Witam panią! Dobrze, że znalazła pani czas tak rano, okazuje się, że potem nie miałbym dla pani więcej, niż piętnaście minut, przywieźli nam ciężko oddychającego chłopaka, nawdychał się za dużo aloesu górskiego.- Herakliusz Porter zamknął energicznie drzwi przestronnego, jasnego gabinetu i wskazał mi krzesło przed białym, niewielkim biurkiem. Większość pokoju zajmowały szafy z segregatorami i książkami, a także przeszklone gabloty z rozmaitymi fiolkami i słoikami. Gdyby nie fakt, że były puste, przypominałyby szafy w klasie od eliksirów w Hogwarcie.
-Przecież pan wie, że mam mnóstwo czasu, w końcu wysłał mnie pan na zwolnienie do czternastego.- odpowiedziałam, uśmiechając się lekko. Uzdrowiciel uśmiechnął się przepraszająco i powiedział:
-No cóż, nie miałem wyjścia, pani przyjaciółka bardzo nalegała, a i nie ukrywam, że psycholog zalecał czas na odpoczynek i zwolnienie życiowego tempa. Muszę przyznać, że to był dobry pomysł, wygląda pani naprawdę świetnie w porównaniu z tym, jak wyglądała pani w dniu wyjścia ze szpitala. Nie chcę oczywiście być niemiły,- zastrzegł, siadając za biurkiem. -ale mam na myśli…
-Wiem, wiem.- uniosłam uspokajająco rękę. -Dobrze wiem, o co panu chodziło i zgadzam się z panem: czuję się o wiele lepiej.
-Nie miała pani żadnych ciężkich przeżyć podczas tych dwóch tygodni? Żadnych ataków duszności, stanów osłabienia, bólu głowy?- zapytał, przysuwając sobie moją kartę, którą musiał wcześniej przygotować.
-Nie.- odpowiedziałam natychmiast lecz po chwili poprawiłam: -To znaczy… były drobne incydenty, chwile głębszego wzruszenia… ale nie miałam żadnych takich objawów… leki zapisane przez prof. Gillisa naprawdę mnie podbudowały.
-Czyli zauważa pani znaczną poprawę?
-Tak, myślę, że tak
-No, dobrze.- odsunął od siebie kartę i spojrzał na mnie uważnie. Teraz dopiero się zacznie, przemknęło mi przez głowę. -A teraz niech mi pani szczerze powie, jak naprawdę pani się czuje? Bo to, że wygląda pani zdrowiej, nie oznacza, że wewnętrzny pani stan jest w równie dobrej kondycji.
-Wie pan, a jak mam się czuć po tym, co się stało?- powiedziałam po głębszym zastanowieniu się. - Jest mi ciężko, chociaż się staram, ale mam chwile, kiedy czuję, że nie dam rady, że brakuje mi siły… na szczęście, mam na kogo liczyć i dlatego mój stan się poprawia. Małymi krokami, ale się poprawia.
-Więc uważa pani, że nawrót choroby jest wykluczony?
-Ja się na tym nie znam,- uśmiechnęłam się blado. -to pan powinien oceniać… pewnie za jakiś czas wrócę całkowicie do siebie, na razie jestem na półmetku.
-Rozumiem. Co pani robiła przez ostatnie dwa tygodnie? Chodzi mi o to, jak spędziła pani ten czas.
-Niezbyt aktywnie, nie pozwolono mi przemęczać się w domu, więc zajęłam się trochę przeprowadzką… spacerowałam i generalnie… no… układałam sobie wszystko w głowie. Chciałabym już wrócić do pracy.
-O ile się nie mylę, jest pani prawnikiem, tak?- Herakliusz zerknął do karty, a ja potwierdziłam skinięciem głowy. -Myślę, że jak skończy się pani zwolnienie, to nie ma przeszkód do powrotu do pracy.
-Naprawdę?- zapytałam z nutą radości w głosie. Tak, sądzę, że to była jedna z tych rzeczy, które miałam nadzieję usłyszeć: że znowu mogę pracować… Porter przytaknął z uśmiechem.
