Startuj z namiNapisz do nasDodaj do ulubionych
   
 

Pamiętnikiem opiekuje się Doo!

  101. Szokujące Boże Narodzenie
Dodała Mary Ann Lupin Wtorek, 24 Września, 2013, 18:49

mam nadzieję, że się spodoba, zwłaszcza druga część! ;-)

Nadszedł grudzień, kładąc się bielą na górach, pagórkach i dolinach. W tym roku Nicholasowi było wyjątkowo zimno, nawet zawiniętemu w szalik, płaszcz, rękawiczki i całą resztę tak ściśle, że dziwił się, iż jeszcze nie wylał się przez rękawy, kołnierz i pozostałe wywietrzniki w jego ubiorze niczym pasta do zębów z tubki.
Hogsmeade, jak zwykle, oblepione było śniegiem i zdjęciami ojca w równej ilości. Czternastolatek nawet zaczął się zastanawiać, czy więcej widzi białego puchu czy szarych mord, ale jeszcze bardziej go to przygnębiło. Pokuśtykał więc przed siebie, omijając z premedytacją duże skupiska ludzi, typu Trzy Miotły czy Miodowe Królestwo. Cały czas miał wrażenie, że ludzie go o coś oskarżają, podejrzewają. W końcu ktoś kiedyś musi zauważyć analogię nazwisk, wysnuć tezę, ślęczeć nad nią, marnując kilka godzin swego jakże cennego życia…
Usiadł spokojnie na skraju lasu w miejscu, gdzie prawie nikt z uczniów się nie zapuszczał. Zanurzył się w pięknej, cichej i spokojnej bieli, wyciszającej wszystko naokoło i wewnątrz niego. Był sam, nareszcie… Zero huku, zero wrzasku, trzeszczących zbroi, skwierczącego o byle co Filcha…
Rozejrzał się z niepokojem po lesie. Nie, nikogo nie było… Przez chwilę miał nieodparte wrażenie, że ktoś go obserwował, ale zrelaksował się szybko: to tylko zwidy.
Ze smutkiem wpatrzył się w szare niebo, tęskniąc za czymś dalekim i nieuchwytnym. Gdyby wreszcie miał swój rower, mógłby odlecieć, zostawiając wszystko i wszystkich. Właśnie w kierunku tego nieba, tylko wybrałby inną porę. Maj, zachód słońca po pięknym, słonecznym dniu. I obserwując pod sobą złocony blaskiem świat, polecieć hen, daleko, w kierunku tej złotej gwiazdy i dalej…
Poczuł, że ktoś delikatnie usiadł na kamieniu obok i przysunął się bardzo blisko, opierając o niego bokiem. Westchnął nieznacznie i przeniósł zbolałe spojrzenie na Tamarę.
– Martwiłam się – szepnęła. – Opuściłeś zamek taki markotny…
– Tak – Nicholas wbił wzrok w swoje dłonie w okropnych rękawiczkach. – Smutno mi jakoś…
– Chodzi o twojego ojca?
– Sam nie wiem… Pewnie w jakiejś części tak, ale jest wiele rzeczy, które mnie przybijają. Chciałem pobyć trochę sam, w ciszy, wyizolowany… Tak dla zdrowia. Wszyscy mnie wkurzają.
– Oj, przepraszam, nie chcesz mnie tu? – Tamara zerwała się z zakłopotaniem.
– Chcę, daj spokój – Nicholas popatrzył na nią z politowaniem. – Ty nie jesteś WSZYSCY.
– No więc, o co chodzi? – Tamara usiadła i przysunęła się bliżej.
– Jestem pozbawiony sensu istnienia – mruknął niechętnie czternastolatek. – Czuję, że wszystko prowadzi do rozczarowania w życiu, do bezsensownego cierpienia… Ojciec mnie zawiódł. Myślałem, że jest wspaniałym człowiekiem, potem byłem przekonany, że należy już do przeszłości i nikt nigdy nie będzie mnie oceniał przez pryzmat tego, co on zrobił. Że nikogo nie interesuje ten gnijący w piekle zwyrodnialec, a tu się okazuje, że on z tego piekła powrócił… Zrozum, jak bardzo się boję, że to zniszczy mi życie. Z pewnością będę oceniany, niech się tylko ludzie dowiedzą… Rozczarowany jestem tym, że nigdy nie odważę się umówić z Cho, zrobić czegokolwiek, żeby na mnie spojrzała, moje przypadłości są dla mnie tak potwornie blokujące…
– Po prostu do niej podejdź i porozmawiaj, odważ się! – zachęciła go Tamara. – Jesteś facetem!
– Jasne – burknął Nicholas. – Jak mam to niby zrobić, jak sam nie wierzę w powodzenie takiego czegoś? Idąc do Cho bym był tak żałosny, bo moja mina wyrażałby właśnie to, co myślę o sobie samym. Już to widzę: „Yyy… Cho, umówimy się gdzieś? To znaczy… Ty i ja… Eee… Jak chcesz, oczywiście, nie musisz… Wiem, przepraszam, że jestem… Yyy, no nie ma sprawy, skoro nie…”.
– Nicholas! Przestań! Odważ się, pokonaj siebie samego! Jakbyś kogoś miał, może byś był pogodniejszy? – zawołała Tamara z pasją. – Miłość by ci pomogła!
– Daj spokój… – otworzył szeroko oczy Nicholas.
– Nie, nie dam! – szesnastolatka zniżyła głos groźnie. – Wiesz, jak wiele osób by oddało wszystko za trwałą rodzinę, miłość? Za rodziców, za dzieci, za drugą połowę… Bardzo często spotyka się osoby, które może i nie są super w jakichś osiągnięciach, ale są otoczone miłością! I one zawsze są szczęśliwsze niż ci, którzy tej miłości nie mają, ale osiągają wiele!
– Możliwe… Ja i tak nigdy nie będę miał rodziny i miłości…
– Dlaczego?
– Bo… – Nicholas speszył się, po czym odzyskał rezon – Bo tak! Bo pewnie sobie nie znajdę…
– Nie rozśmieszaj mnie!
– Nie rozśmieszam! – czternastolatek poderwał się z kamienia ze złością. – Wyobraź sobie, że jestem mało zabawny, mimo, że wszyscy się ze mnie śmieją! A ja mam dość bycia pośmiewiskiem! Traktuj poważnie to, co ci mówię! Jak mówię, że nie będę miał, to wiem co mówię! Może jest konkretny powód?! Może celowo tak powiedziałem!?
– Przepraszam, ja nie chciałam… – Tamara wpatrywała się w niego ze strachem.
Nicholas wydał ryk gniewu i frustracji gdzieś w powietrze. Jaki sens ma umawianie się z Cho czy kimkolwiek innym, skoro za kilka lat umrze?! Po cholerę ma się starać w szkole, jeśli i tak nie ma przyszłości dla trupa?! Dlaczego się po prostu nie położyć i nie umrzeć?! Jak może żyć, jeśli nie może mieć jednego poważniejszego marzenia?! Najwyraźniej niektóre przywileje nie są dla niego… I teraz jeszcze ten człowiek raczył dać o sobie znać i łaskawie zwiał z Azkabanu!…
Nicholas opadł na kamień, czując niebezpiecznie piekące oczy. Zdusił na szczęście szloch i łzy w sobie. Oparł głowę na dłoniach i zapatrzył się w ośnieżoną ziemię. Poczuł, że Tamara położyła mu dłoń na ramieniu. Wyczuł prawie, że patrzy na niego z troską.
– Co się dzieje? – zapytała spokojnie, ale ze zmartwieniem. – Dlaczego tak powiedziałeś?
– Nie chcę o tym teraz rozmawiać. Nie teraz. Jeszcze nie czas.
– Dlaczego?
– Bo to mój największy sekret. Nie mam pojęcia, jak mogłabyś zareagować – uniósł brwi Nicholas. – To bardzo… mroczny sekret. Mam ich jeszcze parę w zanadrzu, ale ten jest… szczególny.
– Myślałam, że dzielimy się sekretami… – chłopiec poczuł, że zranił tym Tamarę. Odwrócił się do niej i złapał dla pokrzepienia za dłoń, uśmiechając blado:
– Może kiedyś ci powiem. Przecież przyjaźnimy się dopiero od dwóch lat! Ja wiem, że powinienem, ale… Bardzo cenię sobie margines indywidualności i samotni. Nie wiem, czy umiem być przed kimś przezroczysty, nagi. Poza tym, to nawet nie wiem, czy ten sekret mi cię teraz nie zabierze. Myślę, że to możliwe. Jesteś mi tu najbliższa i nie chcę cię stracić.


– A cóż by innego, jak nie Syriusz Black, moja kochana? Chyba już słyszałaś, co się stało w szkole w Noc Duchów?
– Słyszałam jakieś pogłoski – stwierdziła madame Rosmerta, której Rosemary się przyglądała.
– Rozgadałeś o tym wszystkim w pubie, Hagridzie? – spytała McGonagall.
– Myśli pan, ministrze, że Black wciąż jest w okolicy?
– Jestem tego pewny.
Rosemary wbiła wzrok w swój cynowy kufel, napełniony w połowie kremowym piwem. Zacisnęła dłonie na naczyniu. Czuła, jak zalewa ją złości. Harry, siedzący pod stołem, poruszył się niespokojnie, ale w takim gwarze, jaki obecnie panował w Trzech Miotłach, nie było słychać ni widać Pottera.
– … Niedawno rozmawiałem z paroma. Są wściekli na Dumbledore'a, bo nie pozwala im wchodzić na teren szkoły – Rosemary wróciła do podsłuchiwania rozmowy.
– Całkowicie się z nim zgadzam – oznajmiła McGonagall. – Jak mielibyśmy prowadzić lekcje, gdyby te potwory latały wokół zamku?
– Nie zapominajmy jednak że są tutaj, aby nas wszystkich chronić przed czymś o wiele gorszym… Dobrze wiemy, na co stać tego Blacka…
– Ja tam wciąż nie mogę w to uwierzyć – rzekła Rosmerta. – Syriusz Black to chyba ostatnia z osób, które bym posądziła o przejście na stronę Ciemności… Przecież pamiętam go, jak był chłopcem, uczył się tu, w Hogwarcie. Gdyby mi wtedy ktoś powiedział, co z niego wyrośnie, uznałabym, że wypił za dużo miodu.
Rosemary zadzwoniło w uszach i poczuła ukłucie niechcianego żalu.
– Nie znasz nawet połowy prawdy, Rosmerto. Mało kto wie o najgorszym.
– O najgorszym? O czymś gorszym od zamordowania tych wszystkich biedaków?
– Z całą pewnością.
– Nie mogę w to uwierzyć. Co jeszcze może być gorszego?
– Mówisz, że pamiętasz go z Hogwartu, Rosmerto – wtrąciła McGonagall. – A pamiętasz, kto był jego najlepszym przyjacielem?
Rosemary zamarła. O nie, o nie, tylko nie to…
– Oczywiście. Zawsze wszędzie chodzili razem, prawda? Ile razy tutaj zachodzili… Ooch, ale mnie rozśmieszali! Nierozłączna para, Syriusz Black i James Potter!
Pod stołem rozległ się trzask upuszczonego kufla. Rosemary poczerwieniała ze wstydu. Jeszcze nie wszystko stracone, Harry nie wie, że Black jest jej ojcem chrzestnym…
– Black i Potter. Przywódcy tej małej bandy. Obaj bardzo bystrzy, oczywiście… wyjątkowo bystrzy… ale chyba nigdy nie mieliśmy takiej pary nicponiów…
– No nie wiem – zarechotał Hagrid. – Fred i George Weasleyowie chyba popędziliby im kota…
– Można było pomyśleć, że Black i Potter to bracia! – pisnął profesor Flitwick. – Nierozłączni!
– Tak w istocie było, i trudno się dziwić – mruknął Knot. – Potter ufał Blackowi jak nikomu. I ufał mu nadal po ukończeniu szkoły. Black był wciąż jego najlepszym przyjacielem, kiedy James ożenił się z Lily. Był ojcem chrzestnym Harry'ego. Oczywiście Harry nie ma o tym pojęcia. Łatwo sobie wyobrazić, jak by się poczuł, gdyby się dowiedział.
– Bo Black w końcu przyłączył się do Sami-Wiecie-Kogo?
– Gorzej, moja kochana… Mało kto wie, iż Potterowie zdawali sobie sprawę z tego, że Sami-Wiecie-Kto na nich dybie. Dumbledore, który niestrudzenie działał przeciw Sami-Wiecie-Komu, miał wielu użytecznych szpiegów. Jeden z nich ostrzegł w porę Jamesa i Lily. Doradzał im, żeby się gdzieś ukryli. No ale wiadomo, że przed Sami-Wiecie-Kim niełatwo się ukryć. Dumbledore powiedział im, że największą szansą obrony będzie dla nich Zaklęcie Fideliusa.
– Jak ono działa?
– To niesłychanie złożone zaklęcie – powiedział Flitwick. – przy którym dochodzi w sposób magiczny do zdeponowania tajemnicy w duszy żywego człowieka. Informacja zostaje ukryta w wybranej osobie, nazywanej Strażnikiem Tajemnicy, więc nie można jej odnaleźć… chyba że sam Strażnik Tajemnicy zechce ją wyjawić. Jak długo Strażnik Tajemnicy odmawiał jej ujawnienia, Sami-Wiecie-Kto mógł całymi latami przeszukiwać wioskę, w której mieszkali Lily i James, a i tak by ich nie znalazł, nawet gdyby przykleił nos do szyby ich salonu!
– Więc Black był Strażnikiem Tajemnicy Potterów?
– Oczywiście – powiedziała profesor McGonagall. – James Potter powiedział Dumbledore'owi, że Black prędzej umrze, niż powie, gdzie oni są, i że Black zamierza sam gdzieś się ukryć... A jednak Dumbledore wciąż był niespokojny. Pamiętam, jak zaproponował Potterom, że sam zostanie ich Strażnikiem Tajemnicy.
– Podejrzewał Blacka?
– Był pewny, że ktoś z bliskiego otoczenia Potterów donosi Sami-Wiecie-Komu o ich krokach. Przez jakiś czas podejrzewał nawet, że zdrajcą jest ktoś z nas.
– A James Potter uparł się, żeby jego Strażnikiem Tajemnicy był Black?
– Niestety – westchnął Knot. – A potem, w zaledwie tydzień po rzuceniu Zaklęcia Fideliusa...
– Black ich zdradził?
– Tak, zrobił to. Black zmęczył się swoją rolą podwójnego agenta i gotów już był przyznać się otwarcie do tego, że popiera Sami-Wiecie-Kogo. I wygląda na to, że zamierzał to zrobić zaraz po śmierci Potterów. Ale, jak wiadomo, Sami-Wiecie-Kto napotkał nieprzewidzianą przeszkodę w postaci małego Harry'ego. Nieprzewidzianą i dla niego samego fatalną. Pozbawiony mocy, straszliwie osłabiony, uciekł, a to postawiło Blacka w bardzo nieprzyjemnym położeniu. Jego pan i mistrz doznał porażki w tym samym momencie, w którym on, Syriusz Black, pokazał wszystkim, kim naprawdę jest, a więc podłym zdrajcą. Nie miał wyboru, musiał też uciekać…
– Plugawy, śmierdzący sprzedawczyk! – rzekł Hagrid donośnie.
To było bardzo trudne, siedzieć i słuchać tego wszystkiego, podczas gdy jakaś jej część pragnęła po prostu zakopać się ze wstydu pod ziemię. No i ten dziwny, ukradkowy wzrok Hermiony…
– Spotkałem tego śmierdziela! Chyba byłem ostatnim, co go widział, zanim rozwalił tych biedaków! To ja zabrałem Harry’ego z domu Lily i Jamesa po ich śmierci! Wyniosłem go z ruin… bidactwo, na czole miało tę ranę, a jego rodzice leżeli tam ukatrupieni… No i zjawia się ten Black na swoim latającym motorze. Cholibka, nie miałem zielonego pojęcia, co on tam naprawdę robi! Nie wiedziałem, że był Strażnikiem Tajemnicy Lily i Jamesa. Pomyślałem, że gdzieś się dowiedział o napaści Sami-Wiecie-Kogo i przyleciał, żeby zobaczyć, jak może pomóc. A blady był jak upiór i cały się trząsł. I wiecie, co ja zrobiłem? POCIESZYŁEM TEGO PARSZYWEGO ZDRAJCĘ! SŁUGUSA MORDERCY!
– Hagridzie, błagam! Przecież nie musisz tak wrzeszczeć!
– A niby skąd miałem wiedzieć, że kicha na śmierć Lily i Jamesa! Ze martwi go tylko parszywy los Sami-Wiecie-Kogo? Jeszcze do mnie zagaja: "Daj mi Harry'ego, jestem jego ojcem chrzestnym, zajmę się nim"… Trele-morele! No, ale ja dostałem rozkazy od Dumbledore'a i mówię Blackowi: "Nie, Dumbledore powiedział, że Harry ma być u ciotki i wuja". Black trochę podskakiwał, ale nie dałem mu się przekabacić. W końcu mi mówi: "Bierz mój motor, nie będzie mi już potrzebny". Tak powiedział. A ja, cholibka, jeszcze się nie skapowałem, że coś tu nie gra. To jego ukochany motor, dlaczego mi go daje? Dlaczego nie będzie mu już potrzebny? No tak, bo zbyt łatwo byłoby go wyśledzić. Dumbledore wiedział, że on jest Strażnikiem Tajemnicy Potterów. Black wiedział, że musi dać dyla jeszcze tej nocy, wiedział, że ministerstwo zaraz będzie go szukać. A co by zrobił, gdybym mu dał Harry'ego? Założę się, że zrzuciłby go z motora do morza. Syna swojego najlepszego kumpla! No tak, ale kiedy czarodziej przechodzi na stronę Ciemności, wtedy już nic i nikt się dla niego nie liczy…
– Ale nie udało mu się zniknąć, prawda? Ministerstwo Magii złapało go następnego dnia!
– Niestety, to nie my. To ten mały Peter Pettigrew, jeden z przyjaciół Pottera. Oszalały z żalu, wiedząc, że Black był Strażnikiem Tajemnicy Potterów, sam puścił się za nim w pogoń.
– Pettigrew… Czy to ten gruby mały chłopak, który zawsze włóczył się za nimi po Hogwarcie?
– Black i Potter byli jego idolami – mruknęła profesor McGonagall. – Nie dorównywał im talentem, zawsze grał w drugiej lidze. Często bywałam dla niego trochę za ostra. Możecie sobie wyobrazić, jak… jak tego teraz żałuję…
– Uspokój się, Minerwo. Pettigrew umarł śmiercią bohatera. Naoczni świadkowie… mugole, rzecz jasna, później wymazaliśmy im to z pamięci… opowiedzieli nam, jak Pettigrew osaczył Blacka. Mówili, że się rozpłakał. "Lily i James... Syriuszu! Jak mogłeś!", tak mu powiedział i sięgnął po różdżkę. No i Black był szybszy. Rozwalił tego Pettigrew na kawałeczki…
– Głupi chłopak… och, jaki głupi… zawsze był beznadziejny w pojedynkach… powinien zostawić to ministerstwu…
– Mówię wam, jakbym przed nim dorwał tego Blacka, nie bawiłbym się różdżkami… tylko bym go rozerwał na strzępy… kawałek… po kawałku…
– Nie wiesz, o czym mówisz, Hagridzie. Nikt poza dobrze wyszkolonymi czarodziejami z brygady uderzeniowej naszego ministerstwa nie miałby najmniejszej szansy w starciu z Blackiem. Byłem wówczas zastępcą szefa Wydziału Magicznych Katastrof i jako jeden z pierwszych pojawiłem się na scenie po tym, jak Black zamordował tych wszystkich ludzi. Ja… ja nigdy tego nie zapomnę. Śni mi się to do tej pory. Lej pośrodku ulicy, tak głęboki, że pękła rura kanalizacyjna. Wszędzie trupy. Mugole wrzeszczą. A Black stoi sobie i zanosi się śmiechem! Możecie sobie wyobrazić? Stoi przed tym, co pozostało z Petera… kupka pokrwawionych szat i trochę… trochę strzępów…
Cała piątka zrobiła sobie przerwę na wydmuchanie nosów. Rosemary też zbierało się na łzy, lecz były one oznaką złości i nienawiści. Jak odpokutować przed całym światem za ojca, który rozwalił na kawałeczki drugiego człowieka? I jego zakażona krew płynie w jej żyłach…
– No więc tak to było, Rosmerto – rzekł minister. – Blacka obezwładnił dwudziestoosobowy patrol brygady uderzeniowej, a Pettigrew dostał pośmiertnie Order Merlina pierwszej klasy, co może jakoś pocieszyło jego biedną matkę. A Blacka uwięziono w Azkabanie.
– Czy to prawda, że to szaleniec, panie ministrze?
– Chciałbym, żeby tak było. Jestem pewny, że klęska jego pana i mistrza wytrąciła go na jakiś czas z równowagi. Zamordowanie Petera Pettigrew i tych wszystkich mugoli było desperackim czynem osaczonego i gotowego na wszystko człowieka… To było okrutne i… bezsensowne. Ale podczas mojej ostatniej inspekcji w Azkabanie widziałem Blacka. Większość więźniów siedzi tam w ciemnych celach i mruczy coś do siebie… niewiele w nich rozumu… A ten Black… Byłem wstrząśnięty jego normalnością. Rozmawiał ze mną całkiem sensownie. To było bardzo deprymujące. Można było pomyśleć, że jest tylko znudzony… Zapytał, czy już przeczytałem gazetę, może bym mu ją zostawił, to sobie rozwiąże krzyżówkę… Tak, byłem naprawdę zdumiony, widząc, że dementorzy nie zdołali z niego nic wyssać… a był jednym z najbardziej strzeżonych więźniów. Dementorzy stali przy jego drzwiach dzień i noc.
Rosemary poczuła się lekko wstrząśnięta tym wyznaniem. Z powodzeniem wyobraziła sobie starszego Cosmo, który siedzi znudzony za kratkami i rozwiązuje krzyżówkę… Jej ojciec sprawiał wrażenie normalnego, ale czemu w takim razie popełnił tak bezsensowną rzeź? Odepchnęła od siebie niechcianą myśl, że chętnie posłuchałaby Knota dalej, by minister znów opowiedział o ojcu, o jego zwyczajnym dniu w celi, charakterze, reakcjach, zachowaniu… Nie patrzyła na Rona i Hermionę.


Tego ranka niebo było białe, jak i wszystko dookoła. Cztery dziewczynki zbierały swój dobytek do kufrów, bo żadna z nich nie miała zamiaru zostać w szkole na święta. Romilda i Charlotte rozpowiadały, co to u nich nie będzie się działo, czyniąc niesympatyczne aluzje w kierunku cherlawej Sary. Ta starała się tego nie słuchać. Wiedziała, że Charlotte mści się i wyżywa na niej, wykorzystując słaby punkt, jakim była zbieżność nazwisk Sary ze słynnym mordercą.
– Czy u ciebie, Meliso, też będzie tyle jedzenia i prezentów? – zagadnęła dyskretnie brązowowłosą przyjaciółkę, zagarniając Zezolka do koszyka. Kot spojrzał na nią z wyrzutem zza kratek swymi rozjechanym na zewnątrz oczętami.
– Rodzice nie są tacy bogaci, ale jedzenie pewnie będzie pyszne… Co jest?
Sara trochę posmutniała. Charlotte była bogata, a jej rodzina sprawiała wrażenie ważnych osobistości w świecie magii. Romilda nie narzekała na brak pieniędzy. Sara natomiast od lat obserwowała, jak mama i wujek wiążą koniec z końcem, by ich podopieczni byli szczęśliwi.
– Czy ty masz jakiś kompleks na tle Charlotte? – zagadnęła dyskretnie Melisa, gdy kufry i bagaże postawiły w sali wejściowej i ruszyły ku wozom z całą gromadą uczniów ze wszystkich domów. Sara namyśliła się. Charlotte ją irytowała, poza tym świetnie pamiętała kłótnię w toalecie sprzed miesiąca.
– Może… Czuję się trochę, jakbym jej zazdrościła, ale to bardzo denerwujące…
Wyjęła mały flakonik i wypiła łyczek eliksiru przeciwko łaknieniu. Melisa wiedziała, że jest to lekarstwo, ale taktownie nie pytała, na co.
– Nie masz czego zazdrościć Charlotte! – odgarnęła swoje kasztanowe pukle na plecy. – Jesteś sto razy od niej inteligentniejsza, co zresztą widać na lekcjach!
– Zazdroszczę nawet tobie…
– Dlaczego? – zdziwiła się szczerze Melisa, otwierając szeroko soczyście zielone oczy.
– Popatrz na siebie. Popatrz na Charlotte. Wyglądacie ładnie – burknęła młoda panna Black. – Ty masz ładną, brązowawą cerę z piegami i ładne włosy i oczy, ona też ładnie wygląda… A ja jestem jakaś cherlawa i blada. W dodatku te okropne włosy po mamie, rudo-czarne świństwo…
– Zawsze chciałam mieć proste włosy, a twoje są w dodatku ciekawe! – wyszczerzyła się Melisa, gdy pakowały się do wozów.
– Tak? To chętnie się zamienię na twoje kasztanowe pukle!
– Przesadzasz!
Z Zezolkiem w koszyku na kolanach Sara usadowiła się przy oknie, wyglądając na biały świat. Nie rozmawiały już specjalnie dużo. Jeszcze chwilę wcześniej Sara cieszyła się na powrót do domu i zobaczenie mamy. Teraz jednak przypomniała jej się kłótnia z Charlotte, która dręczyła ją cały czas. Ta sugestia, że Black był jej krewniakiem… Z początku wydała jej się bezpodstawnym absurdem, ale dużo nad tym ostatnio myślała i coraz częściej łapał się na myśli, że NIE JEST W STANIE wykluczyć takiej ewentualności, bo przecież tak niewiele o sobie wiedziała… A mama i wujek byli tacy tajemniczy, tyle rzeczy kryli w cieniu. Choćby wujka likantropię! To i ten fakt mógłby być zatajony.
– Hej, dziewczęta, jest tu wolne! – ucieszył się Greengrass, władowując się do ich przedziału w pociągu, gdy ledwo same zajęły miejsce. – Z nieba żeście mi zstąpiły!
– Nie! Zakaz wstępu facetom! Nie ma! – zawołała Melisa. – No i po ptokach…
Bo za Artemisem władowali się przechodzący przypadkiem dwaj przyjaciele, Felix i Thaddeus.
– Wolne! – ucieszył się Felix. – Już się bałem, że musimy siedzieć ze Ślizgonami. Thaddeus! EJ!
Płomiennorudy chłopak nieco spłoszonym wzrokiem potoczył po Melisie i Sarze.
– Znamy się? – zapytał z uprzejmym zainteresowaniem.
Artemis i Felix, jednocześnie, przywalili sobie całą dłonią w czoła. Nawet Sarę, nachmurzoną już dość poważnie, nieco to rozbawiło. Chłopcy postawili na środku swoje kufry (z kufra Thaddeusa przez szparę uchodził ledwo dostrzegalny, ale śmierdzący dymek) i porozwalali się po przedziale. Melisa i Sara, niezadowolone z towarzystwa kolegów z domu, skuliły się przy sobie.
Sara, ignorując śmiejących się z Thaddeusa, Artemisa i Felixa, wyjrzała za okno. Ruszyli.
Syriusz Black. Syriusz Black. No kurczę, przecież jej starszy, nieżyjący już braciszek się nazywał identycznie! Kolejna zbieżność. Czyżby imię Syriusz i nazwisko Black było równie popularne w świecie czarodziejów, co John Smith u mugoli? Sara nie znała innych Blacków, a już na pewno nie innych Syriuszów. Więc ta teza nie do końca miała zastosowanie. A co z faktem, że Nicholas ma tak na drugie imię?
Sara wiedziała, że mama i wujek są rodzeństwem. Wiedziała też, że ich jedyny braciszek umarł dawno temu, po porodzie. Poza tym, nie mógłby się nazywać Black, to oczywiste. Wyjście było tylko takie, że to ktoś z rodziny jej ojca. Opcja, iż był to ktoś z pokolenia dziadków odpadała - Black miał przeszło trzydzieści lat, musiał być więc bratem ojca lub jego kuzynem, czy coś. A to by się nawet zgadzało. Gdy kiedyś spytała mamę, jakie pochodzenie miał nigdy nie poznany ojciec, odparła z dumą, że był szlachetnie urodzonym czarodziejem, w przeciwieństwie do niej, półkrwi czarownicy. A więc możliwe, że to ten sam ród. O Blacku Sara się już naczytała dużo, z kolegami bacznie śledzili doniesienia na temat tego człowieka. A gazety, korzystając z okazji, przybliżyły postać zbiega. Przeczytała więc, że morderca wywodził się z szanowanej i bogatej, aczkolwiek mrocznej rodziny (Cosmo był w Slytherinie!). Jakby się teraz zastanowić, to nawet odrobinkę przypominał ojca z fotografii ślubnej, tylko był znacznie brzydszy. Mógł więc być jego bratem.
Może dlatego mama nie chciała wiele mówić na ten temat? Może wstydziła się za stryjka Sary?
W tym momencie coś porządnie beknęło w kufrze Thaddeusa, ale w jazgocie, jaki inicjował Artemis, zwykle spokojny Felix i sam zainteresowany, nikt nie zwrócił uwagi na to coś.


Wyciągałam daleko szyję, stojąc samotnie na peronie. Bardzo chciałam wreszcie zobaczyć moje dzieci, chyba nawet bardziej, niż zwykle. Mieszkanie samemu przez nieomalże cztery miesiące było straszliwie puste i niepokojąco ciche… Zwłaszcza, że mój mąż był na wolności i teraz, jak nigdy dotąd pragnęłam jego towarzystwa, porozmawiania, dotyku…
Czy nie będzie mi obcy? Jak bardzo się zmienił przez te wszystkie lata? Może nie będziemy potrafili się w takiej sytuacji odnaleźć?
Miałam straszliwą ochotę rzucić pracę i zostawić opustoszały dom, by wyruszyć na północ, do Hogwartu, zamienić się w kota i na własną rękę poszukać Syriusza. Może to nie byłby taki zły pomysł, ale z drugiej strony, skoro mąż udał się do Hogwartu w pewnych sprawach, to nie powinnam mu przeszkadzać i wtrącać się. Może coś by popsuło jego szyki?
– Sara! – krzyknęłam i pomachałam w kierunku czarno-rudej główki. Dziewczynka wyskoczyła chwilę wcześniej z pociągu razem ze swoją brązowowłosą koleżanką, lecz gdy mnie zauważyła, rozpędziła się i znokautowała mnie, przytulając.
– Mamusiu… Tak bardzo tęskniłam! – jęknęła, a ja poczułam, że na policzku ma łzy.
– Oj, nawet nie wiesz, jak ja tęskniłam za tobą… – kucnęłam i ujęłam jej drobną buzię w białe dłonie, przyglądając się córeczce ze wzruszeniem. – Nie płacz już! Chyba nie było tak źle! No i idź się pożegnać z koleżanką, dobrze?
Sara uścisnęła dłoń ładniej dziewczynce o kasztanowych włosach i śniadej cerze, po czym przytaszczyła wieżę z dobytku z Zezolkiem na szczycie, niczym strażnikiem.
– A gdzie Nicholas? Cosmo i Rosemary?
Wkrótce przybył Cosmo, nieco zamyślony, wciskający dłonie głęboko w kieszenie coraz lepiej pasującej na niego skórzanej kurtki. Niechętnie dał potargać sobie czarną grzywę włosów dłonią, ale dał mi buziaka.
– Tylko mnie nie tul, będą się ze mnie śmiali… – burknął.
Chwilę potem podeszła do nas Rosemary, rzucając Cosmo nieco wrogie spojrzenie, ale on ją ostentacyjnie zignorował. Popatrzyłam na moje dzieci uważnie, dokładnie się im przyglądając, bo na Nicholasa trzeba było oczywiście poczekać. Po dłuższym czasie się zjawił: wysoki czternastolatek o właściwej budowie, zupełnie ignorujący grzywę ciemnobrązowych włosów, włażących mu do smutnych, nieco zdziwionych, stalowoszarych oczu. Przystanął przy nas, przygarbiony pod ciężarem własnych myśli.
– No. Ruszamy! – uśmiechnęłam się do dzieci dziarsko, gdy już się przywitałam z synem.
Chwilę później chłopcy pomagali już siostrom pownosić dobytek do niewielkiego przedpokoju. Zauważyłam kątem oka, że Cosmo i Rosemary ukradkiem i zupełnie „niechcący” trącali się łokciami w żebra podczas wykonywania tej czynności, chociaż lepiej by pasowało słowo „lali się na odlew, tyle że bezgłośnie i konspiracyjnie”.
Pokręciłam głową z niezadowoleniem, odnotowując, że trzeba z nimi o tym porozmawiać. Co by powiedział Syriusz na fakt, że ma pod dachem Ślizgona i Gryfonkę? Byłam ciekawa, jaką będzie miał minę, gdy się o tym dowie…
Zmarszczyłam brwi, podpalałam pod czajnikiem z wodą. Dlaczego cały czas wmawiam sobie, że na pewno zobaczę Syriusza? Czasem zdarza mi się nawet z nim rozmawiać, bo ta samotność sprawiała, że mówiłam głośno do siebie, a i bywało tak, że automatycznie zwracałam się do nieobecnego męża, opowiadając mu o wielu sprawach. Zastanawiałam się też dużo, jak to jest mieć męża, bo ten stan był mi obcy od ponad dwunastu lat…
– Mamo, kiedy będziemy piec ciastka?
Rosemary wpadła do kuchni, zaróżowiona z emocji.
– Dzisiaj, jeśli chcesz. Gdzie chłopcy i Sara? – spytałam.
– Wszyscy poszli na górę – odparła, nieco poważniejąc. – W czym mam pomóc?
– Możesz powycierać kurze w szafkach tutaj i w salonie – zmarszczyłam brwi. – Mówisz, że wszyscy poszli na górę, do swoich pokojów. Coś się stało? Bo jesteście przybici.
– Tak… – westchnęła Rosemary. – Myślę, że fakt, że wujek został w szkole na czas świąt jest bardzo przykry. Ale wydarzenia też niezbyt…
Wytarłam ręce w kraciasty fartuch i wyszłam z kuchni, kierując kroki po schodach w kierunku czterech malutkich pokoików dla dzieci. Co im się wszystkim stało?
Zajrzałam najpierw do Sary. Moja najmłodsza córka siedziała na łóżku, wpatrując się w nogi w skarpetkach. Zamknęłam cicho drzwi i usiadłam obok niej, uśmiechając się zachęcająco. Zerknęła na mnie markotnie.
– Co się dzieje, Saro? – zapytałam. – Nie chcesz piec pierniczków? Zawsze cię tak to cieszyło… Jak było w szkole? Coś się stało? Pisałaś, że masz przyjaciół. Opowiesz mi?
– Taa… – westchnęła, pozwalając, by czarno-rude kosmyki zasłoniły jej profil. – Przyjaźnię się z taką Melisą. Melisa jest fajna i lubię ją. Ale Romilda i Charlotte mi dokuczają… Śmieją się ze mnie, ale czasem są miłe, jak chcą spisać lekcje.
– I dlatego ci smutno – popatrzyłam na nią ze zrozumieniem.
– Nie do końca… – Sara podniosła głowę, wpatrując się w przeciwległą ścianę. – Przyszło mi coś do głowy i mnie zastanawia… Mamo, kim jest dla nas Syriusz Black?
Popatrzyła na mnie, nagle odwracając wzrok w moją stronę i badając minę. Skuliłam się jakby w sobie, po czym obdarzyłam córkę jakąś krzyżówką uśmiechu boleści, zawstydzenia i konsternacji, aż w końcu spaliłam cegłę.
– Czemu pytasz? – wydusiłam z siebie.
– Ludzie w szkole pytali, czy nie jestem z nim spokrewniona. Albo się ze mnie śmiali…
Wlepiłam wzrok w blade ręce, splecione na podołku. Czułam wstyd i strach. Nikt by nie był zachwycony, gdyby się po kilkunastu latach dowiedział, że żył w fikcji. Milczałam.
– Mamo. Proszę. Powiedz prawdę. Ja widzę, że coś jest nie tak.
Ośmieliłam się wbić wzrok w stalowoszare oczy córki, które wyczekująco i łapczywie polowały na prawdę.
– No więc… Tak, Syriusz Black… Jest twoim krewnym.
– Tak myślałam – spuściła wzrok. – Po którejś z kolei uwadze Charlotte już zaczęłam się nad tym zastanawiać. Kim on jest dla mnie?
– No więc… To jest twój tata.
Sara pobladła i wytrzeszczyła oczy, przerażona. Odebrało jej mowę. Wywnioskowałam, że nie spodziewała się tego.
– Ale… Przecież mówiliście, że tata był dobry, a ja myślałam, że to jego brat, albo co…
– Nie, Saro. Syriusz Black jest moim mężem i waszym tatą.
Sara dłuższą chwilę nic nie powiedziała, przetrawiając całość ze zbolałą, spłoszoną miną, zupełnie biała. Zobaczyłam, że oczy zaszły jej łzami, ale szybko to zatamowała.
– Mamo… – zaczęła. – Moim tatą jest morderca…
– Posłuchaj… – wzięłam ją na kolana, mimo, iż miała już jedenaście lat. – Ludzie mówią, że Syriusz jest mordercą… Ale ja go znam lepiej, niż ktokolwiek żyjący i jestem pewna, że to kłamstwo! Uwierz mi i nie daj sobie tego wmówić!
Ale Sara nie odezwała się wcale, jakby mnie nie usłyszała. Patrzyła w ziemię szeroko otwartymi oczyma, przerażona. Zrobiło mi się głupio, więc ją tuliłam, a ona nie wyrywała się, ale nie zrobiła żadnego ruchu, by uścisk odwzajemnić. Martwa i bierna, w szoku.

