Szpital opuściłam faktycznie tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Było to tydzień później, dwudziestego trzeciego grudnia, w bardzo śnieżny i mroźny wtorek. Zbliżało się południe. Cały Londyn lśnił od lampek, którymi przyozdobiono drzewa, fasady budynków, wystawy, a nawet bramy. Wszędzie też napotkać można było przystrojone choinki oraz usłyszeć dźwięki kolęd we wnętrzu pachnących świątecznie sklepów.
Także u św. Munga czuć było, że idą święta: udekorowane z przepychem girlandy a także trzy wielkie choinki, stojące w holu plus dźwięk dzwoneczków oraz kolęd były doprawdy aż nadto wyraźnymi zwiastunami wielkiego święta, chociaż na mnie, przyznaję, oddziaływały bardzo słabo.
Prawdę mówiąc, czułam się tak, jakbym nagle znalazła się w innym, nieznanym mi świecie: patrzyłam na girlandy i choinki ze zdumieniem, a melodia kolęd i dzwoneczków za każdym razem sprawiała, że musiałam potrząsać głową, by sprawdzić, czy to naprawdę ja pośród tego całego przedświątecznego zamętu wychodzę ze szpitala w towarzystwie przyjaciół.
Myślę, że mój dziwny nastrój brał się z wielkiego, bolesnego kontrastu, jaki stanowiły moja przeszłość z bliską przyszłością. Próbowałam sobie przypomnieć, po co ten cały pośpiech, bałagan i szał, do czego wszyscy tak gnają… czy do suto zastawionego stołu, przy którym trzeba odsiedzieć swoje z rodziną, czy do prezentów, ukrywanych w skarpecie? A może po prostu, do wspólnych, spokojnych, radosnych chwil?
Skąd się bierze ta radość i spokój ducha, myślałam, zapinając wolno płaszcz i ogarniając wzrokiem szpitalną salę, w której spędziłam ostatnie dni, a jakiś głosik podszepnął mi odpowiedź: z tego, że możemy podzielić się radością z tymi, których kochamy, zapominając o tym, co dręczyło nas na co dzień. Podzielić się radością… jak to było? Co to znaczyło? Czym kiedyś było dla mnie Boże Narodzenie?
Mała, ciemnowłosa dziewczynka stała zafascynowana przed o wiele większą od niej choinką, udekorowaną aż po sam szczyt bombkami, zabawkami, łańcuchami i łakociami, a wszystko to mieniło się czerwienią i zielenią, gdzieniegdzie przetykaną ciepłym refleksem lampek. Na jej twarzy widniał cień zamyślenia, a w ciemnych tęczówkach odbijały się choinkowe dekoracje. Milczała lecz wyglądała na szczęśliwą…
Obudziła się rano. Za oknem sypał śnieg, ale nie na tyle, by nie można było pójść na sanki po południu. Z radosnym uśmiechem wyskoczyła z łóżka i na bosaka zbiegła do salonu, w którym w półmroku mieniło się przystrojone drzewko bożonarodzeniowe a przy kominku wisiały wypchane skarpety. Dziewczynka podbiegła do jednej z nich, tej, z wyhaftowanym imieniem: „Marta” i sięgnęła ciekawie dłonią do środka. Skarpeta była powieszona odrobinę za wysoko dla niej, więc wspięła się na palce i…
-… i Herakliusz Porter uważa, że to powinno pomóc.- czyjś głos wdarł się pomiędzy moje myśli. Wspomnienie dziewczynki przed kominkiem rozmyło się w jednej chwili.
-Słucham? Co mówiłaś?- zwróciłam się do Hermiony, która stała w drzwiach w rozpiętym, liliowym płaszczu i wyraźnie patrzyła na mnie. Teraz zręcznie zamaskowała nutę niepokoju i powtórzyła wolno:
-Rozmawiałam z twoim uzdrowicielem, Herakliuszem Porterem. Powiedział, że psycholog dał ci receptę na środki uspokajające i że poza tym powinnaś uważać, żeby się nie przemęczać i nie wzruszać za bardzo. Prosił też, żebyś umówiła się na wizytę za dwa tygodnie, chciałby ocenić, jakie robisz postępy no i przypomniał, że co najmniej do wiosny powinnaś mieszkać z nami. To powinno pomóc.
