pomyślałam ze złością. Jak to jest, że cokolwiek, o czym nie pomyślę, musi doprowadzić mnie- prędzej lub później- do niego? Wrócił dwa tygodnie temu, a ja wiem tylko, że odrzucił ofertę pracy ojca, że pytał o mnie i że dotarły do niego plotki o tym, iż zdradzam go z innym. Harry twierdził, że to tchórzostwo… ale czy ja miałabym odwagę na jego widok uśmiechnąć się, podejść i zamienić kilka słów, jakby nic nie zaszło? Z pewnością nie umiałabym, Harry miał rację- czasem naprawdę bywałam żałosna.
Znowu spojrzałam na zegarek-całe szczęście było bliżej piątej niż czwartej. Wstałam po cichu, umyłam się i ubrałam a później zeszłam na dół i usiadłam przy stole w kuchni, w której było zdecydowanie najcieplej. Wzięłam ze sobą kilka egzemplarzy gazet i zaparzyłam sobie kubek kawy. Znalazłam parę ciekawych ogłoszeń o całkiem niedrogich mieszkaniach, położonych w dogodnym miejscu i postanowiłam sprawdzić je w najbliższym czasie. Na dobrą sprawę, mogłabym około ósmej albo nawet dziewiątej wysłać sowę z prośbą o spotkanie i, kto wie, może dzisiaj jeszcze zdążyłabym obejrzeć chociaż jedno mieszkanie.
Kiedy skończyła mi się kawa, zrobiłam sobie drugą. Powinnam była coś zjeść, ale nie byłam ani trochę głodna, natomiast przyrządziłam smaczną sałatkę dla współlokatorów i upiekłam omlet. Wstawiłam go do piekarnika a dla Hermiony napisałam kartkę, co i jak. Zdążyłam zaledwie podpisać się, kiedy adresatka w samej swej osobie zjawiła się w kuchni, potargana i zaspana, w ślicznym, miękkim, żółtym szlafroku.
-O, Marta!- zdziwiła się.- Co tu robisz tak wcześnie, przecież idziesz dzisiaj na dziesiątą, o ile mnie moja pamięć skołatana nie myli.
-Tak, ale wstałam wcześniej, bo chcę iść jeszcze na pocztę. – uśmiechnęłam się powitalnie.- Poza tym, mogłabym ci jeszcze zakupy zrobić, jeśli masz ochotę.- wymyśliłam na poczekaniu. Hermiona usiadła naprzeciwko mnie i przetarła oczy.
-Zdaje się, że chłopacy coś tam wczoraj kupili, ale potrzebowałabym czegoś, żeby ugotować tę potrawę, co mi mówiłaś, dzisiaj na kolację.
-Przecież idziecie na spotkanie z Laurą i jej mężem.
-Tak, ale dla ciebie i Harry’ego. – ziewnęła i nalała sobie kawy.- Boże, jestem taka śpiąca! Najpierw rozmawiałam z Ronem a potem jeszcze nie mogłam spać przez tę burzę, a w końcu Harry wrócił o północy, jak tylko zdążyłam przyłożyć głowę do poduszki. Coś się stało? O ile dobrze słyszałam, ty chyba przyszłaś jakoś tak przed dziewiątą, Ron słyszał trzaśnięcie drzwiami.
-Nic ważnego, nie przejmuj się, po prostu trochę się pokłóciliśmy, ale to moja wina.- powiedziałam. -Przepraszam, że trzasnęłam drzwiami, byłam trochę… nie czułam się najlepiej, no ale nic. Pójdę po torbę, zostawiłam ją u góry. W piekarniku jest omlet a w lodówce, w tej zielonej misce od pani Weasley masz sałatkę. A co do kolacji, zrobimy sobie coś sami z tego, co jest, nie zawracaj sobie głowy.
Po pięciu minutach byłam z powrotem na dole. Miałam zamiar pogadać jeszcze chwilę z Hermioną, ale kiedy weszłam, nie była sama. Bardzo czule witała się z Ronem, więc, nie chcąc im przeszkadzać, poszłam w stronę drzwi, ale Hermi wyplątała się z objęć Rona i pobiegła za mną.
-Marta, czekaj no, już idziesz?
