Za oknem szumiał deszcz. Nie było widać nic prócz rozmazanych latarni ulicznych, niezbyt wyraźnie rozświetlających ciemność na placu. Wiał lekki wiatr. Zanosiło się na burzę.
-Spokojnie, macie jeszcze siedemnaście minut do wyruszenia, na pewno zaraz się pojawi, jest punktualny.
Odwróciłam się od okna i spojrzałam na wysokiego Murzyna, który stał pośrodku salonu z dłońmi wbitymi w kieszenie. Jego poważne, jasne oczy patrzyły na mnie spokojnie, a w głosie brzmiały uspokajające i dodające otuchy nuty. –Nie denerwuj się, oni tylko na to czekają, jesteś łatwiejszym celem…
-A ty na moim miejscu byś się nie denerwował, Kingsley?- odparłam cicho. –Staram się, ale im bliżej tej godziny, tym bardziej tracę nad sobą samokontrolę.
-Pewnie, że tak, jeszcze bardziej.- uśmiechnął się, błyskając białymi zębami. –To normalne… ale często zdradliwe. Musisz uwierzyć, że wszystko będzie dobrze… a wtedy będziesz silniejsza.
Drgnęłam, bo usłyszałam trzaśnięcie wejściowych drzwi. Po chwili w wejściu do pokoju stanął Severus Snape w czarnej, ociekającej wodą pelerynie. Zsunąwszy kaptur, spojrzał na mnie krótko i zwrócił się do Kingsleya:
-Wszystko w porządku, Shacklebolt?
-Najzupełniej.- pokiwał głową. Severus spojrzał znowu na mnie i spytał kamiennym głosem:
-Czujesz się na siłach?
-Tak, oczywiście.- kiwnęłam głową i nałożyliśmy kaptury.
-Lepiej być tam wcześniej… trzeba przejść kawałek.- dodał już spod kaptura i ruszyliśmy w stronę wyjścia. Kiedy mijałam Kingsleya, ten puścił do mnie oko i zacisnął kciuki a potem, dopilnowawszy naszej deportacji, spojrzał na zegarek i zamknął starannie drzwi.
Tymczasem profesor Snape i ja właśnie wylądowaliśmy w jakiejś dzikiej, parkowej alei, oświetlonej wielkimi, smolistymi pochodniami. Ich ogień rzucał dziwne cienie. Drzewa były bardzo rosochate a ich gałęzie wyglądały jak łapy jakiegoś wielogłowego smoka, trawa była zaniedbana, gęsta i pełna chwastów a na ścieżce tu i ówdzie walały się śmieci. Staliśmy koło zdemolowanej ławeczki, na której widniało purpurowe graffiti: MAGIA JEST POTĘGĄ , jedyny bardziej kolorowy element w tym ponurym, deszczowym krajobrazie. Za drzewami w oddali widziałam zarys czegoś, co przypominało piaskownicę i zrujnowane bujaczki, ale wtem zdusiłam krzyk: za bujaczkami znajdował się nieporośnięty trawą, olbrzymi, prostokątny plac a na nim pełno strzelnic… w których tarczami byli żywi ludzie… Dławiąc się i tracąc nad sobą kontrolę, ruszyłam gwałtownie w tamtą stronę, przeskakując ławkę, ale Severus chwycił mnie za szatę, wskutek czego potknęłam się i przewróciłam. Wciąż jednak patrzyłam na rzęsiście oświetlony plac.
-Tam… są ludzie!- sapnęłam ale on złapał mnie mocno za rękę, postawił na nogi i powiedział cichym, rozkazującym tonem:
-Nie zapominaj, gdzie jesteśmy. Chodź.