Tej nocy jedenastoletnia panna Black nie zmrużyła oka. Żadne prezenty, żadne Boże Narodzenie, nie mogły jej zrekompensować tego, co usłyszała.
Zawsze ojciec był jej obojętny. Nie znała człowieka, a wujek Remus świetnie go zastępował. Owszem, czasem przychodziło ukłucie żalu, gdy miała do czynienia z tatusiami i ich dziećmi na placach zabaw, czy choćby u państwa Route. Generalnie jednak nie czuła wiele żalu - ojciec odszedł dawno jako bohater i chwała mu za to, że umarł w słusznej sprawie. Ale Sara czuła wielki ból na myśl, że mama i wujek oszukiwali ją przez tyle lat. Przecież tata żył! I jako pierwszy wydostał się z Azkabanu! Trudno nie czuć ulgi i… dumy? Tyle się już nasłuchała, jaki to tata nie był cudowny… Które z tych opowieści były autentyczne? Jak tu wierzyć dorosłym, skoro całe życie było się oszukiwanym?
Wyciągnęła ze schowka zdjęcie rodziców. Było takie piękne. Tata się nie śmiał, ale coś w oczach mówiło Sarze, że… Chwileczkę!
Sara wstała i na paluszkach udała się na dół. Dom pogrążony był w spokoju i ciszy. Wystarczy tylko uchylić drzwiczki tego kredensu, z którego swego czasu wyciągnęła zdjęcie. Zakazanego kredensu. Po cichu, ciesząc się, że może używać telekinezy, otworzyła sobie drogę do wspomnień. Chwilę przeszukiwała stertę zdjęć, aż wreszcie natrafiła na te, które jej się przypomniało: zdjęcie, na którym mama pęka ze śmiechu, jakby coś ją nagle rozbawiło, a tata chichocze za nią. To było jedyne w swoim rodzaju zdjęcie, bo pozostałe ze ślubu zrobione zostały w konwencji poważnej. Co ich rozbawiło? Czy się kochali i byli sobie bliscy?
Sara gapiła się dobrych parędziesiąt minut w śmiejącego się tatę. Był też na innych zdjęciach: w szkole, z małymi dziećmi, z przyjaciółmi, w jakiejś nieznanej Sarze smętnej, różanej alejce…
W jej oczach zaszkliły się łzy, tak rzadko spotykane. Skapywały, jedna za drugą, z lekko zadartego noska. Sara czuła nieznane: tęsknotę i to tak silną, że nic, zupełnie nic, nie byłoby jej w stanie pomóc.
– Tato! Tatusiu… – załkała cicho do siebie. – Gdzie jesteś? Dlaczego wszyscy oskarżają cię o coś tak potwornego? Proszę, przyjdź do mnie teraz! Powiedz, że to nie ty zabiłeś i zdradziłeś! Że chciałeś być z nami, ale ci nie pozwolono! Proszę!
Ojciec śmiał się do niej niemo, nie odpowiadając na jej wezwania. Był daleko stąd, zapewne kryjąc się przed okrutnym losem i nie mógł przybyć.
– Chciałabym, żebyś tu był. Byś mnie przytulił… – chlipała do siebie cichutko. – Mógłbyś mi coś opowiedzieć o sobie. Co lubisz jeść, jaki jest twój ulubiony kolor, jak poznałeś mamę, czy mnie kochasz… I ja mogłabym dużo ci powiedzieć! Mogłabym ci powiedzieć, że boję się ciemności i w szkole bardzo tęsknię za mamą i nie lubię moich włosów i jeść… Bardzo nie chcę, żeby cię złapali! Nie szkodzi, żeś kogokolwiek zabił! Nawet jeśli, to nie jest to istotne, i tak czuję, że cię kocham i chciałabym cię poznać! Nie chcę, byś umierał, pozwól mi cię zobaczyć chociaż raz, błagam! Tatusiu… Pozwól mi usłyszeć twój głos!
Ciszy nie przerwało nawet jedno słowo. Sara rzewnie płakała, tak, by nikt jej nie słyszał, skulona w kłębek na ziemi, z bolącym, rozerwanym nieznaną tęsknotą sercem. Tacie groziło wielkie niebezpieczeństwo. Mama przecież jej wyraźnie powiedziała, że tata jest niewinny. Sara raczej w to nie wierzyła, ale nie czuła nienawiści i nie miała zamiaru oskarżać tatę. Chciała go po prostu przytulić.



na dole dalej!

[ 5187 komentarze ]


 
cd 101. Szokujące Boże Narodzenie
Dodała Mary Ann Lupin Wtorek, 24 Września, 2013, 18:30

Nicholas leżał tego dnia w łóżku bardzo długo, zapatrzony w szare niebo za oknem. Nie mógł się pozbyć przeświadczenia, że żywot, zwłaszcza jego, nie ma najmniejszego sensu. Miał nawet ochotę w tym łóżku siedzieć, dopóki śmierć sama się po niego nie pofatyguje. I tak wkrótce to zrobi.
Wolałby wierzyć, że ojciec jest dobry i niewinny. Tak byłoby prościej. Niby wiedział, że wkrótce przyjdzie mu umrzeć, ale tak drobny uśmiech losu byłby w tym przypadku zbawienny. Nicholas ze wstydem odkrył, że chciałby, by tata siedział przy jego łóżku, gdy będzie umierał…
Kim był? Czemu zabił? Ze strachu zdradził Potterów? A może miał taką naturę, śliską i kameleonowatą? Jego postać, znienawidzona przez Nicholasa, była jednocześnie intrygująca i tajemnicza. Chciał wiedzieć, dlaczego, kiedy, gdzie i jak.
Coś go tknęło i zerwał się z posłania. Szybko i byle jak narzucił na siebie jakiś sweter i dżinsy i wyjrzał ostrożnie na korytarzyk na górze. Nikogo nie było. Przeszedł go konspiracyjny dreszcz emocji, po czym bykiem i gwałtownie spojrzał na sufit. A konkretnie na coś, czego mu nigdy nie wolno było ruszać: klapę na strych.
Czternastolatek cichcem podszedł do klapy, najciszej, jak umiał, otworzył ją i wlazł po schodkach, pieczołowicie za sobą zamykając ten swoisty właz do kopalni sekretów. Wstał.
Strych miał ukośny dach i było tu ciemno. Jedyne światło dawało malutkie okienko, umiejscowione na wprost Nicholasa. Chłopak z rezygnacją i zafascynowaniem jednocześnie rozejrzał się po zawartości. Tu mógł znaleźć coś o ojcu, ale trochę tego było…
Począł krążyć po strychu, zaglądając do kufrów i skrzyń. Znalazł wiele ubrań, częściowo męskich, pachnących i bardzo ładnych. Były też listy. Nicholas, olewając zupełnie zakaz czytania cudzej korespondencji, zagłębił się w lekturę jednego z listów. Napisał go ze dwadzieścia lat wcześniej niejaki James Potter, a wielkie, fikuśne krowy, jakie sadził sprawiły, że Nicholas z rozrzewnieniem utożsamił się z autorem. Potem Nicholas dostał ataku kichów i prychów, bo kurz, który wzniecił swym urzędowaniem na strychu, pchał się niegrzecznie do oczu i nosa z takim zaangażowaniem, jakby tylko czekał na jakiegoś delikwenta kilka lat i przez ten czas wyraźnie się nudził. Obawiając się, że mama dostanie palpitacji, słysząc gdzieś u stropu dzikie kichnięcia, zaniechał zabawy z tak zakurzonymi rzeczami. Zapychając nos jedną z koszul ojca, by nie kichać więcej, ruszył wzdłuż trzech kredensów. Na jednym z nich dostrzegł coś osobliwego. Stał tam stojak z dziwnymi fiolkami, w których znajdowała się dziwaczna ciecz. Nicholas zmarszczył brwi i wyjął taką jedną, przyglądając się jej z bliska. Nigdy nie widział eliksiru o takiej konsystencji jakby gazu, ale gdy lekko potrząsnął, gaz zachował się podobnie do wody. Zafascynowany wylał bezceremonialnie zawartość do płaskiej miski, stojącej obok. Gaz osiadł na dnie, jakby był płynem. Nicholas ostrożnie powąchał ciecz, ale nie pachniała. Stał nad miską chyba z pięć minut, bijąc się sam ze sobą. Z jednej strony, dotykanie czegoś dziwacznego i nieznanego, zwłaszcza w świecie czarodziejów, było najczystszą głupotą świata. Ale tak go korciło, by się dowiedzieć, co to za eliksir… Warknął z frustracją i w końcu, czując, że będzie tego żałował do końca życia, zamoczył koniuszki warg w cieczy w celu posmakowana jednej kropelki. Natychmiast coś go wciągnęło DO cieczy i począł spadać w czymś na wzór wiru, w dół. Nie trwało to długo, w końcu opadł na ugięte nogi. Wyprostował się, szczerze zdumiony, i rozejrzał.
Znajdował się w jakimś obcym pomieszczeniu, bardzo bogatym i trochę mrocznym. Na zewnątrz padało i to potężnie. Zerknął, skonfundowany na łóżko z baldachimem i szlachetne, ciężkie meble.
Do cholery…!?
Wtedy zobaczył, że nie jest sam. Zdrętwiał na widok jakiegoś czarnowłosego dziecka, kokoszącego się pod stropem na baldachimie. Po chwili chłopiec zamarł, wywiesiwszy za krawędź materiału jedno ramię i głowę. Wyglądał jak kot, śpiący na murku, tyle, że żaden kot nigdy nie był tak zblazowany i znudzony. Chłopiec chyba celowo zrobił minę człowieka przeżutego i wyplutego, bo wyraźnie się nudził, aż piszczało. Mógł jedynie wywiesić głowę i całą rękę w dół i wyglądać jak flak.
– Ja przepraszam… – Nicholas zaczął, ale dzieciak nie zareagował. – Hej!
Niestety, nawet nie drgnął. Czternastolatek zaczął się nawet zastanawiać, czy chłopiec już nie umarł z nudów, gdy z korytarza dobiegł go krzyk kobiety:
– Syriuszu!
Chłopiec podskoczył, jakby go kto prądem raził i w najwyższym pośpiechu wsunął się jak najdalej w głąb baldachimu. Zamarł na chwilę przed tym, zanim do jego pokoju wpadła przysadzista, groźnie wyglądająca matrona. Nicholas uniósł brwi, czekając na wybuch, ale… nawet na niego nie spojrzała.
Najwyraźniej był niewidzialny… Ale o co chodzi?
– Syriusz! – powiedziała kobieta, po czym wybiegła z pokoju, warcząc – Gdzie jest ten mój cholerny syn?! Stworek! Czy panicz wyszedł był na zewnątrz?
Z daleka słychać było jakąś nieprzyjemną konwersację. Dzieciak nazwany Syriuszem, w tym czasie zeskoczył z baldachimu zwinnie i wyprostował się, zerkając przez ramię na drzwi. Miał nie więcej, niż dziesięć lat i wybitnie buńczuczną minę. Drzwi, za którymi zniknęła przed chwilą jego mama spopielił wzrokiem. Miał stalowoszare, wyraziste oczy, okryte czarnymi rzęsami i smołowatą czuprynę, którą automatycznie przeczesał.
Nicholasa coś dźgnęło solidnie w mózg. Te oczy, miał taki sam kolor, on i Sara… A włosy, sposób zachowania, mimika? Wypisz wymaluj bliźniaki, zwłaszcza Cosmo. Właściwie, dzieciak nie różnił się prawie niczym od młodszego brata Nicholasa. Czternastolatek przełknął ślinę.
Zrozumiał, że ma przed sobą swego ojca. Tylko… Jak to możliwe?!
Jego ojciec podszedł do okna i wyjrzał za nie. Lało, jak z cebra.
– Cholera jasna! – warknął, a Nicholas aż podskoczył ze zdumienia, że takie dziecko wypowiada takie słowa i to z taką wprawą, lekkością i jedynym w swoim rodzaju kunsztem. Najwyraźniej już od małego był zepsuty i parszywy!
Po chwili zeźlona twarz się wygładziła i mały Syriusz usiadł na oknie, tęsknie wyglądając na świat. Nicholas uważnie przyjrzał się jego twarzy oraz małym dłoniom, które rozpłaszczyły się na szybie, jakby dzieciak chciał przez nią przeniknąć i wydostać się. Był nawet słodki, jak tak patrzył spod czarnej grzywki. Czternastoletniego Blacka coś tknęło: dłonie, pragnące i tęskniące do świata zewnętrznego. To dziecko nie mogło wytrzymać po niewłaściwej stronie szyby. Twarz wyrażała to samo: smutek i tęsknota mieszały się ze sobą, w całości tworząc dość ponury obraz człowieka na łańcuchu, tęskniącego za niebem, przestrzenią, wolnością… Nicholas zasmucił się mimowolnie. Czy tak wyglądał tata, gdy go wtrącili do Azkabanu? Czy wytykał rozpaczliwie jedno oko przez jakieś kraty w minimalnym okienku, by zerknąć poza więzienie, by chociaż w ten sposób uciec? Tyle, że ten Syriusz wie, że za jakiś czas wyjdzie na słońce, a tamten nie wiedział… Czy dlatego uciekł? Nie mógł znieść siedzenia w celi i własnym ciele? Wieczny więzień… Taki sam, jak Nicholas, uwięziony w swojej klątwie i ograniczeniach fizycznych…
Do jego pokoju wszedł wysoki i chudy jegomość. Był nienagannie i bogato ubrany, ale jego twarz wyrażała tylko chłód i wyniosłość. Młody Syriusz niechętnie się ku niemu obrócił, prostując, jak w wojsku. Patrzył na mężczyznę spod grzywki bez żadnych emocji.
– Matka cię szuka – objaśnił lodowato człowiek.
– Nie wiedziałem, ojcze – skłamał gładko chłopiec.
– Miałeś dziś włożyć czarną szatę – zmierzył go pogardliwym spojrzeniem. – Na obiad przychodzą Blackowie. Proszę się przebrać. Po obiedzie siądziesz do łaciny.
Nicholas z zaintrygowaniem przyjrzał się człowiekowi. Widział swego dziadka… Nie miał żadnych babć czy dziadków, a teraz miał okazję im się przyjrzeć, ale stwierdził, że już ich nie lubi.
– Tak, ojcze – odparł sztywno jego tato, wciąż będąc naprężonym, jak struna.
– To wszystko, co mam ci do powiedzenia – rzekł sucho pan Black i odwrócił się, by wyjść.
– Oczywiście, ojcze – powiedział bezbarwnie na odchodne Syriusz. Dopiero, gdy jego ojciec wyszedł, rozluźnił się, ale cały czas wlepiał wzrok w ziemię. Bardzo beznamiętny i zrezygnowany wzrok. Nicholasowi zrobiło się żal własnego ojca, który stał jak słup soli z pięć minut, bez życia.
– Dziękuję, ojcze, że mnie dziś odwiedziłeś – powiedział do siebie z nutą drwiny. – Odrobiłeś obowiązek, nie musisz już przez następny tydzień tego robić.
Po czym otworzył szafę i po namyśle się do niej wgramolił, zamykając za sobą szczelnie drzwi. Nicholas patrzył w milczeniu na mebel, dopóki nie usłyszał łkania z wnętrza…
Wizja się jakby rozmazała… Nicholas rozejrzał się i odkrył, że znajduje się w… dormitorium innego domu? Był to Gryffindor, chłopak poznał to po czerwonych akcentach.
– AAAAAAAAAAAAAAAAAA AAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!
Nicholas podskoczył, obserwując przedziwną scenkę. Jakiś chłopiec, najwyżej czternastoletni, biegał w kółko, pośrodku, trzymając się za zadek dość ostentacyjnie. Miał czarną szopę na głowie i okulary. Gruby, niski chłopiec z tyłu umierał ze śmiechu gdzieś obok sterty skarpetek zmieszanych z jakimiś zielskami. Drobny, jasnowłosy kolega stał na lekko ugiętych kolanach nieco dalej i zakrywał twarz dłońmi, rozchylając palce, spomiędzy których wyglądały dwie wytrzeszczone gałki oczne, wlepione w ryczącego wytrwale okularnika, ale za rękoma Nicholas dostrzegł z trudem tamowany przez przerażenie banan. Tym rozbawionym i przestraszonym chłopcem był… Remus Lupin? W takim razie gdzie jest…?
– Jimmy, twoja słodka trzpiotka pytała mnie, czy Remi i Pet gwałcą cię właśnie stadem pogrzebaczy z piecem i kominem na dokładkę. Co mam odpowiedzieć?
Znudzony, lekko rozbawiony głos. Nicholas zlustrował chłopaka stojącego w wejściu do dormitorium. Jego czternastoletni ojciec wpatrzył się w biegającego w kółko Jamesa Pottera, kropka w kropkę przypominającego Harry’ego Pottera. Obecnie oszołom zaczął pocierać z ożywieniem rzycią o kolumienkę łóżka, jakby chciał nieszczęsną zaostrzyć. Gdy to nie dało rezultatu, jakikolwiek miał on nie być, Potter począł jeździć tyłkiem po podłodze, angażując w to dwieście procent siebie.
– POTTER! – dało się słyszeć z otwartych do dormitorium drzwi. – DEBILU!
– Czym ją spławić? – podjął na nowo ze znudzeniem Syriusz.
– Czymś dyskretnym… – podpowiedział delikatnym głosem Remus, zerkając nerwowo w kierunku drzwi i ojca Nicholasa.
– TYLKO POGRZEBACZAMI!!! – ryknął Syriusz beztrosko w głąb klatki schodowej tak, że Remus podskoczył. – ALE JUŻ WYSTYGŁY, NIE MARTW SIĘ, ZARAZ ZAMKNIE MORDĘ! Hej, szybko, Evans zapewne interweniuje… EVANS! – wykrzyknął z udawaną radością Black, gdy w drzwiach pojawiła się wściekła dziewczyna. Miała burzę rudych loków i Nicholas stwierdził, że jest niezwykle piękna. A potem dotarło do niego, że to Lily Potter, jego matka chrzestna, której zdjęcie wisiało w domu. Z zafascynowaniem wpatrzył się w matkę chrzestną, teraz jego rówieśniczkę. Potem przeniósł wzrok na ojca. Niezwykle przystojny, podobny do Cosmo praktycznie we wszystkim. Nicholas poczuł nawet ukłucie zazdrości, że nie odziedziczył urody w większym stopniu po tacie. Miał po nim chyba jedynie kolor oczu. Wujek Remus wyglądał cherlawo i był drobniutki. Nicholasowi wydało się oczywiste, że mógł wzbudzać wśród innych niekontrolowaną chęć ochrony młodego Lupina. Ale gdzie jest mama?
– Co on wyprawia?! – wydarła się Lily na Syriusza, wyginając go tym samym we wdzięczny pałąk bez użycia rąk. – Dlaczego tak się pruje…
– … no, wypowiedz to na głos, Evans, jakby go gwałciły pogrzebacze z…
– BLACK!!! – pisnęła, czerwieniejąc ze złości jeszcze bardziej. – Nie obarczaj mnie swymi ohydnymi, wypaczonymi, niezrozumiałymi dla normalnego człowieka wizjami! Nie chcę więcej słyszeć, jak mówisz o tym… No! Tym, co mi powiedziałeś, że Potterowi robią!
– Że go gwałcą pogrzebaczami z kominem i piecem? – zapytał niewinnie Syriusz, mrużąc oczy od dołu. – Co w tym dziwnego?
– BLACK!
– Evans, ty po prostu nie ogarniasz mojej finezji, cukierku w czekoladzie! – wyszczerzył białe zęby Syriusz, po czym złapał oburzoną dziewczynę za ramiona i pokiwał głową z politowaniem. – Biedny James, właśnie pierwszy raz miesiączkuje, a ty wywrzaskujesz nad nim takie okropności, jak ci nie wstyd?! Przecież widzisz, jak nieszczęsny cierpi!
Wskazał z patosem na Jamesa, który wciąż mył zadem podłogę w dormitorium tak gorliwie, jakby chciał heblować deski.
– Sądząc po jego postępowaniu, okres zalał mu wnętrze czaszki i jego biedny, mikry móżdżek już w ogóle opadł na dno i wodorosty, a kto wie? Może i wypłynął mu z krwią uszami lub inną drogą…
– Ale… – zaczęła Evans, wpatrując się w szoku w Jamesa, jeżdżącego po ziemi tyłkiem.
– Bez „Ale”! – zawołał dramatycznie Remus z tyłu. – Lepiej leć po jakąś pod… pod, co było dalej?
– Wystarczy kawał szmaty! – urwał Syriusz brutalnie i bezceremonialnie wypchnął Evans za drzwi, trzasnąwszy nimi przed jej nosem. Westchnął i ryknął na Jamesa:
– Gnoju gotowany w glutach! Co ty wyczyniasz?! Idę se spokojnie przez salon, nie wzbudzając większych kontrowersji, a tu twój dokumentny jazgot sprawia, że ludzie gapią się na mnie dziwnie, bo przyjaźnię się z gościem, który lubi w wolnych chwilach drzeć twarz na całego!
– Syriuszu! – miauknął James z podłogi. – Próbowałem się przemienić! Ogon mi nie znika!
– Aha, a to oznacza, że chcesz go przerazić rykiem, żeby sobie poszedł?
– On go próbuje zedrzeć… – wyjaśnił półgębkiem Remus, gdy James podjął na nowo próby zeszlifowania grani swych pośladków.
Ojciec Nicholasa nieco zdębiał, na co wujek Remus parsknął w rękaw.
– Myślicie, że do wakacji mi zniknie? – jęknął żałośnie James. – Jak ja się pojawię na plaży? Ale… Ach, zapomniałem, że ja nie chodzę na plaże…
– Do wakacji jeszcze parę tygodni, nie smutaj! – Peter klapnął na ziemię obok niego. – Myślicie, że czwarta klasa będzie trudna?
– Jakby miało się taki włochaty dzyndzelek w gaciach, jak Jim, to nawet postawienie kloca wydaje się skomplikowane! – parsknął Syriusz, a Remus i Pet wepchnęli pięść do buzi, by nie zaśmiać się.
– Widzę, że was to śmieszy! – burknął James wyniośle. – Lepszy mój dzyndzelek, niż glizda Petera… Módl się, ciastku, by ci się nie przytrafiło takie coś! Jako twój współlokator, posiadam pewne niepodważalne dane, iż wyposażony w to, co posiadasz na obecną chwilę, mógłbyś pomylić jedno z drugim, oddając mocz!
Remus i Syriusz runęli na ziemię ze śmiechu, tarzając się po sobie nawzajem. Peter spalił cegłę.
– Ejże! – huknął na całą trójkę Potter. – Może poćwiczymy przemianę? Może mi zniknie ogonek, kiedy się uda mi zamienić w zwierzę…
– Możemy poćwiczyć! – uśmiechnął się Syriusz. – Ale ostrzegam cię, że z rogami i jednym kopytem będzie ci trudno pójść na jakąkolwiek lekcję, bez wzbudzania podejrzeń!
Peter, Syriusz i James skulili się razem, próbując skupić, a wujek Remus rozwalił się na jednym z łóżek, biorąc do ręki z ukontentowaniem paczkę kociołkowych piegusków.
– Swędzi mnie pupcia… – rozległ się nagle niespodziewany jęk Jamesa.
– Cicho, łosiu! Skupienie!
James powoli przekształcał się w jakieś rogate stworzenie, ale Peter i Syriusz ani drgnęli.
– Poczułem nagle jakieś mrowienie na dłoni! – podniecił się wrzaskliwie Peter.
– Bo ci pająk łazi po dłoni, ciulku! Nie przeszkadzaj! – warknął Syriusz.
Jamesowi udało się przybrać postać jelenia, po czym zmienił się szybko w swą postać.
– Syriuszu, co jest? – zapytał Remus, wcinając kociołkowe pieguski. – Szło ci dobrze, do dzisiaj! Użyj organu myślącego!
Syriusz poderwał się na równe nogi zamaszyście, klnąc subtelnie.
– No jak się mam skupić, no?! – zawołał z mocą tato Nicholasa. – Właśnie miałem wyciek płynów mózgowych!
– Jaki wyciek płynów mózgowych? – zdumiał się Peter, też wstając.
Syriusz wskazał na swe narządy rodne ruchem hostessy reklamującej towar i wyszczerzył ząbki w szelmowskim, dwuznacznym uśmieszku, ruszając brewkami znacząco.
Zaległa napięta cisza, podczas której nikt nie okazał jakiejkolwiek emocji na twarzy.
– AAAAAAAAAAAAAA AAAAAAAAAAAAAAAAAAA AAAAAAAAAAAAAA!!! – zaryczał ze strachu James, wywijając dziko wszystkimi kończynami i prawie gubiąc oczy. – NIEEEEEEE!!! ON TO ROBI, MÓJ NIESKALANY SYRIUSZ TO ROBI!!! JA MYŚLAŁEM, ŻE ON JEST INNY!!! JA MYŚLAŁEM, ŻE TO SIĘ DZIEJE TYLKO U ZEPSUTYCH MUGOLI!!!!!!! NIE CHCĘ SPAĆ Z TYM ZBOCZEŃCEM W JEDNEJ SYPIALNI, GDY BĘDZIE ROBIŁ TE RZECZY!!!!!!! NIEEEEEEEEEEEEEEEE!!!!!!!!!!!!
Po czym zaczął wyć i dogalopował do drzwi, wciąż wymachując dziko rękoma, otworzył z głośnym łupnięciem portal i wypadł na zewnątrz.
– NIEEEEEEEEEE!!!… – gdy biegł schodami.
– …EEEEEEeeeee!!!… – kiedy leciał przez domniemany salon Gryfonów.
– …eeeeeeeeee!!!… – dalej go było słychać.
– …eee!!! – i tu nastąpił jakiś ohydny łoskot, jakby James w pełnym biegu szaleńca zderzył się z armią zbroi trzymających wszystkie widelce z Anglii.
Ojciec Nicholasa i jego wujek, oraz Peter patrzyli w osłupieniu w kierunku otwartych wciąż drzwi. Nicholas ni w ząb nie zrozumiał, o co chodziło z tym wyciekiem, ale najwyraźniej i jego ojciec nie był lepszy, bo po chwili spytał z zaskoczeniem:
– Ale co się stało Jamesowi? Ja tylko miałem na myśli to, że właśnie przed chwilą robiłem siku!
Wujek Remus zawył takim śmiechem, jakiego chyba nikt z obecnych w dormitorium się w jego przypadku nie spodziewał. Spadł z łóżka, gniotąc pieguski, pokładał się na ziemi, rycząc wniebogłosy.
– Remus, powiedz nam, o co chodzi z tym wyciekiem? Dlaczego James nazwał mnie zboczeńcem? – zdenerwował się Syriusz. – Rozumiesz coś, Pet?
Ale grubasek zasmucił się tylko i pokręcił głową przecząco. Wizja się rozmazała…
Tym razem Nicholas znajdował się na dziedzińcu w szkole. Była noc, najwyraźniej zimowa, ale z wnętrza dochodził ku niemu dźwięk muzyki, światełka, śmiechy i jasność. W ciemności, na jednej z arkad, dostrzegł grupkę sześciu osób. Wytężył wzrok i doznał kolejnego już wstrząsu.
Pierwsza z lewej wśród siedzących na arkadzie osób, była jego własną matką. Ubrana w piękną, fantazyjną suknię, z upiętymi loczkami, które trochę wymsknęły się z koka… Nicholas od razu zakodował, że mama ma zupełnie inne spojrzenie i wyraz twarzy. Teraz, mimo trzydziestu trzech lat, wyglądała na bardzo młodą, ale zupełnie nie obejmowało to oczu… A tu wydała mu się nastolatką bez większych trosk i życiowych doświadczeń, nieco zadziorną i bojową, ale zupełnie inną. To smutne odkrycie przygnębiło go. Na kolanach mamy leżała głowa Jamesa Pottera, obok nich siedziała jakaś nieznana dziewczyna, opierająca głowę przez sen na… ramieniu wujka Remusa. Nicholas zdumiał się nie na żarty, chichocząc do siebie. Dalej siedział jego ojciec, przystojny i elegancki, znudzony, jak zawsze i bawiący się rudymi włosami jakiejś nieznajomej. Panowała cisza i spokój, przerywana pojedynczymi zdaniami.
– Patrzcie, Smarkerus z Evans… – mruknął jego ojciec, wskazując coś na drugim końcu dziedzińca.
– Gdzie! – sapnął Potter, zrywając się na równe nogi.
– No tu, ślepolcu, spacerują przed nami! – prychnął jego ojciec.
– Chyba mogą pogadać… – zauważył wujek. – Skoro poszli razem…
– Oni poszli razem na ten bal?!
– No tak, przecież widziałeś, że tańczą razem…
– Myślałem, że po prostu, tak sobie tańczą… To ona wolała iść ze Smarkiem?! Nie ze mną?!
– Nie mów tego przy Mary Ann! Przecież to nie jest dla niej miłe – powiedział Syriusz.
James Potter, na oczach wszystkich, podleciał do jakiejś pary. Nicholas zmrużył oczy.
– Co ty tu robisz?! Z nim?!
– Przepraszam bardzo, Potter, ale chyba mamy prawo porozmawiać, co nie?!
– Chcesz gadać z Wycierusem?!
Rozgorzała batalia na drugim końcu dziedzińca. James bił się z jakimś chłopakiem.
– Nie bój się Rogaś, mój mężny druhu, dopomogę ci! – zawył dzielnie ojciec Nicholasa. – Walka!
Wpadł z impetem w kotłowaninę niczym do wody w jeziorze. Nicholas pospieszył za nim, kulejąc, ciekawy dalszej akcji.
– Przestańcie, przestańcie! Severus, OPANUJ SIĘ!!! SZLABAN!!! SZLABAN!!! – krzyczała dziewczyna, której partnera Potter prał na odlew z ojcem Nicholasa. – DLA WSZYSTKICH !
Nicholas z jakąś mściwością oglądał Severusa Snape’a, odciąganego od chłopców przez przyszłą panią Black. Jakaś dziewczyna za to odciągała z oka cyklonu Pottera.
– Puść mnie… Zabiję go… – warczał Snape. Nagle Syriusz Black roześmiał się w głos.
– Fajne gatki, Smarku. Wycierasz o nie nochal?! – wykrztusił.
Nicholas sam parsknął szyderczo, bo Snape rzeczywiście zgubił spodnie. Szybko je wciągnął i… zamachnął się na Blacka, rozdrapując mu skórę na policzku do krwi. Ojciec Nicholasa przestał się śmiać, mocno zdziwiony, dotknął swego policzka powoli, po czym chwycił za fraki nieco zaskoczonego Snape’a, przybierając okrutny wyraz twarzy. Nicholas mimowolnie się ucieszył.
– Nie, Syriuszu, PRZESTAŃ! – krzyczała mama.
Próbowała odciągnąć ojca od wijącego się na ziemi przyszłego profesora eliksirów, ale nie szło jej zbyt dobrze, więc do niej przyłączył się wujek Remus.
– Co tu się znowu dzieje? No tak, Potter i Black! Mogło to być do przewidzenia, jeszcze dziś nic nie nabroiliście. Co tu się działo?
To była McGonagall, która zdążyła nadbiec.
– Oni się bili. W trójkę – odparła natychmiast przerażona partnerka Snape’a. McGonagall poczęła więc się produkować nad nieodpowiedzialnością i rozbuchanymi hormonami Pottera i Blacka, ale Nicholasa bardziej pochłaniał inny, fascynujący widok: mama i wujek, przytrzymujący krwawiącego tatę. Nareszcie, wszyscy razem, ramię w ramię. Nigdy nie widział czegoś tak inspirującego…
Wizja powoli odchodziła w niebyt… Znów się znalazł w dormitorium Gryffindoru. Na jednym z łóżek, pośród regularnego bajzlu, siedział jakiś chłopak, z pewnością starszy od Nicholasa. Ukrył twarz w dłoniach, łokcie oparł na kolanach. Był to jego tata.
Panowała cisza, w której Nicholas przyglądał się z zaciekawieniem nieruchomemu ojcu. Ten nagle wystrzelił w powietrze i wydał z siebie ryk wściekłego, zranionego śmiertelnie zwierza. Był siny ze złości. Zaczął miarowo okładać nogami swój kufer i łóżko, wrzeszcząc w kółko jedno słowo, którego Nicholas nie słyszał często, ale wiedział, że jest wybitnym, mugolskim przekleństwem.
– Black, tyś totalnie owłosiał na mózgu? Zarosły ci kanały myślowe? – ozwał się znużony ton.
Z łazienki wyłonił się James Potter z ręcznikiem, gapiący na Blacka z politowaniem.
– Kurna, synek, masz problem?! – zapytał Syriusz tak bardzo, ale to tak bardzo podobnie do sposobu, w jaki zachowywał się Cosmo, że Nicholas aż osłupiał.
– Ja nie, kufer już ma… Chciałbyś być tak okładany bestialsko? – zapytał James niewinnie.
– Wyżyję się zatem na tobie…
– Poczekaj, hola, panie, hola! – James automatycznie zasłonił się ręcznikiem. – Takie przyjacielskie poklepywanie poczciwego kuferka ci nic nie da… Po prostu idź i z nią porozmawiaj!
– Słyszysz się w ogóle, Rogaś?! – ojciec wybuchnął wariackim śmiechem. – Słyszysz się?! To Mary Ann Lupin, najbardziej skwaszona i obrażalska dziewczyna, jaką znam! I ja mam do niej z dyplomatycznym „Ej, ty, dziunia, weź zostaw tego patałacha i wskakuj na mój motor!”.
Nicholas uśmiechnął się do siebie. Widok ojca, wrzeszczącego coś takiego o mamie był doprawdy przedni. Swoją drogą, ciekawe, o co poszło…
– No nie, ale jakbyś był dla niej miły, kwiatki zrywał, słodycze przynosił i w ogóle… – począł tłumaczyć cierpliwym, śpiewnym głosem Potter. – I byś się umył czasem… Chociaż nie, ty się myjesz, w akcie poświęcenia musiałbyś umyć mnie i Glizdka… A ty tylko…
James wykrzywił potwornie twarz, wysunął dolną szczękę do przodu i zaczął miarowo porykiwać.
– Żadna nie wytrzyma, zapewniam! – wyszczerzył się po tej krótkiej prezentacji neandertala. – Idź do niej, pogadaj, wytłumacz, zawalcz!
– Ty nic nie rozumiesz… – pokręcił z niedowierzaniem głową Syriusz i opadł na swoje łóżko. Minę miał żałosną i beznadziejną. – Ona jest z tym Lestrange… Chodzą ze sobą i są pewnie zakochani! Ja przegrałem, moja głupota i ośli upór… Nie wydostanę jej ze szponów tego typa!
Nicholasowi po raz wtóry zrobiło się ojca żal. On też przecież nie wierzył, by kiedykolwiek mógł zdobyć Cho, to było nie do przeskoczenia. A mama, jak wynika z sytuacji, była do tego zakochana!
– Powiedz mi, mój słodki jak ciasteczko z woszczyną druhu… – zaczął James i opadł na łóżko obok Syriusza. – Dlaczego ci na niej zależy? Przecież się ciągle chlacie! No spokoju nie ma!… Ja wiem, Meggie jest cud miód, ale… Nie ogarniam, stary, po co się pchasz w jej pole rażenia!
– Nie mam pojęcia, zresztą, nawet nie o to chodzi… – burknął Syriusz. – Ja… Nienawidzę takich rozmów z tobą, Rogaczu! No, ale skoro muszę… Ja zawsze marzyłem o kimś, kto mnie będzie kochał, kiedy byłem mały i zupełnie sam… W domu nikt mi nie okazywał uczuć, nigdy. To sobie marzyłem…
– Ach!… – krzyknął łagodnie i w emfazie James i począł wysoko nucić jakąś romantyczną, spokojną piosenkę rodem z krainy tęczy, kucyków i serduszek. Syriusz się nachmurzył.
– PRZEPRASZAM!!! Kontynuuj, musiałem… – zawstydził się Potter.
– Nie potrzebuję obrzydliwie różowego podkładu muzycznego… Nieważne… Chciałem być kochany, więc chciałem stworzyć kochającą rodzinę. I kochać żonę i dzieci. Jedno jest pewne: nie chciałem domu takiego, jakim był mój. No więc… Kiedy już poszedłem do Hogwartu, to… Pomyślałem, że któraś będzie moją żoną…
Syriusz się zaczerwienił, a James aż zacisnął pięści, byleby nie palnąć jakiegoś szyderstwa.
– Ale wszystkie były takie same… – mruknął beznamiętnie Syriusz. – Pamiętasz?
– Ależ!… Z żadną się nigdy nie umówiłeś, to skąd masz wiedzieć, o rany!
– No bo żadna mnie jakoś nie… Sam nie wiem… Z tłumu się nie wybijały – wzruszył ojciec ramionami. – Nawet pomyślałem, że nie chce mi się zakładać rodziny, że mam was…
– Och, jakie to słodkie! – zapiał James w dzikiej ekstazie.
– No i wtedy, w czwartej klasie, przybyła ta nieznośna dziewczyna – uśmiechnął się drwiąco. – Była… inna. Trochę zbyt wrogo nastawiona, no i strasznie kłótliwa, cholernie kłótliwa i emocjonalna… Miałem jej serdecznie dość i mam do dziś.
Nicholas słuchał z niezwykłym zainteresowaniem. Hmm, ciekawe…
– Irytująca, kłótliwa baba – wycedził ojciec. – Tak irytująca, że aż intrygująca… Przekornie chciałem być blisko! Jestem przekorny, jak wiesz. I potem odkryłem, że pod tą powłoką jest też coś innego, że jest smutna, zagubiona, samotna, ma swoje myśli, uczucia, jest w tym… słodka? Kobieca? Wrażliwa? Chciałem się nią zaopiekować, jakoś pomóc… Ale może jej odtrącanie mnie i ta wielopłaszczyznowość sprawiły, że chciałem ją zdobyć, bo była wyzwaniem. Odtrącała mnie i chciałem walczyć, im bardziej, tym mocniej. No i były te sytuacje, gdy rozmawialiśmy i okazywało się, że rozmowy zawsze się kleją, że dogadujemy się… No i czy mógłbym lepiej trafić? Ale nie…
Uderzył pięścią w poduszkę ze złością.
– Teraz ten koleś zabrał mi ją, jedyną, na którejkolwiek mi zależało…
– Może jeszcze nie wszystko stracone… – James poklepał go po ramieniu. – Może jeszcze znajdziesz kogoś cudownego na miarę fascynacji, jaką budzisz…
– Ty nie ogarniasz… – Syriusz popatrzył z przerażeniem przed siebie. – Ona jest z Rabastanem Lestrange! LESTRANGE! Jakby była z tobą… Ale zrozum, jak jej nie wydobędę, to ona skończy ze śmierciożercą! Wiesz, kim są Lestrange’owie?! Przecież wiesz! Ja nie mogę jej zostawić w jego szponach, nawet nie dla siebie, ale muszę ją wydostać! Tu nawet nie chodzi o to, czy ją kocham…
– Ach, wreszcie powiedziałeś to cudotwórcze słowo… – zadrwił James.
Nicholas zamyślił się. Ojciec naprawdę kochał mamę. Chciał ją ratować. To było… wzruszające?
– Może podstępem? Proponuję spuścić na niego napalm – zaproponował beztrosko James.
– Nie mam.
– No to stertę metalowych rur wypchanych śmierdzącymi gaciami Glizdy…
– Nie mam rur.
– No to… Poezja, kultura wyższa, drodzy państwo, uwaga… Naskoczysz na Smarka, a on go obsmarka?
– STOLCU!
– WIEM! Mamuśkę swą naślij na niego! Efekt murowany granitem i lastryko!
– James, ty idź…! – ojciec podskoczył, nagle olśniony. – Jesteś genialny, JA jestem genialny!
– Co? – James wytrzeszczył gały. – To znaczy, wiem, że jestem, ale czemu?
– Nic nie powiem… Ale mam plan. Mam demoniczny, chytry plan, HA!
Nicholas wręcz jęknął, gdy wizja się zamazała. Był tak ciekaw!…
Wytrzeszczył oczy. Ojciec siedział na kocu, zupełnie sam, jeśli nie liczyć malutkiego brzdąca, ledwo umiejącego siadać. Znajdowali się w jakimś ogrodzie, olbrzymim i bujnym. Niedaleko majaczyły mury pięknego, wiktoriańskiego dworu. Nicholas nie wiedział gdzie są, ale…
– Nicholas… – usłyszał za sobą czuły, zachęcający i uspokajający głos. Obrócił się do Syriusza Blacka, nieco wystraszony, ale on nie mówił do niego, tylko do… dziecka.
Czternastolatek osłupiał, nie pierwszy raz. Tak, to on siedział na kocu z ojcem. Syriusz Black i Nicholas Black, ojciec i syn. Patrzył na tę scenę jak zahipnotyzowany.
Ojciec smyrał go po tłustym brzuszku palcem, uśmiechając się tak czule, ciepło i kochająco, a mały Nicholas śmiał się w niebogłosy, wywalając na wierzch mały, różowy języczek. Nicholas, ten czternastoletni, przełknął z niepokojem ślinę. Ogarnęła go galopująca tęsknota i rozpacz.
Ojciec wziął brzdąca na ręce i posadził go sobie na udzie, przytulając do torsu.
– Widzisz, synku? Jaki piękny jest świat! Popatrz tam, na chmurkę… Widzisz?
Z zafascynowaniem pokazywał synowi niebo, a on rozdziawiał buzię, wodząc wzrokiem za jego palcem. Potem patrzyli na drzewa, na kamienną huśtawkę, na różaną altankę.
– Mamusia wróci niedługo, to będzie tu z nami! Ona sama jest jak kwiatek, prawda?
Cmoknął Nicholasa w tłustą piąstkę i przytulił mocno do serca. Starszy Nicholas obserwował to, a wewnątrz jego emocje wrzały, bliskie zagotowania. Jego tato go przytulał, rozmawiał z nim.
Nadeszła mama. Usiadła na kocu obok taty, wymienili się buziakiem, pocałowała Nicholasa, który wyraźnie ucieszył się na jej widok. Syriusz jedną ręką objął mamę, drugą przytulał do piersi synka.
– Jestem wyczerpana – mruknęła mama. – Te całe wykłady… Dobrze być już w domu. Byłeś na zebraniu Zakonu, nie? I co mówili? Już się boję…
– A tam, Zakon… – prychnął tata. – Teraz jesteśmy we trójkę. Ty, ja i nasz synek. Poczekaj chwilę i na pół godziny wyzbądźmy się strachu i zła… Nie wiadomo, kiedy Voldemort, śmierć, może nas rozdzielić. Wiesz, że cię kocham nad życie… I Nicholasa też. Chcę się wami nacieszyć.
– Nie chcę… – mruknął duży Nicholas, kręcąc uparcie głową. – Nie…
– Nie mów tak nawet! – poprosiła mama. – Nie zostaniemy rozdzieleni. Nie chcę tego!
– Nie zostaniemy! – ojciec cmoknął ją w czoło. – Popatrz, mamy tu naszego synka, w nim jest część ciebie i mnie, więc nic nas nie rozdzieli już nigdy! Voldemort może nakichać naszej rodzinie.
– Miłość zawsze zwycięży śmierć i nienawiść… – westchnęła mama z ulgą.
– Tak, to prawda.
– Nie!… – Nicholas zacisnął powieki, zrozpaczony. – Nie chcę w to wszystko uwierzyć!
– A co, jeśli Voldemort zwycięży i trzeba będzie się mu poddać?
– To umrzemy za miłość – wzruszył ramionami Syriusz i zrobił buńczuczną minę. – Nie poprę nigdy zła i mroku. Wyszedłem z takiej rodziny i nie chcę do tej stylistyki i idei wracać. Nigdy. Prawda, Nicholas? To jest be!
– NIE… BŁAGAM…
Nicholas jakby się cofnął, trzymając za głowę i kręcąc nią. Potem poczuł, że leci do tyłu… I znów otoczył go mrok strychu, a on siedział, rozkraczony, na drewnianej ziemi. Popatrzył z przerażeniem na misę z płynem i opadł na plecy, wbijając wzrok w strop, przywalony wspomnieniami taty.