Zdjęłam rękę z klamki.
-Ty masz dzisiaj tę rozmowę z ministrem, prawda? W sprawie tego szkolenia w Szwecji czy coś.- zaczęła Hermiona, poprawiając sobie włosy.
-Jakiego szkolenia?- zapytał Ron, pojawiając się tuż za nią i patrząc na mnie z zainteresowaniem.
-Międzynarodowa wymiana prawników, chcą ją wysłać na rok do Szwecji. –wytłumaczyła mu prędko i niecierpliwie Hermiona. –Dzisiaj ma spotkanie w tej sprawie z Ministrem Magii. Chcieliśmy ci życzyć powodzenia… i bez względu na to, jaką decyzję podejmiesz, my cię poprzemy.
-Dzięki, kochani jesteście.- uśmiechnęłam się, odrobinę wzruszona.- Będę około drugiej, chyba że coś mnie zatrzyma, ale nie czekajcie na mnie, zjem w Ministerstwie lub na mieście.
-Jak chcesz.- poklepała mnie i uściskała a potem wrócili do kuchni.
Poczta mieści się na ulicy Pokątnej. Mogłabym równie dobrze skorzystać z tej w Ministerstwie, była może nawet bardziej niezawodna i szybsza, ale jakoś nie chciało mi się już iść do pracy. Poza tym, cały czas wahałam się co do wyjazdu, nie umiałam podjąć decyzji i bardzo liczyłam na rozmowę z Ministrem oraz na to, że rozjaśni mi ona nieco w głowie. Na szczęście, stałam w kolejce do sowy wystarczająco długo, mimo wczesnej pory, by mieć czas na przemyślenia; nie opuściło mnie jednak uczucie paniki, jak przed trudną klasówką z transmutacji.
W drodze do Ministerstwa spotkałam Roda Rolleycoata.
-Dzień dobry… świetnie dziś wyglądasz tylko widać, że w twoich oczach znikł gdzieś ten radosny blask, jaki rozświetlał je czasami…- uśmiechnął się, podając mi rękę i otwierając przede mną drzwi do gmachu. Uśmiechnęłam się pod nosem, bo doskonale wiedziałam, że do świetności bardzo mi daleko, zwłaszcza po nieprzespanej praktycznie nocy. Niemniej, jego słowa były bardzo miłe i działały na mnie kojąco, dlatego też stałam się łaskawsza wobec niego bardziej, niż dotychczas i pozwoliłam się odprowadzić pod drzwi własnego gabinetu. Po drodze rozmawialiśmy, głównie o planowanych podwyżkach, nowych praktykantach i wymianie.
-Znajomi mi mówili, że jesteś wytypowana do wymiany ze Szwecją.- rzucił nagle pozornie beztrosko, ale wyczułam, że jest spięty.
-No, tak, zgadza się, dzisiaj nawet mam rozmawiać o tym z Ministrem, ale nie wiem, czy przyjąć propozycję.
-Och… tak… bo jeśli byś przyjęła, to moja mama zna znakomicie szwedzki… wiesz, pracowała tam, gdy ja uczyłem się w Anglii to i kulturę, i ludzi, wszystko, wszystko. Więc jeśli miałabyś chęć i wolny czas, moglibyśmy zajrzeć do niej… porozmawiałybyście… ale oczywiście to jest tylko propozycja.
Spojrzałam na niego. Nie miałam serca zaśmiać się, bo w jego oczach naprawdę tlił się entuzjazm i nadzieja, że nie odmówię. Nie był jakiś specjalnie odpychający, nie- był całkiem sympatyczny i można powiedzieć, że przystojny, ale zdecydowanie nie miałby u mnie szans nawet gdybym nie poznała wcześniej Dracona Malfoya. Nie chciałam jednak zranić go, więc wykręciłam się ogólnie rzuconym hasłem:
-Zobaczę.
-Dzięki… to jest… do zobaczenia na stołówce, pani mecenas.- wyszczerzył zęby w uśmiechu i wycofał się na główny korytarz, oczywiście tyłem. Ja natomiast otworzyłam drzwi i weszłam do gabinetu.