-Naprawdę. Oczywiście, wszystko z rozsądkiem i pod jednym warunkiem: że nie zlekceważy pani żadnego złego samopoczucia, osłabienia organizmu czy zmęczenia. Pani organizm w ten sposób będzie sygnalizował, że należy zwolnić, przystanąć na chwilę i zignorowanie tego sygnału może mieć poważne konsekwencje. Myślę jednak, że nie muszę pani traktować jak dziecka i że będzie umiała pani zadbać o swoje zdrowie.
-Oczywiście, będę uważać.- obiecałam solennie.
-A co z mieszkaniem? Dobrze się mieszka pani z przyjaciółmi?
-Och, tak, oczywiście!- przytaknęłam gorliwie, zaskoczona nagłym zwrotem rozmowy. -Mieszkaliśmy już przedtem wspólnie… więc dogadujemy się.
-Nie przeszkadza pani to, że mieszka pani w liczniejszym gronie?
-Nie.- pokręciłam głową, chociaż coś mnie kujnęło w sercu, bowiem przypomniało mi się dom Dracona i tamten dzień, gdy podczas wyprowadzki natknęłam się na jego ojca. Herakliusz chyba dostrzegł jakąś zmianę na mojej twarzy, ale zinterpretował ją w inny sposób.
-To jasne, że jest pani trudno przyzwyczaić się na nowo… do nowego, hm, stylu życia, ale to było konieczne… na początku.
-Chciałabym się usamodzielnić.- powiedziałam cicho, przełykając ślinę. -Jestem już gotowa.
-Jeżeli o mnie chodzi, myślę, że to przede wszystkim kwestia zdrowia. Pani ogólny stan uległ szybkiej poprawie i to jest duży plus, pytanie tylko, czy nie ulegnie on pogorszeniu, gdy zostanie pani sama.
-Już przywykłam do myśli, że jestem sama, więc mieszkanie niczego już nie zmieni.- odpowiedziałam, patrząc na niego błagalnie. -Proszę mi pozwolić… potrzebuję tego.
Przyjrzał mi się uważnie, a potem powiedział:
-No cóż… ja wyrażam zgodę… ale dla pewności skieruję panią na wizytę do prof. Gillisa. Niech on podejmie ostateczną decyzję.
-Dziękuję.
Herakliusz spojrzał na mnie raz jeszcze i wypisał skierowanie. Miał równe, czytelne pismo, zupełnie inaczej, niż większość lekarzy mugolskich. Wrzucił je do kominka wraz z odrobiną proszku Fiuu, mówiąc najnormalniej w świecie: -Arnoldzie, wysyłam do ciebie pannę Pears.- a do mnie powiedział: -Proszę zgłosić się do pokoju numer pięćdziesiąt trzy na czwartym piętrze. Profesor Gillis powinien za pięć minut kończyć konsultację u pani Frapes. Na pewno panią przyjmie.
-Dobrze, dziękuję panu.- przełknęłam zaskoczenie jego postępowaniem i podałam mu rękę na pożegnanie. Uścisnął ją mocno i krótko, patrząc na mnie uważnie.
-Niech pani na siebie uważa, pani Marto.- powiedział. Skinęłam głową. Puścił moją dłoń i odprowadził mnie do drzwi. Na korytarzu rozeszliśmy się- on ruszył do pokoju uzdrowicieli, ja zaś w stronę windy, którą wjechałam piętro wyżej.
Bez problemu odnalazłam pokój z numerem 53. Do drzwi przyczepiona była tabliczka ze złoconymi literami, układającymi się w słowa: ARNOLD GILLIS
psycholog
Zdążyłam je przeczytać, gdy usłyszałam jego życzliwy głos:
-Dzień dobry!
Odwróciłam się i uśmiechnęłam. Gillis szedł ku mnie szybko z drugiego końca korytarza, trzymając w dłoniach jakąś kartkę.
-Herakliusz właśnie mnie powiadomił, że zjawi się pani u mnie.- uniósł kartkę, w której rozpoznałam skierowanie od uzdrowiciela, otworzył gabinet i wskazał dłonią. -Zapraszam.