przepraszam, że tak długo nic nie było. komentarzy była dobra ilość, tylko wiele mi się w życiu dzieje: wyprowadzka trzysta kilometrów w górę od domu, pójście na studia i ślub ^^
nowa jest już napisana i pojawi się, gdy znów będzie ładna ilość komentarzy :-) mam nadzieję, że Wam się podobało!
Wasza (zamężna już) Doo :-D

[ 13 komentarze ]


 
100. Gryffindor, pierwsza klasa
Dodała Mary Ann Lupin Czwartek, 22 Sierpnia, 2013, 23:35

jubileuszowa notka :-) Cóż, w oryginale ma ponad trzydzieści stron, więc ją przełamałam.
Dziękuję za miłe komenty i za te sto notek, które przeczytaliście :-) A nowa pojawi się po uzyskaniu stosownej liczby komentarzy :-P

Nadszedł październik. Wciąż było w miarę ciepło, ale Sara wieczorami musiała już wkładać grubsze ubrania. Dni robiły się krótsze, a dziewczynka spędzała je na pilnej nauce i czytaniu. W zasadzie poruszała się po szkole sama, czasem w towarzystwie koleżanek z domu. Niezbyt jednak potrzebowała ich obecności, ponieważ dobrze się czuła samotnie, pożytkując czas na naukę. Miała też w sobie jakąś blokadę spowodowaną świadomością, że jest półwampirem. Wieczorami ukradkiem łykała eliksir przeciwko łaknieniu krwi, mając nadzieję, że nikt nic nie widzi. Na szczęście, wszyscy byli tak zaabsorbowani nauką, sprawami i plotkami oraz zbiegłym mordercą, że niewiele zwracali uwagi na jej potajemne skradanie się w stronę toalety z flakonikiem w ręku. Sara zresztą sama była zajęta takimi sprawami jak nauka, plotek szkolnych dość chętnie mimochodem słuchała, a zbieg ją przerażał. Martwiła się o mamę, a to, jak cała szkoła to przeżywała, było tylko dowodem na to, iż temat więźnia Azkabanu jest istotny.
Z rodzeństwem się nie widziała wiele. Rosemary była jeszcze najbardziej dostępna. Często siedziała w pokoju wspólnym Gryfonów, zajęta swą trójką przyjaciół. Nicholasa i Cosmo Sara natomiast prawie wcale nie widywała. Czasem mignął jej przed oczami w tłumie młodszy, czarnowłosy brat, ale zawsze w gromadzie Ślizgonów, w centrum zainteresowania, lub w mniejszej, czteroosobowej gromadzie. Nicholas i Tamara czasem spacerowali po błoniach, a Sara obserwowała ich z okien klas lub dormitorium z jakąś zazdrością.
– Panno Black!
Sara podskoczyła. Flitwick stał przed nią z dziwną miną na twarzy, na której widziała… troskę?
– Przepraszam, zamyśliłam się…
– Na lekcjach uważamy. Czy mogłabyś powtórzyć inkantację zaklęcia, które omawiamy?
– Wingardium Leviosa.
– Dobrze. Zatem… – Flitwick podszedł do pudła, gdzie było dużo piór. – Myślę, że na zajęciach za tydzień będziemy już mogli podnosić piórka bez problemów. Niestety, w piątek w tym tygodniu mnie nie będzie, zatem chcę, byście ćwiczyli do następnego tygodnia. A teraz…
Drzwi sali się otworzyły. Wszedł… Snape. Był zły.
– Profesorze. – rozszerzył dziurki od nosa.
– Co się stało, bo już się martwię…
– Black… – wycedził Snape.
– Syriusz Black?! – wrzasnęli prawie wszyscy z Flitwickiem na czele.
– Nie! – zaperzył się Snape. – Ten kulejący… wytwór.
Sara poczuła, że zalewa ją fala wściekłości. Wszyscy zerknęli na nią, bo każdy wiedział, że chłopak z wilczymi uszami z Ravenclawu jest jej bratem.
– Severusie! – oburzył się Flitwick. – Co zrobił pan Black?
– Wylał z premedytacją jakieś okropne świństwo na twarz kapitana drużyny Ślizgonów!
Gryfoni nie umieli ukryć radości.
– Cisza! – warknął Snape. – Bo wam zrobię na eliksirach sprawdzian na poziomie sumów.
Wszyscy zamilkli w trybie natychmiastowym.
– Co mu wylał na twarz? – spytał Flitwick z troską.
– Nie wiem – wycedził Snape. – Skonstruował jakiś eliksir obronny. Jeszcze nie doszedłem do tego, co to jest za świństwo. Prawdopodobnie na pograniczu czarnej magii…
– Severusie, nie przesadzaj! – pisnął Flitwick. – Zresztą, sam powiedziałeś, że to był eliksir obronny! Coś mi tu nie gra! Czyżby mój czternastoletni podopieczny bronił się przed dorosłym, siedemnastoletnim Marcusem Flintem? Na to wygląda, że to nie Nicholas zaczął.
– To nie ma znaczenia! – warknął Snape. – Fakt faktem pozostaje, że Black zaatakował paskudnym rodzajem magii Flinta i to teraz ja się muszę użerać z obijającym o ściany uczniakiem o zdeformowanej twarzy.
– Co mu się stało?
– Najpierw twarz miał pokrytą bąblami z pomarańczową ropą i krwią, a chwilę temu przekształciła mu się w… tylną część tygrysa – dodał niechętnie.
Klasa zatrzęsła się od uciechy Gryfonów.
– Sprawdzian na poziomie owutemów… – zgrzytnął Snape. – W każdym razie Flint nic nie widzi, bo nie ma oczu, usta przetransmutowały mu się w odbyt, a nos w ogon, o który się potyka. Oddycha i słyszy uszami tygrysa, które też wyrosły na jego skrzywdzonej twarzy! Black jest nienormalny. Stworzył hybrydę ze swego kolegi za pomocą jakichś okrutnych…
– Dobrze – westchnął Flitwick. – Chodźmy więc. Mam nadzieję, że Flintem zajęła się już pielęgniarka. Dzieci, posiedźcie tu i nie hałasujcie zanadto… A co z karmieniem Flinta? Może sondą?
Gdy tylko opuścili klasę, Greengrass krzyknął:
– Na cześć brata Sary!
Rozległy się oklaski i wiwaty, a Sara puszyła się tym, że Nicholas jest właśnie Nicholasem.
– Hej, co robimy? – zagadnął Greengrass.
Thaddeus Clarke wstał i bez słowa wskoczył w pudło z puchem.
– ŁIII!!! – pisnął. – O, ouuu…
Pudło przewróciło się z Thaddeusem w środku, puch począł fruwać. Greengrass zaśmiał się, przeskoczył swoją ławkę, podszedł do kokoszącego się w puchu Thaddeusa. Zdjął szatę po namyśle, zawiązał rękawy, zrobił tobołek, napełnił pierzem i z całej pety przyrżnął w twarz Thaddeusa.
– Chyba nie! Żal mi cię! – Thaddeus wyskoczył z pudła, sam zrobił sobie „poduszkę” z szaty i pierza. – Na mój honor, Artemis, nie dożyjesz października!
– Już jest październik, ciapo! – Greengrass zdzielił oszołomionego i ogarniającego ripostę Thaddeusa przez łeb tak, że ten wykonał niezamierzony piruet. Po chwili rzucił niespodziewanie tobołkiem w Sarę, która w ostatnim momencie się uchyliła.
– Przestańcie! – krzyknęła Charlotte. – Puch jest wszędzie! Kręci mnie w nosie!
Sara zaśmiała się i sama zrobiła tobołek, po chwili cała trójka naparzała się poduszkami z szat. Dołączyła do nich jeszcze Melisa Flaxenfield; ona i Sara ze śmiechem uderzały się poduszkami, ale to było nic przy Artemisie i Thaddeusie, którzy prowadzili istną batalię, nie oszczędzając się wcale. Puch z ich tobołków rozpaczliwie uciekał, gdzie mógł. W pewnym momencie usłyszeli dźwięk, który mógł oznaczać jedynie, że Thaddeus rozpruł sobie gdzieś szatę, ale ten nie przejął się tym wcale, za to rozochocił do tego stopnia, że wskoczył na ławkę i zdzielił Feliksa prosto w nos. Upiornie blady blondyn wytrzeszczył oczy, po czym krzyknął, trzymając się za nos. Thaddeus trochę się przestraszył, że coś mu zrobił, ale Felix wykorzystał jego słabość i podciął mu nogi tak, że płomiennorudy rąbnął na drewnianą ławę obok niego, robiąc w niej z hałasem dziurę, oraz w dwóch równoległych blatach, jakby ważył z tonę.
– EJ! Cóżeś narobił?! – zdenerwował się Al Atrash, bo jedna z przedziurawionych ław była jego. – Ciul!
Gdy Artemis zgiął się ze śmiechu, Melisa i Sara powaliły go zgodnie na ziemię, zakopały w puchu, przyklepały i przykryły rozwalonym pudłem.
– Jeeest! – Melisa przybiła piątkę z Sarą.
– Koniec czarów. – Artemis wygrzebał się spod piór i strzępków własnej szaty. – Sprzątamy!
– Chyba żeś się zaraził zanikiem mózgu! Chodź, Romilda!
Charlotte i Romilda opuściły klasę z godnością, gdyż rozległ się dzwonek. Al Atrash też tak zrobił, klnąc pod nosem. Felix pomógł Thaddeusowi wygrzebać się z drzazg i szczątków ławek i dojść do siebie jakoś, bo chyba trochę nie ogarniał. Artemis, Melisa i Sara posprzątali razem, ale Artemis po jakimś czasie rzekł, im, że to jego wina i mogą już iść.
– Posprzątam sam, nie martwcie się! – wyszczerzył się.
– O stary, ale odlot… – wyrzęził nagle Thaddeus, trzymając się za potylicę, którą kilka minut wcześniej przeciął ławkę Al Atrasha na pół.
Dziewczynki opuściły klasę w dobrych humorach, zostawiając trzech chłopców wewnątrz.
– Jesteś głodna? – zagadnęła Sara.
– Umieram z głodu! Może pójdziemy razem na lunch?
– No dobrze! – uśmiechnęła się Sara. – Zaklęcia były super!
Melisa wyszczerzyła zęby, po czym charknęła i wypluła ze zdziwieniem białe piórko.


– Biedny Harry – mruknęła Rosemary.
Ona, Ron i Hermiona szli główną ulicą wioski Hogsmeade. Nigdy jeszcze tu nie byli, ale atmosfera od razu im się spodobała. Po zasłanej liśćmi brukowanej ulicy spacerowali uczniowie Hogwartu oraz w mniejszej ilości mieszkańcy. Pomimo wesołego gwaru i kolorowych wnętrz budynków, z zewnątrz było szaro: sklepy i domy prezentowały się ponuro, wył jesienny wiatr, zamiatając martwymi liśćmi na tle pędziły ciemnoszare, groźne chmury, a z każdej wystawy i zaułka patrzył na nią on. Jej ojciec.
Syriusz Black łypał ponuro na każdego przechodnia, niebezpieczny, mroczny, kryjący się gdzieś w cieniu i napiętnowany.
Rosemary przełknęła ślinę i odwróciła wzrok od mijanych portretów wraku człowieka. Całe życie nie miała ojca, nie istniał. Teraz miało miejsce przeładowanie i każdy skrawek pola widzenia przypominał jej o nim, tylko trochę nie tak, jakby chciała.
Podeszła bezwiednie do jednego z plakatów i zerwała go, po czym przyjrzała się, mu, marszcząc brwi. Wzrok Blacka był trochę jak Cosmo, kiedy jej bliźniak się złościł. Włosy matowe i brudne oraz splątane, zapadnięta twarz, na której Rosemary dostrzegła powagę i coś takiego, jakby widział samą śmierć i cudem jej uciekł.
– Rosemary, co ty robisz? – usłyszała gdzieś przez mgłę ostry głos Hermiony.
– Eee… Nic, chciałam się tylko przyjrzeć zbiegowi i zapamiętać, może kiedyś się mi to przyda…
– Chodźmy stąd. – Ron nerwowo rozejrzał się naokoło. – Wolę wejść do jakiegoś ciekawego miejsca i się ogrzać.
– To znaczy?
– Miodowe Królestwo… Fred i George nie zalewali… – powiedział Ron tonem, jakby nawdychał się jakiegoś halucynogenu i z prawie wywieszonym językiem i powłócząc nogami ruszył w kierunku sklepu ze słodyczami. Hermiona i Rosemary wymieniły spojrzenia i poszły za nim. Rosemary ukradkiem schowała zerwany plakat do kieszeni płaszcza.
Wewnątrz panował wesoły gwar i nęcący zapach. Dekoracje przypominały, że dziś po powrocie do Hogwartu czeka ich uczta z okazji Nocy Duchów. Rosemary zupełnie zapomniała o ojcu, rozglądając się po sklepie. Niewiele miała pieniędzy, w końcu ich rodzina nie była zbyt bogata, więc poczuła smutek na myśl, że nie będzie mogła spróbować wszystkiego po trochu.
– Hej!
Fred i George wpadli na nich w tłumie, szczerząc się wesoło.
– Nie radzimy. Straszne świństwo. George rzygał po tym tydzień! – zawołał Fred do Hermiony, która sięgała po mały słoiczek jakiejś czerwonej mazi.
– Och! – wydała zduszony okrzyk i automatycznie cofnęła dłoń. – Ależ tu jest napisane…
– Wiem – przytaknął z powagą Fred. – Najlepszej jakości mus truskawkowy.
– Ale to kłamstwo. Wierutne wręcz – dodał George.
– Tak naprawdę to zmielone palce krasnoludów, które pomagały wytwarzać te słodycze…
– … bo czasem któremuś palec wlazł w noże…
– … no i nie mieli co zrobić z tym paskudztwem i do słoików wsadzili!
– A potem my, niewinni obywatele, musimy to wtranżalać, co za życie!…
Po czym obaj złapali z siedem lub osiem takich słoiczków z musem.
– Hermiono, bądź bardziej podejrzliwa… – Rosemary wyrwała ostatni słoik Fredowi, powodując na jego twarzy grymas. – To przecież Fred i George Weasleyowie.
Hermiona zmierzyła obrażonym spojrzeniem bliźniaków, Ron zachichotał.
– Co to za spina, Rozmarynku? – uśmiechnął się kąśliwie Fred, zerkając na słoiczek, który Rosemary oddała Hermionie. – I jeszcze mi słoik zabrałaś…
– Słoik był Hermiony – objaśniła ze znużeniem Rosemary. – I wiesz, że nie cierpię tej ksywy.
– O, wiem! – Fred zmrużył oczy. – Możesz być pewna, że użyłem jej z premedytacją.
– Nie miałam złudzeń. Ale dziś nie mam ochoty się z tobą kłócić – oznajmiła z pogardą Rosemary. – Szkoda mi czasu i pięści… Więc usuń mi się z drogi, dziś ciężko mi znieść twoją piegowatą gębę.
– Eee… Rosemary… PATRZ! – Ron na siłę odciągnął ją od Freda, który już próbował puścić w obieg jakąś nieprzyjemną uwagę. – O ja cie, mniam! To są dopiero lizaki, nie? Chcesz czachę?
Rosemary obdarzyła go ponurym, powątpiewającym spojrzeniem, gdy szczerzył się z zakłopotaniem. George cmoknął niechętnie, lustrując lizaki w kształcie czaszek. Mruknął:
– To takie przereklamowane… Nudne, jak ślimaki-gumiaki nieświeże od dziesięciu wieków.
– Jest Noc Duchów – zauważyła Hermiona. – Czaszki to chyba związany z tym temat, prawda?
– Oj tam… Może by im podsunąć jakiś inny, aktualny, ciekawy motyw?
– Już wiem, co ci po głowie chodzi, bracie… – uśmiechnął się Fred.
– SYRIUSZ BLACK – zawołali obydwaj naraz.
– Lizaki w kształcie głowy Syriusza Blacka! – ucieszył się George.
– Trochę zalatuje komercją, ale jakie kokosy by z tego poszły! Tyle różnych wzorów lizaków mi przychodzi do głowy! – rozmarzył się Fred. – Syriusz Black dłubiący w nosie…
– I ziewający…
– Może ze smoczkiem w ustach? Mówiący „Mama”?
– Lepszy byłby taki z truskawką wytatuowaną na czole, śpiewający słodziutką piosenkę z Azji!
– Możemy zrobić wszystko: obsypać brokatem, ogolić gościa, strzelić mu monobrew, opaskę z króliczymi uszami, wsadzić hydrant do ucha, sprezentować wystające z nosa dredy, umieścić dupę misia na czole…
– Wszystko naraz! Genialnie, genialnie! I po autograf trzeba się kopsnąć, żeby na opakowaniu był. To podniesie sprzedaż, mówię ci, stary.
Rosemary popatrzyła na bliźniaków, podekscytowanych światłą wizją zmieniania świata pod kątem ich wizji i stwierdziła, że zbiera jej się na niekontrolowany wybuch. Już, do jasnej, na lizaki nie można spojrzeć, żeby ojciec nie pomachał z daleka ręką i złośliwie syknął: „Jestem! Żyję!”.
– Możemy już pójść? – zapytała głośno nieco zaskoczoną konwersacją Hermionę i zniesmaczonego Rona. – Niedobrze mi się robi na myśl o lizaniu łba tego mordercy.
W rezultacie ona, Ron i Hermiona kupili mnóstwo słodyczy i wyszli na zimny dwór, taszcząc torby i paczuszki. Gdy odchodzili, Rosemary mogłaby przysiąc, że bliźniacy planowali wypuszczenie w dalekiej przyszłości także innych części ciała Syriusza Blacka w postaci lizaków, być może nawet naturalnej wielkości.
– Mmm… MMM! – mruczał Ron, jedząc gałę czekoladową. – Ne wierzę, że to się dzieje…
– Zostaw coś dla Harry’ego! – przypomniała mu Hermiona. – Obiecaliśmy mu przecież, że coś przyniesiemy!
– Hermiono, za kogo ty mnie masz?!
– Za hedonistycznego żarłoka – odparła Rosemary z drwiącym uśmieszkiem.
Ron z najwyższą godnością przełknął za duży kawał gały z musem i zamrugał, by pozbyć się łez.
– Ooo! Derwisz i Banges! – zawołał chwilę potem. – Włazimy!
Wewnątrz, wśród wszystkich urządzeń godnych wybryków Freda i George’a Rosemary poczuła się dziwnie: jak ryba w wodzie. Z drugiej strony miała świadomość plakatu ojca w klapie płaszcza. Ten przedmiot palił ją, jakby trzymała go pod skórą. Wszyscy szukają jej ojca, cały kraj jest przetrząsany, Syriusz Black na ustach całej Wielkiej Brytanii, a jej przyjaciele nawet nie wiedzą, że oto przed sobą mają żywe, chodzące i oddychające przedłużenie genów tego zwyrodnialca. Gdzie teraz on jest?
– Rosemary!
Rudowłosa wzdrygnęła się. Ron stał obok z oburzoną miną.
– No?
– Mówię do ciebie od minuty! – syknął przyjaciel.
– Przepraszam…
– Pytałem, jeśli cię to interesuje, co moglibyśmy kupić Harry’emu.
– Eee…
– Rosemary, wszystko gra? – Hermiona podeszła do nich, odchodząc od sterty gryzących kapci. – Jesteś dziś zupełnie obok nas!
– Nie… – trzynastolatka odgarnęła rude loczki z oczu. – Może chce mi się spać…
Ron i Hermiona patrzyli na nią z troską. Rosemary, chcąc uniknąć ich wzroku, udała, że bardzo interesuje ją proszek na czyraki. W rzeczywistości czuła w gardle wielką gulę. Już od dawna zastanawiała się, co powiedzieć przyjaciołom. Na samą myśl o tym, że jeszcze z nimi nie rozmawiała, było jej coraz bardziej niedobrze. Kiedyś trzeba im to powiedzieć. Już sobie to wyobrażała: Hermiona z przerażoną, współczującą miną i szeroko otwartymi ustami zakrytymi dłonią, Ron, niedowierzający i z trudem ogarniający i Harry, patrzący na Rosemary z zimną krwią i udający, że wszystko gra…
– Chcesz już iść do domu? – spytała Hermiona z troską.
– Nie – uśmiechnęła się blado Rosemary, czując nagły spadek nastroju. – Nie chcę wam psuć wyjścia… Może chcecie sobie tu sami pochodzić? Ja mogę wrócić… Nie za dobrze się czuję…
Pożegnali się i Rosemary wyszła na ulicę, słysząc za plecami, jak Hermiona skarży się Ronowi, że ona, Rosemary, nigdy się tak nie zachowywała i to jest podejrzane.
Wepchnęła dłonie w kieszenie płaszcza. A rano był taki dobry nastrój! Kto przewidział, że po wyjściu na ulicę, na której trzynastolatkę dopadło widmo ojca mordercy i zdrajcy w postaci miliona plakatów dookoła, będzie czuła się tak podle? Teraz świadomość, że najbardziej poszukiwany zbrodniarz w kraju jest jej nigdy nie poznanym rodzicem, wywołała u niej niekontrolowany ścisk żołądka. Czuła nienawiść i niechęć do człowieka, który zostawił ją, mamę i resztę dzieciaków. Mama była całe życie taka smutna i tak się męczyła… Teraz Rosemary wiedziała, dlaczego. Zagadka się wyjaśniła. I ten właśnie parszywcy zwyrodnialec był tego przyczyną, krzywdząc jej rodzinę na każdej płaszczyźnie: materialnej, psychicznej, społecznej…
Rosemary kopnęła ze złością kamień, czując pieczenie oczu. Łzy, rzadkie zjawisko, skapywały na bruk tak, by inni uczniowie tego nie zauważyli: zajęci żartami, głupimi rozmowami o uczcie, Hogwarcie, lekcjach, a nawet o tym człowieku, który spowodował te ukryte przed światem łzy. Teraz Rosemary czuła się jakaś napiętnowana, jakby powstała z gorszego, przegniłego materiału genetycznego. Gdzie mama miała oczy, wychodząc za takiego śmiecia?! Za kogoś, kto w gazetach jest porównywalny do samego Voldemorta? A Rosemary ma to wszystko we krwi… Mord i zdradę.
Zapuściła się już na tereny Hogwartu, wspinając miarowo pod górę. Nie, na razie nie ma potrzeby mówić Ronowi, Harry’emu i Hermionie tego wszystkiego. Póki co, Black pozostaje nieuchwytny i nikt nie wie, gdzie jest. Może zdechł w jakimś śmietniku, albo w ogóle wyemigrował? Jest jeszcze czas, by o tym porozmawiać. Może lada dzień go złapią. Póki co, pozostawał daleko.


Sara nałożyła trochę wybornego placka z kurczakiem i poczęła zajadać. Wciąż nie mogła się nadziwić płonącym serpentynom, które latały nad głowami uczniów. Niesamowite widoki i zjawiska, jakie widziała na tej uczcie tylko jeszcze bardziej utwierdziły ją w przekonaniu, że Hogwart jest niezwykły. W domu z okazji Nocy Duchów nigdy nie działo się nic szczególnego: mama piekła dyniowy placek, wujek wręczył im parę słodyczy z Pokątnej, jakiś dzieciak, zapewne wierzący, że w prześcieradle wygląda jak duch, pukał do drzwi i prosił o słodycze. Dla Sary ten dzień nigdy nie miał szczególnego znaczenia, jednak uczta w Hogwarcie była niesamowicie klimatyczna i po prostu wspaniała.
– Więc mówisz, że jesteś jedynaczką? – zagadnęła Melisę, bo właśnie rozmawiały o swych rodzinnych domach.
– Taa… – Sara z podziwem lustrowała swą nową koleżankę. Z wyglądu bardzo się różniły: czarno-ruda szopa prostych kosmyków kontra intensywnie brązowe, bujne fale, blada cera przeciw śniadej, no i oczy: u Sary duże i szare, Melisa zaś miała soczyście zielone i migdałowe. Piegi były jakimś elementem wspólnym, bo obydwie miały ich mnóstwo, jednak Sary piegi były rude, Melisy - kawowe. A jednak… coś sprawiło, że od jakiegoś czasu odnajdywały się w swoim towarzystwie. Jakaś rzecz je połączyła, sprawiła, że były podobne. Sara bardzo się tym ekscytowała, bowiem nigdy nie miała przyjaciółki. Był tylko Stanley.
– A ty, Saro? Wiem, że twoją siostrą jest ta ruda, która tam siedzi przy naszym stole…
– Rosemary. No i Nicholas, jego pewnie też kojarzysz.
– Tak. – Melisa zachichotała. – To wszystko?
– Nie. Jest jeszcze bliźniak Rosemary…
– O. Ale jego nie kojarzę… – Melisa rozejrzała się po stole Gryfonów. – Czy to ten rudy?
– Nie, to jej przyjaciel… – mruknęła Sara. – Cosmo jest w Slytherinie…
– Slytherin?! – Melisa przeraziła się. – Ale…
– Nie wiem, nie pytaj. To ten czarnowłosy. Przyjaźni się z Malfoyem.
Melisa zerknęła z popłochem na stół Ślizgonów.
– Cóż… – chrząknęła. – A… masz jeszcze jakieś rodzeństwo?
– Nie… – Sara spuściła głowę, myśląc o Syriuszu. Chwilę potem na jej talerzu wylądowała nadgryziona żelka w kształcie pająka. Jedenastolatka wzdrygnęła się z obrzydzeniem i odwróciła ze złością twarz w kierunku Thaddeusa Clarke'a i jego kumpla, Feliksa Hectora. Felix, zazwyczaj spokojny i pilny uczeń, krztusił się jakimiś słodyczami ze śmiechu, natomiast Thaddeus… zniknął z pola widzenia. Melisa uniosła brwi.
– Który to… – zaczęła Sara, ale krzyknęła zduszonym głosem, gdy wściekle czerwone włosy na sztorc wykwitły jej przed nosem. Odchyliła się automatycznie ze wstrętem, bo ogarnęło ją przerażenie na widok dzikiej twarzy Thaddeusa i jego oszołomionego spojrzenia, które znikąd pojawiło się trzy cale przed jej twarzą. Artemis, siedzący obok Feliksa, ryknął śmiechem, a Sara spłonęła rumieńcem wstydu, gdyż okazało się, że Thaddeus wlazł pod stół i uraczył ją wizytą, wyglądając spod blatu na klęczkach pomiędzy jej nogami.
– Eee… oddasz mi Daisy? – zapytał, dziko wytrzeszczając oczy.
– D-daisy?
– Moją żelkę. Ten pacan Felix nadgryzł Daisy i wysłał w podróż powietrzną…
– Masz… – Melisa czym prędzej wręczyła żelkę Sarze. Thaddeus otworzył szeroko usta w oczekiwaniu na włożenie mu do nich jego Daisy. Na ten widok Artemis i Felix przewrócili kubełek lizaków, pokładając się ze śmiechu. Sara wpakowała mu bezceremonialnie pająka do otworu gębowego z najwyższą odrazą. Chłopiec obdarzył ją wiernym uśmiechem, a jedna noga Daisy wystawała spomiędzy stulonych warg sentymentalnie.
Thaddeus wycofał się z Daisy w ustach spomiędzy nóg speszonej Sary. Uczta dobiegła końca.
Zielona, czerwona, żółta, niebieska masa ruszyła do domów, opchana do ostatnich granic.
– Ty jesteś z czarodziejów, prawda? – zagadnęła Melisa, a potem sama odparła sobie na pytanie. – No tak, Musisz być, bo twój brat jest w Slytherinie.
– Tak, ale moja rodzina mieszka w Basildon, zwyczajnym mieście pod Londynem. – wzruszyła ramionami Sara. – Niewiele różnimy się od mugoli, moja mama i wujek jakoś nie upodobnili domu do tych wszystkich domów czarodziejskich, owszem, nie mamy lodówki, telewizji, takich tam… Ale jakoś nie zauważyłam specjalnie różnicy.
– Ja jestem z mugoli. Trochę się przestraszyłam, gdy dostałam list, myślałam, że to żarty, ale potem przyszedł urzędnik z Ministerstwa… rodzice byli bardzo przerażeni, chyba tylko dla świętego spokoju się zgodzili…
– Hmm… Ja o Hogwarcie wiem już długo, ale mama i wujek jakoś nigdy nie lubili się na ten temat rozwodzić, zwłaszcza wujek.
– To niesamowite, że twój wujek tu uczy! – uśmiechnęła się Melisa. – Mieć w szkole prawie całą rodzinę…
– No i chrzestnego ojca. – Sara wyszczerzyła zęby. – Który swym wzrostem odstraszy jakiegoś dementora, mam nadzieję…
– Często mówisz „mama i wujek” – zauważyła Melisa. – A gdzie twój tata?
– Nie żyje – odparła Sara obojętnie. – Co to?
Stanęły w korku do portretu Grubej Damy. Wyglądało na to, że Gryfoni mieli problem z wejściem. Sara stanęła na palcach, ale starsi i wyżsi uczniowie skutecznie zasłonili widok. Słychać było tylko jakieś przerażone szepty i miny ludzi nie były spokojne i błogie, jak przed chwilą.
– Może jakiś wypadek? – zainteresowała się Melisa z powagą.
– Nie wiem, ale wewnątrz jest Zezolek, chcę go stamtąd zabrać – szepnęła Sara, ale w tym momencie Gryfoni stłoczyli się przy ścianach, oddzielając Sarę i Melisę, bo pojawił się Dumbledore. Sara wyciągała szyję, ale nic nie było widać. Po chwili przybiegł wujek Remus, McGonagall i Snape. Wujek zerknął na Sarę czujnie, po czym wpatrzył się nieruchomym wzrokiem w to, co wszystkich przeraziło tak bardzo.
– Musimy ją odnaleźć – rzekł Dumbledore. – Profesor McGonagall, proszę iść zaraz do Filcha i powiedzieć mu, żeby przeszukał wszystkie obrazy w zamku.
Obrazy w zamku?… Sara zmarszczyła brwi.
– Powodzenie murowane!
– Co masz na myśli, Irytku?
Rzeczywiście, poltergeist zawisł sobie nad ich głowami, rechocząc złośliwie.
– Jest zawstydzona, wasza dyrektorska mość. Nie chce, by ją ktokolwiek zobaczył. Jest w okropnym stanie. Zobaczyłem ją, jak przebiegała przez landszaft na czwartym piętrze, chowając się wśród drzew. Wykrzykiwała coś okropnego. Biedaczka…
O co chodzi?! Do Sary dotarło, że chyba chodzi o Grubą Damę, ale pewności nie było…
– Mówiła, kto to zrobił? – spytał Dumbledore.
– Och tak, wasza profesorsko-dyrektorska mość. Bardzo się rozzłościł, kiedy nie pozwoliła mu wejść.
Wreszcie Sara dostrzegła fragment obrazu. Był pocięty. Gruba Dama zniknęła. Jedenastolatkę przeszył zimny dreszcz.
– Ale się wściekł ten Syriusz Black – zaskrzeczał Irytek.
Na korytarzu zawrzało po kilkusekundowej, martwej ciszy. Sara i Melisa wymieniły przerażone spojrzenia. Młoda panna Black czuła żołądek gdzieś w okolicy jelit. Morderca dostał się do zamku… Uchwyciła w tłumie wujka Remusa. Był blady i bardzo poważny. Jeśli on się boi, to jest to niezwykle poważna sprawa.
Sarze udało się dostać do Melisy i razem z resztą Gryfonów ruszyli do Wielkiej Sali, jak im dyrektor nakazał. Panował gwar, aż czuć było strach od uczniów.
– Ten morderca jest w szkole… – szepnęła Melisa z popłochem.
Skuliły się przy sobie. Sara zaczęła martwić się o swoje rodzeństwo i wujka, ale odetchnęła na myśl, że przynajmniej mama była bezpieczna…


