Dobra, ostatnio troszkę nakłamałam. Miał być ciąg dalszy "Miłości Lucyfera". Ha! Miała być. Ale nie ma xD No bo jak zaczęłam pisać, to znów wyszło mi coś innego, niż planowałam. Teraz to ja już nic nie będę obiecywać, bo znów wyjdzie, że kłamię A tego nie chcę Macie przed oczyma coś, do czego potrzebny był mi ten marny wstęp (patrz notka poprzednia). Możecie usnąć w połowie, nie zdziwię się Czekam na ostrą krytykę
- Pamiętajcie, że jestem i będę w tym pomieszczeniu cały czas. Postarajcie się nie krzyczeć, ponieważ sprawdzam wypracowania moich uczniów. Na stoliku stoi odpowiednia ilość szklanek oraz dzbanek z sokiem, częstujcie się. – Minerwa McGonagall nadal miała ten srogi wyraz twarzy co zawsze. I nie uśmiechała się. Taki stary, powściągliwy babsztyl.
- Minerwo, prace możesz równie dobrze sprawdzać w swoim pokoju. Daj im chwilę. – ojciec miłosierdzia się znalazł. Ale nich mu już będzie, w sumie lepiej pogadać nie czując jej oddechu na karku.
- Ależ Albusie, on nie może zostać sam! – syknęła niby na ucho dyrektorowi jednak na tyle donośnie, abym usłyszał, że boi się o swoich uczniów. Jakbym mógł zagrozić ich życiu…
- Moja droga, popatrz, ile osób jest z nim.
- Panie psorze, już jestem. Cholibka, Argus mnie zatrzymał, bo mu niby błota naniosłem. Ale nic, chyba zdążyłem. – A jednak dyrektor nie ma do mnie zaufania… Sprowadził to COŚ, żeby mnie pilnowało. Nie wygląda na zbyt rozgarniętego, może nie będzie bardzo przeszkadzał. Swoją drogą, ogoliłby tą brodę. Wygląda jak… Nie znalazłem porównania. No, po prostu wygląda okropnie.
- Jesteś pewien, że Hagrid upilnuje JEGO? – to ostatnie słowo wypowiedziała z wyraźną pogardą. O dziwo, nawet mnie to nie zabolało.
- Ufam Rubeusowi jak nikomu innemu, powierzyłbym mu nawet swoje życie. Nie ma już o czym dyskutować. Dajmy im trochę prywatności. Ach, zapomniałbym… Minerwo, czy mogłabyś na jakieś pół godzinki zastąpić mnie podczas wizyty Knota? Muszę coś załatwić. To potrwa naprawdę tylko chwilkę. – wyrzekł niby proszącym tonem, jednak dość stanowczo. Ciągle się uśmiechał.
- Oczywiście, Albusie. – a ta z kolei nawet nie spróbowała się uśmiechnąć. Co za naród… Wychodząc z gabinetu zerknęła przez ramię. Na mnie oczywiście. Ta stara jędza naprawdę nie chciała mnie tu zostawiać.
- Moi kochani, możecie już rozmawiać. Przypilnuję, żeby nikt wam nie przeszkadzał. – obrócił się szybko, podnosząc tym samym drobinki kurzu leżące na podłodze. Chwycił profesor McGonagall w pasie, czym odrobinę przyśpieszył jej ruchy. Po kilku sekundach zniknęli nam z pola widzenia. Usiedliśmy w tak zwanym kręgu, aby widzieć siebie nawzajem, Młodzieniec spojrzał na zegarek, po czym zerwał się z miejsca i podniósł torbę upuszczoną wcześniej przez Shirley. Zarzucił ją sobie na ramię, napełnił jedną szklankę sokiem i wszystko to podał pannie Sasch.
- Mamo, pora na leki. – „Mamo”, tak do niej powiedział… A więc Shirley ma syna. Ależ ja jestem głupi! Że też wcześniej się nie domyśliłem… Te oczy, ten uśmiech… Ma je po mamie.
- Przepraszam najmocniej – zarumieniła się. Wyjęła kilka pudełek, z których z kolei wydobyła po jednej pastylce. W sumie było ich chyba 8. Jednym ruchem wrzuciła je do ust, po czym popiła sokiem. Następnie podwinęła rękaw swetra. Już się domyślałem, na co jest chora… Dalsze wydarzenia tylko utwierdziły mnie w tym przekonaniu. Ów młodzieniec zrobił jej zastrzyk. Domyśliłem się, że to insulina. Poznałem ten specjalny aparacik. Nie była to zwykła strzykawka jednorazowego użytku, lecz sprzęt łatwy w obsłudze. Cukrzycy musieli mieć coś takiego zawsze przy sobie. Wiem to wszystko, ponieważ ciocia Amelia cierpiała na tę chorobę. Ale nie ważne. Ważniejsza jest nasza rozmowa, która rozegrała się po „powrocie” Shirley.