Jego gabinet niewiele różnił się od gabinetu Portera, poza tym, że wszystkie meble były w odcieniach brązu, a ściany miały orzeźwiający, jasnozielony kolor.
-Proszę poczekać moment, tylko wyjmę pani kartę.- przejechał przez pokój na obrotowym krześle w stronę regału z teczkami i segregatorami, by wrócić po kilku sekundach z właściwą dokumentacją. -A więc tak, pani Marta Pears, urodzona dwudziestego szóstego października, zamieszkała przy ulicy Wiscinson 21, pobyt w…
-Przepraszam, adres jest nieaktualny.- wtrąciłam się. Gillis podniósł wzrok i uniósł pióro, maczając je przedtem w kałamarzu.
-Czyżbym źle zapisał?
-Nie, nie… po prostu… już tam nie mieszkam. Na razie będę u przyjaciół, przy Gotta Howna 34, a potem zobaczę.- mówiłam, czując, że mój głos jest coraz cięższy. Po raz pierwszy wypowiedziałam na głos do kogoś obcego, że dom przy Wiscinson 21 nie jest moim domem… dziwne uczucie, zupełnie, jakby ktoś położył na twoich wyciągniętych dłoniach bardzo ciężką paczkę. -Właściwie, chciałam o tym z panem porozmawiać.
-Zaraz do tego przejdziemy, najpierw chciałbym się dowiedzieć, jak pani się czuje.
Rozpoczęła się następna seria pytań, podobnych do te, jakie zadawał Herakliusz. Odpowiadałam wyczerpująco i najwyraźniej zadowalająco, bo po niecałych pięciu minutach prof. Gillis wrócił do wspomnianego przeze mnie tematu.
-A więc, powiedziała pani, że chce pani porozmawiać ze mną o mieszkaniu, czy tak? Proszę mówić.
-Chciałam tylko zapytać, czy pana zdaniem… czy pana zdaniem mogłabym wcześniej zamieszkać osobno… bez przyjaciół. Nie ukrywam, że to bardzo mi pomogło- dodałam szybko, chociaż on nic nie powiedział. -, ale chciałabym jak najszybciej się usamodzielnić, wracam do pracy… rozumie pan, chciałabym teraz spróbować żyć całkowicie sama. Pan Porter nie miał żadnych zastrzeżeń, poza tym, że prosił, aby pan podjął ostateczną decyzję.
-Rozumiem.- pokiwał głową, namyślając się. -Jest pani pewna, że poradzi sobie pani? To będzie naprawdę duży krok, mimo że na pierwszy rzut oka tego nie widać.
-Tak, jestem pewna.
-Pani stan jest całkiem dobry w porównaniu z tym sprzed dwóch tygodni… sama pani twierdzi, że leki i czasowa izolacja pomogły, ja to widzę, więc myślę, że mogłaby pani spróbować… ale nie wcześniej, niż po powrocie ze zwolnienia lekarskiego.
-Tak, tak, to jasne.- potwierdziłam gorąco, czując coś na kształt ulgi. Gillis spojrzał na mnie i uśmiechnął się dziwnie:
-Tylko musi pani obiecać mi jedno.
-Co takiego?- zapytałam już zupełnie śmiało, sądząc, że zapewne poprosi mnie o uważanie na siebie, przestrzeganie zasad i tego typu sprawy lecz jego słowa pokazały, że byłam w błędzie.
-Niech mi pani da słowo, że nie będzie pani uciekać w pracę od dręczących panią wspomnień.
Zaniemówiłam na cztery sekundy. On siedział spokojnie, patrząc na mnie uważnie z tym samym uśmiechem.
-Nie zamierzałam… to znaczy… nie chciałam, żeby pan pomyślał… nie proszę o wcześniejszy termin dlatego że…
-Nie powiedziałem tego. Proszę tylko, aby pani obiecała mi to, o co proszę.
-Dobrze, obiecuję.- powiedziałam, starając się, by mi uwierzył. On i tak wie swoje, pomyślałam, patrząc na jego nieodgadnioną twarz i oczy, którymi prześwietlał mnie zupełnie, jak dyrektor Dumbledore.