– Bardzo cię boli, prawda?
Cosmo pokręcił głową z politowaniem i parsknął do siebie.
– Auu! Draco! – zezłościł się zaraz – Nie bij mnie tą swoją poszkodowaną, niewinną rączyną!
– Cicho! – syknął Draco, tak, by Pansy Parkinson nie słyszała – Wszystko mi psujesz!
– Ja rozumiem, że chcesz zrobić na niej wrażenie, ale nie musisz ostentacyjnie dawać mi kuksańców obandażowanym dowodem winy gajowego!
– Jak będziesz tak wrzeszczał, Black, to od razu się wszyscy zorientują, że… nieco PRZESADZIŁEM z tą ręką… – szepnął blondyn.
– Po prostu mnie to śmieszy i już! – mruknął Cosmo – Każdy wie, że pani Pomfrey od razu by cię wyleczyła, a i tak się wszyscy nabrali na ten epokowy kit…
– No i tak ma pozostać!…
Draco, Cosmo, Vincent, Gregory oraz grupa Ślizgonów szła długim korytarzem, zmierzając, obżarta do ostatnich granic, do Pokoju Wspólnego. Cosmo obracał bezmyślnie sygnet z wężem na palcu, w momencie, gdy Draco złapał go pod rękę i przybliżył usta do jego ucha.
– Ja CHCĘ, by Hagrida wylali – syknął jadowicie – A jak JA chcę, to ma tak BYĆ.
– Biedny chłopcze, gdzie cię tak skrzywdzili… – parsknął Cosmo.
Draco nie odpowiedział, ale zmierzył go pogardliwym spojrzeniem i puścił jego ramię. Cosmo uniósł brwi, zdenerwowany tą dziwną reakcją. Wyglądało na to, że Dracona tym jakoś uraził.
– Draco, ja nie… – zaczął zakłopotany, ale w tym momencie wpadł na stojącą przed nim Dafne Greengrass, koleżankę Pansy z dormitorium. Coś ją zatrzymało tak nagle, że Cosmo nie zauważył.
– Hej! Nadepnąłeś mi na stopę! – jęknęła czarnowłosa Dafne ze złością.
– Przepraszam… – Cosmo obrócił się – Co się dzieje? Czemu wszyscy przed nami stanęli?
Nie był wybitnie wysoki ze względu na jedyne trzynaście lat na karku, ale zauważył, że cała kawalkada Ślizgonów przed nimi po prostu się zatrzymała, panował chaos. Draco i Cosmo wymienili wymowne spojrzenia, blondyn ściągnął brwi, a czarnowłosy je uniósł, obaj skonfundowani.
Potem ktoś z końca krzyknął do tych z przodu, kotłujących się w zamieszaniu:
– Hej! Mamy wracać do Wielkiej Sali! Ludzie, wracamy!
– Ten obraz tu mówi, że chce gadać z prefektem w imieniu dyrektora! – odwrzasnął ktoś z przodu – I że mamy nie iść do Pokoju Wspólnego!
– No tak, właśnie dlatego mamy wszyscy wracać! Prefekt już wie! Ślizgoni, wracamy! Słyszycie?!
– Hej! Spokój!!!
Zrobiło się zamieszanie i Ślizgoni zaczęli nadawać do siebie, jeden przez drugiego, wszyscy bardzo poruszeni. Szepty, zaskoczenie i niepokój wypełniły duży korytarz w lochach, mętnie oświetlony zimnym, zielonkawym światłem.
– Dlaczego nie możemy iść do domu? – usłyszał Cosmo zirytowaną Pansy – Co się tam dzieje?
Trzecioklasiści wyciągali szyje, gniecieni pomiędzy wszystkimi sześcioma pozostałymi klasami.
– CISZA!
Wszyscy natychmiast umilkli. To głos Snape’a, magicznie zwielokrotniony, rozdźwięczał w kamiennym korytarzu bez okien. Cosmo struchlał. Jak Snape po nich przylazł, to już to nie żarty…
– Za mną. Idziemy do Wielkiej Sali. Tylko żwawo. Jeżeli ktokolwiek postanowi nie iść za mną, zrobi to na własne ryzyko, a to znaczy, że skaże się na śmierć.
Jego słowa perfekcyjnie zagęściły atmosferę, ale Ślizgoni tak zesztywnieli, gdy je usłyszeli, że tylko nieliczni raczyli się odezwać, cała reszta, mocno wystraszona, po prostu ruszyła automatycznie w kierunku Wielkiej Sali.
Wymaszerowali z lochów bardzo sprawnie, głośno i tłumnie wyrażając zaskoczenie, podniecenie i snując mnóstwo domysłów. Cosmo czuł się bardzo zaniepokojony. Czujnie rozglądał się po wszystkim i wszystkich, ale jego część w sumie doskonale się bawiła. Coś się działo!
W pewnym momencie dołączyli do nich Puchoni z profesor Sprout na czele. A więc cały Hogwart migruje do Wielkiej Sali. Sprawa była poważna.
Cosmo już zaczął się zastanawiać, czy potwór z Komnaty Tajemnic nie zmartwychwstał i nie opuścił swych mrocznych i piekielnych pieleszy (co dla nich, Ślizgonów, nie byłoby takie złe), gdy nagle ktoś w tłumie syknął z przerażeniem:
– Syriusz Black jest w szkole.
Sąsiedzi tej osoby powtórzyli na głos tę informację, a później ich sąsiedzi i coraz głośniej brzmiąca wiadomość rozchodziła się w tłumie niczym fale na tafli, którą ktoś zmącił. Szepty stały się nieznośne, powtarzane w kółko, budząc strach i przerażenie na obliczach tych, którzy je słyszeli.
Cosmo poczuł najpierw jakiś bolesny skurcz w brzuchu, potem owy skurcz spłynął w dół i wyraźnie złapał go za podeszwy stóp, kąsając natrętnie. Chwilę potem w mózgu zabrakło mu tlenu, więc zachwiał się nieznacznie, widząc wszystkie gwiazdy. W jego wnętrzu szalały wprost emocje. Miliony emocji. Nigdy nie miał ich aż tyle.
Przede wszystkim na pierwszy plan przepychała się świadomość, że ojciec jest tak blisko. Być może piętro wyżej, albo tuż za tą zbroją… Do tej pory go nie było, Cosmo nigdy nie miał ojca. W jego świadomości miał raczej pozycję mitu, bajki, legendy. Czegoś, co może kiedyś miało miejsce, ale teraz już nie istnieje. Lecz właśnie w tym momencie czuł bardzo wyraźne tatę. Każde włókienko jego skóry boleśnie to odczuwało, jakby ojciec stał dwie stopy dalej i topił go spojrzeniem. Świadomość, że jest tak niedaleko, na wyciągnięcie ręki, doprowadzała go do szaleństwa. Miał ochotę oderwać się od korowodu i po prostu pędzić przed siebie, wrzeszcząc „Tato?! Gdzie jesteś, TATO!!!”. O palmę pierwszeństwa walczył strach. Cosmo przeraźliwie bał się o to, że ojca złapią. Iż jego cały trud, jaki włożył w ucieczkę, okaże się płonny. I że on, jego własny synek, nie będzie miał okazji z nim przed śmiercią porozmawiać. Choćby i przez pięć minut. A przecież nigdy nie miał okazji.
Te dwie emocje, podekscytowanie i strach, kipiały w nim, sprawiały, że nie mógł wytrzymać we własnej skórze, bo nie było zwyczajnie dla niego miejsca. Rozpierały go od środka. Jakby tego było mało, gdzieś tam plasowało się też podejrzenie, że to nieprawda, że ktoś rozpuścił wstrętną plotkę, a tak naprawdę chodzi o coś innego. Miotała nim również tęsknota i przemożna chęć zwykłego porozmawiania z tatą. Zobaczenia go. Radość, że nic mu nie jest, jak do tej pory. Duma, spowodowana faktem, iż dostał się sprytnie do szkoły i pozostał nieuchwytny, pomimo całego plutonu dementorów. Jakieś nieznane wzruszenie na myśl o mamie i tacie. O nich razem. O tym, że przecież kiedyś się w sobie zakochali i pobrali, że rozdzielił ich okrutny los i śmierć, a teraz tata walczy z przeciwnościami, niczym statek na morzu podczas sztormu, by nareszcie móc spędzić czas z wytęsknioną rodziną. Przede wszystkim z nią, mamą. Wszystkie te emocje, a także kilka mniejszych, nienazwanych, prawie go przewróciły na ziemię.
Draco zerkał ukradkiem na Cosmo. Trzynastoletni Black to widział, ale nie reagował. Teraz nie chciał, by ktokolwiek wpychał się buciorami do jego myśli, które poświęcał ojcu. Teraz byli tylko oni, Cosmo i Syriusz Blackowie, skupieni nareszcie razem.
W Wielkiej Sali zgromadzili się wszyscy. Panował gwar, podniecenie, duża ilość strachu, przejęcia i miliony malutkich debat, rozprawiających o tym, co się stało i jakim sposobem. Wszyscy mówili o jednym: salon Gryfonów zaatakował Syriusz Black. Normalnie Cosmo czułby się nieswojo, myśląc o swoich siostrach, do których salonu przecież próbował wejść i był poważnym zagrożeniem, ale on akurat zwyczajnie nie wierzył, by jego ojciec kogokolwiek zabił. Czuł się obrażony takim zamieszaniem i oskarżeniem przez całą szkołę.
– Ale twój stary dał czadu - uśmiechnął się drwiąco Draco – Tak wszystkich wystraszyć…
Cosmo nie spojrzał na niego. Cały czas gapił się w zamyśleniu we własne dłonie. Na ile były podobne do tych ojcowych?
Za nimi rozległ się trzask zamykanych drzwi. W Wielkiej Sali byli już wszyscy, bezpieczni.
– Ja i nauczyciele musimy gruntownie przeszukać cały zamek – odezwał się Dumbledore spod drzwi. – Obawiam się, że dla własnego bezpieczeństwa będziecie musieli spędzić tutaj noc. Niech prefekci domów staną na straży przy wejściach do sali. Po naszym wyjściu za wszystko odpowiadają prefekci naczelni. Proszę mnie natychmiast zawiadomić, gdyby coś się wydarzyło. Przyślijcie mi wiadomość przez jednego z duchów. Ach, tak, będą wam potrzebne…
Po jego machnięciu różdżką wreszcie zrobiło się luźniej, bo stoły podjechały pod ścianę, robiąc miejsce dla kilkuset śpiworów. Draco jęknął.
– I nie będzie dziś spania na aksamitach, kuzynie… – mruknął posępnie Cosmo i poszukał wzrokiem swego rodzeństwa w tym całym podnieconym tłumie. Wśród gromady Krukonów, nieco na uboczu, dostrzegł Nicholasa. Starszy brat buntowniczo, spode łba wpatrywał się w przestrzeń, wpychając głęboko ręce w kieszenie spodni od szaty i strzygł uszami wilka z irytacją. Widać było, że coś go bardzo zdenerwowało i poruszyło. Jego przyjaciółka obok zerkała na niego z troską i strachem.
Cosmo obrócił spojrzenie w kierunku Gryfonów. Sara i pierwszoklasiści zbili się w jedną grupkę i ze strachem i przejęciem o czymś rozprawiali. Cosmo z ubolewaniem stwierdził, że zmartwienie i niepokój na jej twarzy to wciąż tylko uczucia zagrożonej osoby, nie córki agresora. Rosemary natomiast była wstrząśnięta i razem z przyjaciółmi zerkała co jakiś czas na Harry’ego Pottera.
– Wszyscy do swoich śpiworów! – krzyknął prefekt naczelny. – Kończyć rozmowy! Gaszę światło za dziesięć minut!
Cosmo, Draco, Vincent i Gregory znaleźli sobie jakieś śpiwory, po czym wskoczyli do nich w otoczeniu innych Ślizgonów. Draco miał wściekłą minę oraz rozglądał się niepewnie naokoło, jakby upewniając, że bariera z leżących Ślizgonów jest na tyle nieprzepuszczalna, że żaden paskudny Gryfon nie zaatakuje we śnie jego osoby. Położyli się do miękkich, czerwonych śpiworów, nie rozmawiając wiele. Draco co jakiś czas zerkał na Cosmo, a on udawał, że tego nie widzi. W końcu położył się na plecach, zakładając ręce za głowę.
– Dobranoc, Cosmo – rzekł jedynie Draco niepewnie, po czym spytał – Czy uważasz, że te drzwi są na tyle mocne, że nikt niepożądany nie wejdzie?
– Niestety, są na tyle mocne – warknął Cosmo i zapatrzył się niewidzącym wzrokiem w gwiaździste niebo na stropie. Czuł piekącą gorycz w gardle, prawie się nią dławił. Miał przemożną chęć wypaść z Wielkiej Sali i poszukać taty. Los mu zabronił dorastać u jego boku, a teraz nawet nie może go na żywo zobaczyć! Miał wrażenie, że jest jakimś więźniem, uziemionym w głupim, żałosnym śpiworze. A do tego trawił go paniczny strach, że ojca mogą złapać. Wiedział, że nie uśnie tej nocy. To nie było możliwe.


Po raz pięćdziesiąty któryś zerknęłam ze zdenerwowaniem na ulicę za oknem. Był poniedziałek, pierwszy dzień listopada, dzień wolny od pracy w Ministerstwie. Dokładnie dwanaście lat temu, w Noc Duchów, zginęli moi najbliżsi przyjaciele, a Syriusz został zabrany na siłę i mnie i dzieciakom. Dokładnie dwanaście lat temu, o tej samej porze, biegałam bez ładu i składu po domu, nie wiedząc, dlaczego Syriusz nie wrócił na noc do domu. I wtedy też była taka pogoda, jak dziś, szaro i pochmurno…
Westchnęłam. Obecne wydarzenia, jak nic innego, przybliżyły mi tragedię sprzed tuzina lat. Wydawało mi się, jakby upłynęło zaledwie parę dni, parę bolesnych i iście tragicznych dni. Lily i James nie żyli już od dwunastu lat, od dwunastu lat nie przytuliłam mojego męża, nie poczułam jego zapachu, dotyku, nie usłyszałam głosu… A on się gdzieś włóczył, zaabsorbowany tak ucieczką, że nie mógł nawet się do mnie dostać, przekopać przez ten rój dementorów i aurorów. Przecież w mojej pracy wszyscy żyli tylko tą ucieczką! Wszędzie wisiały plakaty z twarzą Syriusza, ale nigdy, przenigdy jej się nie przyjrzałam, zawsze przechodząc dumnie obok, bojąc się, że puszczą mi nerwy, i tak nadszarpane. Szczerze mówiąc, nie chciałam wiedzieć, jak wygląda. Wolałabym go zobaczyć na żywo.
Nabrałam manii wyglądania co pięć minut chyba na ulicę. Bardzo chciałam go tam zobaczyć, czekającego na mnie, ale wiedziałam, że to niemożliwe. Za to już kilkakrotnie po ulicy przeszedł jakiś podejrzanie wyglądający człowieczek, który najwyraźniej zajmował się inwigilacją. To było do przewidzenia, nikt mi oczywiście tego nie powiedział wprost, ale podejrzewałam, że obserwują mój dom, żeby przekonać się, czy zbieg nie kosi trawy lub idzie po bułki do sklepu. Krótko mówiąc, czy morderca nie zatęsknił za rolą pana domu.
Takie nerwicowe łypanie za okno doprowadzało mnie do granic wytrzymałości. Jeżeli występowało tak często, a zawsze przynosiło rozczarowanie i zniecierpliwienie, to chyba zrozumiałe. Za którymś razem jednak zobaczyłam coś ciekawego, mianowicie sowę. Była to szkolna, ładna sówka. Otworzyłam jej i odebrałam list, jak się okazało, od Cosmo. Dziwne… Mój młodszy syn zawsze brał Ataraksję, czyżby pokłócił się z Rosemary, jej właścicielką?
Odpakowałam niecierpliwie list.

Mamo!
Mam dla Ciebie rewelację! Ale taką, że po prostu ja sam się zaraz posikam!!! Wytrzymaj, wdech i wydech… Wyobraź sobie, że tata włamał się wczoraj do Hogwartu! Tak, był w szkole! Ale niestety go nie widziałem, tylko poharatał jakiś obraz, za którym mają swój salon Gryfoni. Więc wszyscy żeśmy spali w Wielkiej Sali dziś w nocy, ale był wypas normalnie Ci mówię, a nauczyciele szukali po całej szkole taty! Wszyscy gadali tylko o nim, a teraz to już w ogóle, jeszcze bardziej o nim gadają! Ci mówię, co tu się wyrabia w tej szkole…
Nie jestem, o dziwo, w żaden sposób dyskryminowany. Przeciwnie, Draco się trochę ze mnie śmieje, że mój stary wymiata i w ogóle niezły z niego hardkor. Że mam fajnie, bo wszyscy trzęsą portkami na myśl o moim tatusiu i to jest takie niby super. Chyba Ślizgoni, a przynajmniej część, się połapali, że zbieżność nazwisk i te sprawy… Nie wiem, jak mają Nicholas, Rosemary i Sara, ale ja na wyeliminowanie mnie z towarzystwa nie narzekam. Raczej sobie wszyscy żartują, że mam chody u najgroźniejszego mordercy i wszystko jest bardzo zabawne, dopiero, jak tata się na horyzoncie pojawił, to Ślizgoni zatrzęśli portkami tak mocno, że im prawie spadły, hehe.
Nie wiem, gdzie tato jest, bo go nie znaleźli. Na mój rozum, to on się ukrywa w Zakazanym Lesie. No bo w szkole by już chyba go znaleźli. Może bym się tak do niego wybrał? Niby wiem, że zabił czy nie, tych kilkunastu ludzi, ale może własnego bachora nie zatłucze… Jestem pewien, że nie! I bardzo chciałbym go poznać i zobaczyć!
A z innych, ciekawych rzeczy? Draco wciąż umiera na rękę, Hagrida jeszcze nie wylali, robi się zimniej… Ale już przywykłem do tego, że jestem Ślizgonem. Naprawdę, dopiero teraz przestałem żałować, iż Tiara mnie tak przydzieliła! Wszystko zmierza ku lepszemu!
Twój szlachetnie urodzony i przydzielony Cosmo Remus Black

Poczułam delikatne ukłucie zawodu. Nie ma co wyglądać za okno, skoro Syriusz siedzi na północy, przy Hogwarcie. Tutaj jednak jestem sama. Ciekawe, czemu wybrał właśnie tamte rejony? Dlaczego nie chciał najpierw spotkać mnie? Może po prostu nie potrafił znaleźć naszego obecnego miejsca zamieszkania? A może…
Dwie opcje: chciał się spotkać z dziećmi, o których wiedział, że prawdopodobnie są w Szkole Magii i Czarodziejstwa, lub… chciał widzieć się z Harrym. I tu też dwie opcje. Chciał zobaczyć, czy z synem chrzestnym wszystko gra, lub… dokończyć dzieła. W końcu rozharatał Grubą Damę, a to za nią krył się nasz salon! Więc może rzeczywiście chciał Harry’ego zabić… Nie! Mógł też szukać dzieci, przecież Syriusz nie posiadał żadnych informacji o tym, w jakim domu się znajdują, pewnie Gryffindor wydał mu się najbardziej prawdopodobny…
Pokręciłam przecząco głową. Nie dajmy się zwariować propagandzie, przecież Syriusz jest niewinny. Myślę, że jedynym wyjściem dla niego było właśnie udać się na północ, bo nie wiedział, gdzie ja się znajduję. Czułam niepokój. Przecież, skoro wszyscy wiedzą, że jest w okolicy Hogwartu, to będzie jak na patelni. Tyle, że wciąż pozostał nieuchwytny. Dlaczego?
Kotek na mojej szyi mruczał żywo. Żywiej, niż przez ostatnie lata.

***

– Lipa… Lipa i beeeez… – westchnął Cosmo, gapiąc się z rezygnacją na strop. Listopadowe niebo nie przedstawiało się najlepiej. Na zewnątrz musiało być strasznie zimno i deszczowo. To zapowiadało, że w lochach będzie zimniej. JESZCZE zimniej.
Trzynastolatek bez entuzjazmu posmarował tost dżemem.
– Malfoy – zwrócił się do swego kuzyna. – Nigdy nie mogę tego pojąć… Dlaczego ty KROISZ purée?
– Pytałeś mnie już o to. Kroję i już! – odparł z najwyższą powagą Draco. – Mam taki nawyk.
– Jak rączunia?
Jego kuzyn nie odpowiedział, zgasił go za to spojrzeniem. Cosmo westchnął i wsparł głowę na jednej dłoni. Przeczesał nonszalancko czarne owłosienie drugą, po czym ze znudzeniem godnym grona paniczyków, w którym się znajdował, zlustrował Wielką Salę. Ślizgoni mieli raczej ponure miny. Obserwował przez jakiś czas Dafne, Pansy i Millicentę, obgadujące jakieś dzieci przy sąsiednim stole Puchonów. Robiły to tak ostentacyjnie, że Cosmo aż parsknął do siebie „Baby!”, i zerknął na stół Hufflepuffu. Tu wszyscy zawsze mieli wybitnie poczciwe i zarazem nudne miny. Nie ma co patrzeć… Przy dalszym stole Cosmo natychmiast dostrzegł swoją bliźniaczkę i jej przyjaciół. Rozprawiali o czymś z przejęciem. Trzynastolatek zmarszczył brwi, ale nie mógł z ruchu warg odczytać, o czym rozprawiają, znudzony zatem bezowocnym podsłuchiwaniem, poleciał po stole Gryfonów dalej, aż znalazł Sarę. Jego siostra była łatwo rozpoznawalna przez proste, czarno-rude włosy. Mówiła coś do jakiejś ciemnowłosej dziewczynki obok, po czym wróciła do śniadania. Jej koleżanka najpierw spojrzała w stół, po czym utkwiła wzrok centralnie w Cosmo. Spojrzenie było nacechowane czymś tak dziwnym, że chłopak aż się zachłysnął śliną, dostał ataku kaszlu i natychmiast przeniósł wzrok na Krukonów, których stół stał za stołem Gryffindoru, udając, że nie patrzył w jej stronę. Poczuł się speszony i począł automatycznie obserwować swojego starszego brata. Aż zdumiał się, że Nicholas potrafi tak szybko wchłaniać jedzenie. Nawet Cosmo tak nie umiał.
– Coś się stało? – zapytał Draco. – Skąd ten atak kaszlu? Pomóc ci?
– Nie, ale dziękuję, że się o mnie troszczysz, kochanie! – wdzięcznie uśmiechnął się przez łzy.
– Nie. Po prostu charkasz na jedzenie.
– Dzięki, Draco… – burknął Cosmo i popisowo wciągnął do gardła zawartość jamy nosowej poprzez głośne charczenie i chrumkanie, po czym ostentacyjnie połknął. Draco skrzywił się.
– Już mi lepiej, jakbyś pytał – objaśnił, szczerząc zęby.
– Jak się czujesz z myślą, że twój stary tu jest i jeszcze go nie złapali? – zapytał chytrze Draco.
– Rajcuje mnie to – zarechotał Cosmo. – Szczerze? Chciałbym z nim pogadać.
– Jesteś szalony.
– Oczywiście, że tak – wyprostował się młody Black. – Znasz mnie tyle i dopiero teraz żeś zreflektował? Zresztą… Pragnę coś zrobić. Mam nawet plan.
– Jaki plan? – Draco pochylił się ku niemu, by Vincent i Gregory nie słyszeli, i tak zajęci czymś ważniejszym, czyli jedzeniem. – Zdradź mi!
– By go znaleźć samemu… Ale cicho masz być i mnie nie wydać!
Draco popatrzył na niego ze zdumieniem.
– Mogę liczyć na to, że nic nikomu nie powiesz? – zapytał Cosmo wojowniczo.
– Daj spokój, przecież on cię wykończy! – syknął zaniepokojony Draco.
– Przysięgam ci, że nic mi tatuś nie zrobi! Słowo Cosmo Remusa Blacka! – położył na sercu dłoń i zrobił świętą minę. – Tylko nie mam pojęcia, jak go znaleźć, jak tam pełno tych ciemnych typów w kapturach… By się, menele, zajęli czymś pożytecznym, a nie mojego tatusia straszą…
Draco pokręcił głową z niedowierzaniem.
– A co, jeśli on cię jednak rozkwasi gdzieś w lesie? – szepnął.
– To będę rozkwaszony. To nowe doświadczenie otworzy przede mną szereg niewyobrażalnych możliwości i wreszcie przysłużę się społeczeństwu jako pełnowartościowy posiłek dla mieszkańców lasu! Przynajmniej oni skorzystają… Tak na serio, to jestem pewien, że ojciec mnie nie skrzywdzi.
I zamyślił się głęboko.


– Na poniedziałek chciałbym, aby każdy z was, na koniec nauki o Zaklęciach Niewybaczalnych, napisał mi, które z nich wydaje się wam najbardziej szkodliwe, na podstawie wydarzeń, o których rozmawialiśmy. Chciałbym też prosić o sensowne argumenty i zastanowienie się nad tym, dlaczego te zaklęcia są tak nazwane. Nie chcę, żeby było to wypracowanie, może być notatka, ale proszę was, Krukoni, o to, by w poniedziałek na moim biurku, znalazło się dziewięć rolek z głębokimi przemyśleniami nad tym, do czego może doprowadzić głupota ludzka, chęć władzy i sławy. Bez nacisku i fałszywej egzaltacji, wasze własne refleksje.
Krukoni pozbierali swe rzeczy i ruszyli do wyjścia, gawędząc wesoło. Praca zadana przez wujka Remusa była niczym przy rolce pergaminu dla Snape’a. Na szczęście, Nicholas gwizdał na wypracowanie dla Snape’a, bo eliksiry nie sprawiały mu najmniejszych problemów. Ostatnio nawet Snape odjął mu pięć punktów, bo przyniósł rolkę, nie pół, jak było zadane.
– Jak tam, wujku? – podszedł do swego ojca chrzestnego, wypakowującego z szafki podręczniki dla klasy trzeciej, która właśnie miała mieć lekcję. Wujek Remus uśmiechnął się do niego przyjaźnie.
– Już mi lepiej – odparł uprzejmie. – Jak widzisz, znów mogę prowadzić lekcje… Witajcie, Gryfoni! Tak, możecie się rozłożyć na ławkach! Nie dosłownie, Seamus!
Wujek Remus przeniósł wzrok na Nicholasa, przyglądając mu się badawczo.
– I co, jak się czujesz po tym, co wydarzyło się tydzień temu? – zagadnął ostrożnie.
Nicholas wzruszył ramionami z zaciętą miną. W tym momencie podeszła do nich Rosemary, ciekawa, o czym rozmawiają. Nicholas przywitał siostrę kiwnięciem głowy.
– Cóż, nikt się, na szczęście nie zorientował, że mam z nim coś wspólnego, dopiero miałbym problem… – mruknął. – Trochę jest mi ciężko, szczerze mówiąc, ze świadomością, że ojciec jest tak blisko, jak nie był od ponad dekady, ale staram się, żeby spływało to po mnie, jak po kaczce.
– Rosemary, a ty? – wujek Remus przyjrzał jej się z troską.
– Mnie jest przede wszystkim ciężko przed Harrym, Ronem i Hermioną – szepnęła ze smutkiem. – Muszę ich oszukiwać, a naprawdę dużo mówimy o zbiegu. Czasem wolałabym wierzyć, że jest niewinny, tak chyba byłoby mi prościej, ech…
– Niestety, wasz ojciec nie jest niewinny – wujek Remus z jakąś tęsknotą spojrzał za okno. – Chciałbym i ja sam, by tak było, ale tak nie jest. I nie dajcie sobie wmówić tego przez mamę! Ona nie do końca racjonalnie myśli w tym temacie, oddaje się emocjom…
– Ja nie mam zamiaru wierzyć, że on jest niewinny – Nicholas z zacięciem ściągnął wargi. – Nigdy go nie było, jakoś żyjemy. Nie jest nam potrzebny. Zresztą, byli świadkowie, ofiary… Może mama jest w niego zapatrzona, jak w obrazek, ale to tylko dowodzi, że jest stronnicza i nielogiczna. Nie lubię, gdy druga osoba jest nielogiczna. Snape jest nielogiczny.
I Nicholas położył po sobie swoje wilcze uszy, po czym wzdrygnął się na samą myśl. Rosemary obejrzała się przez ramię na brać Gryfonów, trzecioklasistów, po czym zniżyła głos:
– Ja wiem, ile Harry wycierpiał. Przez co przeszedł. Mdleje, gdy obok jest dementor, bo za nim jest tyle smutnych chwil i tak mało chwil miłych. A to dlatego, że nasz ojciec pozbawił go rodziny i sam nigdy nas nie wychowywał – zrobiła bardzo buntowniczą minę, a rude loki zdawały się elektryzować energią i wściekłością. – Nigdy mu nie wybaczę. Przez niego Harry cierpi. Przez niego cierpiała tyle lat mama, bo dał się wciągnąć w służenie Sami–Wiecie–Komu! Nie chcę mieć takiego ojca i nie będzie mi żal, gdy go złapią!
Nicholas gorliwie przytaknął na słowa siostry. Wujek Remus westchnął z dziwną miną.
– To dobrze, że pamiętacie o tym, by nie chować wobec kogoś takiego afektu – mruknął, po czym dodał – Powinniśmy, jeżeli byłaby taka możliwość, móc pomóc Ministerstwu go schwytać. Gdybym stanął z nim oko w oko na korytarzu… Niechętnie, bo był to mój przyjaciel, ale wydałbym go dementorom. Tak sobie myślę, że on mógłby pomóc Voldemortowi w powrocie. Pamiętajcie, NIE WOLNO dopuścić, by najwierniejszy sługa złączył się ze swoim panem, bo efekty będą opłakane…
– No ja myślę, przecież nie chcemy, żeby powrócił, to chyba jasne! – napuszył się Nicholas.
– Wujku… Dlaczego nazywasz ojca najwierniejszym sługą? Naprawdę nim jest?
– Bo tylko Black potrafił rozwalić tylu ludzi naraz i uciec z Azkabanu – stwierdził po namyśle wujek Remus. – To by sugerowało, że zna więcej sztuki czarnomagicznej, niż nawet najczarniejsi z popleczników. A pogłoski o pojawieniu się Voldemorta mogły go zmotywować do tego, by Black uciekł i był tym, który pomoże wrócić swojemu panu. Dlatego jest to tak niebezpieczny człowiek, on może stanowić poważne zagrożenie, bo będzie powodem, dla którego powróci cały terror i śmierć na porządku dziennym. Dzieci, musicie pamiętać, że dla niego nie ma litości, niebezpieczne jest, że siedzi na wolności! Dlatego nie słuchajcie zawodzeń mamy podczas ferii za niecałe dwa miesiące, jaki to wasz ojciec cudowny nie był, pamiętajcie, że to obecnie najniebezpieczniejszy człowiek świata. Gorszy, niż sam Voldemort, bezbronny i nic nie mogący wskórać bez waszego ojca. No, Rosemary, siadaj już, zaraz zaczynamy. Głowa do góry, Nicholas, będzie dobrze!
Jego ojciec chrzestny obdarzył go sympatycznym uśmiechem zmęczonego człowieka. Nicholas skrzywił usta w parodii uśmieszku i wyszedł z sali, kulejąc i zachodząc w głowę, jakie ma teraz lekcje, bo zupełnie nie ogarniał.
Wujek miał rację. Ojciec stwarza potworne niebezpieczeństwo, do Nicholasa dopiero teraz dotarła powaga sytuacji. Rzeczywiście, on może być powodem powrotu Voldemorta! Bez względu na wszystko, trzeba go złapać! To był obcy człowiek, zbrodniarz, który nie miał nic wspólnego z Nicholasem i czternastolatek nie miał zamiaru żywić do niego żadnych wyższych uczuć.


Jesień zmuszała Cosmo do refleksji. Lubił patrzeć, jak liście na błoniach opadają, chmury deszczowe pędzą przed siebie, groźne i majestatyczne, zimny wiatr maluje za pomocą gałęzi swe własne kompozycje… Właśnie jednego takiego dnia w połowie listopada, trzynastolatek udał się na spacer. Przemierzając błonia obserwował z zaciekawieniem szary i smutny świat. Coś go do takiej stylistyki ciągnęło. Uwielbiał słońce i upał, ale czuł się jakoś bardziej domowo, gdy naokoło miał taką ponurą, jesienną pogodę. Jakby wychował się w takiej stylistyce.
Wcisnął dłonie głęboko w kieszenie skórzanej kurtki ojca i szurał w liściach w skupieniu, sam ze swymi myślami, wtulając twarz w okręcający mu szyję srebrno-zielony szalik w pasy, właściwy Ślizgonom.
Gdzie był tata? Jak blisko? Czy kiedykolwiek z nim porozmawia? Czy wróci jeszcze do szkoły?
Niestety, pytania bez odpowiedzi się przed nim piętrzyły, a on nie umiał ich od siebie odgonić. Gdyby był tu jego brat bliźniak, na pewno zarządziłby wyprawę po ojca i nie pękał… Ale on? Draco niemiłosiernie nabijał się z Pottera, że ten mdleje przy dementorach, ale ani Potter, ani Cosmo, ani już na pewno nie Draco, nie wytrzymałby starcia z całą armią dementorów gdzieś w ciemnym zaułku błoni. Cosmo bardzo się bał tych okropnych stworzeń, bo nie umiał się przed nimi bronić. Miał nadzieję, że chociaż ojciec umie i sobie poradzi…
Powoli udał się w kierunku zamku, rozmyślając nad tym, że już za miesiąc będzie powrót do domu na ferie. A może by tak zostać i wykorzystać, że tak mało ludzi będzie i udać się na taką wyprawę, nie będąc zauważonym? W ferie nie ma lekcji, nikt by nie zauważył jego ucieczki. Ciekawe, czy tata lubi pudding bożonarodzeniowy z Hogwartu. Chociaż może by wolał indyka, w końcu mięso dla wojownika musi być… Ale nie ma problemu, Cosmo mógłby wziąć dla niego i indyka i pudding.
– Gdzieś ty się szlajał?!
Cosmo podskoczył o dobre parę cali w górę i popatrzył ze złością na Dracona, przyczajonego w sali wejściowej. Towarzyszyli mu Vincent i Gregory, którzy łypali na drzwi do Wielkiej Sali.
– Byłem na samotnym spacerze! Wybitnym jednostkom jest czasem potrzebna ulga i odpoczynek od tego całego motłochu, zaniżającego średnią mojej inteligencji! – oświadczył Cosmo z wyższością.
– Jesteśmy głodni! Czekaliśmy na ciebie! Myślałem, że cię jakiś dementor zjadł! – fuknął Draco.
– Zjadł mnie? Niby jak?! Przecież one nie mają gąb!
Weszli w czwórkę do Wielkiej Sali, chętnie zmierzając na lunch. Rozchodził się zapach potrawki.
– Na pewno mają! Nawet gumochłony mają! – zaprzeczył Draco.
– Nieprawda! Słyszałem, że dementorzy wysysają! – ekscytował się Cosmo.
– No ale muszą mieć czym ssać!
– Może nie mają, trzeba im pożyczać rurki do koktajli… – zawołał trzynastolatek w przypływie olśnienia. – Myślisz, że by się obrazili, gdybym im dał takie z kolorowymi palemkami?
– Patrz, ten dzieciak się na nas gapi! – syknął Draco, ignorując go.
– No żesz, nie! – parsknął sarkastycznie i wywalił gały na wierzch młody Black. – Który to ośmielił się unieść oblicze na nasz boski majestat?!
– Ta szmatka z Gryffindoru… Przy twojej młodszej siostrze…
Cosmo i Draco zatrzymali się jednomyślnie. Draco piorunował spojrzeniem jakieś biedne dziecko z pierwszej klasy, sprawcę jego niepokojów, a Cosmo stwierdził, że to brązowowłosa przyjaciółka jego siostry, przez którą opluł nie tak dawno bardzo smakowitą porcję kiełbasek z serem, co było dobrym posunięciem, bo nikt już nie chciał ich tknąć i mógł wszamać wszystkie dziesięć. Patrzyła na nich uważnie i badawczo, jakby coś analizując.
– Ty, ona się gapi na ciebie – parsknął szyderczo Draco.
– Za bardzo się rzucam w oczy chyba… – mruknął Cosmo.
– Że się rzucasz, to nie ma najmniejszych wątpliwości!
– Poczekaj… – parsknął do siebie młody Black.
Zrobił poważną minę, nieco okraszoną jakimś tajemniczym smutkiem. Złapał za poły swej skórzanej kurtki i mimochodem ruszył w kierunku stołu Gryfonów. Stanął naprzeciw siedzących przy stole Sary i dziewczyny o kasztanowych puklach. Te obserwowały go w napięciu, bo gapił się prosto na nie wciąż tym samym poważnym i dojrzałym spojrzeniem. Milcząc, wpatrywał się spokojnie w duże, rajskozielone oczy dziewczyny, zupełnie ignorując siostrę. Dzielnie wytrzymywała to spojrzenie, ale pod brązowymi piegami pojawił się powoli rumieniec…
Cosmo gapił się tak głęboko i bez słowa w jej oczy dobrych parędziesiąt sekund, a potem… niespodziewanie podskoczył nieco i opadł na ugięte kolana, jednocześnie rozkładając ręce w prostej linii po bokach, wytrzeszczając oczy i wywalając na brodę cały język, obrawszy tępy wyraz twarzy i zeza.
Od strony Dracona, Vincenta i Gregory’ego usłyszał ryk śmiechu. Paru nieodpornych psychicznie Gryfonów parskało w niekontrolowany sposób, inni patrzyli nań z politowaniem. Sara i jej koleżanka natychmiast otrząsnęły się z letargu i kontemplowania jego poważnego jeszcze chwilę temu spojrzenia, zrobiły obrażone, zezłoszczone miny, ale Cosmo ryknął na to śmiechem, odginając się do tyłu, po czym, kręcąc głową i wciąż zaśmiewając się szyderczo z koleżanki Sary, która zdążyła już zaczerwienić się ze wstydu, upokorzenia i złości, wrócił do Dracona, bardzo z siebie zadowolony.
Zasiedli do posiłku przy stole Ślizgonów, rozkoszując się potrawką z królika. Cosmo szybko zatopił się w myślach na temat swego taty i tego, co on będzie porabiał w święta. Czy w tym Azkabanie dostał chociaż jeden, marny prezent? Jak to jest obchodzić święta po raz pierwszy od kilkunastu lat? Czy następne święta spędzi z nimi, czy go złapią, a może za rok wciąż pozostanie nieuchwytny i nieobecny w ich życiu?
Cosmo poczuł coś na kształt ekscytacji. Uświadomił sobie, że może za rok święta będą obchodzone w pełnym składzie! O ile ojciec chce ich w ogóle znać i nie zostanie złapany… Myśl o wspólnym mieszkaniu, choćby na okres świąt czy wakacji, bardzo go pokrzepiła.


cd dalej

[ 32291 komentarze ]


 
100. cd
Dodała Mary Ann Lupin Czwartek, 22 Sierpnia, 2013, 23:24

Sara, idąc korytarzem, wyglądała przez okno na końcówkę listopada. Zastanawiała się, jak zimno będzie, gdy na błonia zawita zima i okryje wszystko zamarzniętą wodą. Nie zazdrościła Cosmo, który zawsze na lochy w domu narzekał po kilkaset razy. Sara wiedziała, że jej brat nie znosił niskich temperatur, a przyszło mu mieszkać właśnie w lochach.
Okryta smoczym łajnem, ulubionym nawozem profesor Sprout, zmierzała spokojnym krokiem do łazienki. Był cichy, ponury i spokojny dzień, ostatnia środa listopada. Za tydzień, dokładnie, zaczynał się grudzień… Szybko zleciało i bez większych problemów. Aczkolwiek, miesiąc po pojawieniu się najstraszliwszego mordercy w okolicach szkoły uczniowie wciąż rozprawiali o tym z przejęciem, a Sara i jej koleżanki z dormitorium zbiorowo cierpiały na bezsenność i lęk przed ciemnością.
– Chociaż, powinnyśmy raczej pamiętać, że to nie jest możliwe. – Melisa postarała się poprawić pasek od torby jedynym nieubabranym palcem. – On chyba nie wszedłby do nas? Hasło, no i to sypialnia dziewczyn!
– Ale możliwość jest zawsze! – rzekła Sara, kręcąc głową przecząco.
– No dobrze, ale są cztery domy i po czternaście sypialń w każdym. To musiałybyśmy mieć szczególnego pecha, żeby wlazł akurat do nas!
– Jestem za tym, żeby spać z chłopakami! – rzekła, udając drżenie, Romilda Vane.
Dziewczynki weszły gęsiego do łazienki na drugim piętrze, tej nieużywanej i podeszły do umywalek. Sara puściła mimo uszu to, co powiedziała Romilda. Nie lubiła tej dziewczynki z tego względu, że pogardzała jej wystrajaniem się i mizdrzeniem do kolegów z klasy. Czuła, że jedenaście lat to za wcześnie na takie dziwne gierki i tematy do rozmów.
– Znowu ktoś przeszkadza mi umrzeć?! Co za los, nawet po śmierci! – lamentował gdzieś przy kabinach duch uczennicy Hogwartu. Dziewczynki nie przejęły się nim.
– Która śpi z którym? – ciągnęła temat Romilda, chichocząc. – JA zaklepuję Artemisa!
– To nie fair! – zirytowała się Charlotte McLaggen i trąciła swoją przyjaciółkę trochę za mocno, bo Romilda zachwiała się niebezpiecznie. – To ja śpię w takim razie z Felixem! Jest najnormalniejszy!
– Dla was został tylko gruby Al Atrash i ten walnięty zdrowo Thaddeus Clarke!
Sara automatycznie zaczęła się zastanawiać nad kolegami z klasy. Wolała Thaddeusa, bo był jakiś sympatyczniejszy od wiecznie nachmurzonego Al Atrasha, ale czy rzeczywiście byłoby bezpiecznie spać w łóżku z nieobliczalnym Clarke'iem? On był najdziwniejszym zjawiskiem, jaki w życiu Sara widziała i, jak to bywa z najdziwniejszymi zjawiskami, po prostu nic nie było pewne.
– Nie śpię z żadnym z nich! – oświadczyła Sara wyniośle. – A wam radzę się wziąć za naukę, a nie gadać takie głupoty! To szkoła, nie jakieś nie wiadomo co! Mamy dopiero po jedenaście lat!
Romilda i Charlotte roześmiały się w głos, zerkając na siebie z politowaniem.
– Ty chyba nie mówisz poważnie?! – zapytała Charlotte.
– Poważnie. Uważam, że jesteśmy za małe na takie rzeczy!
– Kto jest za mały, ten jest za mały, dziewczynko! – zerknęła na nią z góry większa i tęższa od Sary blondynka.
Chociaż Charlotte przygląda się jej złośliwie, Sarę coś zirytowało w jej wyniosłym wzroku i zaczerwieniła się ze złości. Może była rzeczywiście zbyt dziecinna i nieobeznana w jakichś rzeczach? Czy mama wychowywała ją za bardzo pod kloszem? Jedno było pewne: Sara nie znosiła tej wyniosłej dziewczyny, chwalącej się na każdym kroku swoim idealnym pochodzeniem.
– Hej, Sara! – obruszyła się McLaggen. – Co tak poważnie od razu?
– Wyraziłam tylko swoje zdanie: na chłopaków za wcześnie, zaraz mamy zaklęcia i Syriusz Black nie wejdzie do szkoły, a na pewno nie do naszego dormitorium. Po co mu takie Romilda i Charlotte?
Melisa parsknęła, gdy, zerkając przez ramię w trakcie mycia, spostrzegła miny Charlotte i Romildy.
– Myśmy tylko żartowały… A tak w ogóle to skąd wiesz, że morderca czegoś nie zrobi? Czyżby był twoim krewniakiem? – zażartowała Charlotte, po czym zwróciła się do Romildy – Widzisz, miałyśmy rację: to jej krewny, nazwiska się zgadzają, to musi być jedna rodzina!
W Sarze zagotował się gniew i wściekłość i prychnęła:
– Nie znam tego mordercy, to absurd!
– Jasne, jasne… Może się wstydzisz takiego krewniaka! Tata czy stryjek?
– Przestańcie, czemu się znęcacie nad najsłabszą? – wtrąciła Melisa.
Romilda i Charlotte roześmiały się, ich rozbawiony śmiech odbijał się od stropu i ścian, od umywalek i okien… Sara naprawdę nie wiedziała, dlaczego żarty dziewczyn z klasy były dla niej takie przykre. Imputowanie, zupełnie bezpodstawne, że ten morderca jest jej ojcem czy jakimś nieznanym stryjem, okazało się dla niej bardzo nieprzyjemne. Może dlatego, że nie miała ojca i dziadków i czasem czuła się, jakby wyleciała sroce spod ogona: zero wiadomości o przodkach, mieszkanie w Basildon i mama, zawsze tajemnicza i niechętnie opisująca to, co było…
– AAAACH!!! – wrzasnął duch uczennicy, gdyż sedes, w którym miała się właśnie utopić, poszedł nagle w drobny mak, podobnie do wszystkich kranów. Romilda, Melisa i Charlotte wrzasnęły i odskoczyły od umywalek, z których pryskały strumienie wody.
– Co się dzieje? Usłyszałem…
Ożywiony głos Artemisa Greengrassa, który wleciał do łazienki bezczelnie, przerwał dziki wrzask czterech, w tym jednej martwej, dziewczyn. Chłopiec zagwizdał.
– No no… Ale bajzel…
– AAAAAA!!! Mężczyzna!!! – zapiała Jęcząca Marta.
– Jaki mężczyzna, ledwo dzieciakiem bym się nazwał, ale…
– Wynocha!!! – wrzasnęła Romilda.
– NIGDY WIĘCEJ NIE NAZYWAJ MNIE KREWNĄ BLACKA!!! – krzyknęła Sara.
– Sara, spokojnie… – wtrąciła Melisa.
– NIE UCISZAJ MNIE, MELISA!
– Mężczyzna!!! W mojej toalecie!!! Spokoju po śmierci nawet nie zaznałam!!!…
– Co, Black, czyżbym ci nadepnęła na odcisk?
– … Cóż za okrutny los!!! Pewnie przyszedłeś się śmiać, świnio! Nawet po śmierci mnie podglądają!!! Świnie!!!
– Wyjdź stąd, Artemis!
– Romildziu, chciałem tylko popatrzeć!
– Sara!!! Co ty robisz, nie bij się z nią!!!
– ZOSTAW MNIE, FLAXENFIELD!!!
– Agresywna jesteś, dziewczynko! Czyżbyś miała to w genach?
– GRRR!!! ODSZCZEKAJ TO, BEZMÓZGU!!!
– ZJEŻDŻAJ STĄD, GREENGRASS!!!
– MĘĘĘĘĘŻCZYZNAAAAAA!!! BIAAAAADAAAA MIIIIII NA WIEEEEEKIIII!!! AAAAA!!!
– CO TU SIĘ DZIEJE, DO CHOLERY JASNEJ?!
Pięciu Gryfonów i jeden duch, pochlipujący malowniczo, zwrócili głowy w kierunku drzwi. Stała tam profesor McGonagall, z wściekłości rozszerzająca dziurki u nosa. Obserwowała ze złością dziwaczną scenkę: Sara, wyrywająca się Melisie i szarżująca na Charlotte, Romilda wymachująca pięścią w kierunku spłoszonego Artemisa i Jęcząca Marta, zawodząca za nimi, wszystko na tle kałuż i gejzerów, które malowniczo tryskały z rozwalonych kranów.
– Charlotte i Romilda śmiały się z Sary! – wyjaśniła natychmiast Melisa. – Obrażały ją, twierdząc, że Syriusz Black jest z jej rodziny!
McGonagall na chwilę, nie wiedzieć czemu, zaniemówiła, po czym, jakby odzyskując rezon, ofuknęła Artemisa:
– A ty, Greengrass, co ty tu wyrabiasz?!
– Ja nic, zostałem obrzucony wyzwiskami… i wodą z kibli! – miauknął żałośnie czarnowłosy.
– Szoruj stąd, chłopcze, to damska toaleta! A wy… Zawiodłam się na was, dziewczynki. Panna Vane i McLaggen otrzymują po minus dziesięć punktów dla Gryffindoru i szlaban jutro, u mnie po zajęciach… I ty, Black, też minus dziesięć punktów za zniszczenia.
Sara nie spytała, skąd McGonagall wie, że to ona roztrzaskała armaturę.
– Powinnyście się wspierać i stać za sobą murem, a nie siać niezgodę i oskarżać się bezpodstawnie o jakieś głupoty! Mam nadzieję, że ta lekcja was czegoś nauczy! A teraz idźcie na zaklęcia, żeby pan Filch mógł normalnie posprzątać po was bałagan!
I wyszła. Romilda i Charlotte, obrażone, opuściły przy akompaniamencie wyjącej Marty łazienkę, zerkając wrogo na Sarę. Charlotte uśmiechała się złośliwie i tryumfalnie. Sara, nie odzywając się do Melisy i ignorując jej pełen zatroskania wzrok, ruszyła się wreszcie z miejsca, przeżuwając w ustach smak złości. Dlaczego ją tak to zirytowało?