Pociągnął mnie w stronę ścieżki a następnie poprowadził mnie nią. Widząc, że nie odrywam wzroku od strzelnicy- teraz stwierdziłam, że ludzie, przypięci do wielkich makiet byli zupełnie nieprzytomni, a prawie przed każdym stała postać w kapturze z łukiem gotowym do wystrzału- powiedział cicho:
-To bardzo nieuczęszczana, ponura okolica, zamieszkiwana wyłącznie przez byłych więźniów Azkabanu, wrogów mugoli i częściowo śmierciożerców. Czarny Pan ma tu swoich ludzi… odprawia się tu czasami czarno magiczne pokazy, to taki playground dla śmierciożerców, kiedy trzeba się rozładować psychicznie, odludzie i ewentualne miejsce zebrań.- przerwał na chwilę. Od strony placu dobiegł nas gardłowy, obrzydliwy śmiech. -Ci ludzie, to oszołomieni mugole, szlamy i charłaki, codzienna rozrywka nocna co młodszego pokolenia, ale nie tylko… Nikt z porządnych czarodziejów ani czarownic nigdy nie zapuszcza się choćby za próg tej dzielnicy.
-To Antrim?- spytałam prawie szeptem. –Byłam tu kiedyś, bardzo dawno temu… i pamiętam, że wszystko wyglądało inaczej!
-To cały czas Londyn i peryferia Śmiertelnego Nokturnu.- powiedział tak, jakby wymawiał nazwę pierwszej lepszej przecznicy w mugolskiej części stolicy a nie miejsca, w którym czarną magię unoszącą się w powietrzu, można było kroić nożem, podobnie jak nienawiść, zło i radość z torturowania tak zwanego marginesu społecznego. –W ostatniej chwili nastąpiła zmiana… a to oznacza, że Czarny Pan ma skrystalizowane podejrzenia co do posiadania zdrajcy w gronie swoich popleczników… jak również może to oznaczać, że Lucjusz Malfoy zrobił kolejny krok.
Poczułam na plecach dreszcze, ale opanowałam się i bez słowa poszłam za profesorem Snapem w kierunku jaśniejącej na końcu ścieżki metalowej, w połowie zdezelowanej furtki.
W miarę, gdy się do niej zbliżaliśmy, z każdej strony skrzyżowania a także zza drzew przychodziły postaci zakapturzone tak samo, jak i my. W milczeniu jedna z nich podeszła do furtki, uderzyła wnętrzem dłoni jej wystającą, świecącą złotawo gałkę niczym klakson samochodowy, a wówczas furtka otworzyła się i, kiedy wszedł, zamknęła.
Po kolei każdy ze śmierciożerców musiał nacisnąć dwa razy zaczarowaną klamkę, aby móc dostać się do tego czegoś, co było za nią ukryte. Wszyscy, którzy wchodzili, szli pomiędzy wysokimi murami zaniedbanego, rozrośniętego dzikiego bluszczu w kierunku jaśniejącej słabo na końcu szpaleru plamki.
Profesor Snape i ja spokojnie wmieszaliśmy się w oczekujący tłum a już po kilku minutach przemierzaliśmy bluszczowy labirynt.
Na jego końcu był wielki plac, podobny do tego, który niedawno mijałam, oświetlony ustawionymi w ogromny krąg pochodniami. Wewnątrz pierścienia światła kolejny tworzyli już przybyli śmierciożercy a pośrodku nich stał Czarny Pan, w milczeniu patrzący w stronę nadchodzącego rzędu popleczników. Kiedy już uformowaliśmy wszyscy krąg, przemówił.
-Witam was, śmierciożercy.
-Witaj, Czarny Panie.- rozległ się zbiorowy pomruk.
-Witam także tego, który nas zdradził… bądź zdradziła.- dodał. W kręgu zapadło pełne napięcia i zaniepokojenia milczenie. Poczułam, że robi mi się odrobinę gorąco, ale zaraz pozbyłam się tego uczucia, w myśl wszystkich wskazówek udzielonych mi przez członków Zakonu. Czarny Pan powiódł powoli wzrokiem po wszystkich zakapturzonych zgromadzonych, jakby czekał na to, że zdrajca sam się zdradzi nerwowym zachowaniem, ale ponieważ wszyscy stali nieruchomo w milczeniu, oczekując dalszych jego słów, kontynuował po krótkiej chwili.