-Tak, jasne.- machinalnie przytaknęłam i wzięłam do ręki torbę, leżącą na łóżku. Omiotłam jeszcze raz spojrzeniem pokój i mój wzrok padł na róże w wazonie.
-Daj to, wezmę.- Ron zabrał mi torbę i stanął w wyczekującej pozie obok Hermiony. -To jak… możemy iść?
-Zaczekajcie chwilę…- powiedziałam i podeszłam do stolika, stukając obcasami moich kozaków. Wyjęłam kwiaty z wody i za pomocą małego zaklęcia niewerbalnego wyczarowałam papier, którym je owinęłam. Potem odwróciłam się i spostrzegłam zaskoczone miny przyjaciół. Wyjaśniłam w miarę raźnym głosem: -Chciałabym je dać pielęgniarkom… podziękować za opiekę i pożegnać się z Herakliuszem Porterem.
-Tak, jasne. To bardzo dobry pomysł.- oceniła błyskawicznie Hermiona i uśmiechnęła się. -Poczekamy na ciebie w holu. Ron weźmie twoją torbę.
-Dzięki.
Pokój pielęgniarek był na końcu korytarza i sąsiadował z pokojem uzdrowicieli. Akurat zastałam zarówno panią Cindy (to ta miłą pielęgniarka, która była u mnie pierwszego dnia po moim ocknięciu się), dwie inne pielęgniarki oraz Herakliusza Portera. Na mój widok ucieszyli się i zaprosili mnie do środka.
-No i tak to się skończyło, już nas pani opuszcza…- zaśmiał się uzdrowiciel. -Nie, żartuję oczywiście, bardzo się cieszę, że pani wychodzi tak szybko, im szybciej, tym lepiej. Mam nadzieję, że już pani do nas nie wróci?
-Nie, wolałabym nie.- zdobyłam się na słaby uśmiech i wręczyłam kwiaty. -Bardzo wszystkim chciałam podziękować za opiekę i pomoc… bardzo dziękuję, pani Cindy… nie, to ja dziękuję, paniom też i panu, panie Porter.- uścisnęłam dłoń każdej z przyjaznych mi osób. -Przyjaciółka mi mówiła, że mam do pana przyjść za dwa tygodnie?
-Tak, zgadza się.- Herakliusz wyszedł ze mną na korytarz. -Proszę brać te leki, jakie zapisał pani prof. Gillis i proszę na siebie uważać, a wszystko będzie dobrze. Proszę przysłać sowę na adres szpitala, na ten oddział, moje nazwisko pani pamięta?
-Tak, oczywiście, na pewno napiszę.
-Wszystko w porządku?- spojrzał na mnie spod oka. -Widzę, że jest pani smutna.
-Nie, nie, to głupstwo. -spróbowałam się uśmiechnąć, ale wyszedł z tego bardzo krzywy uśmiech. -Po prostu… nie potrafię się w tym wszystkim odnaleźć.
-Tak, rozumiem.- rzucił okiem na migoczące w rogu drzewko. -Wiem, że jest pani ciężko, zwłaszcza teraz… ale to minie, tylko musi pani chcieć wrócić do siebie.
-Psycholog mówił mi coś podobnego, więc będę musiała posłuchać. No nic, dziękuję za wszystko i wesołych świąt.- powiedziałam, czując się, jakbym mówiła w obcym języku po raz pierwszy. -Muszę iść, czekają na mnie na dole przyjaciele.
-Dziękuję i ja też pani życzę… spokojnych świąt.- odpowiedział, kłaniając się lekko. -Do widzenia!
-Do widzenia.
Ron i Hermiona czekali przy wyjściu w holu, teraz pełnym pacjentów w kolorowych szlafrokach oraz odwiedzających z torbami i pakunkami rozmaitych rozmiarów. Na mój widok uśmiechnęli się, jak na zawołanie i powiedzieli:
-No to jak, opuszczamy szpital na dobre?