[ 4479 komentarze ]


 
99. Szokująca sensacja!
Dodała Mary Ann Lupin Piątek, 26 Lipca, 2013, 13:55

notka napisana w odstępach czasu. szkolna część już nabazgrana dawno temu, bardzo dawno... I trochę się tego uzbierało, dużo nieco... Przepraszam, że ta notka jest tak długa. Mam nadzieję, że Wam to nie przeszkadza...
Aithne, Syriusz uciekł w lipcu, a Komnata była w maju. Dlatego przedzieliłam trzema gwiazdkami, bo zakończenie poprzedniej notki miało miejsce grubo później niż majowa komnata :)
Czytajcie i komentujcie, dużo pracy w tę włożyłam... Nowa pojawi się w sierpniu


SZOKUJĄCA SENSACJA
Seryjny, niebezpieczny morderca, Syriusz Black (l. 33) zbiegł z Azkabanu!

Zwierzchnicy znanego, doskonale strzeżonego więzienia czarodziejów donieśli odpowiednim ludziom, iż odkryto kilka dni temu, że cela mordercy Blacka jest pusta. Jest to pierwszy przypadek ucieczki w historii Azkabanu.
– Nie wiem, co powiedzieć – odpowiedział minister magii Korneliusz Knot naszemu specjalnemu korespondentowi wczoraj po południu. – Nie potrafię zdefiniować, gdzie popełniliśmy błąd, pilnując tego więźnia. Zapewniam, że jego cela strzeżona była nawet z większą starannością, niż wielu osiadłych tam przestępców. A jednak uciekł… Czuję się bardzo zmieszany i zszokowany sprytem i umiejętnościami Blacka, ale mogę tylko zapewnić, że nie spoczniemy, dopóki nie osadzimy Blacka z powrotem w Azkabanie!
Odpowiednie władze ruszyły już w pogoń za zbiegiem i przeczesują dokładnie Wyspy Brytyjskie, na razie bez skutku. Ostrzeżeni zostaną również mugole. Przypomina się, że Black zabił w 1981 roku dwunastu mugoli i czarodzieja, Petera Pettigrew jednym przekleństwem, a także odpowiada za wydanie Sami-Wiecie-Komu ówczesnego miejsca pobytu rodziny Potter. Jest to jeden z najgroźniejszych popleczników Sami-Wiecie-Kogo i ostrzega się każdego, by nie wychodził po zmroku z domu i uważał w dzień.


Cosmo siedział na huśtawce i bujał się delikatnie wprzód i w tył, szorując zapamiętale adidasami po piachu. Wpatrywał się z zaciśniętymi mocno ustami w zdjęcie seryjnego mordercy w gazecie. Czuł, że w głowie mu szumi.
Czy to możliwe?… Mama i wujek powtarzali, że jego ojciec umarł dawno temu w walce o dobro. I w porządku. Ale imię i nazwisko tego faceta… Pomyślmy…
Black. W świecie czarodziejów Blackowie byli arystokratami. Wiedział od Draco wiele na temat swojej rodziny i również ten fakt, że wszyscy od pokoleń byli w Slytherinie. Tylko jego ojciec nie. Ale to, że tak do Slytherinu przynależeli mogło mu powiedzieć, z rodziny jakiego pokroju pochodził. Chociaż opiekunowie nigdy mu nie powiedzieli, czy Cosmo jest z tych Blacków, doskonale wiedział, że tak jest, choćby fakt pokrewieństwa z Draconem i wspólny krewny, Andromeda. Więc musiał pochodzić z rodziny o czarnomagicznych korzeniach, jak ten morderca z gazety, bo tylko tacy zapewne lądują w Azkabanie za mordy. Czyli przypuszczalnie muszą być spokrewnieni, chociaż to nie jest pewne.
A imię? Identyczne, jak ojca. Identyczne, jak brata. Nicholas miał tak na drugie. To imię z jego rodziny, z jego krwi… Podobno mama i tata byli w tej samej klasie, więc musieli mieć tyle samo lat… Cosmo wiedział, że mama, chociaż przez wampiryzm wyglądała na ledwo dwadzieścia parę, skończyła w marcu trzydzieści trzy. Tak, jak ten morderca…
Cosmo przełknął ślinę, nieufnie łypiąc na zdjęcie. Przedstawiało zapuszczonego, zarośniętego, brudnego i wynędzniałego mężczyznę. Nie przypominał ojca ze zdjęć, ale pobyt w więzieniu, o którym krążyły mroczne, piekielne legendy, musiał robić swoje… Miał czarne włosy jak Cosmo, z tym że bardzo długie i matowe. Chociaż był przeraźliwie chudy na twarzy, w oczach koloru identycznego jak u Nicholasa i Sary czaiło się coś, co Cosmo dostrzegał w lustrze, ilekroć na nie przez przypadek spojrzał.
W sercu podejrzliwego trzynastolatka zasiał się zalążek zrozumienia potwornej, druzgocącej prawdy. A jeśli TO jest właśnie ojciec? Ten zapuszczony, brudny zbrodniarz?
Nie, to nie było możliwe… Nikt nigdy nie dawał mu do zrozumienia, by jego ojciec był zwyrodnialcem. Cały świat musiałby okłamywać jego i jego rodzeństwo! To zbyt skomplikowane… Ale można się dowiedzieć. Wystarczy przyuważyć reakcję mamy.
Zwinął mokrego “Proroka” w rulon i zerwał się z huśtawki, aż łańcuch szczęknął. Puścił się w długą, pędząc ile sił i czując jakąś kotłowaninę w umyśle. Bił się z myślami o podważony wizerunek ojca, do tej pory bohatera i autorytetu. Musi oczyścić jego imię.
Dopadł do domu i z sercem na ramieniu wszedł do środka. Jak zwykle, w domu nikt nie przejmował się takimi sprawami. Nicholas siedział pod oknem kuchni, majstrując przy rowerze, Rosemary i Sara musiały gdzieś się bawić z przyjaciółmi, bowiem nie było ich słychać. Roznosił się po domu tylko zapach leguminy.
Wszedł do kuchni, czując kłucie w sercu, ale był tak wściekły na cały świat za obłudę, że z łatwością udało mu się aktorskie odegranie roli:
– Patrz, mamo! – zaczął głośno z radosnym sarkazmem do uwijającej się rodzicielki.
– Aleś mnie przestraszył! – podskoczyła i obróciła się do niego. – Nie wpadaj tak na drugi raz!
– Mam coś dla ciebie! – uśmiechnął się szyderczo, chociaż ona tego nie widziała i podetknął jej pod nos brudnego “Proroka”. – Czy ten zbrodniarz nie jest naszym krewnym? Powiedz, no.
– Możliwe. I weź tę gazetę, nie widzę nic przed sobą… – niedbale odtrąciła gazetę i dalej pakowała bitą śmietanę do szprycy.
– Nie spojrzałaś – z mściwą lubością wściekłego chłopaka udał rozczarowanie.
– Widziałam. Bardzo ładne – odparła matka nieprzytomnie.
– Świetnie! – zawołał z sarkazmem, szaleńczo parskając. – Syriusz Black jest ładny, mimo kupy lat spędzonych w więzieniu?! Masz dziwne wyczucie piękna, mamusiu. Ale modelkę wypuszczono na wybieg! Może zobaczysz ją na żywo!
Matka rozszerzyła usta i zmarszczyła brwi, próbując ogarnąć to, co jej powiedział.
– Modelka… Syriusz Black… Więzienie… Co ty mówisz, Cosmo? – wymamrotała.
– Rozerwij się nieco i posłuchaj wiadomości! – uśmiechnął się okrutnie. Był bardzo zły, niepokoił się, że go okłamywano przez te wszystkie lata. – Poczytam ci, to tylko nieistotna wzmianka… “Szokująca sensacja. Seryjny, niebezpieczny morderca, Syriusz Black (lat trzydzieści trzy) zbiegł z Azkabanu! Zwierzchnicy znanego, doskonale strzeżonego więzienia czarodziejów donieśli odpowiednim ludziom, iż odkryto kilka dni temu, że cela mordercy Blacka jest pusta. Jest to pierwszy przypadek ucieczki w historii Azkabanu.”
PTFF!
Przerwał z mściwą satysfakcją, zmieszaną z potwornym strachem, który się na niego zwalił, bo matka, pilnie słuchająca syna, nacisnęła tak mocno szprycę, że calutka bita śmietana wypruła nieprzyjemnie z końcówki, obryzgując podłogę i blat kuchenny. Był to znak potwierdzenia dla trzynastolatka. Poczuł złość i postanowił dać jej ujście dalej:
– Przeczytam jeszcze to, z pewnością to dość istotne… “Przypomina się, że Black zabił w 1981 roku dwunastu mugoli i czarodzieja, Petera Pettigrew jednym przekleństwem, a także odpowiada za wydanie Sami-Wiecie-Komu ówczesnego miejsca pobytu rodziny Potter. Jest to jeden z najgroźniejszych popleczników Sami-Wiecie-Kogo i ostrzega się każdego, by nie wychodził po zmroku z domu i uważał w dzień.”
Mama popatrzyła na niego szeroko rozwartymi, soczyście zielonymi oczyma w taki sposób, że aż go przeraziła. Informacja o zbiegłym Blacku była dla niej niewątpliwie ciosem.
– Widzisz, mamusiu? – szepnął niewinnie z szyderczością. – Koniec z długimi zakupami u pana Worthsword na rogu… Na wolności grasuje zwyrodnialec, Syriusz Black. Może cię dopadnie?
– Do pokoju – oznajmiła krótko zachrypniętym głosem.
– Nie – rzekł spokojnie. – Chcę usłyszeć twój komentarz!
Oparła się o blat kuchenny, słabnąc. Cosmo poczuł wyrzuty sumienia, ale tylko troszkę. Niech cierpi, okłamywała jego i rodzeństwo!
– Idź do pokoju – poprosiła słabo. – Zaraz porozmawiamy. I nie idź do sióstr, jeżeli mnie szanujesz. Zostaw gazetę na stole.
Cosmo zrobił buńczuczną minę, ale usłuchał. Złość powoli ustępowała tragedii, jaka do niego dotarła. To niewątpliwe był ojciec! Ten facet z gazet, morderca trzynastu ludzi i parszywy zdrajca, brudny, zapuszczony i sparszywiały. Jego idealny ojciec.
Poszedł do swojej malutkiej sypialni i włączył na cały regulator najnowszą płytę Depeche Mode i ponura piosenka “Walking in my shoes” rozbrzmiała na piętrze, dając ujście żalowi i rozgoryczeniu Cosmo razem ze łzami. Walnął się na łóżko i zapatrzył w sufit, dławiąc furią.


Czując wciąż bijące mocno serce i mdłości, podeszłam z trwogą i niedowierzaniem do stołu kuchennego, na którym mój młodszy syn pozostawił rzuconą gazetę. Nie kłamał. Przeczytałam artykuł, umieszczony rzecz jasna na pierwszej stronie. Potem przeniosłam głodny wzrok na zdjęcie zbiega pod nim. To był niewątpliwie mój mąż.
Poczułam, że słabnę. Syriusz… żyje. I w dodatku uciekł z więzienia! Przez falę niedowierzania, euforii, strachu i potwornego bólu przebił się rodzaj dumy. Nikomu nie udało się uciec, tylko mój Syriusz tego dokonał…
Stałam w kuchni i po prostu gapiłam się na zdjęcie. Straszliwie go zaniedbano przez te dwanaście lat. Zarósł i zmizerniał. Przypominał wrak człowieka. Boże, jak go musieli katować obecnością dementorów…
Zaszlochałam w głos. Osunęłam się na ziemię, tak wielki był to cios. Może nie wszystko stracone! Może zobaczę jeszcze Syriusza! Chociaż raz, tylko tyle…
A jak się nie uda? Jak ktoś go zobaczy, złapie? Wtedy już nigdy w życiu się nie spotkamy.
Nie mogłam w to uwierzyć, wciąż łkając, powalona tym wstrząsem na kolana. Nadzieję już dawno pogrzebałam, już od dwunastu lat uczę się żyć ze świadomością, że nigdy nie zobaczę najukochańszej na świecie osoby. A tu proszę, jest pierwszym w historii więźniem, który uciekł! Pewnie nie mógł pogodzić się ze świadomością, że został tam zesłany za morderstwo najlepszego przyjaciela, którego nie popełnił! A więc miałam rację, Syriusz rzeczywiście jest niewinny! Tylko… jak to się wszystko stało? Jak tego dowieść? Przecież ściga go cała Wielka Brytania, a on nawet nie wie, że przeprowadziliśmy się do Basildon! Może i dobrze, pewnie Knot przyśle tu jakichś ludzi, by sprawdzili, czy nie ukrywamy Syriusza pod zlewem kuchennym… Poczułam potworny strach. Co mogę wskórać przeciw całej armii dementorów, napuszczonych na mojego ukochanego? Jak go ratować przed taką nienawiścią? Grozi mu potworne niebezpieczeństwo, a ja nie potrafię mu pomóc…
Do kuchni wszedł Remus. Był czymś poruszony i podminowany. Rzucił mi, klęczącej wciąż na ziemi i zalanej łzami ukradkowe spojrzenie, po chwili przeniósł je na leżącego nieopodal “Proroka” i jego oczy się zwęziły. Mruknął jedynie:
– Aha. Czyli już wiesz.
– Remusie! – podniosłam się z trudem. – Twój najlepszy przyjaciel uciekł z Azkabanu!
– Nie musisz mi mówić – burknął. – Dziś wszyscy klienci czarodziejskiej apteki o tym plotkowali, trzęsąc się ze strachu. Boją się Blacka, jakby był samym Voldemortem. Myślą, że pomoże mu powrócić do świata.
– Ależ mówisz o tym tak, jakby w ogóle do ciebie nie dotarło! – przejęłam się. – Bracie, to Łapa! Twój Łapa! Jeden z Huncwotów! On jest pierwszym w historii, który uciekł!
– Tak, wiem – warknął, nalewając sobie herbaty. – Trochę mną wstrząsnęło, wywaliłem całą uncję żuwaczek gnojarka, którą odmierzałem klientce… To źle, i tak mam na pieńku z właścicielem. A co do Blacka, to jestem pod wrażeniem umiejętności i determinacji tego człowieka, ale zawdzięcza to wyłącznie czarnej magii.
– A ty znowu swoje… – westchnęłam.
– No, a nie? Przecież nikomu się nie udało uciec!
– No, a w Azkabanie siedzą sami ludzie, dla których czarna magia jest kosmosem, nie?
Remus westchnął ciężko, ale nie odparł od razu.
– Meg, zrozum – mruknął cierpliwie. – Black uciekł… No, niewątpliwie jest to wyczyn, ale nie jestem zdziwiony, bo nawet jeżeli nie z pomocą czarnej magii, to… Sama wiesz, jaki zawsze był. On i James niejednokrotnie wychodzili z opałów przez metaforyczną dziurkę od klucza, a dodając do tego jego spryt, inteligencję, animagię i wrodzony upór, naprawdę się nie dziwię. Ale to morderca! Wiesz, czemu uciekł? Na pewno nie dla ciebie! Chce się zemścić!
– Mylisz się! – pokręciłam głową. – Na kim? Na Peterze, który go zatrzymał? Peter nie żyje od dwunastu lat! Na władzach? Musiałby się sam porwać na całe Ministerstwo! A może na trzynastolatku, który mu rozwalił pana jako berbeć?!
– Black to szaleniec – mruknął Remus. – Chyba tylko tacy są na tyle brawurowi, by uciec z Azkabanu. I na pewno chce po prostu dorwać Harry’ego, by dokończyć dzieła.
– Nie wiesz, o czym mówisz! – zezłościłam się.
– To ty nie wiesz! Nie mam zamiaru tolerować hołdów na cześć mordercy moich przyjaciół!
– To nie toleruj – szepnęłam i wstałam, drżąc. Podeszłam do naczyń udając, że je myję. I co teraz?! Jakakolwiek pomoc Syriuszowi zostanie uniemożliwiona przez Remusa… To okrutne, ale przecież nie mogę ukrywać męża przed własnym bratem!
– Chyba powinniśmy porozmawiać z dziećmi – mruknął Remus od stołu ponuro. – Zanim się domyślą. I uprzedzić Nicholasa, by nic nie mówił rodzeństwu na razie.
– Cosmo już wie. Domyślił się sam. To on przyniósł mi gazetę – stwierdziłam sucho.
– I?
– Jest wściekły, to chyba oczywiste. Z pewnością czuje się oszukany i zawiedzony.
– Trzeba z nimi porozmawiać – mruknął Remus. – Najlepiej teraz, zanim ktoś im nie powie. Wszyscy w całej Anglii żyją tylko tą rewelacją. Lepiej teraz, niż wcale.
– Poczekaj, najpierw ogarnę bitą śmietanę…
Wycierałam maź, ożywiona i przerażona jak nigdy. Kotek usilnie mruczał pod koszulką.

Nicholas kopnął ze złością wystającą kępkę trawy i odszedł od okna kuchennego, pod którym podsłuchiwał mamę od dłuższego czasu. Popatrzył ponuro na rower, który przystosowywał do latania różnymi działaniami. Niestety, nie mógł używać wiązowej różdżki, więc o najważniejsze zaklęcia prosił pana Weasleya, który czasem ich odwiedzał.
Ukląkł przy rowerze, oliwiąc łańcuch. Czuł szum w uszach. Oj, nasłuchał się przez ostatnie piętnaście minut. Ojciec zbiegł z więzienia. Sprytnie, ale co to zmienia?
Nicholas zaczął się zastanawiać, czy ruszy go sumienie i postanowi odnaleźć zostawioną na pastwę losu, opuszczoną przezeń rodzinę. Chociaż nie chciał się przyznać przed samym sobą, poczuł jakąś sensację w sobie na myśl, że może zobaczy kiedyś ojca. Z drugiej strony odczuł niechęć, gdy pomyślał o spotkaniu twarzą w twarz z ojcem mordercą i zdrajcą. Czemu uciekł? A może nie dla nich, pewnie gdzieś ma całą swoją rodzinę. Pewnie wujek ma rację, jemu zależy wyłącznie na wykończeniu Harry’ego Pottera.
– Meg, tak sobie pomyślałem… – usłyszał Nicholas i nadstawił wilcze ucho.
– No?
– Może nie powinniśmy mówić Sarze.
– Dlaczego? – zdziwiła się mama.
– No wiesz… Jakbyś się czuła, jadąc do Hogwartu pierwszy raz i bojąc się wszystkich naokoło, rozprawiających o twoim ojcu jako o mordercy? Wolałbym jej nie stresować.
– Znów będziemy oszukiwać? Niby masz rację, ale wiesz…
– Nie, Sara ma ledwo jedenaście lat, od dwóch dni. Czy to nie za wcześnie?
– Mamo! – był to głos Rosemary, który rozległ się po łupnięciu drzwiami kuchennymi. – Czy mogłabyś zrobić swój olbrzymi tort śmietanowy i tartę cytrynową na pojutrze? Błagam!
– Co, a co się dzieje? Za niedługo zrobię tort urodzinowy Sary!
– Ale Harry ma niedługo urodziny… Co macie takie kwaśne miny?– spytała Rosemary. Nicholas prychnął szyderczo do siebie.
– Musimy porozmawiać z tobą – rzekł spokojnie wujek. – Zawołaj Cosmo, ale zostaw Sarę i nic jej nie mów. Nicholas! Gdzie jest ten chłopak?!
Nicholas się nie odezwał, za to powrócił do podrasowania roweru. Nie miał ochoty wysłuchiwać gadek o jego parszywym ojcu. Nic go z nim nie łączyło. To wujek Remus go wychowywał. On był jego ojcem, nikogo innego Nicholas nie uznawał. I miał nadzieję, że to się nie zmieni. Dopiero by było, gdyby wszyscy w Hogwarcie się domyślili. Byłby jeszcze większym pośmiewiskiem i straciłby szanse u Cho, jako chłopak z patologicznej rodziny. Dobrze, że ma przynajmniej Tamarę, ale nie jest też powiedziane, czy ona by to zniosła… Po incydencie z eliksirem wyjaśnił jej, że to nie on, a ona mu uwierzyła, ale narosła między nimi dziwaczna, irytująca bariera… Fakt posiadania ojca mordercy mógłby zabrać ją definitywnie.
– Nicholas, wołam cię od dłuższego czasu. – wujek Remus wyjrzał z kuchni. – Nie słyszałeś?
– Nie – rzekł niewinnie chłopiec, udając zdziwionego.
– Chodź do kuchni, musimy porozmawiać. To ważne.
I wycofał się. Nicholas westchnął, wcale niezadowolony. Miał na temat ojca własne zdanie i nikt nie musiał mu tłumaczyć, jak podłym człowiekiem był Syriusz Black. Zwiewać z więzienia mu się zachciało… Nie będzie wcale mu żal, gdy go znowu złapią.


Rosemary usiadła grzecznie przy stole, zachodząc w głowę, co mają jej do powiedzenia opiekunowie. Sądząc po minach było to coś w rodzaju: “Nie mamy w tym roku na podręczniki. Musicie przepisać je od przyjaciół”. Rosemary zadrżała.
Nicholas przeczołgał się do kuchni po parapecie, narażając się zwykle w ten sposób na złowrogie fukanie mamy, ale tym razem ich rodzicielka była najwyraźniej dość mocno rozkojarzona, bo zupełnie nie zwróciła uwagi na to, co zwykle ją tak denerwowało.
Nicholas popatrzył po zebranych niewinnym, obojętnym spojrzeniem i usiadł przy stole kuchennym, zapatrzony w ulicę za oknem. Chwilę potem wszedł ostatni z zebranych. Cosmo wyglądał kiepsko, był siny ze złości i coś (łzy?) szkliło się w jego oczach. Rosemary zmarszczyła brwi, zupełnie nie wiedząc, o co chodzi, ale sądząc po minach wszystkich, tylko ona była zupełnie niepoinformowana. Musiało stać się coś strasznego…
Gdy Cosmo już zasiadł ze swą zaciętą, ciężką miną, zaległa niesympatyczna cisza. Każdy czekał, aż odezwie się ktoś inny, mama i wujek zerkali po sobie w napięciu.
– Więc, ee… – zaczął wujek niepewnie. – No więc tak. Nicholas wiedział już od dawna, a Cosmo dowiedział się dziś. Pozostała nam jeszcze Rosemary.
Ruda trzynastolatka uniosła brwi z uprzejmym zainteresowaniem.
– Nicholas, ty wiesz, o co chodzi, prawda? – zapytała drżącym tonem mama.
Jej starszy brat oderwał wzrok od okna i zawiesił go na mamie wyczekująco. Po chwili kiwnął z rezygnacją głową. Cosmo wypuścił głośno powietrze przez nos, patrząc w ścianę morderczo.
– Co się stało? – zapytała Rosemary, czując coraz większy niepokój.
Wujek Remus westchnął, po czym podjął rzeczowym tonem, zwracając się do niej:
– Czy wiesz, że na wolności grasuje niebezpieczny, poszukiwany morderca? Słyszałaś o tym?
– Coś mi Wanda dziś mówiła rano… – usiłowała przypomnieć sobie Rosemary.
– On zbiegł z Azkabanu. Azkaban to…
– Wiem, co to Azkaban! – przerwała Rosemary, przypominając sobie wydarzenia z Hagridem i jego przerażeniem. Po co wujek jej to powiedział? Czy ten złoczyńca to jakiś poplecznik Voldemorta, lub może sam Voldemort? Ale chyba by go nie trzymali w celi, jak królika… Czy to całe przerażenie w kuchni wzięło się z tego, że poplecznicy zwiewają i powrót Voldemorta jest bliski?
– No więc widzisz – wujek Remus zetknął końcówki opuszków, patrząc na nią spokojnie. – Ten czarodziej zabił dwanaście lat temu kilkunastu mugoli naraz, oraz zdradził swemu panu Lily i Jamesa, twego ojca chrzestnego, osierocając Harry’ego. Zabił również mojego przyjaciela, który go zatrzymał.
– Ojej… – westchnęła Rosemary, smutniejąc. Co za los, taki okrutny potwór wypuszczony… Nic dziwnego, że wszyscy się trzęsą, skoro zabił kilkunastu ludzi naraz! I do tego morderca Potterów…
Poczuła złość na myśl o Harrym, o tym, jak często acz nieśmiało mówił o tym, że żałuje, iż nigdy rodziców nie poznał. A teraz człowiek, który mu ich odebrał siłą, wyszedł z więzienia…
– Tak tylko mówią, Remusie! – prychnęła mama. Rosemary zmarszczyła brwi, widząc zmącenie.
– Meg, później… – rzekł spokojnie Remus i znów zwrócił się do Rosemary– Proszę.
I przywołał różdżką gazetę, leżącą na blacie kuchennym. „Prorok” podleciał do Rosemary i zerknęła na pierwszą stronę, na której było zdjęcie jakiegoś okropnie zapuszczonego łachmyty. Miał długie włosy i był strasznie chudy, spod matowej grzywy łypał ponuro na nią. Od razu widać było, jakim typem jest ten człowiek. Rosemary przeczytała artykuł, ale coś ją ukłuło.
– Dlaczego on się nazywa Black? – zapytała ochrypłym tonem. – Czy to coś…
Wtedy poczuła coś dziwnego i ciarki przebiegły jej po plecach. W kuchni panowała absolutna cisza, wszyscy wpatrzeni byli w nią wyczekująco. Black? To jakiś krewny? Zapewne dlatego wszyscy są tacy ponurzy. Bo ten menel ma z nimi jakieś rodzinne powiązania…
– Kim dla nas jest ten Syriusz Black? – zapytała ostro Rosemary. – Bo coś mi się wydaje, że…
– To twój ojciec, no przecież, no!… – warknął nagle Cosmo, poirytowany.
Rosemary poczuła, jakby spadała bardzo szybko windą w dół. To twój ojciec… Twój ojciec.
Z przerażeniem zerknęła na zdjęcie. Brudny, zawszony, kudłaty zbir. Kategoria najgorszych ludzi. A może zwierząt? Nie, zwierzęta są bardziej humanitarne…
– Nie – oznajmiła zdecydowanym tonem.
Wszyscy zerknęli na nią z napięciem.
– Nie chcę go. On nie jest moim ojcem, mój ojciec nie żyje…
– Żyje – odparła delikatnie mama. – Wasz ojciec nie zginął w walce. Mówiliśmy wam to, żebyście miały spokój, dzieci. Jednak Nicholas domyślił się sam.
– Jak mogliście mnie tak okłamywać?! – zachrypiała Rosemary, czując wściekłość.
Wujek i mama spuścili wzrok.
– Rosemary, posłuchaj… – zaczęła rodzicielka. – Może Remus uważa inaczej, ale ja sądzę, że wasz ojciec jest niewinny. Może i to sprzeczne z logiką, ale to wszystko tak skrajnie do niego nie pasuje, że według mnie NIEWOŻLIWE jest, by zabił kogokolwiek.
– Więc ci mugole i rodzice Harry’ego zginęli sami tak z siebie? – prychnęła z wściekłością.
– No właśnie, Meg! – poparł Rosemary wujek Remus. – A pamiętasz, co zostało z Petera?
– Remusie… – wyjaśniła cierpliwie mama. – Mieszkałam z Syriuszem i po prostu widziałam, co się dzieje. Że on umiera ze strachu o Lily i Jamesa! Znałeś go, pamiętasz, jacy byli dla niego drodzy! I pamiętam, jak tak samo broniłam cię przed nim, jak teraz jego przed tobą, gdy wysuwał podobnie absurdalne oskarżenia w twoją stronę! Był załamany, ale prędzej by umarł, niż się złamał do końca! Przecież zawsze taki był, a James był jego najbliższym przyjacielem, największym skarbem! I uwielbiał Harry’ego! Te zbrodnie do Syriusza w ogóle nie pasują, do jego natury, postanowień, przeszłości… Brzydził się czarną magią, bo była obecna w jego znienawidzonej rodzinie! Przecież doskonale zdajesz sobie sprawę, że się zupełnie od rodziny odciął! Właśnie dlatego, że popierali Voldemorta i czystą krew! Remusie, zrozum, ON SIĘ TYM BRZYDZIŁ!
Wujek Remus wyglądał przez chwilę na nieco skołowanego, a mama dokończyła:
– Wniosek jest prosty. Albo ktoś się pod Syriusza podszył, albo Syriusz oszalał i nie był świadom co robi, co bardziej go kwalifikuje do zamknięcia w Mungu aniżeli w Azkabanie.
Zaległa napięta cisza. Nicholas patrzył tępo w posadzkę kuchenną, zmęczony. Cosmo coś analizował, wujek westchnął.
– Mary Ann… Mnie też się to wydaje nieprawdopodobne, bo mogę sobie pochlebić, ale znałem Blacka nieco dłużej, niż ty…
– … i ślub też z nim brałeś?!
– Poczekaj! Znałem go trochę i to nie pasuje do niego, fakt. Ale były trupy, palec Petera, wszystkie dowody na to wskazują! Nie ma innej drogi!
Mama wypuściła nosem powietrze tak, jak to kilka minut temu zrobił Cosmo i zakryła ręką twarz.
– Czyli wszyscy jesteście przeciwko mnie, tak? Świetnie! – uśmiechnęła się sarkastycznie.
Nicholas nie odparł, wciąż mając minę, jakby ktoś umarł. Rosemary też nic nie powiedziała, kipiąc w środku z nienawiści do gościa, który pozbawił Harry’ego rodziców. Nie umiałaby tego wybaczyć.
– Ja ci wierzę, mamo.
Cosmo, niespodziewanie delikatnie, zerknął na rodzicielkę. W jego oczach była szczerość.
– Wiem, że tata nikogo nie zabił – powiedział stanowczo.
– Jak to: wiesz? – wytrzeszczył oczy Remus.
– Po prostu wiem. Nie umiem tego wyjaśnić, ale w jakiś sposób jestem o tym przekonany.


Patrzyłam na dzieci wyzywająco. Cosmo obserwował mnie, jeszcze niedawno wściekły i mściwy, teraz był po mojej stronie jako jedyny. Wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia, a ja odczułam falę wdzięczności do mojego młodszego syna. Nicholas obserwował z obojętnością swe buty, ukryty przed wściekłością i nienawiścią za swą barierą, którą wybudował w sobie już dawno. Udawało mu się niezwykle skutecznie, by spływało po nim, jak po kaczce woda. Teraz z pewnością też ukrył się przed emocjami we własnej głowie. Rosemary natomiast była załamana.
– Czuję się jak trędowata – powiedziała, wsparłszy brodę na dłoniach. – Czuję, że w moich żyłach płynie krew mordercy. Jestem taka… zła od środka. Gdyby mnie nie było, byłoby lepiej, morderca nie przedłużyłby swych genów…
– Co ty opowiadasz! – Remus objął ją jednym ramieniem. – To nie twoja wina, Rosemary. Nie obwiniaj się za to, kim był twój ojciec! Masz jeszcze mamę, wspaniałą kobietę!
– Remusie! Musisz ich nastawiać przeciwko Syriuszowi? – zapytałam.
– Nikt mnie nie nastawił przeciw ojcu, sam się nastawiłem! – objaśnił obrażonym tonem Nicholas, a Rosemary krzyknęła:
– Nie chcę go w swoim życiu! Nienawidzę go! I nie przez wujka, sama tak uważam!
Popatrzyłam z rozpaczą po moich dzieciach. Co robić?! Tylko Cosmo miał smutną, skruszoną minę, Rosemary kipiała żalem i wściekłością, Nicholas chłodną obojętnością. Byłam zmartwiona. Nie spodziewałam się tego ni trochę. Niby wiadomo było, że Nicholas jest zły na Syriusza, ale Rosemary nie miała powodu…
– Idę do pokoju. Chcę być sam przez moment – mruknął Cosmo, a jego rodzeństwo poszło w jego ślady i po chwili cała trójka opuściła kuchnię.
– Nie mówcie Sarze! Dla jej dobra! – pożegnał ich Remus. Nie odparli, ale chyba zrozumieli. Zostaliśmy sami, ja i mój bliźniak.
– I co teraz? – jęknęłam, załamując ręce. – To wszystko mnie przeraża… A ty nie jesteś po mojej stronie, Remusie, czuję się tak samotnie…
– Jestem! – Remus wstał, okrążył blat stołu i podszedł do mnie, chwyciwszy za dłonie. – Ale nie mogę przyklaskiwać ucieczce Blacka. Nie chcę się z tobą kłócić, Meg. Ty wiesz swoje, ja swoje. Czas pokaże, które się myliło.
– Co robimy, Remusie? Może tu się pojawić całe Ministerstwo! Przywleką aurorów i całą zgraję… Remusie, Sara nic nie wie, powiedzmy jej…
– Nie, nic nie powiemy – Remus westchnął i popatrzył na mnie. – Meg. Niewielkie są szanse, że Black pojawi się właśnie tu. Nawet nie wiesz, czy będzie was szukał, a co dopiero, czy wie, gdzie szukać… Przecież ostatnio mieszkaliście we Wiązowym Dworze, na pewno uda się tam najpierw. Myślę, że nie ma co panikować.
– Nie panikuję… – zamilkłam, myśląc o tym, jak przekopać się do męża wśród tego całego zgiełku i szumu. Byłoby świetnie go tu ukryć i podtuczyć, odchamić i wykurować po tym całym Azkabanie nadziewanym dementorami. Tylko… czy ktoś po tak długim czasie był w stanie być normalnym człowiekiem? Może dementorzy sprawili, że postradał zmysły?
Złapałam za kotka, rejestrując, że mruczy i miauczy tęsknie. A więc Syriusz myślał o mnie i chciał mnie widzieć. Nie mógł być szaleńcem, skoro miał tak klarowne potrzeby.
– Dla mnie to wciąż niewiarygodne… – Remus usiadł znów przy stole kuchennym, wstrząśnięty całą sytuacją. – Black zwiał z więzienia… Odezwał się po dwunastu latach.
– Co robimy teraz? – powtórzyłam któryś raz z kolei.
– Dostałem pracę od Dumbledore’a – rzekł Remus po namyśle wolno. – Będę nauczycielem obrony przed czarną magią w Hogwarcie.
– Och, Remusie! Nic mi nie mówiłeś! To świetnie!
– Wielka uprzejmość ze strony dyrektora. Dobrze wiesz, że nie mogę sobie znaleźć na dłużej żadnej dobrze płatnej pracy, bo nikt nie chce wilkołaka.
– Dobrze, że Dumbledore cię przygarnie. Odżyjesz nieco – uśmiechnęłam się słabo. – Zostanę tu sama… Już w ogóle oszaleję przez te miesiące, jeszcze jak Syriusz zwiał!
– Nie martw się, Meg! – Remus obdarzył mnie uspokajającym uśmiechem. – Taka jest kolej rzeczy, twe dzieci są duże i dzielne i spotkamy się na święta za pięć miesięcy! Będzie dobrze, zobaczysz! Postaram się ciebie czasem odwiedzać w wolnej chwili. Nie będziesz sama! Rany… praca w szkole…
– Musisz mieć oko na Nicholasa, Rosemary, Cosmo i Sarę. Wiesz, ze względu na to, że Syriusz uciekł może być im ciężko i będą chciały porozmawiać z kimś. Chroń ich…
– … oraz niedoszłą ofiarę mistrza naszego Syriuszka… – burknął Remus.
– Remusie! – fuknęłam. – Odrobinę szacunku dla mnie, proszę!
– Przepraszam, ponosi mnie wciąż. Zrozum, że jestem jednocześnie zszokowany, że ktoś, a konkretnie Łapa, uciekł z Azkabanu, a do tego zły, bo Łapa powinien siedzieć tam dalej…
– Remus!
Ukryłam twarz w dłoniach, nie będąc w stanie znieść już dłużej tych emocji. Czułam się tak, jakby cała depresja i cierpienie, niewypowiedziane cierpienie, które spadło na mnie na początku listopada roku osiemdziesiątego pierwszego, jakby to wszystko zło i smutek, rozpacz i tonięcie w czarnej, lepkiej mazi… miały się cofnąć i nigdy nie wrócić. Jakby to wszystko nigdy nie miało miejsca, nie miało sensu, jakby ktoś cofnął czas, klątwę i znów byłam sobą, Mary Ann z problemami i troskami, ale takimi zwykłymi, codziennymi, nie bezdenną otchłanią czarnej dziury, która zżerała mnie od środka swymi szkodliwymi toksynami. Ale to wisiało na włosku. Jeden fałszywy ruch Syriusza, jedna pomyłka i trafienie z powrotem za kratki, lub, co gorsza, śmierć i cały proces wracał na swoje miejsce…
Remus wyczuł chyba to, bo poczułam, jak objął mnie i przycisnął do piersi. Westchnął ciężko, gładząc moje włosy dłonią. Po chwili mruknął:
– Ale trzeba przyznać… Skubaniec z tego Syriusza…