Sobota była generalnie dniem, służącym do podsumowania tygodnia; dla mnie najczęściej oznaczała porządkowanie papierzysk, poprawki, pisanie zaległych raportów bądź załatwianie spraw przyszłotygodniowych. Przychodziłam na trzy godziny, ale zdarzało się, że wolałam zostać dłużej. Często rozmawiałam ze sprzątaczką, panią Rodriguez.
Była to piękna Meksykanka w średnim wieku, która przyjechała w wieku piętnastu lat do ciotki, kiedy jej rodzice zginęli w wypadku latającego dywanu, wracając od pradziadków z Arabii. Szybko nauczyła się języka, chciała skończyć dobry uniwersytet magiczny, a przedtem dokończyć naukę w średniej szkole magicznej ale z braku pieniędzy zaczęła uczyć się sama, przy wydatnej pomocy ciotki, która była znakomitą czarownicą na emeryturze. Dziewczyna zaczęła pracować fizycznie, gdyż żaden szanujący się pracodawca nie chciał przyjąć cudzoziemki z niekompletną edukacją magiczną. Jako sprzątaczka, niania, kucharka i ogrodnik sprawdzała się wybornie, toteż szybko wyrobiła sobie stałą klientelę oraz markę. Kilka lat temu odziedziczyła spory spadek po ciotce, co w połączeniu z oszczędnościami mogło jej pozwolić na rzucenie pracy i zajęcie się robotą dorywczą ale w międzyczasie tak polubiła tę pracę, że nie wyobrażała sobie rzucenia jej, co też można powiedzieć o ludziach, którzy dawali jej zarobek. Na stałe pracowała w Ministerstwie, zaprotegowana przez jedną z klientek, niejaką hrabinę Rockson, ale poza tym chodziła do starych, znajomych klientów już nie tyle do pracy w pełnym tego słowa znaczeniu, co na spotkanie z nimi, pogaduszki i okazyjne zrobienie czegoś w domu. Była dobrym duchem wielu rodzin, wszyscy ją szanowali i lubili. Złapałam z nią kontakt praktycznie natychmiast, kiedy tylko ją poznałam, zasiedziawszy się pewnego dnia.
Dzisiaj jeszcze jej nie było, nauczyłam się, że przychodziła sprzątać w tym skrzydle od czternastej, a była zaledwie dziesiąta. Z westchnieniem ulgi usiadłam na wysokim, obrotowym krześle z morelowym oparciem i, podjechawszy do okna, rozsunęłam śnieżnobiałe firanki. Okna w Ministerstwie Magii… to był jeden z genialniejszych pomysłów magicznych, jakie wzbudzały u mnie niezaprzeczalny podziw, szacunek i zachwyt od chwili, gdy przeszłam po raz pierwszy przez bramę ulicy Pokątnej. Dzisiejszy dzień był zatem bardzo pogodny, słoneczny, nie znać było, że de facto w nocy padał deszcz… lubiłam, kiedy pogoda w Ministerstwie nie zgadzała się z pogodą rzeczywistą na korzyść tej drugiej.
Zostałam adwokatem, ponieważ chciałam pomagać ludziom i móc reprezentować ich w sądzie, chociaż najtrudniej było mi pogodzić się z tym, że nie każdy wyrok był sprawiedliwy i nie każdy klient, którego przedstawicielką byłam, był uczciwy. Z prawem bywało różnie, na szczęście nie stanęłam jeszcze oko w oko z moralnymi dylematami, lecz wiedziałam, że stanie się to prędzej bądź później.
Zasadniczym miejscem pracy i polem walki była sala sądowa, ale moim drugim miejscem, gdzie przebywałam także często, choć niezaprzeczalnie mniej niż w sądzie, był mój gabinet. Znajdował się na pięterku, sąsiadował z gabinetami innych prawników oraz architektów i położony był w korytarzu, na końcu którego znajdowała się stołówka.