-Na dobre.- powtórzyłam, zmuszając wargi raz jeszcze do uśmiechu i bez słowa dałam się objąć Hermionie, którą z kolei obejmował Ron. Tak objęci ruszyliśmy na zewnątrz, w poddane śnieżycy londyńskie ulice, a już po chwili zdeportowaliśmy się do domu.
Tam przywitał nas, a właściwie mnie Harry, który miał dzisiaj wolne i umówił się z nami, że poczeka na nas w domu. Po małym rozgardiaszu powitalnym Hermiona nakazała chłopakom dać mi święty spokój aż do obiadu, który poszła przyrządzić, ale przedtem zaprowadziła mnie do mojego pokoju. Zanosiło się na to, że chce ze mną porozmawiać, więc nie opierałam się, chociaż nie bardzo byłam chętna do pogawędek z kimkolwiek.
-Marta… przywiozłam ci trochę rzeczy z twojego domu… głównie ciuchy, dokumenty… takie najważniejsze…- zaczęła, zamknąwszy za sobą drzwi. Ja tymczasem otworzyłam torbę, którą przywiozła mi do szpitala, i zaczęłam wolno wyjmować z niej rzeczy, choć nie było tego wiele: ciuchy, bielizna, przybory toaletowe i moja mała, czarna, trapezowata torebka, którą miałam ze sobą tamtej nocy. Zostawiłam w torbie wszystko, wyjęłam tylko torebkę. Przesunęłam dłonią po jej aksamitnym wierzchu, teraz nieco przybrudzonym i zniszczonym. Zabawne… ale czułam się zupełnie tak, jakbym dotykała swojego serca…
-Marta… słyszysz mnie?
-Mhm.- mruknęłam, kiwając głową, ale zaraz się opamiętałam i wyprostowałam, by na nią spojrzeć, odrywając wzrok od torebki i przenosząc go na przyjaciółkę. Hermiona patrzyła na mnie niepewnie i tak rozpaczliwie wykręcała sobie dłonie, że przez ułamek sekundy poczułam się głupio; nie wiedziałam jednak, co powiedzieć, więc ona mnie wyręczyła, mówiąc dalej.
-Resztę rzeczy zostawiliśmy, nie wiedzieliśmy…
-Tak, w porządku… i tak jestem wdzięczna za pomoc.- powiedziałam, mając pełną świadomość, jak bezbarwnie to brzmi. Niestety, nie byłam w stanie niczego na to poradzić lecz Hermiona zdawała się być tego świadoma. Pokiwała głową i zaproponowała po krótkim milczeniu:
-Jeśli chcesz… możemy tam z tobą jechać… zabierzemy twoje wszystkie rzeczy i przewiezie się je tu, przynajmniej dopóki…- urwała nagle i przygryzła wargi.
-Dobrze.
-To… to ja idę zająć się obiadem… zjemy… i… i później porozmawiamy, hm?- uśmiechnęła się dość blado i opuściła mój pokój, zamykając za sobą drzwi niemal bezszelestnie.
Po jej wyjściu usiadłam na łóżku i westchnęłam głęboko, otwierając torebkę i wysypując z niej kilka drobiazgów, wśród których były także klucze do domu… właściwie, powinnam była powiedzieć: „minionego domu”…
Musiałam po raz drugi przyzwyczaić się do życia w tych czterech ścianach, z Harrym za jedną a Hermioną i Ronem poniżej… w tym domu, który zawsze ceniłam i który zawsze był dla mnie ciepłą, przyjazną ostoją, do której chętnie się wraca… ale akurat teraz wolałabym nie wracać tu już nigdy, bo zanadto pamiętałam o miejscu, które miało być moim własnym, tym jedynym domem, jakiego pragnie w życiu każdy z nas, domem, w którym płonie ognisko rodzinne.