Cosmo szedł schodami znacznie szybciej i gwałtowniej od reszty swego rodzeństwa. Wpadł do pokoju z impetem i rzucił się na łóżko. Po chwili obrócił się na plecy i zapatrzył w sufit.
Syriusz Black, nazywany mordercą i zdrajcą, to jego ojciec… To on sprawił, że Cosmo istniał, on go przewijał i karmił, bawił się z nim i czytał na dobranoc… A potem poszedł zabić tylu ludzi…?
Mama miała rację, tata musiał być niewinny. Cosmo zupełnie nie wiedział, czemu tak uważał, ale był pewny, że świat przeoczył jakiś szczegół. On sam po prostu czuł, że niemożliwe było, by jego ojciec był mordercą. W jego wyobrażeniach dawny Syriusz Black był ideałem ojca-bohatera, pierwowzorem męskości i autorytetem. Cosmo jego właśnie pragnął naśladować. Ilekroć ktoś mu mówił, że jest identyczny z wyglądu i zachowania jak tata, puszył się niczym paw. Ale… to się nie zmieniło, bo Cosmo wcale nie nienawidził ojca, ba, nawet go nie oskarżał. Jego ojciec po prostu NIE MÓGŁ być mordercą! I mama to wypowiedziała, a tym razem Cosmo pozwolił sobie zgodzić się z nią, nie z wujkiem. Skoro była jego żoną i go do tej pory kochała i broniła, to nie mogło być inaczej.
– Nigdy nie uwierzę, że jesteś mordercą! – wycedził do siebie. – Żaden mądry półgłów mi tego nie wmówi. Jesteś moim ojcem, za którym tęsknie i nie to, że wierzę… ja WIEM, że jesteś niewinny!
Wciąż zastanawiał się, skąd ta pewność, ale nie potrafił odpowiedzieć sobie na to pytanie. Ktoś lub coś zaszczepił w nim to przekonanie i po prostu tkwiło wewnątrz, zakorzenione głęboko.
Wstał i podszedł do okna, czując się wyjątkowo zmęczonym, chociaż wiedział, że powinno mu doskwierać raczej niekontrolowane ożywienie. Cóż, to chyba nie jest zbyt komfortowe, gdy całe Wyspy szukają twego niewinnego ojca, by go skazać na piekło od nowa. Cosmo chciał mu pomóc, jakoś go uratować, uchronić. Czy będzie ich szukał? Czy wie, że mieszkają na ulicy Vange Hill Drive w Basildon? Czy mama spróbuje za plecami wujka coś wykombinować i mężnie uchroni wychudłego męża od okropnego świata swą kobiecą klatą?
Pytania bez odpowiedzi mnożyły się w głowie Cosmo, gdy tak rozbijał się po swoim pokoju. Chciał coś robić, podjąć jakąś akcję, a musiał sterczeć tu, sflaczały, w tym beznadziejnym miasteczku, pozbawiony możliwości działania. Przez cały dzień nie wyszedł z pokoju.
Następnego dnia jego nastrój nieco się polepszył, bowiem trzynastolatka miał odwiedzić Draco. Cosmo posprzątał w pokoju poprzez ugniecenie za drzwiami szafy swojej sterty brudnych ubrań i zgarnięcie śmieci z podłogi pod łóżko. Syfu na biurku już nie tknął, bo skończyły mu się pomysły, gdzie by mógł tę pokaźną stertę upchnąć, skoro miejsca pod łóżkiem i w szafie były już zajęte przez śmieci i ubrania. Ostatecznie zignorował to, chociaż zaczął się poważnie zastanawiać, czy nie lepiej byłoby jednak blat uporządkować, w końcu mogła się pod tą stertą zawieruszyć jakaś kanapka sprzed miesiąca, już praktycznie żywa i nieomalże ruchoma, a może Draco swym delikatnym powonieniem arystokraty wyczuje tę nieszczęsną mikroplanetę, tętniącą życiem pod stertą ksiąg i innych głupot i będzie marszczył nosek i narzekał na swój ciężki żywot.
W oczekiwaniu na przyjaciela Cosmo czuł się nieco niepewnie. Draco na pewno wiedział, że jego ojciec zwiał z więzienia. A może nie skojarzy faktów? Powiedzieć mu czy nie? Jak zareaguje? Może już nie będzie się chciał z nim przyjaźnić…
Trzynastoletni Black siedział na łóżku, zupełnie zdenerwowany tym wszystkim. Wczorajszy dzień wywrócił jego życie do góry nogami tak, że teraz przypominało ów blat biurka, łącznie z chytrze przyczajoną gdzieś w tym syfie cuchnącą, spleśniałą kanapką.
– Kochanie…
Cosmo spojrzał bykiem na drzwi spod swej czarnej grzywki. Mama stała w wejściu, zatroskana. Chłopak nieco złagodniał na ten widok. Mama podeszła do niego i usiadła obok.
– Dziś przyjdzie tu Draco – rzekł beznamiętnie Cosmo.
Poczuł, że mama się nieco jakby spięła, ciut przestraszona.
– I… on tu wejdzie? Do naszego domu? – przełknęła ślinę.
– To mój przyjaciel – mruknął Cosmo, ale zrozumiał mamę. Dla niej wizyta Malfoya, wyjętego żywcem z dworku, była na pewno bardzo specyficzną sytuacją i z pewnością trudną.
– No… dobrze… Skoro ty uważasz, że jest to prawidłowe i ze wszystkim sobie poradzisz… – westchnęła mama. – Nie wiem tylko, czy zdajesz sobie sprawę z tego, synu, że ja i jego ojciec jesteśmy zaciekłymi wrogami.
– Jestem tego świadom – odparł chłodno Cosmo. – Ale Draco to nie jego ojciec.
– Mam nadzieję. Nawet nie wiem, jak mam się zachować…
– Naturalnie, mamo. Naturalnie.
Mama nic nie powiedziała, objęła go tylko ramieniem dla otuchy i blado się uśmiechnęła.
– Widzisz, tak to w życiu bywa… – westchnęła enigmatycznie, po czym cmoknęła go w czoło i wyszła. Cosmo widział, że jej oczy są wreszcie żywe, nie martwe, jak przez te wszystkie lata.
Wyglądał za okno dobrych parędziesiąt minut, gdy wreszcie na podjeździe pyknęło i pojawił się tam Draco, oczywiście ubrany w szaty „po domu”, czyli pyszną pelerynę i dopasowaną do tego pod spodem resztę odzienia, wszystko w czarno-srebrnych barwach. Obok niego stał jego skrzat domowy.
Cosmo zleciał na dół i otworzył drzwi.
– Hej! – przywitał się z Draco, po czym kucnął przed skrzatem i pomachał mu przyjaźnie - Hej!
Skrzat położył po sobie uszy, skonsternowany.
– Do domu, Smutek! – warknął rozkazująco Draco.
Skrzat kiwnął głową i deportował się. Cosmo uniósł brwi.
– Smutek? A co ze Zgredkiem?
– Ten przeklęty Potter go uwolnił. Mamy nowego. Skrzat to nie jest wcale taki wydatek! – oznajmił wyniośle Draco, po czym zlustrował dom Cosmo z lekkim niesmakiem.
– Chodź do mojego pokoju… – mruknął Cosmo i zaprowadził Draco do wnętrza swego mugolskiego, obciachowego domu, po obciachowych schodach, do obciachowego pokoju trzy razy mniejszego niż ich dormitorium Ślizgonów.
– Usiądziesz? – zapytał Cosmo, wskazując na łóżko. Draco spoczął dość dystyngowanie na krawędzi jego łóżka. Rozglądał się z lekkim niesmakiem pomieszanym z ciekawością.
– Wiem. Zupełna porażka – burknął Cosmo, wciskając ręce w kieszenie.
– Och… Nigdy nie byłem w takim miejscu. Wybacz, jestem dość zaskoczony, że mieszkasz właśnie tak.
– Przecież ci opowiadałem…
– Ale nie umiałem sobie tego wyobrazić. Teraz już widzę… – Draco rozglądał się i uniósł brwi. – Nie jest ci tu za ciasno? Cóż… mieszkanie w TYM STYLU… Może mieć też swoje plusy…
– Nie pitol, wiem, że chcesz mnie pocieszyć! – parsknął Cosmo.
– Nieprawda! – Draco się zaróżowił. – Uważam swój wielki dwór, który odziedziczę po rodzicach za szczyt cudowności, ale czasem czuję się tam…
Blondyn speszył się nieco i Cosmo postanowił nie naciskać. Czasami czuł, że pod tą skorupą nadętego paniczyka i kogoś absolutnie zachłyśniętego czystą arystokracją Draco skrywa osobę, która w gruncie rzeczy wolałaby mieszkać tak, jak on. I dlatego się z nim przyjaźnił.
Rozległo się pukanie do drzwi. Do środka zajrzała mama, bardzo speszona.
– Dzień dobry! – Draco już stał na nogach i ukłonił się nisko i sztywno jak kij, wpatrując w mamę z łaskawą godnością.
– D-dzień dobry… – rodzicielka śledziła ukłon Dracona ruchem głowy w dół, tak zszokowana, że Cosmo nie wytrzymał i odgiął się do tyłu, rycząc ze śmiechu. Skarciła go gniewnym zmarszczeniem brwi, po czym rzekła – Jakbyś był głodny, Draconie, to za chwilę przyniosę wam coś do jedzenia i świeży sok. Jest dość ciepło…
– Dobrze – Draco skłonił lekko głową.
Mama wycofała się, mrucząc coś do siebie prawie niedosłyszalnie. Cosmo zarechotał.
– O co ci chodzi? – prychnął Draco. – Czy twoja mama dobrze gotuje?
– Oj nie wiem, czy ktokolwiek jest w stanie utrafić w twe wyrafinowane gusta! – parsknął. – Skoro nawet narzekasz na uczty w Hogwarcie… A tak w ogóle, to coś się tak odpicował jak grobowiec Tutenchamona na otwarcie? Chciałeś podkreślić swój nieskazitelny status społeczny?
– Nie! – Draco się zarumienił. – Matka mi taki wybrała strój…
Zanim Cosmo zdążył sobie z Draco zrobić pośmiewisko, do jego pokoju wleciał okrągły talerz ze smakowitymi kanapeczkami i drugi z ulubionym plackiem truskawkowym Cosmo, oraz dwie szklanki i dzbanek soku pomarańczowego.
– Smacznego, chłopcy! – rzekła mama i jej czerwony policzek, wystający zza uchylonych drzwi zniknął bezpowrotnie. Draco i Cosmo zjedli kanapki i ciasto z początku w milczeniu.
– Dobre to jest… Skrzaty gotują nieco inaczej… – mruknął Draco łaskawie.
– Ja uwielbiam ten placek mamy… – westchnął z ukontentowaniem Cosmo.
– Widać! – parsknął Draco, obserwując buzię przyjaciela, całą w okruszkach, truskawkach, galaretce, kremie budyniowym i bitej śmietanie. – Ej, czy to nie twój stary nawiał z Azkabanu?
Cosmo zakrztusił się truskawką po tak nagłym pytaniu. Odkaszlnął, a złośliwy owoc wyleciał malowniczo z jego gardła, zrobił łuk w powietrzu i pacnął w ścianę, zjeżdżając powoli po niej w dół i ginąc w stercie na biurku, pozostawiając po sobie na ścianie smugę śmietany, okruchów i śliny. Draco zemdliło, a Cosmo wyszczerzył zęby, po czym odparł chytrze:
– Mówiłem ci, że mój ojciec nie żyje.
– No wiem, ale ten gość jest z tobą spokrewniony… – mruknął Draco. – Pytałem ojca. To kuzyn mojej matki. Wydawało mi się, że twój ojciec, a jak nie, to nie jesteśmy kuzynami!
– Jesteśmy, to mój tata, wkręcam cię… – westchnął Cosmo. – Mnie też wkręcali od samego początku. No, ale już wiem, że mój ojciec żyje i ma się hmm… żywo.
– Musisz się nieźle stresować. Wszyscy sądzą, że twój stary to morderca i go zabiją…
– No, jestem zestresowany. Ale wierzę, że tata jest niewinny.
Na Draco nie zrobiło to większego wrażenia. Po wypiciu soku mruknął jedynie:
– Coś w tym jest. Matka mówiła, że Black był wyklęty z rodziny. Że się odwrócił od tradycji i stanął po stronie Dumbledore’a. Po stronie szlam i szumowin. Że był przeciwko Czarnemu Panu. Może był jego szpiegiem i nikt o tym nie wiedział? Ale moja rodzina uważa, że coś tu śmierdzi, bo twój stary nie był z ich opcji, tylko przeciw. Nikt z nich nie przypuszczał, że on mógłby być szpiegiem. No, ale to przecież możliwe, nie? Może znormalniał i w ostatniej chwili się nawrócił ku Czarnemu Panu… Nawet nie wiem, czy się denerwować, że jest na wolności, czy nie…
Draco wzruszył ramionami i upił soku pomarańczowego.
– Czyli myślisz, że mój tata mógł być niewinny? – Cosmo zabłyszczały orzechowe oczy.
– To możliwe, jak ci mówiłem, nie pasuje moim rodzicom do grona popleczników. Ale może był zaufanym szpiegiem. Ale w budzie nam nic nie grozi, więc mi to zwisa.
Draco znów zajął się sokiem, oblizując się ze smakiem, a Cosmo zamyślił się. Słowa Dracona, bądź co bądź, wszystko potwierdzały. Ojciec nie pasował poplecznikom do ich grona…


Od paru dni w domu atmosfera była bardzo dziwna. Sara czuła, że coś się dzieje, bo wszyscy chodzili dość podminowani i źli, ale mama wyglądała na niezwykle ożywioną… Sara żałowała, że nie odziedziczyła po niej umiejętności, która, według niej, była najbardziej przydatna - czytania w myślach (których i tak mama nigdy nie używała).
Wakacje mijały jej zwyczajnie. Raz było gorąco i wtedy szła ze Stanleyem do parku lub na basen, a gdy padało, to siedzieli w którymś z domów i grali w gry. Stanley wolał tą drugą opcję, bowiem bał się jakiegoś mordercy, który zwiał skądś tam i Sara często się z niego śmiała („Co, naprawdę uważasz, że zaczaił się na ciebie pod wodą na pływalni i czyha, aż jakiś Stanley wskoczy wreszcie do wody?”). Sara dużo czasu też spędzała z mamą i wujkiem, ale i z rodzeństwem. Jednak dostrzegała fakt, że jej rodzeństwo było starsze i miało za sobą już trochę nauki w Szkole Magii i Czarodziejstwa, więc oczywiste było, że będą mieli też inne zajęcia. Nicholas dużo siedział przy rowerze i majstrował, przesiadywał też zamknięty w swym pokoju. Czasem Sara przychodziła do niego, by nieco poczulić się do starszego brata, którego uwielbiała, a on znajdywał dla niej czas, ale zawsze był troszkę nieobecny. Cosmo włóczył się po okolicy, spotykał ze swoim przyjacielem ze szkoły, puszczał muzykę na cały regulator i ślęczał w pokoju, odcinając się najbardziej z całej rodziny. Rosemary dużo przesiadywała z Wandą, czasem biła z okolicznymi chuliganami, przynosząc do domu śliwy pod oczami i wybite zęby, ale też się jakby wycofała.
Wieczór dwudziestego czwartego lipca okazał się ważny dla Sary, bowiem wtedy, gdy leżała na łóżku do góry brzuchem, obżarta własnym tortem urodzinowym, i gdy zastanawiała się z obawą, dlaczego do tej pory nie wezwano jej do nauki w Hogwarcie, do pokoju przez otwarte okno wleciała sowa. Sara zerwała się na równe nogi i łapczywie rozdarła kopertę. Szybko przeczytała list i wybiegła z pokoju cicho.
– Mamo! – oznajmiła uroczyście i z powagą, gdy tylko wpadła na rodzicielkę w salonie. – Dostałam list z Hogwartu. Popatrz!
Mama zrobiła dziwną minę, po czym… zalała się łzami i przytuliła speszoną, ale uradowaną Sarę.
– Och, moje małe maleństwo! – płakała mama. – Jeszcze tak niedawno takie malutkie, w wózeczku leżało i kwiliło, a teraz idzie do Hogwartu… I co ja tu pocznę, zupełnie sama?
– A wujek? No tak, przecież on będzie nas uczył… Fajnie! – ucieszyła się Sara.
– To niewiarygodne. – mama wzięła w dłonie drobną, bladą buzię Sary. – Moje najmłodsze dziecko idzie do Hogwartu… Czuję, że się starzeję… Ale jutro pójdziemy na Pokątną, dobrze?
– Och! Super! – ucieszyła się Sara.
– No, gratuluję! – wujek właśnie wszedł do salonu, uśmiechnięty od ucha do ucha. Potargał rudo-czarne kosmyki Sary. – Usłyszałem wszystko. Hogwart to wspaniałe miejsce i też tam pojadę!
Odtańczył jakiś taniec pawiana, a Sara i mama ryknęły śmiechem.
– Zupełnie, jak James… – powiedziała mama.
– Bo to jego projekt – uśmiechnął się wujek Remus. – Nazywał to Super-Duper-Radosnym-Na-Wszystkie-Okazje-Trzepotem-Pupci-Hej-W-Kosmos.
Sara nie mogła spać tej nocy za wiele. Świadomość, że wkrótce wyruszy do szkoły, by poznać przyjaciół i to wszystko, o czym mówili bracia, siostra, mama i wujek, była zbyt podniecająca. Ale i noc w końcu minęła, a po śniadaniu i przygotowaniu się wreszcie całą wielką gromadą, bez wujka Remusa, stanęli na Pokątnej.
– Mamo… – jęknął automatycznie Nicholas.
– Nie – odparła, nie mniej automatycznie mama.
– Sam se kupię… – burknął czternastolatek i położył uszy po sobie. Sara wiedziała, że marzył o jakimś niesamowitym kociołku. Zawsze ich wejście na Pokątną otwierał ten dialog. Krótkie „Mamo” i jeszcze krótsze „Nie”.
– Najpierw różdżka! – jęknęła Sara.
– Dobrze. Chcecie iść z nami, czy pójdziecie do Esów i Floresów?
Czternastolatek i dwójka trzynastolatków burknęła coś o pójściu w swoją stronę. Sara i mama udały się zatem do Ollivandera. Sara z zachwytem, ale i dozą nieśmiałości, otworzyła drzwi sklepowe, a dzwoneczek zadźwięczał. Wewnątrz unosił się kurz, a w pudełkach na ścianach spoczywały setki różdżek i jedna w tym tłumie czekała na Sarę, nie wiadomo od kiedy… Ale już wkrótce miała zostać wyswobodzona z czterech ścian, pokochana, wyruszyć w wielki świat.
Pan Ollivander, który chwilę potem wyszedł z zaplecza, przywitał je kurtuazyjnie, a Sara zamknęła się w sobie. Nie lubiła ludzi, którzy tak wwiercali się w oczy swymi własnymi, a duże, przenikliwe oczy staruszka bardzo ją onieśmieliły.
– Hmm… – mruknął do siebie, wyciągając podłużne pudełko. – Może spróbujmy tego, panno Black… Głóg i pióro feniksa, czternaście cali. Dość giętka.
Wręczył jej różdżkę, a ona z bijącym sercem ją chwyciła. Okazało się, że nie ta była jej pisana i musiała wrócić do swego pudełka, by przez następne lata czekać na właściciela. Trochę przykre…
– A może ta? Cis, róg jednorożca, siedem cali. Wyśmienita do transmutacji!
Różdżka tym razem wywołała u Sary niesamowite uczucie, ale zanim zdążyła się zastanowić, już Ollivander wyrwał jej patyk z ręki i pakował do pudełka, mówiąc śpiewnie:
– Dość niezwykłe, zwykle to zajmuje więcej czasu… Przy drugiej różdżce, ale to bardzo dobrze… Oby ci dobrze służyła, drogie dziecko. To krótka i delikatna różdżka, ale wyrafinowana. Zrobisz z niej solidny użytek… A, pani Black… Jak tam samopoczucie po wydarzeniach, byli już u pani strażnicy?
Mama posłała Sarze spłoszone spojrzenie, a jedenastolatka zerkała to na Ollivandera to na mamę, wyraźnie skonfundowana. Wydarzenia? Strażnicy?
– Yyy… Saro, mogłabyś poczekać przed sklepem? – poprosiła mama. – Chcę zamienić słówko z panem Ollivanderem! Masz i trzymaj. Ile płacę?
Sara westchnęła z rozczarowaniem, ale zaraz dostała swą kochaną różdżkę, więc pocieszona wyszła na zewnątrz i przez wystawę przyglądała się mamie, zachodząc w głowę, o co chodzi. Chwilę potem zauważyła na szybie plakat, informujący o zbiegu.
– Syriusz Black… – wyszeptała do siebie. – Jak mój braciszek, he!
I przyjrzała się twarzy zbiegłego mordercy. To o nim tyle rozprawiał Stanley. Dobrze, że miała jechać do Hogwartu, który był strzeżony! Ale… co z mamą? Będzie tu sama i bezbronna…


Rosemary dźwigała niewielkie zakupy do szkoły. Odłączyła się od braci, wybierając samotny spacer po Pokątnej. Wszędzie widziała twarze ojca, mordercy i typa godnego bolesnej śmierci.
Poczuła gniew i odgarnęła z mocą rude loki z czoła. Była wściekła i poczuła, że jest winna całemu światu jakiegoś odpokutowania za to, czyją córką jest. A Harry, Ron i Hermiona? Co powiedzą?
– Hej! Rosemary!
Niechętnie odwróciła się w kierunku lodziarni Fortescue. Tak, jej przyjaciele siedzieli przy stoliku. Przez chwilę miała ochotę wykonać kroki ewakuacyjne, ale westchnęła i ze zbolałą miną zbliżyła się do stolika. Miała nieodparte wrażenie, że zarazi ich jakąś zakaźną, parszywą chorobą.
Chłopcy wyrośli, Hermiona była opalona. Żadne z nich nie miało miny, jakby zawalił im się cały świat i wszystko, co szanowali i kochali. Nawet nie byli przestraszeni.
– Coś się stało? – brązowe oczy Hermiony natychmiast się rozszerzyły, gdy tylko Rosemary podeszła bliżej. – Nie wyglądasz zbyt dobrze…
– Może zemdliło ją na widok tego. – Ron wskazał na opasłe torby, wypchane po brzegi książkami. – Na samą myśl o twym pękającym w szwach planie, Hermiono, mdli człowieka.
– Ha ha, bardzo śmieszne! – orzekła Hermiona obrażonym tonem, zaplatając ręce na piersi.
– Szliśmy właśnie do Magicznej Menażerii – wyjaśnił Rosemary Harry. Trzynastoletnią pannę Black nawiedziło coś dziwnego, gdy patrzyła w jego zielone oczy. Skoro był podobny do Jamesa Pottera, a ona do Syriusza Blacka, dwóch przyjaciół… Jak bardzo przypominali teraz ojców, rozmawiających razem przed laty? A potem Black zniszczył Pottera… Czy Rosemary kiedykolwiek mogłaby zabić kogokolwiek, na przykład Harry’ego? Czy geny mordercy się dziedziczy?
– Rosemary? – zapytał Harry. – Co jest?
– Kłótnia z matką – skłamała naprędce, otrząsając się niecierpliwie. – Idźmy do Menażerii.
Wstali więc i wyszli z ogródka lodziarni.
– Parszywek źle się czuje – Ron podetknął pod nos Rosemary swego szczura. – Biedak, nie najlepiej zniósł mój wyjazd do Egiptu…
– Widziałam cię w gazecie – rzekła cicho panna Black. – Gratulacje… Ja siedziałam w domu.
– To dlatego jesteś taka ponura? – zagadnęła Hermiona z troską.
– Ponura? – Rosemary uniosła brew leniwie.
– Och, daj spokój! – zawołała Hermiona. – Przecież widzimy, że coś nie gra!
– Słyszeliście o zbiegłym mordercy? – zapytała zamiast tego Rosemary, pociągając nosem.
– Och, tak… – Ron spoważniał i wzdrygnął się. – Niech skonam, nie złapią go tak łatwo… Nikomu jeszcze nie udało się nawiać, a on to zrobił… Niezły musi być z niego twardziel…
I rozejrzał się nieco niespokojnie po ulicy sprawdzając, czy głowa Blacka przypadkiem nie wystaje z kosza na śmieci. Hermiona zerknęła na Rosemary dziwnie.
– Co o tym sądzisz? – spytała ją.
– Co mam sądzić? – wzruszyła ramionami Rosemary. – Morderca zwiał i niech go złapią. Po to mają aurorów. Wiele nie trzeba tu filozofii.
– Skoro szuka go całe Ministerstwo Magii – dodał Harry, wciskając dłonie w kieszenie. – Na pewno wkrótce go złapią. Założyłbym się, że po powrocie do Hogwartu przeczytamy o tym w gazecie.
– No pewnie – mruknęła Rosemary, czują delikatną ulgę na myśl o tym.
– Zmieńmy temat, co? – poprosił Ron. – Harry, widziałeś Błyskawicę? Czad!
– Stary, byłem bliski wydania całych swych pieniędzy! Ale mam przecież Nimbusa…
Rosemary z ulgą wycofała się w ciszę, szczęśliwa, że przyjaciele nie drążą tematu jej ojca. Zrelaksowana słuchała ich rozmowy o miotłach. Tylko Hermiona przypatrywała jej się wciąż dziwnie.


Zbliżał się wyjazd do Hogwartu. Każdy dzień był teraz dla Sary problematyczny, bo trwał nieznośnie długo. Czasem po prostu leżała z Zezolkiem na brzuchu i przewracała różdżkę w dłoniach, przyglądając jej się dokładnie i czekając, aż godzina za godziną miną.
Przedostatniego dnia przed pierwszym września, w poniedziałkowy wieczór, zeszła na dół, by napić się kakao. Z salonu wyjrzała mama, nieco przygaszona.
– Och, kochanie, miałam cię wołać. Agatha siedzi i pytała, jak się czujesz. Chcesz się przywitać?
Sara nie czuła desperackiej potrzeby witania się z panią Route, ale uznała, że może i byłoby grzeczniej, więc weszła do salonu. Pani Agatha uśmiechnęła się do niej swym zwykle przywdziewanym uśmiechem, ale Sara nie odparła tym samym, próbując naprędce przełknąć kakao.
– Witaj, drogie dziecko! – wyszczerzyła się Agatha Route. – Wyglądasz jakoś lepiej, niż ostatnio… Denerwujesz się szkołą? Zaczynasz gimnazjum już w środę!
Sara wzruszyła tylko ramionami, na co Agatha perliście się zaśmiała.
– Pierwszy raz do szkoły, co? Nie rozumiem, Mary Ann, jak to jest, że nie posłaliście dzieci nigdy do szkoły… Dziewczynka ma już jedenaście lat, od sześciu powinna zajmować szkolną ławkę! Teraz może być jej dość trudno!
– Sami chcieliśmy wychować nasze dzieci w domu – wyjaśniła mama, zajmując fotel. – To zdrowe. A teraz wyjedzie do szkoły z internatem na północ, więc się na pewno przyzwyczai.
– Sary tu nie będzie? – pani Route wyglądała na niepocieszoną. – No trudno. Sugerowałam ci wielokrotnie, że Basildon Upper Academy jest dobrym pomysłem. Mój Stan tam chodzi. To tak blisko, dosłownie parę chwil… Byliby razem w szkole i nie martwiłabyś się o córkę.
– Och, no nie wiem…
Sara, pijąc kakao i przyglądając się konwersacji, przelękła się. A jak mama zmieni zdanie, by mieć ją blisko i będzie musiała iść do Basildon Upper Academy? Nie, tego by nie zrobiła…
– Stanleyowi będzie tu bardzo źle bez ciebie… – uśmiechnęła się chytrze pani Route i upiła nieco z filiżanki. – A tak właściwie, to mój syn dobrze cię traktuje? Bezpiecznie się czujesz?
– O tak, proszę pani – odparła Sara gorliwie. – Bardzo go lubię i będzie mi go brakować!
– Ale może to i dobrze? – popatrzyła na mamę pani Route, jakby Sary nie dosłyszała. – Kiedy będziesz co roku wracać, moje dziecko, coraz ładniejsza i lepiej wykształcona… Może, gdy tak z tobą przebywa ten mój syn, to nie będzie tego dostrzegał, a jak cię spotka po kilkumiesięcznej rozłące…
Sara poczuła, że Route wchodzi na niebezpieczny, popękany lód. Mama zrobiła się czerwona ze wstydu i prawie wsadziła nos do swej filiżanki. Ale Sara odparła:
– Ja bardzo lubię Stanleya i chciałabym zobaczyć, jak się zmienia.
– To bardzo dobrze! – ucieszyła się pani Route. – A teraz ci się podoba? Miałaś kiedyś chłopca?
– Mam dopiero jedenaście lat – speszyła się Sara, ale nerwowo zachichotała.
– To przecież nie jesteś taka malutka! Zobaczysz, jak szybko chłopcy zawrócą ci w głowie… – pani Route puściła do niej oko. – Już za chwilę dosłownie! Ale pamiętaj w tamtej szkole, że mój Stanley czeka na ciebie i tęskni za tobą! Zapewniam cię, że niewielu chłopców jest tak dobrze ułożonych, tak inteligentnych i dobrze wychowanych, co mój Stanley!
Mama nieznacznie westchnęła, znużona, ale prawie podskoczyła, bo Sara spytała spokojnie:
– Pani po prostu chce mi wcisnąć Stanleya za wszelką cenę?
– Saro! – oburzyła się mama, purpurowiejąc.
– Och… – pani Route nieco się zmieszała, a potem odparła bez żadnych ogródek – Tak.
Sara wybuchnęła śmiechem, tak rzadkim, bo szczerość pani Route rozbawiła ją skutecznie.
– Mi to nie przeszkadza – stwierdziła w końcu i wzruszyła ramionami. – Może z nim będę.
Pani Route i mama naraz wytrzeszczyły oczy.
– Ależ Saro! – przeraziła się mama. – Nikt cię nie zmusza, nie musisz…
– Mamo, ja powiedziałam tylko, że może z nim będę – wytłumaczyła cierpliwie. – Bardzo go lubię i nikt nigdy nie był dla mnie tak bliski, poza tobą. Czasem sobie myślę, że mogłabym być jego żoną.
– Och, to takie romantyczne, takie cudowne! – ucieszyła się pani Route tak intensywnie, że wylała na siebie zawartość filiżanki. Nie przejęła się tym zbytnio i szczebiotała – Mój Stanley na pewno też by tak pomyślał, nawet, jak o tym nie wie! Od początku twierdzę, że jesteście sobie przeznaczeni!
– Ale chyba nie chcesz czegoś deklarować? – spytała mama z lekką nutą paniki w głosie.
– Och, nie psuj zabawy! – ofuknęła ją pani Route. – Jakbyśmy zaręczyły jedenastolatkę z piętnastolatkiem, co za wspaniała historia! I oni by teraz się edukowali, oddaleni od siebie o lata świetlne, a potem łączą się w pocałunku prawdziwej miłości jako dorośli ludzie! Fenomen!
– Może być – wzruszyła ramionami Sara. Rzeczywiście, brzmiało kusząco. – Zgadzam się.
I wypiła łyk kakao. Pani Route wrzasnęła z ekstazy:
– Naprawdę?! Och, co za mądre dziecko, dostrzec w tak młodym wieku potencjał w moim pierworodnym! Porozmawiam z nim dziś po powrocie! Cóż za niesamowita historia!
– Na pewno będzie zachwycony – mruknęła mama sardonicznie. – Piętnastolatek, uwiązany już widmem węzła małżeńskiego. Może byś najpierw z nim to ustaliła, co?
– Och, daj spokój, Stanley się zgodzi! – machnęła ręką Agatha, po czym poleciała do toalety, by wytrzeć z koszuli herbatę.
– Saro, masz dopiero jedenaście lat! – syknęła mama. – Zdajesz sobie sprawę, na co się piszesz? Rozumiesz w ogóle instytucję małżeństwa?
– Spokojnie, mamo! Przecież bardzo lubię Stanleya i przy nikim się tak dobrze nie czuję!
– Ale to nie wszystko! Czy na pewno teraz chcesz sobie odgradzać możliwość wyboru w przyszłości? Nie sądzisz, że w Hogwarcie możesz poznać prawdziwą miłość?
– Ale ty zostałaś wyswatana odgórnie – zwróciła uwagę Sara.
– Miałam już siedemnaście lat!
– To nie ma znaczenia, wyswatana to wyswatana! – burknęła Sara. – A ja lubię Stanleya i chcę, by był ze mną już na zawsze. Będę za nim tęsknić prawie tak mocno jak za tobą!
I upiła kakao do końca, widząc oczami wyobraźni siebie i Stanleya na ślubnym kobiercu.


cd dalej

[ 56 komentarze ]


 
99 cd
Dodała Mary Ann Lupin Piątek, 26 Lipca, 2013, 13:55

***

Przybyli na peron za dziesięć jedenasta.
– Chodź, Saro. – Nicholas pociągnął młodsza siostrę za rękę ku wagonom. Wyglądała na wystraszoną.
– Nicholas… Bardzo się boję…
– Nie martw się. Poza beznadziejnym towarzystwem, zimnem, duchami, Filchem i Snapem nic ci nie grozi – uśmiechnął się Nicholas, szczerząc beztrosko zęby. – Powaga.
Pokuśtykał, ciągnąc za sobą rzeczy swoje i Sary. Mała trzymała się blisko, rozglądając się na boki gorączkowo. Dotarli wszyscy, całą rodziną na peron 9 i ¾. Mama westchnęła.
– No, to zostaję w domu zupełnie sama… – mruknęła.
– Wcale mnie to nie zachwyca – wujek Remus zrobił kwaśną minę.
– Zazdroszczę ci, Remusie. Możesz wrócić do Hogwartu…
Nicholas bacznie obserwował opiekunów. Wujek, zmęczony i wychudzony człowiek, i mama, bladolica kobieta, w której ostatnio zaszły dziwne zmiany. Niby to nic, ale spojrzenie miała jakieś żywsze…
Czternastolatek prychnął i położył wilcze uszy po sobie. Zaczął się rozglądać za Tamarą, ale jego uwagę przykuło coś innego.
– Cześć, Nick – to Cho, mijająca go i uśmiechająca się nieśmiało.
– Cześć – odparł sztywno, a po długiej szyi przespacerowała speszona grdyka. Cosmo parsknął, a gdy Krukonka odeszła, ryknął rubasznym śmiechem.
– Nick, czyżby ci się spodobała ta Azjatka? Nie pomyślałbym, że lubisz chińszczyznę!
I znowu zaryczał śmiechem.
– Jesteś zabawny jak szklanka wody – odparł ze spokojną pogardą Nicholas trzynastolatkowi i zagapił się z zafascynowaniem na niesamowite dziś niebo, zapominając o Cosmo, Cho i Tamarze.
– Hej. A, tu jesteś! Siedzę i czekam!
To Tamara przybiegła i niezręcznie go przytuliła na powitanie. Nicholas zerknął na nią z góry. Była już prawie niższa o głowę. Wciąż miała zabawne, czekoladowe włosy, obcięte na chłopaka i sterczące na wszystkie strony, drobną, trójkątną buzię i szczupłą budowę ciała, ale bardziej rozrosła się w biodrach. Przypominała gruszkę. Drobną, jak na gruszki, gruszkę.
– Mam gruszki w syropie! – wykrzyknął do niej Nicholas z entuzjazmem. – Właśnie sobie przypomniałem.
– Ech, a ty zawsze w swym świecie… Co masz taki gruby głos?
– E? Normalny jest – Nicholas uniósł brew.
– No, Nicholas! – mama przytuliła go mocno. – Ucz się w tym roku lepiej, synu, i pisz do mnie, bo mi smutno teraz będzie…
Nicholas kiwnął i objął mamę mocno. Dopiero teraz, w obliczu rozstania uderzył go strach: co będzie w szkole? Czy ludzie, którzy z niego szydzili, powiążą nazwisko zbiegłego mordercy z jego? Mama pewnie będzie szkalowana w pracy…
On i Tamara wskoczyli do pociągu. Tamara zaprowadziła go do swego przedziału, gdzie ustawił Chandrę i kufer.
– Tęskniłam za szkołą – opadła na siedzenie. – A ty?
– Ja tęsknię za domem – mruknął Nicholas.
– Hmm… Twoja mała siostra idzie do szkoły. Widziałam.
– Tak. Mam nadzieję, że nie trafi do Slytherinu.
– Ej, no co ty! – Tamara uchyliła okno, gdy pociąg ruszył.
– Nie przesadzam. Jej chytra złośliwość jest czasem taka adekwatna… Ale nie, mam do niej słabość, więc to nie na mnie się skupia jej ciemna strona mocy. Skoro Cosmo mógł trafić do Slytherinu, to dlaczego nie Sara? Moi przodkowie byli w Slytherinie.
– Blackowie? – zagadnęła i kiwnęła głową Tamara. Zamyśliła się.
Za oknami przewijały się miasta i oświetlone złocistym słońcem zielone pastwiska, na których pasły się krowy, a to wszystko okrywał delikatny, ale godny respektu ciężar lazurowego nieba. Białe chmury kłęby się za cienkimi liniami wysokiego napięcia. Nicholas patrzył na to w zdumieniu i oczarowaniu. Lubił patrzeć na biegnące z nim linie, marzyła mu się podróż po nich. Mógłby wsiąść na jakąś deskę na kółkach, taką, jak dzieciaki mają w Gloucester Park i jechać hen, po tych sznurach!…
Pociąg przecinał równiny i mijał pagórki. Panowała od kilkudziesięciu minut cisza, a za oknami niebo zmieniło kolor na ciemny, ołowiany. Nicholas wsłuchiwał się w odgłosy pędzącego pociągu i wciąż myślał o ojcu. Zerkał co jakiś czas na Tamarę, która czytała „Proroka Codziennego”. Z pierwszej strony łypał w jego kierunku własny ojciec, obszarpany i brudny, a Nicholas tak mu wtórował, jakby właśnie po raz pierwszy usłyszał od niego: „I co, matole? Po raz sześćdziesiąty ósmy nie odrobiłeś pracy domowej. Snape mi się skarżył”. Swoją drogą, tak napuścić zbiegłego ojca-mordercę na tego nietoperza… To by była iście epicka ojcowska interwencja.
– Co tak patrzysz na tę gazetę? – zagadnęła Tamara.
– Ćwiczę silną wolę. Może stanie w ogniu…?
– Spaliłbyś gazetę, którą ja trzymam…? – uniosła brwi.
– Nie, żartuję przecież…
Tamara podążyła za jego wzrokiem i zerknęła na pierwszą stronę.
– Mówili o nim w telewizji – zwróciła uwagę. – Powiedzieli, że jest potwornie groźny…
– Całe Wyspy go szukają – przytaknął Nicholas beznamiętnie.
– Czy ty i on jesteście jakoś spokrewnieni?
Nicholas na nią tak popatrzył, że natychmiast dodała.
– Bo macie takie samo nazwisko. To znaczy…
– Zbieżność nazwisk przypadkowa – odparł lodowato czternastolatek.
– Boisz się?
Nicholas popatrzył na Tamarę pytająco.
– Nie – odparł hardo. – Po co mu jakiś Hogwart? Boję się o mamę. Hmm. SZCZEGÓLNIE.
Zaległa cisza, a pociąg pędził dalej. Przez ciężkie ołowiane chmury zrobiło się naprawdę ciemno. Co jakiś czas przechodzili uczniowie, niekiedy w szatach.
Podróż bardzo dłużyła się Nicholasowi. Dziwny ciężar w piersi nie zelżał. Cały czas ciążyła mu myśl, że jego ojciec wyszedł jednak z więzienia. Że żyje i szuka go cała Wielka Brytania. Kim jest? Szaleńcem, czy człowiekiem wyjątkowo zdrowo myślącym? Czy jest niebezpieczny dla mamy i swoich dzieci? Czy zostanie złapany? A może wpierw jakimś cudem dojdzie do spotkania?
Nicholas hardo zacisnął zęby. Nienawidził ojca i tak naprawdę wisiało mu, czy go złapią czy też nie. Nawet by się ucieszył, gdyby go wreszcie dorwano.
Pociąg nagle zaczął gwałtownie zwalniać.
– Co to? – zdziwiła się Tamara. – To już? Chyba za wcześnie!
– To dlaczego stajemy? – wymienili czujne, zaniepokojone spojrzenia.
Nagle pociąg gwałtownie zahamował. Nicholas i Tamara poderwali się, skupiając blisko okna, gdy już stanął. Zgasły wszystkie światła.


