Juliette Bianchon
Rue de Rivoli 223
750 - 11 Paris
D
roga Juliette,
Piszę do Ciebie z mojego nowego mieszkania, które kupiłam trzy tygodnie temu. Jest położone w sposób tak dogodny, że już chyba bliżej nie może być, zarówno do pracy, jak i do przyjaciół..
Od czasu naszego ostatniego spotkania minęło dużo czasu i wiele się zdarzyło, nie o tym jednak chcę pisać. Dziękuję Ci za kondolencje i życzenia, jakie odczytałam dopiero kilka dni temu (w całym tym zamieszaniu, związanym z przeprowadzką, rozpoczęciem pracy i aklimatyzacją w nowym życiu nie miałam głowy ani czasu, by zająć się należycie Twoim listem), będzie to jednak pierwsze i zarazem ostatnie słowo nawiązania do śmierci Dracona w tym liście. Nie chcę, by ten list był smutny i przygnębiający, choć tak do tej pory wyglądała moja codzienność; wierzę jednak głęboko, że wraz ze zmianą mieszkania będzie mi łatwiej i, trzymając się tej wiary, postaram się, by list był jak najpogodniejszy na miarę okoliczności. Pozwól więc, że pominę ostatnie niemalże dwa miesiące; wiem, że jesteś w stanie dopowiedzieć sobie sama to, co ja pomijam milczeniem.
Czuję się już lepiej i, jak napisałam, wróciłam do pracy. Sądziłam, że powrót będzie trudniejszy, jednakże czekało mnie tu zaskoczenie- było to o wiele łatwiejsze i szybsze, niż zakładałam. Odczuwam zbawienny wpływ obowiązków na sobie- nie chciałabym wyjść na pracoholiczkę, jak mnie nazywasz, ale nie mogę ukrywać, że powrót do kieratu nie przyniósł mi swojego rodzaju ulgi. Pytasz, co u mnie, opowiem więc pokrótce, co się zmieniło.
W wyniku konfliktu z Lucjuszem Malfoyem (który chyba nigdy nie przestanie mnie nienawidzić) zostałam zmuszona do wyprowadzenia się z Wiscinson nie tylko na okres, zalecony przez uzdrowiciela, ale na zawsze. Postanowiłam znaleźć mieszkanie niedaleko śródmieścia, zwłaszcza, że pozytywna opinia uzdrowiciela i psychologa umożliwiła mi wcześniejsze „usamodzielnienie się”.
Razem z Hermioną i Ronem znalazłam korzystną ofertę niejakiej Dorian Madison (jak się później okazało, też prawniczki, która pojechała na wymianę do Moskwy). Mieszkanie przypomina bardziej apartament, jest jasne i przestronne, a za oknem mam całkiem własny ogród (czy to nie wspaniałe?).
Właścicielka od razu mnie polubiła i vice versa, sprzedała mi mieszkanie za przystępną cenę i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że umowę sporządziła starsza siostra Terri Rockson, Beatrice, która niedawno wróciła z Halifaxu, by tu założyć własną kancelarię.
Obawiałam się, że Beatrice będzie mnie traktowała równie miło, jak Lucjusz, ale okazało się, że jest zupełnie inaczej: wyznała mi, że zawsze była po stronie mojego związku z Draco i że planowane małżeństwo Terri budziło jej niesmak. Wyobraź sobie, jakie zaskoczenie, ba- niemalże szok przeżyłam, gdy się tego dowiedziałam. Jej miłe słowa na mój temat bardzo mi pomogły i dodały mi otuchy: myślę, że to bardzo dobrze, iż zyskałam w niej sprzymierzeńca; wiem, że zapewne nie będzie mi przez to różowo w życiu lecz może chociaż trochę jaśniej i trochę łatwiej. Może los w końcu się do mnie odwrócił?
Zaprzyjaźniłam się z Beatrice tak bardzo, że w zeszłą sobotę odwiedziłam ją w jej nowym mieszkaniu- Beatrice nie mieszka w dworku Smillow wraz z rodziną lecz z mężem, psem i nienarodzonym jeszcze dzieckiem (termin: połowa marca) na poddaszu kamienicy prawie nad Tamizą.
Jej mąż, Maurice, jest architektem ze Stanów i pracuje tutaj wraz z grupą zaufanych fachowców nad wprowadzeniem amerykańskich rozwiązań do budownictwa angielskiego. Poznałam go podczas tej wizyty i stwierdzam, że jest niezmiernie sympatycznym, utalentowanym człowiekiem, ale sądzę, że w przyjaznym nastawieniu nikt z nich nie jest w stanie przebić Fido - ich psa, labradora retrievera, który przypomina mi, prawdę mówiąc, wyrośniętego psa z biszkoptu z różową kapką nosa i brązowymi, wesołymi iskierkami oczu.