-A więc dobrze. Skoro złożyła pani obietnicę, zgadzam się na to, by zaczęła pani żyć samodzielnie i niezależnie, ale ostrzegam i z dobrego serca odradzam pakowanie się na głęboką wodę od pierwszego dnia.
Spojrzałam na niego ze zdziwieniem. Roześmiał się i zdjął w końcu ze mnie swoje spojrzenie, a mi od razu ulżyło. Przypomniał mi o regularnym stosowaniu zapisanych wcześniej leków, opowiedział pokrótce o paru innych zasadach i wreszcie pozwolił mi odejść, obserwując mnie zza swojego biurka już teraz li i jedynie życzliwie.
-Do widzenia i dziękuję za wszystko.- powiedziałam, naciskając klamkę, a on skinął głową.
-Mam nadzieję, że już więcej się nie zobaczymy.- dodał, kryjąc uśmiech a ja odpowiedziałam w tym samym tonie:
-Ja również.- i, otworzywszy drzwi, opuściłam jego gabinet, a potem szpital św. Munga.
Ani Hermiona ani Ron (Harry akurat przebywał na jakimś szkoleniu w Belfaście) nie byli zbytnio zadowoleni z decyzji podjętej przez Portera i Gillisa, chociaż cieszyło ich pozytywne orzeczenie o stanie mojego zdrowia. Długo musiałam przekonywać ich co do słuszności tej decyzji a także zapewniać o tym, że poradzę sobie i nie będę się zamęczać, więc dopiero cztery dni przed końcem mojego zwolnienia zabraliśmy się za szukanie mieszkania dla mnie.
W końcu udało nam się znaleźć korzystną, dość tanią ofertę i postanowiliśmy ją sprawdzić wspólnie: jeszcze tego samego dnia (a był to poniedziałek, 12 stycznia) dostaliśmy odpowiedź na nasz list i pojechaliśmy spotkać się z panią Dorian Madison, która była właścicielką „mieszkanka”, jak się wyraziła w zaproszeniu na rozmowę.
„Mieszkanko” okazało się całkiem sporym apartamentem w domu jednorodzinnym na Florence Alley 14. Ulica ta przylegała jednym bokiem do miejskiego parku a drugim- do tyłów ulicy Pokątnej, usytuowanie więc było bardzo dobre. Było tam cicho i prawie każdy dom otoczony był ogrodem, co zadowalało Hermioną, zaś umeblowanie wewnątrz było tak dogodne i piękne, że aż dziw brał Rona na myśl, że Dorian Madison chciała to sprzedać.
-Widzi pan, kupiłam to mieszkanie niedawno, jesienią zeszłego roku, ale dostałam korzystną ofertę wyjazdu na roczną wymianę prawniczą do Rosji i postanowiłam z niej skorzystać.- tłumaczyła z uśmiechem. Miała miłą, opaloną twarz i gęste, czarne włosy, spięte szylkretową klamrą. Mimo że wyglądała na dwadzieścia lat ze swoją nienaganną figurą i młodzieńczością ruchów, okazało się, że miała dwadzieścia siedem lat. Na dźwięk „ rocznej wymiany prawniczej” drgnęłam a Hermiona i Ron spojrzeli na mnie błyskawicznie. Dorian Madison udała jednak taktownie, że niczego nie zauważyła i, poczęstowawszy nas herbatą, przeszła do części oficjalnej.
-Cóż, nie ukrywam, że zależy mi na szybkiej sprzedaży mieszkania, przyjechałam do Londynu tylko na dwa tygodnie, żeby załatwić tę sprawę, jutro wieczorem wracam do Moskwy i następną wizytę w Londynie planuję na Wielkanoc, a do tego czasu… wiadomo. Państwo spadli mi jak z nieba, chciałam już zrezygnować.
-Rozumiem.- uśmiechnęłam się do niej. -Ile pani chciałaby za to mieszkanie?
Hermiona i Ron spojrzeli na mnie z lekkim zdziwieniem, ale zaraz potem uśmiechnęli się nieznacznie. Dorian odpowiedziała z niepewnym uśmiechem,:
-Wie pani, myślałam na początku o dwunastu tysiącach, ale jeśli to dla pani za drogo, to mogę obniżyć… widzę, że pani spodobało się to mieszkanie .