Posiłki wydawane były trzy razy na dzień, w ściśle określonych godzinach, o których każdy wiedział dzięki wielu tablicom informacyjnym a także znakomitemu systemowi rozsyłania ważnych wiadomości dotyczących spraw organizacyjnych do każdego pracownika Ministerstwa. Niektórzy, zwłaszcza ludzie z Departamentu Tajemnic, stołowali się tam praktycznie codziennie, trzy razy zjadając zdrowy, pożywny posiłek. Oprócz dań, wydawane tam też były różne drobne przekąski oraz napoje; poza tym, kantyna była tak zaprojektowana, iż w każdej chwili mogła przemienić się w salę bankietową, ale od chwili podjęcia przeze mnie pracy w Ministerstwie Magii nigdy bankietu tam nie było, a wszelkie inne drobne uroczystości odbywały się w gabinetach lub w salach konferencyjnych, do których rzadko zaglądałam z braku potrzeby.
Potrafiłam się dokładnie zorganizować, chociaż byłam przeciwniczką planów pracy- uważałam, że rodzaj pracy powinno się dopasowywać do efektywności i chęci, jakimi dysponujemy w danym czasie, mimo że większość moich kolegów zajmowała się wszystkim, jak leci, nie zbaczając na to, że np. mają w głowie idealny plan raportu a tymczasem piszą wniosek. Pani Rodriguez bardzo chwaliła sobie moją pedantyczność i nie mogła za nic uwierzyć, że to wyłącznie dla potrzeb pracy i wizerunku.
-Wie pani, pedantyzm jest cechą każdej kobiety, ale też każda kobieta jest w jakimś stopniu bałaganiarą a tymczasem pani zachowuje się tak, jakby ta druga cecha była pani równie obca jak język trolli. –mawiała czasami, ścierając kurz z mojego biurka bądź obchodząc z koszem każdy zakamarek i spostrzegając, że nigdzie nie ma żadnych niepotrzebnych śmieci i karteluszków. Tak, to prawda- język trolli jest dla mnie niezrozumiały i pozbawiony wszelkich reguł logiki, dlatego też, przy całej swej upartości, nie wykrzesałam z siebie tyle serca, aby nauczyć się go do końca, do czego zachęcała mnie pani Rodriguez.
Dzisiaj zaczęłam od zaległego protokołu. Nie była to praca zbyt lekka, ale ponieważ miałam sporo notatek i świetnie pamiętałam temat, szło mi dobrze. Podczas pisania, moją głowę zaprzątały różne myśli; nie zauważyłam też, kiedy skończyłam i przeszłam do innych prac.
Zaledwie zdążyłam otworzyć kodeks, bo nie byłam pewna jednego przepisu, gdy do gabinetu weszła Juliette Bianchoni, koleżanka-prawniczka.
Bardzo lubiłam Juliette, była z pochodzenia Francuzką, wychowywała się we Francji do piątego roku życia, ale potem jej rodzina przeprowadziła się do Dublina. Pamiętałam ją z uniwersytetu, studiowała ze mną prawo, czasami spotykałyśmy się w mieście na kawie lub zwykłym spacerze.
Do Londynu przyjechała w lutym tego roku, razem z mężem oraz synkiem, którego urodziła jeszcze w Irlandii a tutaj kupiła śliczny domek z ogródkiem w pobliżu działek.
-Witam panią mecenas.- uśmiechnęła się, pokazując lśniące, białe zęby, odcinające się wyraźnie od ciemnej czerwieni szminki. Zdążyła przekroczyć próg mojego gabinetu, a już pokój przesiąknął zapachem delikatnych, gustownych perfum.
-Witaj, Juliette. Dawno się nie widziałyśmy.- wyszłam zza stołu i uściskałam ją.- Słyszałam, że pracowałaś dla jakiegoś krętacza i pasjonata quidditcha z Edynburga?
-A tak, był taki jeden, wyobraź sobie, sam Edgar Jonson!
-Ooo.- uśmiechnęłam się, bo Juliette puściła mi oko.
Juliette powiedziała to takim tonem, że każdy na moim miejscu spodziewałby się, iż dany Jonson jest kimś tak niebotycznie wielkim i znanym, że nawet nienarodzone dzieci wiedzą wszystko o nim i jego bohaterskich wyczynach, ale ja, znając nieco lepiej moją koleżankę, bezbłędnie wyczułam ironiczne nutki w jej głosie i jakiś błysk oka, który dawał mi jasno do zrozumienia, że Juliette jest pełna kpiny.