- No to tak… Wiem, że mama mnie kochała. Wiem, że tak naprawdę nie chciałaś zniszczyć mi życia. Wiem też, że Shirley… Wiemy, o co chodzi – kurczę, słowa „kocha się we mnie od dawna” w rozmowie sam na sam były łatwiejsze do wypowiedzenia. Teraz jakoś nie chciały przejść mi przez gardło… Dziwne – ym… że Shirley ma syna. – a jednak wybrnąłem. Uffff… czasem nawet ja wymyślę coś w ostatniej chwili Najlepiej będzie, jak zadam konkretne pytanie, a któraś z nich mi odpowie. Wtedy istnieje większe prawdopodobieństwo, że uniknę kłopotliwych sytuacji.
- Airiene… Spytam o coś. Powiem tylko cztery słowa, ale oczekuję obfitej odpowiedzi. Jak to: pani Lupin? – moja siostrzyczka nawet się nie zmieszała. Odsłoniła tylko w uśmiechu te swoje idealne ząbki i delikatnym głosem rzekła:
- Nie wierzę, że się nie domyślasz. Znasz jakiegoś innego Lupina? Raczej nie. Ja z resztą też. Tak, wzięłam ślub z Remusem Lupinem vel Lunim. Często pisaliśmy do siebie listy, poza tym co wakacje przez jakiś czas mieszkał u nas. I tak to się zaczęło… - powiodła rozmarzonym spojrzeniem za okno. Widok teraz był przepiękny: Hogwart skryty w mroku nocy. Nad najwyższą z wież lśnił księżyc, był w pełni. Za to ja tępo wpatrywałem się w jej pierścionek z białego złota i rozmyślałem o tym, jakim musiałem być głupcem, żeby nic nie zauważyć. Gdy teraz o tym pomyślałem, to Luni faktycznie rzadko wypowiadał się na temat mojej siostry. A przyjaźniłem się z nim na tyle długo, aby oswoić się z tym, że Remus rumieni się na wspomnienie o jego ukochanej oraz nic a nic o niej nie mówi. Tłumi to w sobie. Przynajmniej wiem, że siostra nie jest z jakimś zdemoralizowanym alkoholikiem, który ją biję. Tyle dobrego… Zaraz zaraz: Luni jest wilkołakiem, dzisiaj mamy pełnię. Kurczę! A więc gdyby przynieśli mnie innego dnia, Remus byłby tu z nami… Nie wiem, czy chciałbym się z nim spotkać. Na pewno byłbym przerażony. Chociaż z drugiej strony to mój przyjaciel. Zrozumiałby, pomógł… No, ale nie ma rady. Jest pełnia i Luniaczek… No właśnie: gdzie on się przemienia? – powtórzyłem to pytanie głośno. Odpowiedź mnie… nie wiem, co mi dała ta odpowiedź. Tak jakoś obleciała mnie, bez zbędnych emocji.
- Kupiliśmy z Remusem dom z piwnicą. Piwnica to miejsce, którego na pewno nie zniszczy i nie wyjdzie z niego. Poza tym ubezpieczył je czarami. Nie ma się co bać. Ani on, ani nikt inny nie ucierpi. A ty nadal służysz JEMU? – spytała nie odrywając wzroku od świata za oknem.
- Myślisz, że naprawdę tak łatwo jest się z tego wyrwać? Jestem w Hogwarcie, aby wypełnić misję poleconą mi przez mojego pana. Gdyby nie te nędzne szczury – oj, chyba niewłaściwie użyłem tego słowa. Przecież szczury to takie milutkie stworzonka… znów trzeba się poprawić - to znaczy te GNIDY, już dawno zbierałbym pochwały od Czarnego Pana.
- Peter, dobrze wiesz, że tylko marnujesz sobie życie. Proszę cię, odejdź od niego. Nie rozumiesz, że mnie i Shirley na tobie zależy?! – Yyy… no właśnie, Shirley. A dlaczego ona się nie odzywa? Oderwałem wzrok od ślicznej twarzy Airiene i rozejrzałem się po gabinecie. Na Merlina! Co jej się stało…?
Hargid i ta jego "Cholibka"
A to pierścionek Airiene. Napradwę piękny.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze jedno: Niko, jesteś kochana! Dzięki za poprawienie notki ;*