Sara wciągnęła powietrze, sztywniejąc. Wbiła się w fotel, nasłuchując. Po pociągu rozlegały się krzyki zdziwienia i szum, co przypominało ul. Było idealnie ciemno i wszyscy w przedziale zamilkli, zbyt przestraszeni, by się odezwać.
Zrobiło się nagle bardzo zimno.
– Co się dzieje?! – pisnęła jakaś dziewczynka, która do tej pory się nie odzywała i siedziała wciśnięta w kąt. Obok ich przedziału przebiegło parę osób i Sara wyczuła jakąś panikę, która przygniatała i dusiła ją. Przez jej niekontrolowaną telekinezę poszła w drobny mak butelka soku, stojąca pod oknem. Wszyscy podskoczyli, gdy szkło rozprysło się na kawałki, sok natomiast pokrył makabrycznie szybę, strasząc czernią na tle jaśniejącego światła za szkłem.
W tym momencie szyby od korytarza skuł mróz. Para srebrzyła się w ciemności. Chłopiec siedzący przed Sarą dostał drgawek. W wejściu stanęła wysoka postać i wciągnęła chrapliwie powietrze. Sara czuła się tak straszliwie, że nawet nie wiedziała, kiedy łzy rozpaczy zwilżyły jej policzki. Poczuła, jakby jej czarno-ruda głowa płonęła. Nie wiedzieć czemu, ale nagle wstrząsnęło nią wspomnienie z tartaku, czy czym to miejsce było. Meduza. I tylko oni, Nicholas, ona i… Syriusz…
Zatrzęsła się z zimna, ale postać wycofała się i poszła dalej. Panowała cisza i nikt nie ważył się ruszyć czy oddychać głośniej. Chłopiec przed Sarą wciąż dygotał, jakby dostał ataku jakiejś choroby. Sara była tak sztywna, że czuła, iż ma problem z zaczerpnięciem powietrza.
Nie umiała powiedzieć, ile to musiało trwać. W każdym razie nie było wątpliwości, że wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy wreszcie zapłonęło światło. Sara rozejrzała się ze strachem po twarzach siedzących z nią dzieciaków. Chłopiec przed nią upadł na ziemię, skulił się i trząsł epileptycznie. Wszyscy patrzyli na niego z zakłopotaniem. Dostał jakichś dziwnych drgawek. Sara, widząc, że nikt nie kwapi się, by mu pomóc, zerwała się i wypadła na korytarz, czując na całym ciele zimny pot.
– Wujku! – krzyknęła, widząc zmierzającego w jej kierunku opiekuna. Przystanął, przyglądając jej się.
– Wszystko gra? – spytał z troską.
– Tak, ale ten chłopiec… – wskazała na swój przedział.
– Dobrze, że szedłem właśnie do maszynisty… Co się dzieje?
Sara i wujek Remus wskoczyli do przedziału, skutecznie przykuwając uwagę przerażonych pasażerów. Chłopiec wciąż wyglądał bardzo źle. Wujek klęknął przy nim, szepcząc coś i stukając go różdżką. Po chwili chłopiec usiadł z trudem.
– Jak się czujesz? – spytał wujek.
– N-nie w-wiem… – zająknął się, odgarniając złote kosmyki z mokrego czoła.
– Spokojnie, już dobrze… Masz… Jak się nazywasz?
– Felix…
– Masz, Feliksie, została mi ostatnia. Zjedz ją jak najszybciej.
I wręczył mu czekoladową żabę. Chłopiec złapał żabę po pewnym namyśle i odpakował. Wujek wstał, przyglądając mu się bacznie. W końcu orzekł:
– Skończyła mi się czekolada, ale jeżeli ktoś z was ma, niech podzieli się z resztą. Wiedzcie, że czekolada jest najlepsza na dementorów.
– Dementorów? – zagadnęła kędzierzawa dziewczynka.
– To strażnicy z Azkabanu, szukają zbiegłego mordercy. Przepraszam, ale muszę już iść…
I wujek, uśmiechając się ciepło, wycofał się. Sara podkurczyła chude nogi pod siebie. Była tak przerażona, jak nigdy. W sumie dobrze, że był to incydent - przez chwilę myślała, iż zawsze w drodze do Hogwartu czekać ją będą podobne szopki. A tak po prostu złapią mordercę i już…
Złotowłosy chłopiec przed nią trząsł się wciąż nawet wtedy, gdy dziesięć minut potem pociąg zatrzymał się, tym razem na właściwej stacji.
Sara, ukryta za kurtyną czarno-rudych prostych kosmyków, sięgających za łopatki, wyłoniła się nieśmiało za próg przedziału i w tłumie ruszyła ku wyjściu, wciąż mocno wstrząśnięta i przerażona.


Nicholas wyskoczył z wagonu za Tamarą. Wokół wrzało wprost. Ludzie byli roztrzęsieni i zaniepokojeni. Usłyszał urywek rozmowy o jakiejś pierwszorocznej, która zemdlała i zaniepokoił się.
– To na pewno nie Sara. – Tamara położyła mu dłoń na ramieniu.
– Mam nadzieję…
Ruszyli dróżką lśniącą w mętnym świetle latarni od deszczu. Nicholas czuł się wybitnie zmęczony i zaszczuty w pewien sposób. Do powozów zostało jeszcze trochę drogi i chłopak bił się z samym sobą. Cały Hogwart przestraszony. I to wszystko przez jego ojca… Co, jeśli tak już będzie cały czas? Jeżeli do szkoły zaczną przybywać informacje o morderstwach bliskich uczniów? I za to wszystko odpowiadać ma ten obdarty typ, który zapoczątkował życie Nicholasa… Wygląda na to, że nie będzie już tak sielankowo.
Wkroczyli z Tamarą w ciemny, iglasty las. Kilkadziesiąt jardów dalej majaczyły w ciemności wozy zaprzężone w dziwne stwory, których Nicholas się troszkę obawiał. Teraz jednak, kuśtykając żwawo, o czym innym intensywnie myślał. Owszem, Black zwiał z więzienia… ale chłopak nigdy nie przypuszczałby, że w szkole się będzie to czuło. A tu co? Nawet nie zdążyli do tej szkoły dojechać, a już wydarzył się jakiś incydent. A co, jeżeli dementorzy będą nawiedzać szkołę? Tego by chyba nie zniósł… Czuł, że chce się pozbyć ciążącego mu na sercu ciężaru.
– Tamara. – zatrzymał dziewczynę, ciągnąc ją za rękaw.
– Co?
– Zaczekaj… Nie wsiadaj jeszcze do wozu. Muszę ci coś powiedzieć.
Tamara popatrzyła na niego pytająco. Z zakłopotaniem przestąpił z nogi na nogę i odsunął ją od wozów za ramię.
– A nie możemy pogadać w wozie?
– Nie… Możemy nie być sami!
Tamara wyczekująco go obserwowała.
– Więc… – Nicholas chrząknął i przełknął ślinę. – Nie myliłaś się. Black i ja jesteśmy krewnymi.
Tamara uniosła obydwie brwi i uchyliła wąskie usta bezwiednie.
– On jest moim ojcem – mruknął beznamiętnie Nicholas.
Czekoladowowłosa dziewczyna przełknęła głośno ślinę, blednąc w szoku.
– Nicholas! – wydusiła wreszcie. – Nic mi nie mówiłeś! Mówiłeś, że nie żyje…
– Bo tak było, w pewnym sensie… Miał już się nigdy nie pojawić w moim życiu. Miał być jak martwy. Ale uciekł. A teraz mnie nienawidź.
– Że co? – Tamara popatrzyła na niego jak na psychicznie chorego.
– No co? – pociągnął nosem czternastolatek, patrząc na nią z góry. – Co?
– Oszalałeś chyba. Ty to ty, a twój ojciec to zupełnie coś innego… – objaśniła.
– I będziesz mnie lubić? – uniósł brwi Nicholas. – Nawet po tym, jak cię nie słuchałem w zeszłym roku i przygotowałem napój, który Belby dał tobie, przez co cierpiałaś?
– Nie musisz o tym wspominać. Już dawno sobie to wytłumaczyliśmy i przebaczyłam ci.
– Och… – Nicholas położył uszy po sobie na wspomnienie o eliksirze. Dopiero po wyjawieniu Tamarze, że to jego ojciec jest seryjnym zabójcą poczuł, że mur, który wybudował się sam po incydencie z eliksirem, rozpadł się. Coś go znów do Tamary zbliżyło.
– Chodźmy już. Uczta czeka i moja siostra - na przydział.
– Przepraszam – szepnęła Tamara, gramoląc się do wozu. – Wciąż jestem trochę w szoku.


***

– Co robisz, Black, no co robisz!?
– Przepraszam, sir!
„Potworna księga potworów”, związana sznurkiem i szumnie podpisana nazwiskiem „Malfoy”, potoczyła się żwawo po trawniku i zniknęła im z oczu za kupką głazów.
– Cóżeś zrobił z moją książką? – zaczerwienił się Draco.
– Bardzo to skomplikowane w dedukcji, mości panie, ale tuszę, iż ją w cholerę kopłem.
Cosmo wyszczerzył zębiska wdzięcznie i wpakował nonszalancko ręce w kieszenie. Zbiegali ku chatce Hagrida na lekcję opieki nad magicznymi zwierzętami. Była ładna pogoda i Cosmo miał dość dobry humor.
– Może ja też kopnę twoją? – spytał flegmatycznie Draco.
– Nie, ja do mojej jestem bardzo przywiązany i NIE! Nie pozwolę ci skrzywdzić Bubusi!
Na dowód swych słów otworzył własną księgę, do tej pory tłamszoną pod pachą i włożył twarz między stronice. Vincent i Gregory ryknęli śmiechem, a Cosmo czuł, jak książka w furii miażdży mu głowę. Mimo żującej go książki parskał do siebie i po chwili spytał zduszonym głosem:
– Czy wyglądam jak Hermiona Granger?
Draco i chłopaki ryknęli śmiechem, Cosmo im zawtórował, po czym potknął się o kamień i rymsnął jak długi ze zbocza. Wstał i spokojnie zamknął z trzaskiem agresywną księgę. Chwycił też księgę Dracona, leżącą przy kamieniach i przyjrzał jej się z udawanym obrzydzeniem.
– Dawaj! – Draco wyciągnął po nią rękę.
– Żart chyba! Żeby przegryzła twe arystokratyczne lico na pół? Cóż to, Draco, czyżby twa delikatna morda przestała ci odpowiadać?
Jego kuzyn zmrużył oczy i wsparł ręce na biodrach.
– Moje dziecięce alter ego domaga się zabawy – pisnął niewinnie Cosmo i nagle wystrzelił jak z procy w kierunku skraju lasu.
– Hej! Zdziadziałeś?! Wracaj, szczylu! Black!
Cosmo dopadł do drzew. Nagle dostrzegł pod jednym sporego, czarnego psa o kudłatej sierści.
– O, jaki fajny piesio! – zawołał z rozczuleniem i cmoknął na zwierzaka. – Do nogi, kundlu! Psy są spoko!
– Ten jest jakiś dziwny… gdzie Crabbe i Goyle?
Draco się zatrzymał parę kroków za Cosmo.
– Olej ich. No chodź tu, cipciuś! – zacmokał z komiczną czułością Cosmo.
Tym razem pies wołany przez chłopca zrobił dość… nietypową minę, mianowicie uniósł brew i przeciwległy kącik górnej wargi, odsłaniając kieł i jednocześnie komunikując coś w stylu „Hę?!”. Cosmo aż się zdziwił, że psy mogą mieć tak… plastyczne mordki.
– Black, nie wydurniaj się z tym kundlem! Zgubiłem chłopaków!
Pies zamarł jakby.
– Oj, biedny jesteś, Malfoy! – zawołał głośno i zmrużył oczy szyderczo Cosmo, a pies, nagle ożywiony, nadstawił ucho przekomicznie. – I co teraz, kto ci będzie nosił torbę i ochraniał przed wrednym, podłym Potterem? A jak Crabbe i Goyle znikli, to już kiła mogiła, z ich mózgami… Musisz znaleźć nowych goryli.
Pies wykonał nagle bardzo szybki ruch w górę, zrywając się i napinając, jakby coś go przestraszyło i był gotowy do ucieczki. Postawił oba ucha na sztorc, obserwując uważnie każdy manewr Cosmo i nasłuchując. Obserwował czujnie to Cosmo, to Draco, bardzo zaskoczony.
– Co się dzieje, piesku?
– Chyba go wystraszyłeś – prychnął Draco. – Może śmierdzisz, Cosmo.
– Musiałem nasiąknąć twym odorem! – odciął się kąśliwie Cosmo i poczochrał kuzynowi platynowe włosy, za co oberwał kopa i z głupawym śmiechem trzynastolatka rymsnął w błoto. Draco prychnął z udawaną wyższością, ale rzucił się do ucieczki, gdy Cosmo poderwał się, wyciągnął bezową różdżkę i popędził za nim, rycząc:
– NIE DARUJĘ CI TEJ ZNIEWAGI, MALFOY! POJEDYNEK JUTRO, NA UBITEJ ZIEMI! STAW SIĘ, JEŚLIŚ HONORNY!
W ten sposób dobiegli do reszty uczniów, stłoczonych przed chatką Hagrida, ale chwilę przed tym zwolnili i podeszli spokojnie do grupki, by nie być posądzonymi o dzieciakowatość.
– Ruszać się, młodziaki! – zawołał Hagrid, gdy wszyscy przybyli. – Mam dla was dzisiaj coś super! Zaraz wywalicie gały, niech skonam! Są już wszyscy? No to dobra, idziemy!
Cała grupka Gryfonów i Ślizgonów ruszyła za olbrzymem w kierunku lasu. Draco przełknął głośno ślinę, bo jego wspomnienie z pierwszej klasy co żywo stanęło mu przed oczyma. Na szczęście nie wleźli pomiędzy groźne nawet za dnia gałęzie, Hagrid zaprowadził ich prosto na jakiś padok.
– Stawać mi przy płocie! Żeby każdy dobrze widział... No... najpierw to pootwirajcie swoje książki na...
– Jak? – zapytał Draco chłodno, kiedy Cosmo mocował się ze swą stłamszoną Bubusią.
– Bądź grzeczna, tatuś chce cię tylko wykorzystać! – warczał trzynastoletni Black do książki.
– Co jak? – zapytał Hagrid.
– Jak mamy otworzyć książki? – Draco zerknął na swoją księgę, obwiązaną sznurem
Klasa zamruczała, bowiem wszyscy mieli z tym wyraźny problem.
– I co... nikt z was nie potrafi otworzyć swojej książki? Musicie je pogłaskać! Patrzcie...
Hagrid pogłaskał spokojnie po grzbiecie książkę Granger. Cosmo uniósł brwi. W sumie…
– Och, jakie z nas głupki! – zadrwił Draco. – Trzeba je pogłaskać. Przecież to takie proste!
– Cholibka... myślałem... no, tego... że one są takie śmiszne – mruknął Hagrid.
– Strasznie śmiszne! To naprawdę wspaniały dowcip, zalecać książki, które chcą nam poodgryzać ręce!
– Zamknij się, Malfoy – burknął Potter skądś. Draco zerknął nań z pogardą.
– No więc... więc... tego... macie już książki pootwirane... i... tego... no... to teraz potrzebujemy magicznych stworzeń. Taak. No więc... to ja je zaraz przyprowadzę. Chwileczkę...
I Hagrid, nieco czerwony na wielkiej twarzy, wycofał się do lasu.
– No nie, ta szkoła zupełnie schodzi na psy – prychnął Draco. – Taki przygłup prowadzi lekcje... Mój ojciec się wścieknie, jak mu o tym powiem...
– Zamknij się, Malfoy – powiedział ponownie Potter.
– Uważaj, Potter, dementor stoi za tobą... – zaszydził Draco, a Cosmo parsknął mimowolnie
– Oooooooch! – wrzasnęła jakaś Gryfonka.
Rzeczywiście, Hagrid przyprowadził z sobą na padok kilka hipogryfów.
– Patrz, Draco! Hipogryfy! Chyba nigdy nie widziałem żadnego na oczy! – ucieszył się Cosmo.
– I czym tu się podniecać? Parę piórek i szponów… – burknął blondyn w odpowiedzi.
Hagrid uwiązał parę piórek i szponów w liczbie tuzina do płotku i krzyknął:
– Hipogryfy! Piękne, co?
– Jak jasna cholera… – warknął pod wąsem Draco.
– A teraz podejdźcie trochę bliżej... No więc tak... Pierwsze, co powinniście wiedzieć o hipogryfach, to to, że są strasznie honorne. Łatwo je obrazić, to fakt. Nigdy nie obrażajcie…
– Jasne, że takie paskudne bydlę mnie zrozumie – parsknął półgłosem Draco do kolegów.
– To zależy, możesz mu pokazać jakiś niewerbalny znak! – wyszczerzył się Cosmo.
– Co, mam się na niego zadem wypiąć?!
– To chyba bezpieczniejsza opcja, niż obsikanie mu pyska, nie? A jakby tak…
– Zawsze poczekajcie, aż hipogryf zrobi pierwszy ruch – ciągnął Hagrid. – Z szaconkiem do nich, rozumiecie? Idziecie do hipogryfa, grzecznie się kłaniacie i czekacie. Jak się odkłoni, można go dotknąć. Jak się nie odkłoni, trzeba zwiewać, i to szybko, bo te szpony są bardzo ostre. No dobra. Kto chce pierwszy?
– Ja! – pisnął cicho Draco, udając, że wyrywa się do odpowiedzi zdumiewająco podobnie do Granger. Cosmo parsknął do Vincenta. – Ja! Ja MUSZĘ tam iść i użerać się z tym dziadostwem!
– Nikt? – zapytał Hagrid, zgaszony tą grobową reakcją.
– Ja – powiedział hardo Potter.
– Oooch, nie, Harry, zapomniałeś o swoich fusach? – zajęczały dwie Gryfonki, na co Draco i Cosmo posmarkali się ze śmiechu, tak abstrakcyjnie to brzmiało.
Harry zignorował je i przełazi przez ogrodzenie.
– Jesteś prawdziwy gość, Harry! – ucieszył się Hagrid. – No dobra... zobaczymy, jak sobie dasz radę z Hardodziobem.
Wszyscy obserwowali, jak Potter znalazł się przed hipogryfem.
– Teraz spokojnie, Harry. Popatrz mu w oczy i staraj się nie mrugać... Hipogryfy nie mają zaufania do kogoś, kto za bardzo mruga... Dobra, Harry. Dobra... a teraz się ukłoń...
– Ale żenada… – burknął Draco do Cosmo. – Wolałem tego pajaca Lockharta…
– Cholibka – mruknął Hagrid, bo hipogryf nie raczył odkłonić się Potterowi. – No... to się cofnij, Harry... tylko spokój nie...
– Super, niech go zaciula! – ucieszył się Draco.
Zaraz jęknął z zawodem, bowiem hipogryf jednak się odkłonił i Potter poklepał go po dziobie.
Gryfoni klaskali, Ślizgoni gapili się na całą scenkę z wyższością.
– No dobra, Harry – zawołał Hagrid. – Chyba pozwoli, żebyś go dosiadł! Właz na niego, Harry, o tu, zaraz za tym miejscem, gdzie mu wyrastają skrzydła. Tylko nie wyrywaj mu piór, bardzo tego nie lubi... Wio!
Potter, blady troszkę na buźce, wystrzelił w powietrze po solidnym klapsie, który otrzymał od Hagrida hipogryf. Cała klasa obserwowała z napięciem jego lot.
– Nieźle, Harry! – rzekł Hagrid po lądowaniu Pottera. – No dobra, kto jeszcze chce się przelecieć?
Reszta klasy przelazła przez ogrodzenie.
– JA CHCĘ TEGO RÓŻOWEGO, BŁAGAM! DRACO, ZAKLEPMY RÓŻOWEGO!
– Nie, ja chcę tego, co Potter – warknął Draco.
– Dlaczego? – jęknął Cosmo rozdzierająco, po czym zrobił minę nabzdyczonego dziecka.
– Bo tak i już! Jak JA czegoś chcę…
– … to żeby skały srały, dostaniesz, tak wiem, znam tę śpiewkę! – dokończył znudzonym tonem Cosmo. – Mama mi kupi różowego, poproszę. Albo ojciec chrzestny, hehe.
Draco popatrzył na niego w zdumieniu, ale po chwili stanęli we czwórkę z Vincentem i Gregorym przed Hardodziobem.
– To bardzo łatwe – wycedził przesadnie głośno Draco. – Wiedziałem, że musi być łatwe, skoro udało się Potterowi... Założę się, że tak naprawdę jesteś łagodny jak baranek, prawda? Jesteś wielkie, potulne i bardzo brzydkie bydlę, prawda?
Cosmo odskoczył gwałtownie, rozległy się przerażone wrzaski, piskliwy krzyk Dracona przeciął powietrze i Hagrid podbiegł do rozwścieczonego hipogryfa, by go obezwładnić.
– Draco! – Cosmo z przerażeniem pochylił się nad przyjacielem. Draco miał rozciętą, pokrwawioną szatę na ramieniu. Szpony przecięły skórę.
– Umieram! – jęczał jego kuzyn. – Ja umieram! Ta bestia mnie zabiła!
– Wcale nie umierasz! – krzyknął Hagrid– Niech mi ktoś pomoże... musimy go stąd wyciągnąć...
Podniósł go i wyniósł z padoku. Cosmo, przestraszony nie na żarty, próbował im dotrzymać kroku, ale Hagrid kroczył zbyt szybko i obszernie, by mógł nadążyć. Został więc z Vincentem i Gregorym i resztą klasy, która wolno ruszyła ku zamkowi. Ślizgoni byli wściekli, a Pansy zawołała z rozpaczą:
– Powinni go od razu wywalić!
– To była wina Malfoya! – warknął Dean Thomas.
Cosmo już miał coś odpowiedzieć, ale sekundę potem zreflektował, że Gryfon miał rację. Draco przecież celowo sprowokował hipogryfa tylko po to, by pokazać, że Harry Potter wcale nie jest taki cudowny i super, na jakiego wygląda i nawet przygłup poradzi sobie z taką szponiastą bestią. Cóż…
– Idę zobaczyć, co z nim jest – oznajmiła Pansy i wspięła się samotnie po schodach. Cosmo westchnął i po chwili ruszył za nią niechętnie. Wcale nie miał ochoty wysłuchiwać przez następną godzinę jęków konającego Draco, pomstującego na hipogryfa, który ośmielił się poczuć po obeldze urażony i bezprawnie zemścił się za chamstwo.
Dotarł po jakimś czasie do skrzydła szpitalnego. Draco leżał na łóżku, obok siedziała asystująca mu Pansy, która na widok Cosmo wyraźnie spochmurniała.
– Nie martw się, kochanie, zaraz sobie pójdę i będziesz mogła go międlić w samotności do woli! – syknął młody Black do Parkinson tak, by Draco nie słyszał. Zeźliła się jeszcze bardziej. – Jak tam?
Draco z wyrazem twarzy godnym największych męczenników historii pokazał mu obandażowane ramię. Cosmo uniósł brwi, nieco drwiąco.
– Co on ci takiego zrobił, że wyglądasz tak przedśmiertnie?
– Drapnął mnie! – jęknął Draco zbladłymi ustami. – Krew!…
Cosmo wepchnął pięść do ust, by nie ryknąć śmiechem. Włóczykij też go czasem drapnął, ale jakoś nigdy nie umierał… A obecność Pansy utwierdziła Cosmo w przekonaniu, że Draco symuluje.
Do szpitala wszedł Snape. Podszedł żwawym krokiem do łóżka Dracona, nie zerknąwszy na resztę.
– Wszystko w porządku, panie Malfoy? – zapytał łagodnie.
– Chyba przeżyję… – wychrypiał Draco dzielnie.
– Potrzebujesz spokoju. Chodźcie, odwiedzicie Draco jutro, o ile będzie jeszcze tu siedział…
– Oj tak, czuję, że będę, to tak boli!… – zajęczał Draco gorliwie, gdy to usłyszał.
Snape wyszedł z kamienną twarzą z lazaretu, prowadząc łkającą Pansy i duszącego się ze śmiechu Cosmo. Pansy, wściekła na cały świat, że ktoś przeszkodził jej w subtelnym rwaniu Dracona w samotności, odeszła natychmiast w swoją stronę. Cosmo wyszczerzył się do Snape’a.
– Profesorze! – skłonił się delikatnie. – Pan mnie unika, zauważyłem to, proszę się nie wykręcać! Jeszcze nie zdążyłem się przywitać, jak wakacje?
Snape pozezował na niego, a coś w jego oczach, które niechętnie skanowały twarz Cosmo mówiło mu, że profesor nie jest w nastroju do rozmów.
– Wakacje się nie udały? – zmartwił się trzynastoletni Black.
– Istotnie… – szepnął Snape enigmatycznie. – Z pewnej przyczyny się nie udały. Z Azkabanu zwiał ktoś, kogo darzę wyjątkową i chorobliwą wręcz antypatią…
Cosmo zerkał na niego spod czarnej grzywki. Czy jego ojciec chrzestny dlatego tak na niego patrzył, bo widział w jego buzi twarz znienawidzonego wroga, który ośmielił się zwiać z więzienia?
– Przykro mi – wydusił jedynie, bo nic mądrzejszego nie przyszło mu do głowy.
– I vice versa… – mruknął cicho Snape, odgarniając mu z czoła grzywkę i dokładnie obserwując jego twarz, a Cosmo odniósł wrażenie, że zaraz go ugodzi w policzek. – To musi być trudne dla ciebie, ukrywać się tu przed ojcem zdrajcą i mordercą… Mam nadzieję, że twoja matka to przeżyła.
– Mama twierdzi, że tato jest niewinny. Ja także – odparł buńczucznie Cosmo.
– Tak sądzisz? – spytał Snape, prawie nie poruszając ustami, po czym zbliżył swą twarz tak blisko, że Cosmo wygiął się do tyłu. – Twój ojciec to zbrodniarz, synu, i módl się, byś nie poszedł w jego ślady. Życzę ci tego, Black. A teraz… miłego dnia.
I odszedł w swoją stronę, pozostawiając Cosmo przed lazaretem, a w chłopcu kipiał gniew.


Z tego, co Sara zdążyła zapamiętać, dziewczyna śpiąca obok niej w dormitorium nazywała się Melisa. Dalej spała Romilda, a po drugiej stronie Sary – Charlotte. Czuła się dość wyobcowana i wciąż pilnowała, żeby jej czarno-rude kosmyki osłaniały jej twarz.
Pierwszy tydzień września był dość ciężki. Zdawać by się mogło, że Sary unikano, ale prawda przedstawiała się nieco inaczej: to ona unikała wszystkich, spłoszona taką ilością ludzi. Nicholas niestety był w zupełnie innym domu, więc nie mogła tak po prostu trzymać się go. Zresztą, miał kupę nauki i czwartą klasę na karku.
Tak więc, rezygnując ze zrobienia przed Nicholasem scenki histerii, udała się w trzeci czwartek września na błonia, by odbyć lekcję latania. Utrzymywała się dość ciepła temperatura.
– Witajcie! – powitał Gryfonów i Puchonów dziarski głos. Madame Hooch omiotła wszystkich wzrokiem. – No, do roboty! Stańcie obok mioteł i powiedzcie „do mnie!”, wystawiając nad nimi prawe ręce.
– Do mnie! – rzekła Sara, czując zażenowanie.
Miotła, ku jej przerażeniu, wykonała salto i z całej pary przyłożyła rączką w głowę jej sąsiada, porośniętą wściekle czerwonym, ognistym włosiem, postawionym dziko na sztorc.
– AAA! Auuu! – pisnął wysoko chłopak, a drugi, stojący naprzeciw, zawył wprost ze śmiechu, upadając na trawę.
– Przepraszam – jęknęła Sara do rudzielca. Ten tąpnął tyłkiem ciężko na murawę, masując sobie głowę. Potem popatrzył na Sarę dzikim, zdumionym spojrzeniem wytrzeszczonych oczu. To spojrzenie było tak osobliwe, że dziewczynka aż struchlała.
– Panie Greengrass! – Hooch przechodząca obok zwijającego się ze śmiechu Gryfona zerknęła nań pogardliwie. – Proszę wstać!
Czarnowłosy chłopak, wciąż krztusząc się ze śmiechu, zebrał z trawy swe bezwładnie rozrzucone ciało.
– Czy już wszyscy trzymacie miotły?… Panie Clarke! Co ty wyprawiasz, mogę wiedzieć?
Rudowłosy wciąż siedział, a jego spojrzenie i włosy na sztorc przywodziły na myśl przypuszczenie, że walnął go piorun i jest zbyt oszołomiony, by spostrzec, że ktoś coś powiedział.
W końcu wszyscy trzymali już rączki mioteł.
– A teraz – zaczęła pani Hooch, ale zmarszczyła brwi.
Rudzielec, nazwany Clarke'iem, jęknął, bo jego miotła poczęła ni stąd ni zowąd zamiatać zamaszyście trawnik.
– Nie! – złapał ją oburącz za rączkę. – Wracaj, pijany badylu!
Miotła leniwie zmieniła pozycję na horyzontalną, jakby się obrażając, i poszybowała poziomo wprzód w niezbyt szybkim tempie, a chłopiec wciąż ją trzymający dyndał sobie pod nią. Jego duże stopy ledwo dotykały ziemi.
– A! – wydał z siebie wysoki, zachrypnięty wrzask, gdy miotła nacelowała się na jakąś blondynkę. Ta z popłochem odsunęła się na bok, a chłopiec wolna, wymachując dziko nogami na wszelkie strony, poszybował ku skrajowi lasu. Cała klasa po namyśle pobiegła w ślad za madame Hooch, która rzuciła się w pogoń za prującym się chłopcem.
Miotła spokojnie pofrunęła nad drzewo i strząsnęła wrzaskliwego pasażera. Chłopiec wpadł w koronę i zawisł na najniższej gałęzi głową w dół. Szata opadła mu na górną połowę ciała, a pod koszulą i kamizelką od mundurku Sara dostrzegła dziwne, upiorne blizny na brzuchu i torsie. Pani Hooch pomogła chłopcu zejść. Ten wstał, otrzepał się i, jak gdyby nigdy nic, wmieszał w tłum. Oczy wciąż miał wybałuszone.
Sara nie zastanawiała się długo, dlaczego miał dziwne blizny. Lekcja latania dalej potoczyła się gładko. Co prawda, pod koniec pechowy chłopiec przełamał swoją miotłę na pół jakimś pokrętnym sposobem i nawet pani Hooch była w szoku. On sam nie wiedział, jak to zrobił.
– Ja ją tylko ugryzłem z zemsty w rączkę… – tłumaczył się wściekłej nauczycielce, gdy jedenastolatki opuszczały błonia.
Po lunchu, Gryfoni zgromadzili się przed salą do transmutacji. Profesor McGonagall bez słowa zaprosiła ich do wnętrza. Porozsiadali się po klasie, a Sara dopadła do okna.
– Eee… Siedziałem tu ostatnio – zauważył jakiś chłopak. Sara odwróciła wzrok w jego kierunku. Był to ten czarnowłosy Gryfon, który pokładał się ze śmiechu na błoniach.
– Ale jak chcesz, mogę usiąść z tobą! – i opadł obok Sary na krzesło. Młoda panna Black nic nie odpowiedziała, za to uniosła brwi i wbiła wzrok w swoją cisową różdżkę.
– Cisza, Gryfoni! – brwi McGonagall zbiegły się w jedną krechę. – Sprawdzam obecność. Pan Al Atrash?
– Jest! – mruknął ze zblazowaniem troszkę tłusty chłopak o arabskiej urodzie, siedzący sam pod ścianą.
– Panna Black?
– Jestem – rzekła nieśmiało Sara od okna. Jak zwykle jej nazwisko wzbudziło niekontrolowane poruszenie.
– Cisza! Pan Clarke… Jest…
Zerknęła z niesmakiem na rudego chłopaka, który gapiąc się tępo w ziemię dłubał sobie w nosie tak intensywnie, jakby chciał się dokopać do mózgu. Siedział sam.
– Panna Flaxenfield!
Dziewczyna o kasztanowych, pięknych falach, śniadej cerze i brązowych piegach kiwnęła nieśmiało głową. Sara pamiętała jej imię: Melisa.
– Pan Greengrass!
– Jestem tu! – zawołał czarnowłosy chłopak siedzący z Sarą.
– Widzę… Pan Hector?
– Tutaj – złotowłosy chłopak o imieniu Felix siedzący z Melisą delikatnie uniósł rękę.
– Panna McLaggen?
Jedna z dwóch dziewczyn siedzących w pierwszej ławce, ta, która posiadała długie, złote fale, odpowiedziała.
– Panna Vane…
Druga dziewczyna z pierwszej ławki mająca kędzierzawe, ciemne włosy, uniosła rękę.
– Myślę, że pamiętam już wszystkich – McGonagall zamknęła dziennik. – Czy wszyscy ćwiczyli zamianę igły w zapałkę?
Sara nie poczuła strachu, bo przesiedziała cały poprzedni wieczór nad tą pracą domową, ale Greengrass obok niej poruszył się niespokojnie i zrobiło się go mniej jakby.
– No dobrze… A więc…
– Co? Tak, jestem! – podskoczył nagle rudowłosy chłopak.
– Clarke… – McGonagall zmierzyła go nieco zdumionym spojrzeniem, a potem nagle rzekła – Podobno przełamałeś miotłę na pół?
Chłopiec szybko zamrugał.
– Ech – westchnęła. – Nie wiem, jak ty tego dokonałeś, miotły chronią potężne czary. Wyślę list z zapytaniem do twoich rodziców, czym cię karmili w domu… Jesteś czarodziejem z pochodzenia, prawda?
– Tak, proszę pani – mruknął jeszcze bardziej dziczejąc w spojrzeniu. – Jajami akromantuli i sokiem z diabelskich sideł.
McGonagall rozwarła szczęki, potem je zamknęła. Greengrass obok Sary parsknął w rękaw.
– Tym cię karmili, mówisz?
– Tak. Cała rodzina żywi się tylko tym. Nawet hipogryf, którego trzymamy w korytarzu.
McGonagall przyglądała mu się badawczo znad okularów, ale rudy powiedział to tak poważnie, że najwyraźniej nie wiedziała, co odpowiedzieć. W końcu westchnęła.
– Dobrze, Thaddeus… Więc weź z łaski swej tę igłę i zamień ją w zapałkę, chłopcze.
Płomiennorudy, nazwany Thaddeusem machnął w stronę zapałki bezceremonialnie, a na jej miejscu pojawiła się odrąbana trąba mamuta.
Cała klasa zatrzęsła się od ryku śmiechu.
– Hmm… To chyba nie jest igła… – stwierdził Thaddeus po bliższych oględzinach. – Przepraszam, zaraz to…
– NIE! – McGonagall złapała go za przegub, zanim dokończył rujnować klasę. – Nie taki ruch, źle akcentujesz inkantację…
Chłopak obok Sary wył wprost ze śmiechu.
– Ten Thaddeus jest… – mruknęła zdumiona Sara.
– … dziki! Chyba to, nie? – wyszczerzył zęby czarnowłosy.
Sara spuściła wzrok na cisową różdżkę i zachichotała.
– Panie Clarke… – westchnęła McGonagall gdy już usunęła trąbę mamuta. Thaddeus wbił tępo wzrok w miejsce, gdzie przed chwilą się znajdowała. – Nie zrobiłeś pracy domowej? Typowe… Panna Black może zaprezentuje nam to, co zrobiła.
Sarze spłonęły uszy. Chrząknęła i pochyliła się nad igłą. Skupiła się wybitnie, ignorując nadawanie obok niej Greengrassa, który coś mruczał do Thaddeusa.
– Proszę! – McGonagall podniosła zapałkę i pokazała ją całej klasie. Sara, oszołomiona mrugała z zakłopotaniem. – To jest dobrze wykonana praca! Co prawda…
Dostrzegła przenikliwym wzrokiem ucho igielne na końcu zapałki. Nie skomentowała tego, tylko podeszła do katedry.
– Musicie odrabiać lekcje! – rzekła surowo, zmierzywszy wzrokiem Thaddeusa który zajęty był drapaniem się po płomiennorudej głowie. – Panna Black umie już mniej więcej zamienić igłę w zapałkę, tudzież odwrotnie, ale zawdzięcza to odrabianiu lekcji. W Hogwarcie nie ma miejsca dla próżniaków! Panno Vane, proszę zamknąć tę książkę, lub co tam trzymasz pod ławką. Może ty zaprezentujesz nam, co umiesz.
Romilda Vane nic nie potrafiła. McGonagall okrasiła klasę kwaśną miną, mruknęła coś o małym sprawdzianie umiejętności, po czym odwróciła się do tablicy. Kreda, ożywiona jej zaklęciem, pod jej dyktando wypisywała na tablicy słowa. Sara, wciąż zaróżowiona po odniesionym sukcesie, włożyła do ust kosmyk prostych, czarno-rudych włosów. Thaddeus syknął:
– Hej, ty! Teraz mam?
– Jasne! – Greengrass wyszczerzył zęby. – Jeżeli dasz radę! Chcę zobaczyć, jaki z ciebie kozak!
– A z ciebie pryszczata tentakula! – odparł niespodziewanie obrażonym tonem czerwonowłosy i wytknął język nieco zaskoczonemu sąsiadowi Sary, po czym wstał, nie bacząc na nic, najzwyczajniej w świecie podszedł do okna i… wyszedł za nie, stając na gzymsie. Przylgnął do ściany i zniknął za nią, po czym pojawił się w sąsiednim oknie, przyklejony do szyby od zewnątrz. Sara rozdziawiła usta a ciemnowłosy chłopak siedzący z nią parsknął w rękaw. Thaddeus to zobaczył i przywarł twarzą do szyby, rozpłaszczając ryjek w przekomiczny sposób na szkle. Jego mina sprawiła, że Greengrass ryknął niekontrolowanym śmiechem. Clarke, widząc to, dodał jeszcze zez rozbieżny.
McGonagall raptownie odwróciła się w ich kierunku, zainteresowana źródłem nagłej wesołości. Jej brwi, które zbiegły się w jedną krechę, natychmiast utworzyły dwa łuki niczym arkady na dziedzińcu parę pięter niżej.
– CLARKE!
Thaddeus. niczego nieświadom, dalej z zaangażowaniem udawał pijawkę, wgryzającą się otworem gębowym w organizm. Teraz cała klasa już zwróciła na niego uwagę i przyglądała mu się w szoku i przerażeniu. Greengrass i Al Atrash wyli najgłośniej, a po namyśle dołączyła do nich Charlotte McLaggen.
– WRACAJ, ZABIJESZ SIĘ, IDIOTO!
McGonagall wystawiła białą z furii twarz za okno, którym wyszedł na zewnątrz płomiennorudy i wrzasnęła zdrowo na niego. Thaddeus podskoczył ze zdziwieniem, zaskoczony szczerze takim niespodziewanym jazgotem, co zaowocowało nagłym odlepieniem się od szyby, w którą się tak namiętnie wsysał całą jamą ustną z głośnym, mokrym CIAMK!
Greengrass i Al Atrash nie wytrzymali i popłakali się ze śmiechu, wpadając pod ławki. Zaraz jednak zamarli, bowiem Thaddeus zniknął z pola widzenia, najwyraźniej ześlizgując się niespodziewanie z gzymsu, przestraszony nagłym wrzaskiem McGonagall.
– THADDEUS! – przeraziła się profesor, omal sama nie wypadając z przejęcia głową naprzód za parapet… ale zamarła z rozszerzonymi oczami. Chwilę potem coś gwałtownie wpadło do środka przez otwarte okno jakby z armaty, po czym rozpłaszczyło się na równoległej ścianie nad drzwiami i wolno spełzło na ziemię obok futryny. Klasa zamarła.
Drzwi się otworzyły i wszedł Dumbledore. Nikt nawet nie powstał. Dyrektor spojrzał z uprzejmym zainteresowaniem na obezwładnionego, oszołomionego, sflaczałego Thaddeusa, leżącego obok wejścia do sali. Thaddeus również na niego spojrzał w dość niewinny sposób.
– Panie Clarke, czy to właśnie ty przeciąłeś malowniczo linię horyzontu za oknem korytarza trzy piętra niżej w dół i z powrotem?
Thaddeus się nie odezwał, wlepiając wytrzeszczone oczy w dyrektora.
– Tak pytam, bo myślałem, że to znów któryś z braci Weasley – uśmiechnął się pogodnie Dumbledore. – Biedactwa, tak bardzo się starają żeby mnie zeźlić i dowieść, że są lepsi niż legendarni Huncwoci, iż w desperacji są w stanie zrobić chyba wszystko… Pani profesor!
McGonagall właśnie zdzieliła Thaddeusa tomiszczem o transmutacji przez ognisty łeb.
– Kto to Huncwoci? – szepnęła Sara do Greengrassa, ale on tylko wzruszył ramionami, obserwując, jak McGonagall produkuje się:
– DAWNO NIE WIDZIAŁAM TAKIEGO BEZMÓZGA, CHYBA PARĘ DEKAD, JAK ŚMIAŁEŚ ZROBIĆ COŚ TAKIEGO, ĆWIERĆINTELIGENCIE BEZ JEDNEJ NAWET KLEPKI! NIE INTERESUJE MNIE, CZYM CIĘ KARMIĄ W DOMU! MOGĄ BYĆ TO NAWET ŻUŻEL, RYNNY, ALEMBIK, CZY KOSZULA NOCNA! MASZ OGARNĄĆ ZEPSUTĄ SOKIEM Z SIDEŁ MÓZGOWNICĘ I ZACHOWYWAĆ SIĘ JAK CZŁOWIEK, NIE JAK MAŁPISZON ZBIEGŁY Z ZOO!!!
– Pani profesor, nie tak głośno, spokojnie…
– PROSZĘ MNIE NIE UCISZAĆ, DYREKTORZE! TEN MATOŁ PRZYPRAWIŁ MNIE O ZAWAŁ PRAWIE! Czekaj no, tylko znowu cię zobaczę, jak coś odwalasz…
W tym czasie Thaddeus pomasował się w głowę w miejscu, gdzie ponad minutę temu ugodziła wciąż trzymanym tomiszczem. Sara parsknęła, zerkając na Greengrassa. Ten mruknął:
– To nie jest śmieszne. Ten Clarke jest bardzo dziwny… Jak to się stało, że wleciał przez okno tak po prostu?