-No właśnie. Masz pojęcie, kto to?- zaśmiała się, ale zaraz dodała tym samym „poważnym tonem”- Bardzo mi przykro, ale ja tego pana nie znałam nigdy… zresztą, jak dotąd miałam do czynienia z ludźmi mądrymi w porównaniu z nim, takiego imbecyla to powinni od razu ja nie wiem już sama co, czy zamknąć, czy od razu na oddział opieki specjalnej do Munga, ale na pewno nikt nie powinien dawać mu do ręki miotły i brać go do reprezentacji kółka osiedlowego, a co dopiero mówić o reprezentacji kraju! Ale wiesz co, chodź na kawę, nie będziemy tutaj gadać, no chyba że jesteś zajęta, to skoczę na dół do automatu…
-Nie, nie, nie jestem zajęta, chodźmy do stołówki.- uśmiechnęłam się i wzięłam torebkę. W chwilę później maszerowałam już korytarzem u boku dziarskiej Juliette, której buzia po postu nie zamykała się do momentu, gdy nie usiadłyśmy przy stoliku, z kawą i ciastkiem.
-…nie wiem, jaka jest twoja hierarchia wartości i pogląd na te sprawy, może ty lubisz quidditcha i znasz się na tym lepiej niż ja, ale na moje, to koleś, który najpierw „przypadkiem” łamie miotłę przyjaciela, grającego w przeciwnej drużynie, a kiedy ów przyjaciel oskarża go o próbę eliminacji przeciwnika i przegrywa, łamie swoją miotłę i próbuje udowodnić na podstawie nieumiejętnie zafałszowanych certyfikatów i zeznań, że to wina tego kumpla, musi być skończonym baranem i życiową łamagą.
-Ciekawy przypadek, nie przypuszczałabym, że znajdują się jeszcze ludzie, którzy sami sobie robią krzywdę i wierzą, że w konfrontacji z biegłym ich wersja, że winny jest przeciwnik, okaże się prawdą.- roześmiałam się.- I w dodatku żadna z pieczeni, które chciał upiec przy jednym ogniu, nie wyszła mu: przegrał sprawę z kumplem i stracił w nim przyjaciela a ponadto, jakby tego było za mało, sam nie mógł zagrać w meczu, bo sam siebie wyeliminował.
-A nawet gdyby kapitan podjął decyzję o przyznaniu mu nowej miotły, nie zdążyliby wyprodukować nowej, bo miotły dla reprezentacji są unikatowe i produkowane na specjalne zamówienie, a co za tym idzie, w specjalnym czasie a rezerw akurat jakoś nie mieli. Zresztą, chyba żaden kapitan, wiedząc, co ten Jonson kręcił, nie chciałby mieć go w swojej drużynie, nawet bez względu na poziom jego umiejętności. Podobno w ogóle nie miał talentu a w drużynie trzymali go, bo jego familia jest znana i wiekowa a składki na drużynę najwyższe w kraju no i czemuś musieli go trzymać, nie? Ale mniejsza o to, nie przyszłam w celu opowiadania ci o głupich graczach quidditcha. Po pierwsze, chciałam ci serdecznie pogratulować.
-Mnie?- zaskoczyła mnie. Upiłam łyk kawy.- Ale czego?
-No, chodzą plotki, że jedziesz na wymianę do Szwecji. I to nie byle jakie plotki, bo już nie pani Rodriguez mi o nich mówiła ale Fionah, więc wiesz.
-Aa, Fionah. Świetnie.- uśmiechnęłam się ze zrezygnowaniem. Fionah, największa plotkara z architektury… tylko tego mi było trzeba. - No, dziękuję ci bardzo, Juliette, ale ja jeszcze nie podjęłam ostatecznej decyzji. Dzisiaj o pierwszej spotykam się z Ministrem w tej sprawie.
-To możesz mi też pogratulować, bo ja zostałam wytypowana do Francji.
-Co? Juli, to… naprawdę serdeczne gratulacje!- ucałowałyśmy się a zaraz potem wybuchłyśmy śmiechem.
-Dlaczego nie pochwaliłaś się wcześniej?- spytałam z wyrzutem.- Wszyscy ciągle mi mówią o mnie i o Szwecji a jakoś nie wspomina się o innych krajach i innych prawnikach… ja nawet nie wiem, jakie jeszcze są opcje.