To najmilszy psiak, jakiego spotkałam: całe dwie godziny łasił mi się do nóg i znosił swoje zabawki, by wreszcie zasnąć z głębokim westchnieniem, przytulając swój miękki pysk do mojej kostki. Beatrice na początku upominała psa, ale potem zaniechała uwag, obserwując z rozrzewnieniem jego wygłupy. Powiedz mi, jak człowiek, który tak kocha swojego psa, może być spokrewniony z kimś takim, jak Terri Rockson?
Przerwałam na chwilę pisanie listu, uśmiechając się lekko i wspominając ciepły, przytulny kąt, jaki urządziła sobie Beatrice. Mąż, dziecko i pies- niewiarygodne, że nie przeszkadza im niewielka w sumie powierzchnia oraz fakt, że za oknem mają ruchliwą ulicę. Nieważne, że po tej stronie są hałaśliwi turyści, ważne, że tu jest nam dobrze i że wszyscy jesteśmy zdrowi. , odpowiedziała ze śmiechem Beatrice, gdy zapytałam niepewnie o zadowolenie z położenia ich rodzinnego gniazdka. Może to jest właściwie podejście do życia , pomyślałam, odchylając się na wygodne oparcie krzesła i spoglądając przez okno na zmarznięty trawnik, iglaki i krzewy różane. Nie może, ale NA PEWNO. , szepnął jakiś głos w mojej głowie.
Siedziałam jeszcze chwilę, zadumana i kompletnie oderwana od świata, gdyby nie zapach, dochodzący z mojej kuchni.
-Moja zupa!- zerwałam się z przerażeniem i pobiegłam do kuchni, gdzie, zgodnie z moimi obawami wygotowywała się właśnie zupa z dyni. Szybko odstawiłam kipiący garnek i przy pomocy różdżki usunęłam jakoś pomarańczowy krem z płyty.
-Teraz brakuje mi tylko gości.- mruknęłam, dla pewności przecierając wszystko jeszcze zmoczoną ścierką. Jak na zawołanie, rozległ się dzwonek do drzwi, tłumiąc więc cisnące się na usta niecenzuralne słowa, poszłam otworzyć. Osobą, którą zobaczyłam za drzwiami, była Narcyza Malfoy.
Jej widok przyprawił mnie o takie osłupienie, że przez pierwsze pięć sekund nie byłam w stanie się ruszyć, a co dopiero- coś powiedzieć. Ona również stała bez ruchu, patrząc na mnie swoimi łagodnymi, jasnymi, niezwykłymi oczyma i poruszając bezgłośnie ustami raz po raz, przymierzając się do wypowiedzenia jakichś słów.
Milczenie, jakie między nami zapadło, było coraz cięższe z każdą upływającą sekundą, ocknęłam się więc z odrętwienia i cofnęłam o dwa kroki.
-Proszę… niech pani wejdzie.- wykrztusiłam. Pani Malfoy spojrzała na mnie początkowo z zaskoczeniem, ale zaraz potem jej twarz przestała przypominać bladą, tajemniczą maskę.
-Dziękuję.- powiedziała prawie szeptem i weszła do środka.
-Proszę… proszę dalej.- zamknęłam drzwi i ruszyłam przed gościem w głąb mieszkania. Zaprowadziłam matkę Dracona do salonu, gdzie wskazałam jej kanapę i sama usiadłam w fotelu naprzeciwko. Prawdę mówiąc, nie potrafiłam wczuć się w sytuację, dlatego też zwlekałam na razie z zaproponowaniem czegoś do picia, poprzestając na wyczekiwaniu na jej ruch.
-Przepraszam, że nie spotkałam się z tobą wcześniej.- powiedziała, patrząc na mnie- wiedziałam to, chociaż ja na razie widziałam przed sobą grecki wzór na białym dywanie pod moimi stopami. Narcyza uznała jednak, że może mówić dalej. -Bardzo mi przykro… to było straszne także i dla mnie… ale nie mogłam nic zrobić. Dlaczego ona mówi, że jest jej przykro? , zastanowiłam się, nadal nie podnosząc wzroku. Przecież to normalne, że matka przeżywa śmierć swojego syna… i co ona mogła zrobić w tej sprawie? Dalsze jej słowa jednak wyjaśniały wszystko.
-Nie mam wpływu na mojego męża, mimo że mieszkamy pod wspólnym dachem i jesteśmy małżeństwem. Nie wiedziałam… nie wiedziałam, jak cię wtedy potraktował i pewnie nigdy bym się nie dowiedziała, gdyby nie Beatrice.
-Beatrice?- uniosłam głowę na dźwięk znajomego imienia. Jeszcze nie wydobyłam się z ogłuszenia, spowodowanego jej wcześniejszymi słowami, a tu już kolejny wstrząs. Nie, to niemożliwe… ona nie może wiedzieć! -Przepraszam, ale wydaje mi się, że nie bardzo wiem, o czym pani mówi.