-Spotykając się tutaj z wami, mam nadzieję wyjaśnić pewną wielce kłopotliwą sprawę, sprawę dosyć nieprzyjemną. – splótł końce wiotkich, bladych palców i mówił dalej, przechadzając się wolno. – Mówię mianowicie o zdrajcy, który wydał na siebie wyrok podczas ataku na podsekretarza Stevena Cottona. Nie sądzę, by była to próba sabotażu, nie sądzę też, by był to przypadek, aby w chwili, gdy losy sekretarza miały się dopełnić, znikąd pojawili się ludzie wysłani przez Ministerstwo i udaremnili zamach. Nasz towarzysz, który brał udział w ataku, dojrzał jakąś zakapturzoną osobę, która przyglądała się wszystkiemu z ukrycia od strony ludzi Ministerstwa i która znikła po tym, jak została zauważona. Od tamtego momentu, a działo się to dziesięć tygodni temu, ów towarzysz powziął silne podejrzenia co do tego, że w naszym gronie jest ktoś, kto działa na naszą niekorzyść, ktoś, kto niefortunnie dla siebie tamtego dnia został zauważony, a tym samym- wydał na siebie wyrok. Może moja wiara w to byłaby mniejsza, gdyby nie fakt, że sam widziałem na własne oczy tę osobę, gdyby nie fakt, że teraz większość naszych porażek- a na szczęście, było ich niewiele- dotąd wytłumaczalna motywacją buntu, dziś nabiera sensu jako motywowana chęcią zemsty. –urwał na chwilę i znowu popatrzał na śmierciożerców. W dalszym ciągu nikt nie odważył się poruszyć.
Zamach na podsekretarza Cottona? Myślałam gorączkowo, jednocześnie pamiętając o oklumencji. Skoro brało w tym udział Ministerstwo, powinno być o tym głośno w prasie; skoro nie było, znaczy to, że musieli uczynić potworny wysiłek w celu wyciszenia całej sprawy… dlaczego? O co w tym wszystkim chodzi? Miałam sporo elementów tej układanki, tyle że żaden nie pasował do drugiego. Zastanawiał mnie też ów tajny współpracownik, który wg Czarnego Pana wychylił się podczas ataku… niemożliwe, by był to człowiek z Zakonu, wiedzielibyśmy… ale z drugiej strony… W tok moich rozmyślań wbił się głos kontynuującego Czarnego Pana.
-Tak… zemsta. To piękna rzecz, ale jakże zgubna! Kieruje losami tak wielu w tak wielu dziedzinach… jednakże tutaj nie było to zbyt mądre posunięcie… ale może nie mówmy jeszcze o osobie, którą podejrzewam.
Podszedł nieco bliżej do śmierciożerców i zaczął iść wzdłuż ich kręgu, nie patrząc na mijanych. Szedł wolno, jakby z namaszczeniem. Ponownie spróbowałam uspokoić się, niestety, bez zamierzonego efektu i stałam, czekając, aż zatrzyma się przy mnie, bo czułam, że to zrobi.
-Oczywiście, nie wolno nam rzucać podejrzeń bez dowodów… ale w tej sytuacji najmniejszy cień podejrzenia plus to, co stało się podczas ataku na ministerialną osobistość składa się na wystarczający materiał dowodowy… ach, ten prawniczy slang.- dodał prawie szeptem. –A teraz opowiem wam trochę o zamachu na sekretarza Cottona, zwlekając do ostatniej chwili z przedstawieniem wam twarzy szpiega...ostatecznie i ja potrafię wykrzesać z siebie odrobinę litości.
Śmierciożercy zaśmiali się drwiąco tym razem: doskonale było wszystkim wiadomo, że wobec zdrajców Czarny Pan nie zna litości; jeżeli zwleka teraz z odkryciem oblicza jednego z nich, to bynajmniej nie przez łaskawość wobec szkodnika a przez chęć odegrania lepszego przedstawienia w czasie jego uśmiercania. Byłam gotowa założyć się, że zwlekanie miało doprowadzić zdrajcę do szczytu paniki, skruchy… i wszystko wskazywało na to, że to ja mam tak się czuć, więc znowu zrobiłam wszystko, by odnieść przeciwny efekt, podczas gdy Czarny Pan kontynuował swoją przechadzkę.