-Może to dlatego, że wiele osób za tobą głosowało. –pochyliła się bardziej ku mnie.- Podobno Minister wysłał kilka osób na zwiady, rozesłał jakieś losowe sondy do przedstawicieli innych zawodów i to oni typowali a Minister tylko był za lub przeciw. Nie wiem nic więcej, ale na pewno Minister ci wszystko powie.
-Dzięki. A powiedz, co u ciebie poza zawodem?
-Wszystko gra, Pether próbuje odremontować kominek a Doryan bardzo mu przy tym pomaga, to znaczy roznosi narzędzia, bez przerwy maże się w wapnie i wiórach, a ja chodzę za nimi ze szmatą i kubłem wody z mydłem, bo już wolę sama to sprzątnąć niż słuchać tego całego „Ależ ja to zrobię, kochanie… za chwilę”.
Juliette wydaje się zła na męża-bałaganiarza i synka, który już wdaje się w ojca, ale widać, że tak naprawdę nie umie wyobrazić sobie życia bez nich. Są częścią jej życia, bez której cała reszta traci sens.
-Muszę kiedyś poznać twoją rodzinę, są z pewnością wspaniali.-wzruszyłam się, ale Juliette jak zwykle daje popis swojej ironii, którą doskonale maskuje wszelkie uczucia.
-Tak, są tak wspaniali, że ukrywam ich przed gośćmi, ale im to nie robi, nawet jak zamknę ich w pralni na kłódkę, to i tak bawią się w najlepsze, Pether rozkłada pralkę na części i składa ją z powrotem a Doryan zaśmiewa się do rozpuku. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym go zostawić z kimś obcym, a mamcia akurat będzie na brydżu u sióstr zakonnych zaś tato musi na nią czekać, bo sama , jak oświadczyła, po nocy wracać nie zamierza no chyba że tata liczy na spuściznę po niej, to i owszem, może ją zostawić na pastwę Cyganów, złodziei i bandziorów.
-Siostry zakonne i brydż?- wybuchłam śmiechem, omal nie oblałam się kawą. Rozbroiła mnie zupełnie. Kiedy się uspokoiłam, Juliette wyjaśniła ponuro:
-Siostry zakonne się nudzą to i w brydża grają a nawet mamcia nauczyła grać je w pokera, spodobało im się no i tyle. Znasz ten klasztor koło Fortherland?
-Tak, przejeżdżałam kiedyś tamtędy.
-No właśnie, to tam żyje sobie około siedemnastu siostrzyczek a że są na tyle pobożne, spokojne, zdyscyplinowane i samowystarczalne, to Kościół dawno o nich zapomniał i nie czepia się ich. Przeorysza jest genialną śpiewaczką operową, byłą, oczywiście, ale wg sióstr podobno nieraz daje takie koncerty, że głowa mała. Niektóre siostry haftują, pracują w ogrodzie, modlą się całymi dniami, a niektóre, poza tym, grają w brydża. A że moja mama miała kiedyś z nimi wiele do czynienia i zaprzyjaźniła się z przeoryszą, a potem gdzieś tam wyszło, że jak się wciągnie w pokera czy brydża, to już koniec świata, to od razu aż z radości podskoczyły i odtąd mama co pewien czas, zazwyczaj trzy razy w miesiącu odwiedza klasztor, przywiezie im czasem jakieś konfitury, mięso czy jajka, bo pieniędzy absolutnie odmawiają to i zagra z nimi czasem. Wiesz, w tym klasztorze same takie fajne siostry są, jak ta przeorysza, generalnie wszystkie poczuły powołanie niezbyt młodo, jedna była pielęgniarką, jedna pracowała w banku a jeszcze inna podobno była w wojsku, a przynajmniej siostry tak przypuszczają, bo raz jej się wyrwało na jakimś pikniku kościelnym „prezentuj broń” kiedy siostry sprzedawały wyhodowane w klasztornym ogródku owoce i warzywa. Chciałabym zobaczyć minę tych ludzi, którzy akurat połakomili się na jakieś specjały żywieniowe.