Nie wiem, jak długo siedziałam, zabawiając się kluczami, dość, że ocknęłam się po dłuższej chwili. Wstałam i wolno podeszłam do okna, przesuwając dłonią po półkach otwartej szafy, w której teraz leżało kilka starannie złożonych szat. Wyjrzałam na zewnątrz przez ukwiecone grafiką mrozu szyby i zobaczyłam zaśnieżoną ulicę i domy naprzeciwko. Płatki śniegu wirowały w powietrzu na tle szaro - błękitnego nieba, które przypominało zamarzniętą taflę…
Odwróciłam się natychmiast plecami do parapetu i zamknęłam oczy, przyciskając mocno opuszkami palców powieki, chcąc odsunąć od siebie skojarzenie z taflą, to jednakże i tak nie pomogło: zobaczyłam jego uśmiechniętą, skupioną twarz, błysk jego oczu, niemalże czułam jego zapach i dotyk jego dłoni, usłyszałam jego ciepły, szczery głos. Pomóż mi , błagałam w myślach, zupełnie, jakby mógł mnie usłyszeć, proszę cię, wróć do mnie, zabierz mnie stąd, gdziekolwiek jesteś, proszę, Draco… Uśmiechnął się smutno i chciał coś powiedzieć, ale właśnie w tej samej chwili usłyszałam trzask drzwi i, jak przez mgłę, zaniepokojony głos Harry’ego:
-Wszystko w porządku, Marta? Wołaliśmy cię, ale nie odpowiadałaś… Hej, Marta…- podszedł do mnie, a ja wciąż miałam zamknięte oczy i przyciskałam powieki coraz silniej i silniej, mimo że twarz Dracona rozpłynęła się w powietrzu.
-Nie płacz… nie wolno ci zbyt mocno się wzruszać… no, nie płacz…- poczułam, że mnie obejmuje ramieniem i przyciąga do siebie. Dopiero to sprowadziło mnie ostatecznie na ziemię: otworzyłam oczy i odsunęłam go zdecydowanie, mówiąc:
-Ja nie płaczę. Wszystko w porządku, Harry.
Patrzył na mnie czujnie, skutecznie ukrywając jakiekolwiek zdziwienie. Chyba szukał na moich policzkach śladów łez, ale nie pozwoliłam mu na to zbyt długo: wyminęłam go i podeszłam do torby, wciąż nierozpakowanej.
-Wołaliście mnie na obiad pewnie, tak?
-Tak, Hermiona zaraz wszystko poda.
-Zaraz przyjdę… tylko jeszcze coś zrobię.- powiedziałam, a on stanął na progu, zamierzając wyraźnie na mnie poczekać. Spojrzałam więc na niego i powiedziałam pierwszą lepszą rzecz, jaka mi przyszła do głowy. -No, chyba nie będziesz się przyglądał, jak wypakowuję swoją bieliznę?
Zbiłam go tym z pantałyku na tyle, że bez słowa wycofał się z pokoju i zamknął drzwi, a tylko o to mi chodziło: jak tylko znikł, usiadłam z powrotem na łóżku i jeszcze raz zamknęłam oczy, przyciskając powieki opuszkami. Tym razem jednak nie zobaczyłam nic, prócz czarnej pustki, więc po kilku sekundach wstałam i zeszłam na dół, przedtem chowając klucze do kieszeni szaty, jaką miałam na sobie.
Obiad minął nam w miarę spokojnym nastroju. Harry, Ron i Hermiona starali się nie zadawać mi wielu pytań i unikali tematów, które mogłyby mnie zdenerwować lub poruszyć, opowiadali mi więc na przykład o tym, co przeżyli interesującego w pracy lub co słychać w Norze. Nie udało im się jednak zataić przede mną jednego: że pięć dni temu odbył się pogrzeb Dracona Malfoya i że oni na tym pogrzebie byli.
Wypsnęło się to przez przypadek Ronowi podczas rozmowy na temat związany z jego pracą i choć natychmiast zmroziło to atmosferę, to żadne naganne spojrzenia Hermiony czy Harry’ego nie mogły odwrócić mojej uwagi od jego słów. Patrzył na nas po kolei, cały nieszczęśliwy i zaczerwieniony. Spokojnie odłożyłam sztućce i zapytałam, panując nad nerwami i wyrazem twarzy:
-Dużo było osób?