-Od pewnego już czasu dochodziły mnie głosy, iż wśród moich popleczników są szpiedzy. Nie ignorowałem tego, a jeśli tak to wyglądało, to dlatego, że czekałem, aż ktoś się wychyli, podczas gdy ja obmyślałem skuteczny sposób przekonania się o lojalności moich sług. W końcu wymyśliłem atak na ministerialnego urzędnika, Stevena Cottona, który maczał palce w uchwaleniu niewygodnej dla nas ustawy. Doszedłem do wniosku, że powiadomię o akcji śmierciożercę, który nie posunie się do pokrzyżowania mi planów ze względu na to, że ma u mnie dług, który musi spłacić… i faktycznie, nie zawiodłem się na tobie, Lucjuszu.- Voldemort przystanął przy jednym ze śmierciożerców, znajdującym się na lewo ode mnie, a ten schylił się głęboko i powiedział cicho i szybko:
-Dziękuję Ci, Czarny Panie, ze te słowa pełne łaski!
-Lucjusz przekazał bardzo dokładne informacje wszystkim śmierciożercom, nie pomijając osoby podejrzewanej. Jak bowiem zakładał mój plan, nie chciałem póki co wprowadzać zamieszania w szeregach popleczników i ufać do końca w podejrzenia oraz sugestie Lucjusza… lecz nie znaczy to, że nie miałem ich na uwadze. Bardzo dokładnie obserwowałem przebieg zdarzeń, ale nie odbiegał on pozornie od normy. Liczyłem na to, że zdrajca okaże się głupcem, chwytającym się pierwszej lepszej okazji, głupcem, który nieświadomie wpadnie w pułapkę ludzkiego charakteru i, ceniąc daleko bardziej uznanie swojego prawdziwego zwierzchnika ode mnie, wystawi mnie wraz z moim planem… i jak zwykle, nie pomyliłem się.
Przebiegły mnie zimne dreszcze od stóp do głów. Uświadomiłam sobie w tym momencie, że wszystko nie tyle ja sprzedałam Voldemorta Ministerstwu, co ktoś mnie Voldemortowi. Chciałam spojrzeć na Severusa Snape’a ale nie wiedziałam, gdzie stoi, poza tym teraz najmniejszy ruch mógł pogorszyć moją sytuację. Skupiłam się z całej siły na słowach Czarnego Pana, cały czas powtarzając sobie w duchu: „oklumencja”.
-Każdy z was w domyśle miał zachować tę informację dla siebie, chociaż zakazu rozprzestrzeniania jej nie było: może to źle, a może dobrze; przecież informacja, która doszła do zdrajcy, i tak zostałaby wydana bez względu na zakaz. Rzecz jasna, nie miałem pojęcia, kto jest zdrajcą, gdyż bazowałem tylko na podejrzeniach Lucjusza… ale coraz bardziej przekonujące podejrzenia sprawiły, że stanąłem twarzą w twarz z jego tożsamością jako faktem.-
Czarny Pan zatrzymał się kilka osób ode mnie. Stanęłam nieruchomo i prosto, bo zawładnął mną nie tyle paraliżujący spokój, co jakiś bezwład, cisza i pustka. Nie potrafiłam się ruszyć; przez umysł przepływały mi urywane zwroty: „przekonujące podejrzenia”, „tożsamością jako faktem”… lecz ich znaczenie nie docierało do mnie, tak jakbym nagle otępiała na wszystko. Bardzo wyraźnie ujrzałam, że Czarny Pan zrobił jeszcze kilka kroków i tuż przy moim boku obrócił się lekko i podszedł bliżej środka koła. Blask płomieni zagrał na jego białej twarzy. Powoli, bardzo powoli zwrócił czerwone, szparkowate oczy na wprost i zbliżył się niespiesznie; bo do czegóż by miał się śpieszyć? Jego ofiara stała tuż przed nim, w pułapce... nie mogła uciec.