-Juliette… błagam… cię… przestań, bo ja zaraz spadnę ze śmiechu… -prosiłam, ocierając łzy śmiechu. Nie dość, że Juliette posiada dar dowcipnego opowiadania, to jeszcze teraz trafiła na naprawdę zabawną, uroczą historyjkę. Dzięki niej nabrałam dobrego humoru, bynajmniej na trochę.
-Już przestałam ale zapomniałam, o czym mówiłam przed siostrzyczkami… -Juliette oparła czoło na dość długich, pomalowanych na perłowo paznokciach ale że jej pamięć nigdy nie była krótka, szybko wróciła na poprzedni tor rozmowy. –Aha, no tak, Doryan i sprawa naszego wyjazdu.
-Wiesz, o ile będzie mi to pasowało, ja mogę zostać z twoim synem.- zaproponowałam ale Juliette pokręciła głową:
-Poprosiłabym cię ale tak się składa, że to jest następna sobota, ty jedziesz do Sztokholmu a ja do Paryża, zaś Pether musi wyjechać do portu po jakieś towary i nie będzie go do wieczora.
-Nie powiedziane, że jadę do Sztokholmu. Dobrze pamiętam, co powiedziałam, że nie zdecydowałam jeszcze co do tej wymiany.- odsunęłam filiżankę. To całe przejmowanie się tym, iż wytypowano mnie do wymiany, zaczynało być z wolna irytujące, zwłaszcza że ja najwidoczniej przywiązywałam do tego mniej uwagi niż inni. Może to dlatego, że nie podjęłam jeszcze decyzji? –Czekam na tę rozmowę bo chcę się dowiedzieć, co i jak...może wtedy będzie mi łatwiej podjąć decyzję. Wiesz, Juliette… ja nie jestem do końca pewna, czy chcę tam jechać.
-Marta, rozumiem, ale musisz pamiętać przede wszystkim o sobie.- ścisnęła moją dłoń, patrząc mi poważnie w oczy. –Domyślam się, że chodzi o… niego, tak?
Nie patrząc na nią, pokiwałam głową. Juliette mówiła dalej:
-To jest twoja szansa. Ja to wiem, że niemożliwym jest wybierać między karierą a miłością, bo to zbyt bolesne, ale może postaraj się pomyśleć, co by było, gdybyś wyjechała tam i nie widziała się z nim praktycznie przez rok… czy polepszyłoby to relacje między wami, czy też pogorszyło.
-Zależy, czy Draco… czy ożeni się z Terri Rockson, a na razie wszystko wskazuje na to…
-…że kocha najbardziej ciebie i robi wszystko, aby nie stracić cię z oczu a jednocześnie wybadać, kim jest dla ciebie.- dokończyła za mnie Juliette.- Widziałam go wczoraj wieczorem przed jakąś restauracją, z tą Terri. Na moje, wyszli z lokalu, ale tam chyba siedziały dwie familie. Terri wyglądała na zaskoczoną, a Draco o czymś z nią rozmawiał i powiedział coś w stylu: Wiem, że mnie kochasz i doceniam to, ale ja nigdy nie pokocham ciebie, bo moje serce od dawna należy do innej, mimo że ona… chyba nie czuje już tego, co dawniej.
-A co Terri na to?- zapytałam, dzielnie zachowując twarz pokerzysty. Juliette odpowiedziała:
-Nie wiem, bo nie mogłam przyglądać się im zbyt długo, zwróciliby na mnie uwagę, poza tym byłam z Petherem i on też się dziwił, czemu tak się przyglądam tej parze. Nie mam pojęcia, co Terri mu powiedziała, ale Pether uważał, że o ile jest kobietą z sercem, powinna pozwolić mu zerwać zaręczyny, przynajmniej on by tak zrobił, gdyby rzecz jasna był kobietą.
-Pether jest bardzo… cudownego masz męża, ale kobieta z niego byłaby marna. Wierz mi, Juliette, widziałam Terri nie raz, była moją klientką… ona nie wygląda na taką, co potrafiłaby tu zachować cokolwiek klasy, o ile to w ogóle możliwe.
Juliette milczała jeszcze chwilę, ale pięć minut później opowiadała mi już o jakichś drobnych sprawach zawodowych i już więcej nie poruszyłyśmy tamtego tematu.