-Nie… niewiele… to znaczy… całkiem sporo, tak gdzieś… około… bo ja wiem… pięćdziesięciu osób?- odpowiedział, starając się na mnie nie patrzeć.
-Gdzie jest pochowany?
-Na Highgate.- usłyszałam cichy głos Hermiony, a Harry dodał:
-Pokażę ci jutro dokładnie, gdzie.
Zrobiłam potakujący ruch głową raz i drugi. Odsunęłam od siebie talerz i spróbowałam ogarnąć chaos, jaki pojawił się teraz w moim sercu i umyśle.
-Nie chcieliśmy ci o tym na razie mówić, żeby cię nie denerwować… mieliśmy nadzieję, że za jakiś czas sama o to zapytasz, kiedy będziesz gotowa…
-Coś jeszcze przede mną ukrywacie?- zapytałam, patrząc na nich przenikliwie lecz oni zaprzeczyli natychmiast. Nie chciało mi się dociekać, czy mówią faktycznie prawdę, chciałam jak najprędzej pójść do siebie… do siebie. -Dziękuję za obiad… a teraz pójdę się przejść.
-Marta, ale…
-Pójdę z tobą.- zaofiarował się Harry, ale Hermiona spojrzała na mnie szybko i położyła mu rękę na ramieniu, zmuszając go do powrotu do pozycji siedzącej.
-Dobrze, idź.- zgodziła się. Na widok zdumienia na twarzach Rona i Harry’ego potrząsnęła tylko błyskawicznie głową a do mnie powiedziała jeszcze: -Tylko nie chodź za długo.
-Tak, tak, jasne.- potwierdziłam i poszłam do przedpokoju. Założywszy płaszcz, wyszłam na dwór. Śnieg, na szczęście, przestał już padać. Niebo było jasne i matowe, a powietrze czyste i mroźne. Zaczerpnęłam pełną piersią tchu i ruszyłam przed siebie po oblodzonym chodniku, ostrożnie stawiając kroki. Dłoń wsunęłam do kieszeni szaty, w której pobrzękiwał cicho niewielki pęk kluczy.
-Czyś ty zwariowała?- zapytał z niesłychanym zdumieniem Ron, patrząc na Hermionę z przyganą i spoglądając co i rusz na drzwi, które dopiero co się zatrzasnęły za ich współlokatorką. -Przecież ona właśnie wyszła ze szpitala po bardzo ciężkiej kuracji!
-Wiem, Ron, ale czy ty nie rozumiesz, że ona teraz potrzebuje spokoju i samotności?- odparowała ze złością Hermiona, wycierając dłonie w serwetkę i rzucając ją na talerz. Wstała, odsuwając z głośnym szurgotem krzesło i zaczęła zbierać hałaśliwie naczynia, jednocześnie nie przestając mówić. -Przeżyła coś strasznego i to cały czas w niej tkwi, słyszałeś, co mówił ten uzdrowiciel, chcieli dokonać neutralizacji!- cisnęła talerze do zlewu, jednakże te nie potłukły się. -Nie dziw się więc, że wymyka się stąd przy pierwszej okazji, musi sobie wszystko na nowo poukładać, a w jej stanie…
-No właśnie, jest w takim stanie, że nie powinna sama wychodzić tak od razu, w dodatku w taką pogodę!- wtrącił kłótliwie Ron, także wstając i chwytając mocno szklankę z kompotem. Podniósł ją na chwilę do ust, jakby chciał się napić, a potem odstawił, jakby się rozmyślił i dodał: -To, że zareagowała w miarę spokojnie na wiadomość o pogrzebie jeszcze nic nie oznacza… no i jeszcze nie wie najgorszego… Poza tym, ten facet w szpitalu mówił, żeby nie była sama przez trzy miesiące, a ja nie jestem pewien, czy to rozsądne, tak jej ufać…
-Przestań!- Hermiona odwróciła się do Rona i spojrzała na niego znad zlewu. Na końcach jej rzęs wisiały łzy. -Czy ty naprawdę nie rozumiesz, Ron, jak ona się teraz czuje? Ona jest załamana, przeżyła potworny cios a i to cud, że go przeżyła, ale sam wiesz, jak bardzo go kochała! Czy ty nie pojmujesz, że ona potrzebuje czasu na rozmowę sam na sam ze sobą? Marta musi nauczyć się żyć na nowo!