-Tak, spodobało mi się i mogę zapłacić dwanaście tysięcy, bylebym mogła wprowadzić się tu jak najszybciej.
-To żaden problem. Jak tylko wyjadę, może pani się przenieść, zostawiam wszystko tak, jak pani teraz widzi… na pewno jest pani zdecydowana?
-Tak, na pewno, muszę tylko pójść do banku i wypłacić tę sumę.
-To nie będzie konieczne, wydam dyspozycję, aby pozwolono pani przekazać pieniądze do mojej krypty. Wspaniale.- uśmiechnęła się z zadowoleniem. -To może spotkajmy się jutro w mojej kancelarii? Pracuję, a właściwie- pracowałam przy Dormatic Street, w tej pomarańczowej kamienicy vis a vis kościoła. Wynajęłam od stycznia kancelarię na rok Beatrice Rockson, właśnie wróciła z Halifaxu* po trzyletniej pracy w znanej firmie i szukała lokalu na założenie własnej kancelarii prawniczej…- mówiła Dorian, sięgając po swoją torebkę, a ja zmartwiałam na kanapie, patrząc na Hermionę, która była równie poruszona, jak ja. Beatrice Rockson… siostra niedoszłej narzeczonej Dracona… starsza siostra Terri… Nie miałam jednak czasu, by pomyśleć, bo Dorian właśnie wydobyła z torebki wizytówkę i podała mi ją, mówiąc: -Tu jest dokładny adres, jeszcze dziś skontaktuję się z Beatrice i poproszę ją o sporządzenie umowy.
-Tak, rozumiem.- wykrztusiłam, opanowując drżenie palców, którymi trzymałam uszko pięknej, śnieżnobiałej filiżanki z delikatnym, koralowym brzegiem. -Niech pani da mi znać, o której mam być w kancelarii… podpiszemy umowę.
-Dobrze, oczywiście, dam znać. Poproszę tylko pani adres.- Dorian wydobyła jeszcze długopis i kartkę. Podyktowałam jej potrzebne informacje, potem porozmawiałyśmy jeszcze chwilę na temat wymiany (nie miałam wyjścia: wyznałam jej, że miałam jechać do Szwecji lecz zataiłam powód rezygnacji) i pożegnałyśmy się.
-Mam chyba prawdziwego pecha.- powiedziałam do Hermiony i Rona, gdy wracaliśmy do domu. -Że też ta Dorian musiała wynająć kancelarię Beatrice Rockson! Na pewno się zorientuje, że to ja odbiłam narzeczonego jej siostrze, a wtedy Dorian może mi nie sprzedać tego mieszkania!
-Nie martw się, przecież to nie twoja wina, może jej siostra jest od niej mądrzejsza?- powiedział pocieszająco Ron.
-Nie wiem, nie znam jej, tylko słyszałam od kogoś, że pracowała w Halifaxie jako doradca w firmie Roll & Clarkson.
- Dorian wyraźnie cię zaaprobowała i nie wierzę, że zmieni zdanie tylko dlatego, że Draco zerwał pseudozaręczyny z drugą córką jej koleżanki.- żachnęła się Hermi. -To by było idiotyczne!
-Jak na razie, wszystko jest możliwe.- mruknęłam. -Sama zobacz, jak zachowuje się Lucjusz Malfoy, a Rocksonowie są drugą koterią po nich.
-Na mój gust, to za bardzo się nimi wszystkimi przejmujesz.- odezwał się Ron. -Malfoyowie nawet ręki ci nie podali, chociaż powinni byli, a Rocksonowie, jak dotąd, nie zniżyli się do ich poziomu. Żadne z nich nie jest godne tego, żebyś ty teraz się przejmowała. To mieszkanie będzie twoje i koniec!
Stało się faktycznie tak, jak mówił Ron, chociaż muszę przyznać, że obrót sprawy był niecodzienny.