-Dobrze wiesz, o czym mówię.- na jej ustach pojawiło się coś na kształt gorzkiego uśmiechu. -Mój mąż wyrzucił cię z domu, dlatego tutaj mieszkasz. Skąd wiem? Beatrice Rockson zajmowała się tą sprawą jeszcze przed wyjazdem do West Yorkshire i sporządziła dokumenty. Byłam u niej wczoraj po odbiór kopii i dowiedziałam się, że się przeprowadziłaś.
-Tak, to prawda.- przyznałam, czując, że ogarnia mnie coraz większy chaos. -Powiedziałam Beatrice o tym, że wyprowadziłam się z Wiscinson z woli pani męża, ale nie…
-Marto, mówisz o moim mężu.- gorycz zastąpiła nuta pobłażania. -Uwierz mi, znam go, poza tym obie wiemy, jak się zachowywał w stosunku do ciebie chociażby na wieść o waszych zaręczynach.
Spuściłam znowu głowę. Nie mogłam zaprzeczyć.
-Wiem, że żadne przeprosiny nic tu nie pomogą i nic go nie usprawiedliwia… ani zresztą mnie… masz prawo mieć żal do nas obojga… ale może mogłabym cię prosić o to, byś nie myślała bardzo źle o mnie? Nie spisałam się jako przyszła teściowa i nie będę miała już takiej okazji, mimo to jednak czuję się zobowiązana wobec ciebie… należy ci się pomoc przynajmniej z mojej strony, skoro mój mąż nie zamierza zmienić zdania na twój temat.
-Dziękuję bardzo, ale ja niczego od państwa nie chcę.- odpowiedziałam, nim zdążyłam porządnie pomyśleć. Mój głos był uprzejmy, ale uprzejmy nienaturalnie. -Nie myślę źle o pani, pani Malfoy i nigdy nie będę, bo pamiętam, że była pani… przychylna nam… doceniam to, że przyszła tu pani… ale nie zamierzam żądać niczego ani o nic prosić panią czy pani męża…
-A więc zamierzasz nas postrzegać wspólnie?
-Nie, to nie tak.- odpowiedziałam cicho. Jak, na pchły szyszymory, mam jej wytłumaczyć, że cenię ją poprzez fakt, jak się wobec mnie zachowała, ale nie mogę żądać od niej niczego właśnie przez to, czyją jest żoną? -Proszę mnie dobrze zrozumieć… nie mam nic żalu do pani…
-Ale masz do mojego męża i przez to odrzucasz moją pomoc?- to było raczej twierdzenie, aniżeli zapytanie. Nie mogłam potwierdzić lecz nie przez gardło nie przeszłoby mi też zaprzeczenie. Narcyza chyba to widziała, bo rozejrzała się po mieszkaniu ze sztucznym uśmiechem, podniosła się z kanapy i powiedziałam głosem, który miał być dziarski, a wyszedł nieco inny:
-No cóż, w takim razie nie będę zabierać ci więcej czasu… masz charakter i swoją godność, to dobrze, ale… nie zapominaj, że możesz na mnie liczyć, gdyby…
-Tak, wiem.- odpowiedziałam szybko. Nie wiem, dlaczego było mi potwornie przykro. Pani Malfoy skierowała się w stronę wyjścia. Zerwałam się i pobiegłam za nią.
-Pani Malfoy… naprawdę, przepraszam…- zatrzymałam ją, kładąc dłoń na jej ramieniu. Odwróciła się i zobaczyłam, że ona także ma w oczach łzy. -Nie chciałam pani urazić, ani nic… nie postrzegam pani źle przez pryzmat pani męża, proszę tak nie myśleć… po prostu jeszcze sobie nie ułożyłam wszystkiego… dopiero zaczynam się odnajdywać w tym wszystkim… proszę się nie gniewać.- dokończyłam niemalże szeptem. Narcyza zagryzła wargi.
-Wybacz mi, że nie potrafiłam wcześniej ci pomóc.- szepnęła.
-Nie, nie, proszę, niech pani tego nie mówi.
-Byłabyś… byłabyś najwspanialszą synową, jaką mogłam… jaką mogliśmy mieć… i… przepraszam, ale nie mogę wciąż… nie mogę zapomnieć…- próbowała się uspokoić.
-Proszę, niech pani napije się wody.- weszłam z nią z powrotem do kuchni, gdzie szybko nalałam jej wody i podałam. Kiedy wypiła, zrobiła parę głębokich wdechów i wydechów, po których uspokoiła się znacznie.
-Dziękuję, że…- zaczęła niepewnie, ale potrząsnęłam głową na znak, że nie chcę tego słuchać.