-Tak oto nadszedł moment na to, bym podzielił się z wami moimi podejrzeniami. Tak, przyznaję,- Czarny Pan powiódł wzrokiem po kole teraz poruszających się nerwowo śmierciożerców -że sam jestem winien temu, iż do tej pory wszystkie czyny tej dwulicowej osoby były niewykryte. Proszę was tylko o jedno: w chwili, gdy wskazana przeze mnie osoba pojawi się w środku koła, nie reagujcie. Śmiem mniemać, iż przynajmniej kilkoro z was z chęcią wypowiedziałoby Zaklęcie Niewybaczalne pod adresem tejże osoby, lecz muszę was powstrzymać. Niegodna ona waszych wysiłków, a poza tym chciałbym, aby pobyła z nami jeszcze przez pewien czas, nim wszystko zostanie wyjaśnione. Jeśli jej czas dobiegnie końca, sam się nią zajmę.
Nastało milczenie, ale było to milczenie niewiele mające wspólnego ze spokojem: wręcz przeciwnie, czuć było rosnące napięcie i jakieś zwierzęce podniecenie śmierciożerców. Próbowałam przypomnieć sobie, co mówił mi prof. Snape podczas ćwiczeń oklumencji, ale jego głos zlał się w jedno z głosem Voldemorta, który huczał w mojej głowie. Nie, pomyślałam, nie wolno mi się poddać, on tylko mnie podejrzewa.
Potem nagle przed oczyma stanęła mi twarz Dracona i poczułam piekący ból w gardle i pod powiekami. Draco nie ma pojęcia, że nie jestem w domu Hermiony, tylko wiele kilometrów dalej, w zupełnie innym towarzystwie, nie ma pojęcia, co mi grozi. Mogłam go stracić w tej chwili szybciej, niż za sprawą jednego słowa jego ojca i naraz ogarnął mnie żal oraz gniew, olbrzymi, duszący gniew, zaślepiający mnie i powodujący, że krew w moich żyłach buzowała. Świadomość, że krok dalej cały mój trud, z którym doszłam do spełnienia swoich pragnień pójdzie na marne, dodała mi nagle siły i nienawiści, ale w tej chwili właśnie usłyszałam swoje nazwisko i poczułam, że jest ktoś, kto nade mną góruje, kogo wściekłość przewyższa moją i pożera ją niczym wielogłowy smok. Lord Voldemort powiedział cicho, acz dostatecznie głośno, by mógł go usłyszeć każdy śmierciożerca, stojący w kręgu.
-Panno Pears… na co pani czeka?
Drgnęłam i wyszłam z szeregu, czując, że jego wściekłość wiąże mnie i próbuje mnie przełamać. Wyczułam, że mur śmierciożerców za mną szumi i faluje, ich szepty otaczały mnie niczym fale wzburzonego morza ale ja bez zatrzymania kierowałam się ku wysokiej postaci przede mną, w długiej szacie, z czerwonymi szpakowatymi oczyma i nozdrzami jak u węża. Ani razu nie obejrzałam się w tył. Widziałam tylko tę pełną gniewu oraz nienawiści postać, ale wewnątrz mnie, wciąż tkwił obraz Dracona, jego twarzy, oczu i ust, słyszałam jak na jawie dźwięk jego głosu i czułam jego zapach. Znikł dopiero wtedy, gdy postać Czarnego Pana z różdżką opuszczoną do boku była już nie dalej, jak cztery i pół stopy ode mnie. Zatrzymałam się przed nim i spojrzałam mu prosto w coś, co u człowieka nazwałabym twarzą, w coś, co u człowieka nosiło nazwę oczu i praktycznie natychmiast poczułam potworny ból w klatce piersiowej, promieniujący na całe ciało a oczy zaszły mi ciemną mgłą.