W chwili, gdy za pięć dziewiąta przekroczyłam próg byłej kancelarii Dorian Madison i usiadłam w poczekalni, byłam niezwykle zdenerwowana. Przesadzasz, mówiłam sobie z naciskiem, nikt ci nic nie może zrobić, Dorian cię polubiła , ale bez rezultatu. Moje zdenerwowanie powiększyło się, gdy do poczekalni weszła uśmiechnięta Dorian. Uświadomiłam sobie, że szukam na jej twarzy jakichś objawów niechęci wobec mnie- przecież rozmawiała wczoraj z Beatrice, powinna już wiedzieć, kim jestem! - lecz nic takiego nie znalazłam. Była równie miła i grzeczna wobec mnie, jak poprzedniego dnia i trochę podniosło mnie to na duchu, gdy weszłyśmy do gabinetu Beatrice.
-Dzień dobry!- wysoka, dobrze zbudowana blondynka w jasnej szacie i wyraźnie w ciąży podniosła się zza orzechowego biurka i podeszła do nas z wyciągniętą serdecznie dłonią i uśmiechem, który wyglądał na szczery. -Miło mi, że znowu cię widzę, Dorian i miło mi poznać panią, panno Pears.- uścisnęła moją dłoń, nie zmieniając wyrazu twarzy. Na brodę Merlina ta kobieta wygląda, jakby autentycznie cieszyła się ze spotkania ze mną! Czy ja śnię? I nie zmiażdżyła mi ręki…! -Proszę, siadajcie, umowa już jest gotowa.- wskazała nam dwa fotele i podeszła do szafki po lewej stronie wysokiego, gotyckiego, przysłoniętego jasnoczerwoną storą okna, pytając: -Czego się napijecie? Herbata, kawa, coś zimnego? Osobiście polecam herbatę, mam oryginalną z Tajlandii, siostra mi przysłała, pojechała z matką na miesiąc do Bangkoku. Pojechała z matką na miesiąc do Bangkoku? Myśli galopowały w mojej głowie, niczym stado rozpędzonych mustangów, a ja nie potrafiłam wydobyć się z tego chaosu. Co tu się, u diabła, dzieje?
-Poproszę kawę.- powiedziałam, odchrząknąwszy, a Dorian zażyczyła sobie herbaty. W kawie trucizny rozpuszczają się wolniej… Beatrice przyrządziła napoje w mgnieniu oka i podała nam w filiżankach z tej samej serii, jaką miałam okazję podziwiać wczoraj w mieszkaniu Dorian, tyle że z błękitnym brzeżkiem. Następnie usiadła w fotelu i wyjęła z szuflady trzy egzemplarze pięknie oprawionej umowy.
-Proszę, przeczytajcie, czy wszystko się zgadza i możemy podpisywać.
Prawdę mówiąc, nie mogłam się skupić na treści umowy. Litery skakały mi przed oczyma i cały czas starałam się obserwować spod oka Beatrice. Dziś wiem, że zachowywałam się prześmiesznie i ta panika była całkowicie bezsensowna, ale wówczas nie wiedziałam, czy mogę ufać siostrze Terri. Bądź co bądź, to Rocksonówna, jak na razie tylko Draco był wyjątkiem od reguły swojej rodziny…
-Wszystko się zgadza.- usłyszałam miły głos Dorian, więc podniosłam wzrok znad umowy. No nie, nawet nie przewróciłam ani jednej strony, pomyślałam, co za żenada, Marto, weź się garść! Uśmiechnęłam się do Beatrice, mimo że usta nie za bardzo chciały mnie słuchać i powiedziałam drżącym głosem:
-Tak, wszystko się zgadza.
-To wspaniale.- Beatrice uśmiechnęła się szeroko i, nie zwracając na mnie uwagi, podała nam dwa, eleganckie, gęsie pióra i przysunęła kałamarz w kształcie motyla. Kałamarz w kształcie motyla…? -Proszę, podpiszcie.
Złożyłyśmy podpisy na wszystkich trzech egzemplarzach, Beatrice podpisała się pod nami i schowała swój egzemplarz do szuflady.
-A więc, sprawy oficjalne mamy z głowy.- powiedziała wesoło. -Dolać wam czegoś?