-To ja dziękuję. Może… może napijemy się herbaty… albo…
-Nie, nie, pójdę już. Dziękuję, może innym razem.- powiedziała, nie patrząc na mnie. Obie doskonale wiedziałyśmy, że drugiego razu raczej nie będzie. -Muszę wracać… nie, nie odprowadzaj mnie… chcę tylko powiedzieć ci jeszcze jedno: nawet jeśli mój mąż zamknie przed tobą drzwi Wiltshire, z mojej strony będą one zawsze otwarte.
-Dziękuję.- chciałam się uśmiechnąć lecz ona już tego nie zobaczyła: odwróciła się i szybkim krokiem opuściła mój dom, a ja jeszcze długo stałam bez ruchu, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w drzwi. Potem wolno podeszłam do stołu i położyłam dłoń na liście. Papeteria była nieco szorstka i chłodna w dotyku, ale jej chropowata faktura uspokajała mnie. Ocknąwszy się z zamyślenia, próbowałam usiąść z powrotem do listu do Juliette, jednakże tego dnia nie dopisałam już ani linijki, zbyt rozkojarzona wizytą Narcyzy Malfoy i obiadem z przyjaciółmi.
Wieczorem usiadłam przy kominku, otuliwszy się kocem i wpatrywałam się w ogień. Próbowałam rozstrzygnąć, czy bardziej jestem zmęczona psychicznie, czy fizycznie, ale w końcu zaniechałam tego i przeniosłam wzrok na wiszący nad kominkiem obraz autorstwa Beatrice Rockson.
Przedstawiał on las w jesiennych barwach, ugrową drogę, zasłaną tu i ówdzie liśćmi w ciepłych barwach oraz prześwitujący zza zbrązowiałych sosnowych igieł zachód słońca na górskim szczycie. Pewnie taka feeria barw jest zawsze w październiku w Alpach… szkoda, że Hermiona i Ron nie zobaczą tego podczas swojej podróży poślubnej, pomyślałam, przypominając sobie dzisiejszy obiad, na którym poruszona została ta kwestia- Hermiona i Ron wybierali się w ostatniej dekadzie kwietnia (na wcześniejszy termin nie pozwalała im praca) na tydzień do Szwajcarii, gdzie mieli zatrzymać się w Scuol i stamtąd robić sobie wypady do podobno niezmiernie urokliwego o tej porze roku Szwajcarskiego Parku Narodowego. Podejrzewam, że tylko przez niezmierną delikatność i wzgląd na mnie wstrzymywali się od zachwytów nad tą podróżą, mimo że cały czas starałam się sprawiać wrażenie idealnie poukładanej osoby. Tak, rozpoczyna się kolejny etap w ich życiu… a także w naszym… , uświadomiłam sobie i odchyliłam głowę na oparcie kanapy. Nie mogę powiedzieć, że nie cieszyło mnie ich szczęście, ale skłamałabym, twierdząc, że skakałam z radości. Zazdrość… to się nazywa zazdrość… - szepnął mi jakiś głosik w głowie, ale zaraz drugi mu odszepnął: Nie, to się nazywa żal.
-Dość tego!- powiedziałam na głos i aż sama się zdziwiłam. Potrząsnęłam lekko głową i w tej chwili rozległo się stukanie w szybę. Kiedy otworzyłam okno, zobaczyłam, że to mała, podpalana sowa. Przyniosła mi, jak się okazało, list od prof. Snape’a. Jego treść była tradycyjnie krótka:
Za godzinę w Newcastle.
Zmięłam kartkę, zastanawiając się, co takiego się wydarzyło, że mam stawić się w Kwaterze. Nie chciałam jednak tracić czasu na domysły. Wrzuciwszy kartkę w ogień, chwyciłam płaszcz i wyszłam z domu szybkim krokiem. Szósty zmysł mówił mi, że wiadomość od Severusa Snape nigdy nie oznacza niczego dobrego; miałam tylko nadzieję, że nie ma to związku z Hermioną, Ronem czy Harrym.
-Musisz mu pomóc. Naraził się, chciał wykryć tego, kto zabił Draco… zrobił to dla ciebie.
-Nie zapominajmy, że oni się jej spodziewają.
-Nie zapominam o tym lecz zastanawiam się, jak możemy go uwolnić… tylko Marta może się tego podjąć, zdaje mi się, że czegoś się dowiedział… musimy się spieszyć. Nie mamy wiele czasu, od jego zniknięcia upłynęły już dwadzieścia dwie godziny.
-Skąd pewność, że on nadal żyje?
-Tej pewności nie mamy, ale musimy wierzyć. Marto?
-Dobrze, zrobię to.
-Dziękuję.
Spojrzał na mnie swoimi błękitnymi oczyma. Nie boję się… uwolnię go.
-Wiem.