-Rozumiem, Hermi, ale chodzi mi tylko o to, czy to bezpieczne, puszczać ją samą zaraz pierwszego dnia… no już, przepraszam cię, nie płacz, niepotrzebnie się uniosłem, ale ja też się martwię…- podszedł do dziewczyny i przytulił ją, całując jej włosy. Harry, dotąd słuchający ich w milczeniu, oparty o kredens, teraz spojrzał na nich i powiedział z namysłem:
-Chyba wiem, gdzie mogła pójść.
Hermiona wymieniła się z nim spojrzeniem.
-Idź za nią.- powiedziała, odsuwając się od Rona i spoglądając na stertę naczyń w zlewie. -Idź za nią… tak na wszelki wypadek… a ja trochę tu posprzątam.
Harry skinął głową i ruszył do przedpokoju po kurtkę. Jeszcze chwila i trzask drzwi obwieścił wyjście kolejnego mieszkańca domu przy ulicy Gotta Howna 34.
Metaliczny chrzęst moich butów na oblodzonej drodze był rytmiczny i ostry w ciszy zimowego popołudnia w Londynie, ale na mnie działał uspokajająco i orzeźwiająco. Oddychałam spokojnie i myśli miałam mniej bezładne, niż przedtem. Szłam pewnie jedną ulicą, potem drugą i właściwie byłam sama, sporadycznie mijając tylko jakichś pojedynczych przechodniów, którzy nie zwracali na mnie uwagi, podobnie, jak ja na nich. Chodziłam tędy wielekroć lecz teraz z każdym krokiem czułam się tak, jakbym powróciła tu po wielu latach nieobecności. Było to uczucie nie do końca przyjemne, ale wiedziałam, że jeśli tego nie zrobię, będzie mnie to dręczyło bez ustanku.
Skręciłam w wąską uliczkę, obsadzoną lipami, teraz gołymi i smutnymi. Za nimi znajdowały się eleganckie, pomalowane na pastelowe kolory dwupiętrowe domy jednorodzinne i teraz prawie w każdym oknie paliło się światło. Mimo że nie była to późna pora - zaledwie dochodziła trzecia, poświata, zalewająca niewielkie płaty śniegu będące na ogół przez osiem miesięcy starannie przystrzyżonymi trawnikami i padająca nawet dalej, aż na chodnik, była dość wyraźna. Dzięki temu w połowie uliczki zorientowałam się, że ktoś za mną idzie.
Spokojnie i pewnie szłam dalej, a dotarłszy do skrzyżowania, szybko skręciłam w lewo i, przyczaiwszy się za załomem muru, wyjrzałam ostrożnie. Uliczka była niemalże pusta, tylko na samym jej końcu dojrzałam kogoś, kto natychmiast zawrócił biegiem i znikł na pierwszym rogu.
Nie zastanawiając się długo, ruszyłam w swoją stronę, może trochę szybciej, niż zamierzałam, a już po chwili dotarłam do celu. Uważnie rozejrzałam się dookoła, potem położyłam dłoń na klamce furtki i, biorąc głęboki wdech, nacisnęłam ją. Przeszłam wolno ścieżką, czując coraz większy ucisk w gardle i znalazłam się pod drzwiami. Pogładziłam futrynę i drewniane skrzydło, a potem wyjęłam klucz. Kiedy otwierałam drzwi, zaskrzypiały znajomo. Zrobiłam jeszcze jeden krok i przekroczyłam próg własnego domu.