-Nie, dziękuję, ja, prawdę mówiąc, powinnam się już zbierać.- Dorian uśmiechnęła się przepraszająco. -Nie dokończyłam pakowania i muszę jeszcze wpaść do Gringotta. Panno Pears, zostawiam je pani.- wyjęła z torebki klucze. -Od jutra może pani już tam zamieszkać, gdyby potrzebowała pani mojej pomocy czy jakichś informacji, proszę pisać pod ten adres.- wyjęła wizytówkę i pożyczonym od Beatrice piórem nakreśliła szybko rosyjski adres na jej odwrocie. -Jeszcze raz pani dziękuję za wszystko, pieniądze, tak, jak się umówiłyśmy, proszę przekazać do mojej krypty.
-To ja dziękuję.- uścisnęłam jej dłoń. -I udanej podróży, pani Madison.
-Dziękuję.- ucałowała mnie i następnie pożegnała się z Beatrice. -No, mam nadzieję, że niedługo się spotkamy, do widzenia!
-Do widzenia.
Jej obcasy zastukały na zewnątrz kamienicy aż wreszcie ich stuk znikł w oddali. Beatrice spojrzała na mnie jakby wyczekująco. O, nie!
-Ja właściwie…- zaczęłam, chcąc jak najszybciej wyjść lecz ona złapała mnie za rękę i przytrzymała. Z trudem ukryłam dreszcz. Usiadłam z powrotem, patrząc na nią nieomal ze strachem.
-Dlaczego tak się boisz?- zapytała, puszczając moją dłoń. -Jeśli myślisz, że będę cię traktować jak Malfoy tylko dlatego, że Terri nie została żoną Dracona, to możesz być spokojna. Nie mam zamiaru być twoim wrogiem, bo wiedziałam, że tak będzie.
Słuchałam jej, nie odrywając oczu od jej twarzy i mimowolnie czekając na pierwszy fałszywy ruch. Teraz przełknęłam ślinę i uznałam, że należy się odezwać.
-Skąd wiesz?
-Och, zorientowałam się po nazwisku, gdy Dorian przekazywała mi dane do aktu.- roześmiała się, opierając się wygodniej o fotel. W jej brązowych oczach nie było cienia tej nienawiści, którą widziałam za każdym niemalże razem w zimnych tęczówkach ojca Dracona i to uspokoiło mnie na razie. -Poza tym, widziałam cię kiedyś w Ministerstwie, czekałam na Terri, gdy była u ciebie, a ty potem wychodziłaś. Nie mogłabym cię nienawidzić, wiedząc, że Draco cię pokochał. Od początku wiedziałam, że to małżeństwo nie dojdzie do skutku, moja młodsza siostra, prawdę mówiąc, jest szalenie roztrzepana i niedojrzała, jak na swój wiek, zainteresowała się Draconem tylko dlatego, że był przystojny i pochodził z dobrej rodziny; gdyby był niżej urodzony, z pewnością ominęłaby go wzrokiem.
Zdziwienie rosło we mnie z każdą sekundą. Czy aby na pewno rozmawiam z siostrą Terri Rockson?? Z siostrą dziewczyny, która powinna mnie nie znosić? Beatrice kontynuowała tym samym tonem:
-Wiedziałam, że ona go nie uszczęśliwi, od początku czułam, że on jej nigdy nie pokocha, a za bardzo go szanowałam, żeby przykładać rękę do jego małżeństwa z moją siostrzyczką. Niestety, byłam w Halifaxie i niewiele mogłam zrobić, ale tego dnia przyjechałam na kilka dni do domu. Trafiłam akurat na „rodzinną kolację” z przyszłym zięciem, jak go nazywała moja mama. Kiedy go zobaczyłam, zrozumiałam, że nie mogę tego tak zostawić. Udało mi się porozmawiać z nim w cztery oczy, powiedział mi wtedy, że nie chce zranić Terri, ale jego serce jest już zajęte. Powiedział mi o tobie, powiedział mi też, że chyba go nie zauważasz i że nie wie, jak się do ciebie zbliżyć, zwłaszcza że zdaniem jego ojca, miałaś już kogoś. Wydawało mi się, że Lucjusz Malfoy się pomylił, bo nigdy nie widziałam cię z żadnym facetem i nie omieszkałam tego powiedzieć Draconowi. Był naprawdę zgnębiony a ta informacja dała mu nadzieję. Powiedziałam, żeby nie brał ślubu z Terri, bo to nie ma sensu i że powinien ułożyć sobie życie z kimś, kogo naprawdę kocha, że zasługuje na to, by wieść szczęśliwe życie. Nie zapomnę wyrazu jego oczu, kiedy to usłyszał: wyglądał, jakbym sprawiła mu wielką ulgę. Powiedział tylko: „dziękuję”, ale wiedziałam, że jego wdzięczność jest o wiele większa. Następnego dnia nasze rodziny poszły do restauracji uczcić zaręczyny. Mnie już wtedy nie było, bo dostałam pilne wezwanie do biura, ale w dwa dni później dostałam łzawy list mojej matki, opisujący, jak to Draco zerwał zaręczyny z jej biedną córeczką.
Siedziałam bez ruchu w fotelu, zagryzając wargi i mrugając powiekami. Beatrice zamilkła na chwilę. Potem mówiła dalej:
-Wiem, że już za późno na wszelkie słowa tego typu, ale chciałabym, abyś wiedziała, że od początku cieszyłaś się moją sympatią i że zawsze życzyłam tobie i Draconowi jak najlepiej. Skromna, wrażliwa, pracowita, sympatyczna dziewczyna, której jedyną przewiną jest fakt, że nie urodziła się w rodzinie czarodziejów; dziewczyna, którą pokochał Draco Malfoy… wybacz, ale dla mnie nie ma tu żadnego powodu, dla którego miałabym cię nienawidzić.
Otarłam łzy, które spłynęły mi po policzku. Nie wiem, co mnie tak poruszyło: czy słowa Beatrice, czy wspomnienie Dracona, czy też fakt, że traktowała mnie przyjaźnie, dość, że moja bariera ochronna znikła nagle a ja spojrzałam na Beatrice, pragnąc jej powiedzieć, jak wiele dla mnie znaczyły te słowa. Nie byłam jednak w stanie wydobyć z siebie głosu. Beatrice wstała i podeszła do mnie. Kucnęła przede mną, co nie było zbyt łatwe, biorąc pod uwagę stan, w jakim się znajdowała i położyła dłonie na moich ramionach.
-Mi też strasznie go brakuje.- powiedziała cicho. Zobaczyłam, że jej oczy też są wilgotne i nagle przestałam płakać, wpatrując się tylko w tę miłą, pełną szczerego żalu i bólu twarz. -Był wspaniałym człowiekiem a ty zasługiwałaś na jego miłość w pełni… o wiele bardziej od mojej siostry. Nie płacz, on by z pewnością tego nie chciał.
-Już nie płaczę.- powiedziałam, przełykając ślinę i uśmiechając się do niej. -I ty też nie płacz… myślę, że nie chciałby tego dla nas obydwu.
Roześmiała się przez łzy i przesunęła dłońmi po policzkach. Potem obie podniosłyśmy się i bez słowa padłyśmy sobie w ramiona.
-Dziękuję ci… pewnie nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak wiele to dla mnie znaczy.- powiedziałam, gdy już odsunęłyśmy się od siebie. Beatrice podała mi dłoń.
-Nie ma za co, ja naprawdę się cieszę, że mogłam poznać osobę, którą kochał Draco, to dla mnie zaszczyt, Marto…- nagle roześmiała się i dodała: -Ojej, nawet nie zauważyłam, że mówię ci po imieniu, przepraszam…
-Ja też w międzyczasie przeszłam z tobą na „ty”.- uścisnęłam jej dłoń. -Może to całkiem dobry pomysł? Jestem Marta, miło mi.
-Beatrice. Mam nadzieję, że całkiem dobry początek przyjaźni.- w jej oczach rozbłysły jakieś iskierki. Poczułam gwałtownie, że ma rację: przyjaźń była doskonałym słowem na określenie tego, co byłam w stanie zaoferować tej niezwykłej kobiecie.
- - -
* Mam tu na myśli Halifax w Wielkiej Brytanii, w hrabstwie West Yorkshire, nie zaś Halifax kanadyjski.