Wstałam, jak co rano, pod wpływem jakiejś gorączki. Siedząc na łóżku, powoli odzyskiwałam spokój i świadomość. Tak, kolejny dzień pod koniec września, a za szybą poranna mgła i mżawka. Oraz sowa, stukająca w szybę. Otworzyłam jej, zapłaciłam za gazetę i drżącymi dłońmi rozwinęłam. Nie, nic nie ma. Syriusz pozostał nieuchwytny.
Platynowy kotek na szyi spał, zwinięty w kłębek. Westchnęłam, ubrałam się w jakąś szatę po domu i zeszłam, by wypić poranną filiżankę herbaty. Tylko to mogło uspokoić skołatane nerwy. I tak co rano: pobudka w maksymalnym napięciu, jakbym została dosłownie wykopana z jakiegoś dziwnego koszmaru, w którym pędzę z zawrotną szybkością, potem sowa, ulga, ugaszona herbatą. Samotność nie pomagała. Remus i dzieci siedzieli w Hogwarcie, ja natomiast umierałam z bezsilności w domu. I wciąż nie mogłam znaleźć ulgi, ucieczki, zapomnienia, wyobraźnia pędziła przed siebie. No i to pytanie, stale się pojawiające: dlaczego Syriusza widywali na północy? Czyżby jego celem był… Hogwart? Dlaczego? Czemu nie spróbował znaleźć mnie? Może chodziło mu o dzieci? A jeżeli jego celem jest… Harry?
Pokręciłam głową, odrzucając kołujące pytanie. Platynowy kotek przecież mruczał, a to oznaczało, że Syriusz myślał o mnie z czułością i tęsknotą. Ale coraz częściej spał - wtedy Syriusz zajęty był innymi sprawami.
Odetchnęłam głęboko, odstawiając filiżankę na blat kuchni. Nieufnie zerknęłam za okno, po czym bezwiednie przeczytałam po raz kolejny list od Nicholasa, leżący na chlebaku.

Droga mamo!
Za oknem jest ładnie. A u Ciebie?
Jak się czujesz? Myślę, że musisz być bardzo samotna. Ale nie martw się, za niecałe trzy miesiące się zobaczymy! U mnie normalka. Nic konkretnego. Myślałem, że wszyscy się zorientują, że Syriusz Black to mój krewny, ale na razie nikt nic nie mówi. Wie tylko Tamara i, na szczęście, wciąż ze mną przebywa.
Wujek Remus jest naprawdę genialny! Wszyscy go bardzo lubią, a lekcje jeszcze nigdy nie były tak ciekawe. Są prawie tak interesujące, jak moje eliksiry. No i ostatnio uratował mnie z niezłej opresji, bo Snape prawie wyrzucił mnie ze szkoły za obronę przed Flintem, który chciał mi amputować uszy. Że tak ujmę, nie pozwoliłem sobie włazić na głowę, zresztą, na pewno dotarły do ciebie te wieści od dyrektora. Flinta już odczarowano.
Chyba nic już ciekawego nie mam do napisania, poza esejem na eliksiry na jedną rolkę (!)
PS.: Sara jest w Gryffindorze.

Przyglądałam się pismu mojego najstarszego dziecka. Wodziłam stęsknionym wzrokiem po zawijasach, jakie wykonywał Nicholas. Poczułam, że chętnie przytuliłabym go do serca. Ale był duży, miał już czternaście lat…
Coś ukłuło mnie na myśl o tym. Nie była to nawet świadomość, że moje dziecko nie jest już małe. Bardziej to, że pozostało mu pewnie z dziesięć lat życia. Po tym liście nie było tego wcale widać. Był taki teraźniejszy…
Niedaleko spoczywał list od Sary, który przyszedł wczoraj rano. Z niejaką dumą zerknęłam na jego treść.

Mamusiu!
Jak się miewasz? Mi jest bardzo przykro, że jesteś tam sama. Tęsknię za Tobą i trudno mi czasem się uczyć, ale uczę się pilnie, ile tylko mogę, bo to jest wszystko bardzo ciekawe. Trafiłam do Gryffindoru. Jest tu dużo fajnych osób, ale na razie się z nikim nie koleguję. Rodzeństwa też nie ma - chłopcy są w innych domach, a Rosemary ma swoich przyjaciół.
Hogwart wydaje mi się taki poważny! Wszyscy są duzi i dorośli, a ja wyjątkowo niska… Trochę się boję i nie ufam ludziom - może nie będą się chcieli przyjaźnić z półwampirką?
Na razie trochę czuję się samotnie. Ludzie albo gadają o lekcjach, albo o Syriuszu Blacku, albo o jakichś dziwnych rzeczach, lub quiddichu… Trzymam się na uboczu i dużo, dużo czytam! No i odwiedzam wujka Remusa i Hagrida. Tylko z nimi spędzam czas. Obaj pokazują mi ciekawe stwory - to bardzo pouczające!
Kocham Cię, mamusiu! I już nie mogę się doczekać, aż spotkamy się w grudniu! Sara
PS.: Czy można żywic się jedynie jajami akromantuli i sokiem z diabelskich sideł?

Zmarszczyłam brwi. Jej post scriptum było specyficzne, ale cała reszta listu jak najbardziej wywoływała we mnie tęsknotę za moją małą córeczką. Zastanawiałam się wciąż, jak powiedzieć Sarze o tym, że Syriusz jest jej ojcem. Oparłam się o blat kuchenny. W tej chwili wleciała Ataraksja, niosąca, jak zwykle, listy od bliźniaków. Z ciekawością otworzyłam najpierw ten od Rosemary.

Kochana mamo!
Jak się czujesz? Ja już całkiem nieźle, chociaż na początku roku trochę niezbyt było.
Tutaj dzieje się wiele ciekawych rzeczy. Sama nauka nie jest może specjalnie interesująca, ale dzieje się dużo. Nowe lekcje i nowi nauczyciele dostarczają nam wielu ciekawych „atrakcji”. Nasz wujek jest w tym świetny, naprawdę potrafi nauczyć i zaciekawić, ale Hagrid, na przykład… Ostatnio częstuje nas samymi gumochłonami, bo na pierwszej lekcji u niego był wypadek: ten gnój, Malfoy, został zaatakowany przez hipogryfa, oczywiście, sam sobie był winien, ale zrobił z siebie bohatera, obnosi się po szkole z ręką w bandażu, bo (niestety…) Hardodziobowi nie udało się mu zrobić nic więcej. Malfoy głośno daje do zrozumienia, że cierpi mężnie, buc jeden. Najgorsze jest to, że Hagrid chyba za to zapłaci… i to czymś gorszym od pieniędzy.
Innym nowym przedmiotem są runy. Nauczyciel jest dość nudny, ale dobrze przekazuje wiedzę. Podoba mi się ten przedmiot, chociaż inaczej go sobie wyobrażałam. Mam nadzieję, że szybko będą ferie, bo bardzo chciałabym już Cię zobaczyć! No i przy okazji mieć wolne.
Twoja Rosie
PS.: Zapomniałabym - Sara jest u nas!!!
PPS.: Nie powiedziałam Harry’emu o ojcu.

Zmartwiło mnie to, co napisała o Hagridzie. Znając Lucjusza, pewnie zrobi wszystko, by Hagrid jakoś zapłacił, a Lucjusz może wiele… Ciekawe, co Cosmo ma na ten temat do powiedzenia…

Mamo!
W Hogwarcie jak zwykle - czadzik. Nawet zimno nie jest tak bardzo irytujące, jak do tej pory. Lekcje - nuda. Wszystko już umiem, siedząc na tych durnych zajęciach, a nauczyciele czepiają się o prace domowe! Powinni się w ogóle cieszyć, że przyłażę do nich…
Chyba dopiero od tego roku zacząłem utożsamiać się ze Slytherinem. Stwierdzam dopiero teraz, że tu jest całkiem interesująco… Przywykłem do Dracona, Vincenta, Gregory’ego. A ten cwaniak przylizany ostatnio prawie stracił rękę! Wszystko przez Hagrida, jego krwiożercze bestie i atak na Dracona. A tak między nami, to Draco chyba trochę symuluje…
Taty ani widu. Co jakiś czas czytam o nim w gazecie i bardzo boję się, że go złapią! Co dziwne, nikt w szkole nie powiązał naszych nazwisk… A może wszyscy wiedzą, tylko z grzeczności (lub strachu…) boją się mi coś takiego imputować? Szczerze mówiąc, mam to gdzieś.
Cosmo Remus Black, syn Syriusza Blacka
PS.: Mnóstwo tu demencich meneli…

Uniosłam brwi. Cosmo zdawał się być ponad to. Ponad Slytherin, czystość krwi, szopki Dracona Malfoya… ale może to tylko pozory? Dobrze, że chociaż on akceptuje Syriusza.
Opadłam na kuchenne krzesło. Za oknem rozpadało się na dobre, strugi deszczu ściekały po szybie i skapywały z dachu. A Syriusz? Jaką ma pogodę? Czy kuli się gdzieś w błocie w deszczu? Chyba nawet przynosi mu to ulgę po tym całym Azkabanie…
Wyprostowałam się z dumą. Tak, to mój mąż, mój sprytny, odważny i utalentowany Syriusz przechytrzył dementorów i całe Wyspy Brytyjskie. Co dalej? Czy szansa, że go kiedykolwiek zobaczę, zostanie wykorzystana? Czy może złapią go ponownie? Z tego, co napisał Cosmo wynika, że dużo jest w Hogwarcie ochrony. To tak, jakby Syriusz pchał się w samą paszczę lwa… Dlaczego to robi?

[ 8 komentarze ]


 
98. Komnata Tajemnic
Dodała Mary Ann Lupin Wtorek, 16 Lipca, 2013, 19:29

No i nowa, w dwóch częściach.
Nowa notka... ;-) ... pojawi się pewnie niedługo. Za dwa tygodnie, albo i wcześniej, bo jest już w większości napisana.
Miłej lektury.

Rosemary pędziła przed siebie tak szybko, że wiatr rozwiewał jej grzywę rudych loków. Czuła, że coś kłuje ją w płucach i oddech pokrywa lodem jej gardło, mimo tego, że był już kwiecień. Tłumy ludzi ściągały z okolic ku stadionowi, na którym za kilka chwil (a może już?) miał się rozpocząć mecz Gryfonów z Puchonami. Wszyscy kierowali się w zupełnie odwrotną stronę, niż pędząca w kierunku zamku trzynastoletnia już dziewczyna.
Panna Black wpadła z impetem do sali wejściowej, po czym pokonała marmurowe schody, skacząc co drugi stopień. Pot zalewał jej czoło i plecy, ale nie ustąpiła - nie chciała się spóźnić na mecz Gryfonów, lecz jednocześnie nie potrafiła dopuścić do siebie myśli o tym, że Hermionę to ominie. Klnąc w duchu przyjaciółkę, zatrzymała się na chwilę. Do rozpoczęcia meczu zostało zapewne parę minut, a Hermionę, niestety, właśnie teraz napadło, by pójść do biblioteki.
Wsparła dłonie na kolanach, zginając się do przodu i oddychała łapczywie, czując łomoczące serce i zamroczenie w mózgu. Wiedziała jednak, że musi się pospieszyć i udać do biblioteki, pomóc jak najszybciej Hermionie w tym czymś, co tam miała sprawdzić, by szybko ją z biblioteki wykurzyć i by mogły prędko, radośnie i pod rękę, zamaszystym krokiem udać się na boisko i pooglądać drużynę Wooda, w tym, jakby nie patrzeć, Harry’ego. Że też teraz musiała mieć ochotę, by tam poleźć!
Rosemary wyprostowała się z jękiem i westchnęła, wciąż czując nieprzyjemny lód w gardle i płucach. Wtem poczuła jakieś dziwne ciarki, które wstrząsnęły jej ciałem. Była w zamku, zupełnie sama, nie licząc jakichś pojedynczych maruderów, duchów i sztywnych spetryfikowanych. A Harry chwilę temu mówił, że znów słyszał tamten głos, pierwszy raz od ostatniego ataku…
Wydała zduszony okrzyk i rozejrzała się gorączkowo po opuszczonym, ciasnym i ciemnym korytarzyku, na którym się zatrzymała. Na kamiennych ścianach tańczył żółty blask od równie kamiennych pochodni. Było to jedyne światło w korytarzyku, przez zupełny brak okien. I ta okropna cisza, przerywana jedynie delikatnym i obojętnym trzaskiem płonącego ognia…
Rosemary zadrżała na myśl o tym przytłaczająco samotnym i bezbronnym położeniu, zatopionym w złowieszczej ciszy, toteż postanowiła szybko uporać się z misją sprowadzenia Hermiony na boisko, gdzie najwyżej groziło jej obsranie przez ptaka.
Prawie podskoczyła, tak nagle ruszyła w kierunku biblioteki, niesiona jakimś nieznanym niepokojem. Byle do Hermiony, trzeba ją stąd zabrać. Inna sprawa, że w bibliotece były okna i pani Pince, czyli dwa zagadnienia, których raczej pradawne zło by się mogło zlęknąć, więc Rosemary też nie czułaby się jak na świeczniku, tak jak teraz.
Z ulgą skręciła w korytarz położony dosłownie parędziesiąt kroków od królestwa ksiąg i wiedzy. Teraz należało tylko zrobić kolanko i już się było przed drzwiami.
Nagle korytarz, który zaczynał się za owym skrętem w lewo, rozjaśnił się dziwnym, drgającym blaskiem. Rosemary zachłysnęła się i stanęła jak wryta, nie umiejąc zrobić kroku z zaskoczenia. Blask znikł, za to usłyszała dziwny, oddalający się szelest na posadzce. Kiedy ustał, dopiero wypuściła powietrze z ust. Powoli, czując narastający strach, podeszła do zakrętu i wynurzyła się bezszelestnie zza węgła, patrząc w lewo na korytarz przed biblioteką.
Wydała cichy jęk i na palcach podeszła pod drzwi biblioteki, z rezygnacją pomieszaną z przerażeniem i rozpaczą spojrzała na swoją najlepszą przyjaciółkę. Hermiona i jakaś Krukonka leżały bez życia na ziemi, spetryfikowane. Na ich twarzach odmalowywało się zdziwienie i szok, szkliste oczy utkwione były w czymś, co zobaczyły przed chwilą, czymś, na co prawie wpadła Rosemary.
Na podłodze lśniło także lusterko, porzucone niedbale.


– Doskonale, Black. No cóż, może się jednak na coś potrafisz przydać. Czasem.
Snape zezował w kierunku kociołka, w którym wylądowały ostanie porcje sproszkowanych oczu druzgotka. Nicholas otarł pot z czoła i wyprostował się.
– A teraz, z łaski swojej, przelej to do buteleczek, które ci przygotowałem. Na następnym szlabanie je oznakujesz.
Nicholas bez słowa wykonał rozkaz, umył siebie i narzędzia pracy, po czym stanął przy drzwiach, gotowy do wyjścia. Snape otworzył mu drzwi i bez słowa wyszli z jego gabinetu w kierunku wyjścia z lochów. Nie odzywali się do siebie. Nicholas nie cierpiał tego, że Snape musi go po każdym szlabanie odprowadzać aż pod samo wejście do salonu Ravenclawu. Niestety, odkąd kilka dni temu usunięto ze szkoły Dumbledore’a i znaleziono aż dwie ofiary dziedzica Slytherina, nauczyciele podjęli takie środki ostrożności. Do tego ostatnia napaść wampira…
Korytarze już dawno opustoszały i było ciemno. Krążyły jednak patrole, złożone z duchów i nauczycieli. Ale Nicholas niezbyt się im przyglądał, w końcu widział ich na co dzień. O wiele bardziej interesujący okazał się księżyc w pełni, rzucający magiczne, srebrzyste strumienie na kwietniowe błonia za oknami, które mijali. Ciekawe, jakby to było zjechać po takim promieniu księżycowym…
– Czy pan sądzi, że można nalać do garnka trochę takiego promienia? Jaki eliksir by z tego powstał? – zapytał prostodusznie Nicholas, przerywając grobową ciszę i wskazując na błonia.
Snape łypnął na niego jednym okiem, unosząc brew.
– Cóż, Black… – rzekł spokojnie. – Nie sądzę. Ale to dobry pomysł na następny szlaban dla ciebie.
Nicholas nie odparł, zamyśliwszy się. Coś mu podpowiadało, że to byłoby trudne, ale może dałoby się jakimś zaklęciem uchwycić strumień księżycowego światła i podarować Cho…
Snape zatrzymał się raptownie. Nicholas nie zrobił tego od razu, ale wybudziło go z marzeń jakieś łkanie. Rozejrzał się, zaciekawiony, i zerknął na Snape’a, który wyjął różdżkę, mrużąc czujnie oczy.
Z jakiegoś ciemnego kąta wyczołgała się drobna postać. Zachowywała się, jakby była ranna, bo skręcało ją z bólu. Snape podbiegł do istoty i ukucnął przy niej. Nicholas stał jak wryty.
– Black – warknął Snape i kiwnął na niego palcem. Czternastolatek posłusznie podszedł do ofiary i profesora od eliksirów, a ilekroć się zbliżał, docierało do niego, co właśnie widział.
– Tamara…! – jęknął, gdy spojrzał z góry na wijącą się przyjaciółkę o czekoladowej czuprynie.
Tamara skręcała się w potwornych konwulsjach, cała sino czerwona, a jej skóra dziwnie się wydymała, niczym powierzchnia gotującego się eliksiru. Z oczy płynęły parujące łzy.
– Panno Lehr. Nie ruszaj się – warknął profesor od eliksirów, po czym dokonał jakiś oględzin. Znów przeniósł wzrok na zrozpaczonego Nicholasa. W jego oczach chłopak dostrzegł dziwny błysk.
– A więc po to ci były włosy szyszymory… – wycedził Snape. – Żeby otruć drogą ci przyjaciółkę Eliksirem Wrzenia Wody… Chciałeś jej ugotować krew…
– Ale… Ja niczego nie… – jęknął Nicholas, skonfundowany i zrozpaczony.
Snape wstał. W jego czarnych oczach czaiło się takie obrzydzenie, pogarda i wściekłość, iż Nicholas automatycznie się cofnął. Niewiele to dało: Snape złapał go za poły szaty z przodu.
– Jak śmiałeś poczęstować swoją przyjaciółkę tak niebezpiecznym eliksirem? – wycedził profesor, zbliżając swą twarz do przerażonej twarzy Nicholasa. – Dobrze wiedziałeś, co warzysz i co czynisz, częstując ją czymś takim! I do tego okradłeś mój kredens!
– Ale to nie ja… Nie rozumiem… – bąknął Nicholas, zaskoczony tak gwałtowną reakcją Snape’a.
– Wiesz, czego najbardziej nienawidzę? – szepnął złowrogo nauczyciel. – Takich szumowin. Tych, którzy bezmyślnie zdradzają swych przyjaciół. Kiedyś pożałujesz, że tak lekko podchodzisz do problemu przyjaźni. Wiem, co mówię…
Nicholas wyłapał bezbłędnie dziwny skurcz, który przebiegł przez twarz Snape’a. Ten go wreszcie puścił, niezdrowo zaróżowiony na ziemistej cerze i zerknął na leżącą na ziemi Tamarę. Po chwili machnął bezgłośnie różdżką. Tamara osunęła się w zbawczy sen, ale zanim to zrobiła, wpatrzyła się w oczy Nicholasa. Chłopaka przeszły ciarki przerażenia i rozpaczy, gdy dostrzegł wzrok Tamary, pełen zawodu, niedowierzania i bólu, poczucia zdrady.
– Idź już do dormitorium sam – warknął Snape cicho. – Ja muszę ją odstawić do szpitala. I twój szlaban się przedłuży do końca roku szkolnego, Black. Za szkody wyrządzone tej dziewczynie.
Nicholas nie oponował, westchnął jedynie, zerkając z troską ostatni raz na Tamarę, po czym powlókł się w kierunku salonu Ravenclawu. Przed oczyma wciąż majaczył mu wzrok Tamary. To była dlań najgorsza kara.
Jak to się stało, że Tamara oberwała tym eliksirem? Przecież warzyli go na wrogów, na Ślizgonów, dziedzica i innych tego typu… Ale nie na Tamarę! Czyżby Belby, Carmichael i Simpson dali eliksir Tamarze? Dlaczego? Czemu akurat ona musiała cierpieć niewysłowione męki?
Nicholas poczuł przypływ takiej płonącej furii, że aż sam się wewnątrz zagotował. Mimo kulawych nóg, puścił się pędem przed siebie, zgrzytając zębami.
– W tawernie siedzi duży goblin i mały goblin. Mały goblin jest synem dużego, ale duży nie jest ojcem małego.
Nicholas zerknął ponuro na kołatkę przed swym nosem i prychnął:
– To łatwe! Duży goblin jest płci żeńskiej i jest matką małego goblina.
Otworzyły się przed nim podwoje do salonu Ravenclawu. Czternastoletni Black wparował do wnętrza, nie zaszczycając spojrzeniem zgromadzonych ludzi, którzy z zainteresowaniem obserwowali jego wściekłość i kulawy pęd przez duży salon. W pełnym biegu wpadł do swego dormitorium, trzasnąwszy drzwiami. Paul i Eddie, siedzący na łóżku jednego z nich i grający w Eksplodującego Durnia, aż podskoczyli, a na widok wściekłego Nicholasa struchleli jakoś. Black w pełnej furii dopadł do stojącego na środku dormitorium Marcusa Belby’ego i… przewrócił się z nim na deski, okładając na oślep. Marcus był w szoku, ale po chwili spróbował się bronić. Niestety, był słabszy.
– JAK ŚMIAŁEŚ NAPOIĆ JĄ TYM CHORYM ELIKSIREM?!!!! – ryczał Nicholas, tłukąc go na oślep po twarzy pięściami. – TY NIENORMALNY IDIOTO, POWINIENEŚ BYĆ W AZKABANIE ZA TAKIE ŚWIŃSTWO!!! ZABIJĘ CIĘ!!! CHOLERA!!!
Wyszarpnął z kieszeni szaty swą wiązową różdżkę i wycelował w Marcusa.
– Nick, NIE!
Paul i Eddie w tym momencie odciągnęli Nicholasa od Belby’ego. Eddie przytrzymał czternastoletniego Blacka, a Paul pomógł Marcusowi, który krztusił się własną krwią, obficie sączącą się z jego złamanego nosa. Simpson na wszelki wypadek przytrzymał Belby’ego, gdyby ten zechciał się zemścić.
– Marc, o czym on mówi? – zapytał Eddie.
Marcus zmierzył go ponurym, acz nieco tryumfalnym spojrzeniem. Pod okiem wykwitła mu śliwa.
– Ta idiotka się wtrąciła. Wczoraj zrobiła mi reprymendę na oczach Marietty, Cho, Priscilli, Natalie i Kendry! – warknął Marcus. – Ostrzegłem ją, żeby uważała ostatnim razem! I poniosła konsekwencje!
– Wlałeś jej tego eliksiru do picia?! – przeraził się Eddie. – Ale… To nie tak miało być!
– Paul mi pomógł! Obaj tak zarządziliśmy! – prychnął Marcus z wyższością.
Paul Simpson spalił cegłę i spuścił wzrok. Nicholas i Eddie patrzyli na nich, Nicholas wściekły, Eddie przerażony i zszokowany.
– Puść mnie! – rozkazał Nicholas, po czym wyrwał się zgrabnym ruchem i wstał, patrząc z góry na Marcusa i Paula. Po chwili jego wściekłość zastąpił szyderczy uśmiech mordercy. Paul i Marcus mimowolnie zamarli. – Cóż, dziękuję wam, koledzy!
Ukłonił się w pas, wciąż uśmiechając, po czym dodał nieco sardonicznie:
– Dzięki wam nauczyłem się przepisu na bardzo pożyteczny eliksir – uniósł brwi złowieszczo. – Może tak się kiedyś zdarzy, że go uwarzę i NIECHCĄCY umieszczę was w łóżkach u pani Pomfrey…
Marcus i Paul skulili się mimowolnie, gdy Nicholas odgiął się do tyłu i zaryczał szaleńczym śmiechem. Po czym podszedł do szafki Marcusa…
– NIE! – krzyknął właściciel.
… i wyjął z niego wszystkie fiolki z eliksirem, rozbił je malowniczo o krawędź mebla. Skwierczący płyn spływał wolno do otwartej szuflady z ubraniami, sycząc i dymiąc.


Poranna sowa przyniosła dzisiejszego dnia nieprzyjemne wieści. Zaspany Remus, zapach kawy i jajek sadzonych, szczękanie zmywających się talerzy i gwizd ugotowanej wody, nieśmiałe, prawie majowe słońce, wślizgujące się do kuchni przez firanki - to wszystko okraszone zostało strachem i zwątpieniem.
– Niewesoło, Meg! Bardzo niewesoło… – westchnął Remus.
Do kuchni weszła Sara i usiadła cichutko na swoim miejscu, jak zwykle wycofana i zamknięta w sobie. Wpatrzyłam się z napięciem w list od Rosemary, który dostaliśmy.
– I co pisze? – zapytała, zmartwiona.
– W Hogwarcie dzieją się niedobre rzeczy i to bardzo – zauważył Remus, wyraźnie poruszony treścią listu. – Rosemary pisze, że właśnie została zaatakowana jej przyjaciółka, Hermiona, no i jeszcze inna dziewczyna. Podobno dyrekcja postanowiła zamknąć Hogwart, gdy sprawca się nie znajdzie.
– Cóż za okropność! – przestraszyłam się. – Przecież Dumbledore nie może zamknąć szkoły, istnieje ona od tysiąca lat!
– Nie, ja chciałam do Hogwartu!… – jęknęła nagle Sara. – Miałam tam iść już za cztery miesiące! Dlaczego?!
– Niestety, z listu wynika, że Dumbledore’a nie ma. Odwołali go ze stanowiska…
– Co?! – jęknęłam.
– … i przewieziono Hagrida do Azkabanu – dokończył Remus, pochmurniejąc. – Jako głównego podejrzanego.
Ilość złych wieści mnie prawie przewróciła. Dumbledore usunięty?! Najpotężniejszy człowiek? Zamknięty Hogwart i Hagrid, siedzący tak blisko Syriusza…
Automatycznie złapałam za miauczącego żałośnie kotka z platyny.
– Remusie! – wydyszałam. – Skoro odwołali Dumbledore’a, który zapewniał bezpieczeństwo, to ja sobie nie życzę, żeby Nicholas, Rosemary i Cosmo dalej tam byli!
– Mary Ann! – wytrzeszczył oczy mój brat. – Ależ…
– Pomyśl tylko! Zagrożenie jakieś jest, no i nie ma Dumbledore’a!
– Zagrożenie nie jest wcale takie duże, bo twoje dzieci nie są z rodziny mugoli – zauważył posępnie Remus. – Ale tym Dumbledorem mnie jakoś przekonałaś… Wiedz jednak, że nie będą zachwycone.
– Nie dziwię się… – Sara pokiwała gorliwie głową i dodała błagalnie – Mamo, nie rób tego! Hogwartu nie zamkną! Nie mogą mi tego zrobić!
– A skąd wiesz? – zaperzyłam się. – Twojemu rodzeństwu grozi zło, któremu nawet sławetny Gilderoy Lockhart, widać z załączonego obrazka, nie umie usunąć. Twój ojciec chrzestny został ukarany pobytem w najokropniejszym miejscu. To nie przelewki! Jeżeli się sytuacja nie wyjaśni, będę musiała zabrać stamtąd dzieci! To mój obowiązek!
– A co, jeśli do końca roku nic się nie stanie i sprawa rozejdzie się po kościach? – spytał Remus. – W końcu zaraz maj, dwa miesiące to nie tak dużo! I co, wyślesz ich w przyszłym roku? Poślesz Sarę? Wiesz, jaka będzie afera, gdy tego nie zrobisz?
– Remusie! – ofuknęłam go. – Nie przeszkadzaj mi w ochronie moich dzieci!
– Nie przeszkadzam, uważam jedynie, że powinnaś ostrożnie podejmować takie kroki. Tam jest wielu mądrych czarodziejów, powinni przy odrobinie pracy przynajmniej wniknąć w głąb problemu i dopiero wtedy ocenić, czy trzeba zamykać szkołę, czy nie. Spokojnie! Do tej pory ich nic nie zjadło, teraz też z pewnością nie. Wiesz, że ci nie wybaczą, jeśli ich teraz usuniesz. Niech sami o to poproszą! Wyślij im to zapytanie!
Patrzyłam na Remusa badawczo. Mówił bardzo rozsądnie i zdecydowałam, że go wysłucham. Chciałam bardzo bronić moich dzieci, ale mocno się wystraszyłam, że nie zdążę ich przed tym wszystkim uchronić. Zerknęłam dyskretnie na Sarę. Była bardzo zmartwiona i jakaś przybita. Czekała na Hogwart od lat i teraz wiedziała, że się może nigdy nie doczekać.

***

Rosemary, Harry i Ron wkroczyli w ciemną puszczę. Przy nich dreptał Kieł, węsząc. Harry i Rosemary utkwili wzrok w sznurku okazałych pająków, który maszerował żwawo po ściółce, uciekając im sprzed stóp i unikając światła, sączącego się z różdżki Harry’ego; Ron wędrował jakby nieco z tyłu. W Zakazanym Lesie panowała cisza, pomiędzy drzewami ziała czarna czeluść, a po plecach Rosemary biegały ciarki. W Lesie była już drugi raz, ale i tak czuła potężny lęk przed jego dzikimi mieszkańcami. Wiedziała jednak, że trzeba dowiedzieć się, czemu Hagrid kazał im podążać za pająkami, a może i przywrócić Dumbledore’a, pomóc mugolakom i zamknąć całą sprawę.
Pająki zboczyły z bezpiecznej ścieżki i wlazły w gąszcz. Zatrzymali się, odprowadzając je wzrokiem. Rosemary poczuła narastającą rozpacz. Mama by ją zabiła.
– Co robimy? – zapytał Harry, chyba czując to samo.
– Zaszliśmy tak daleko... – odpowiedział Ron.
– Skoro posłuchaliśmy Hagrida, to zobaczmy, gdzie one idą! To jedyna wskazówka! – rzekła Rosemary, drżąc lekko. – Chyba nic nam nie pozostaje.
Wkroczyli więc w gąszcz, próbując dotrzymać kroku pająkom, potykając się o korzenie i przeszkody. Trwało to straszliwie długo i było niezwykle męczące. Rosemary już zaczęła się zastanawiać, czy pająki przypadkiem nie prowadzą ich do Hagrida do Azkabanu, gdy ciszę rozdarło szczekanie Kła, co doprowadziło trójkę przyjaciół do zbiorowego zawału.
– Co jest? – spytał cicho Ron.
– Tam się coś rusza. Chyba coś dużego.
Rzeczywiście, gdzieś w lesie rozległ się dźwięk łamania gałęzi i przedzierania przez puszczę.
– O nieee… – piszczał wysoko Ron. – O nie, nie, nie...
– Zamknij się – warknął Harry cicho. – Usłyszy cię.
– Usłyszy mnie? Już usłyszało. Cicho, Kieł!
Stłoczyli się przy sobie, zdrętwiali, niezdolni do jakiegokolwiek ruchu. Rosemary czuła, jak serce łomocze jej gdzieś pod gardłem. Nagle zbliżające się trzaski ustały.
– Jak myślicie, co ono teraz robi? – szepnął Harry.
– Myślę, że przygotowuje się do skoku – odparł Ron.
– Do skoku?! – jęknęła Rosemary zduszonym tonem.
– Ciii! – uciszył ją Harry, nasłuchując czujnie. – M– myślicie, że sobie poszło?
– Nie wiem... – westchnęła Rosemary, wytrzeszczając oczy w ciemności.
Wtem zajaśniało: coś jakby reflektory przebiło ciemność tak gwałtownie, że trzynastolatka myślała, że ją oślepiło. Kieł podniósł raban i rzucił się do ucieczki.
– Harry! Rosemary! To nasz samochód! – zawołał nagle Ron z niewysłowioną ulgą.
– Co?
– Chodźcie!
Harry i Rosemary poszli za nim w kierunku reflektorów i znaleźli się na malutkiej polance, na której stało auto Weasleyów. Obdrapane i zniszczone, nosiło znamiona życia na dziko w Zakazanym Lesie, lecz na szczęście nie wyglądało na agresywne, bo przywitało się z Ronem. Rosemary nie ukrywała ulgi: posiadanie auta w tej nieprzebytej puszczy było wyjątkowym przywilejem.
– Było tutaj przez cały czas! Popatrzcie. Zupełnie zdziczało w tym lesie... A myśmy się bali, że się na nas rzuci! – zawołał Ron, witając się czule z autem. – Nieraz sobie myślałem, co z nim się stało!
– Myślisz, że dałoby się je jeszcze oswoić? – zagadnęła Rona Rosemary.
– Straciliśmy ślad – zauważył Harry posępnie, przerywając Ronowi. – Chodźcie, musimy je odnaleźć.
Wtedy Ron i Rosemary to zobaczyli: olbrzymiego, włochatego pająka, który nagle spuścił się z korony drzewa na srebrzystej pajęczynie i spoczął na ziemi na swych ohydnych odnóżach, kilkadziesiąt cali za Harrym. Ron oniemiał, ale Rosemary zawołała zduszonym głosem:
– Harry, uważaj!…
Potter nie odwrócił się, bo już pochwyciły go olbrzymie odnóża, po czym zawisł głową w dół. Zanim Rosemary zareagowała wyciągnięciem różanej różdżki, usłyszała przy uchu dziwny klekot i coś chwyciło ją mocno w pasie. Pisnęła wysoko ze strachu i złości i spróbowała kopnąć agresora, jednak leżało to poza jej możliwościami. Pająk, który ją schwycił, podobnie do tego, który trzymał wyrywającego się Harry’ego, ruszył w głąb Zakazanego Lasu. Gdzieś tam z tyłu skomlał Kieł i Ron, bardzo podobnie zresztą. Cztery potwory z ofiarami zapuściły się głęboko w Las.
Szczęście w nieszczęściu, bo pająk niósł ją tak, że przynajmniej mogła obserwować, nie to co zwisający głową w dół Harry. Jednak po jakimś czasie pożałowała tego, że widziała wszystko, co działo się przed nimi. Stanęli na skraju olbrzymiej zapadliny, wypełnionej licznymi pajęczynami. Rosemary nigdy nie bała się pająków, ale to co zobaczyła, zmiotłoby ją z nóg, gdyby na nich teraz stała. Poczuła, że wystąpiły na nią siódme poty na widok, który się przed nią rozpostarł. Olbrzymie pająki, wszędzie, gdzie tylko spojrzała. Większe nawet, niż te, które ich niosły. Tak duże, że bez trudu mogłyby zjeść człowieka…
Zostali przetransportowani do samego jądra tej pajęczej kolonii, otoczeni zewsząd ośmiookimi gigantami, osaczeni i bezbronni. W samym centrum znajdowała się tulejowata pajęczyna. Przed nią pająk upuścił Rosemary na ziemię, obok niej skulił się Kieł, a Harry miał jeszcze na tyle odwagi, że spojrzał ponad ściółkę przed siebie. Ron za to sprawiał wrażenie nieomalże konającego w mękach.
– Aragog! – zawołał pająk, klekocząc szczypcami. – Aragog!
Z pajęczyny wyłonił się tak olbrzymi pająk, że Rosemary mogłaby przysiąc, iż połknąłby Hagrida w całości. Zadrżała na myśl o tym, jak łatwo ten pająk mógłby ich zabić.
– Co to jest? – zapytał olbrzym.
– Ludzie – odklekotał mniejszy, wielkości konia.
– Czy to Hagrid?
– Obcy.
– Zabijcie ich – warknął Aragog. – Spałem...
– Jesteśmy przyjaciółmi Hagrida! – krzyknął Harry w przypływie męstwa lub szaleństwa.
Zewsząd rozległo się klekotanie zgromadzonych pająków.
– Hagrid nigdy nie przysyłał nam tu ludzi – mruknął Aragog.
– Hagrid ma kłopoty! Właśnie dlatego przyszliśmy.
– Kłopoty? – zapytał z troską olbrzym. – Ale dlaczego przysłał was?
– Tam, w szkole, myślą, że Hagrid wypuścił... e... e... coś na uczniów. Zabrali go do Azkabanu.
Stary pająk wyraźnie się wściekł, co zresztą podchwyciły wszystkie pająki zgromadzone wokół nich. Rosemary mimo wszystko to zafrapowało.
– Ale to było przed wieloma laty – wyjaśnił Aragog. – Wiele lat temu. Dobrze to pamiętam. Dlatego wyrzucili go ze szkoły. Myśleli, że to ja jestem potworem mieszkającym w lochu, który nazywają Komnatą Tajemnic. Myśleli, że Hagrid otworzył Komnatę i uwolnił mnie.
– A ty... ty nie wyszedłeś z Komnaty Tajemnic? – ośmieliła się spytać Rosemary.
– Ja?! Ja nie urodziłem się w zamku. Pochodzę z dalekiego kraju. Pewien podróżnik dał mnie Hagridowi, kiedy byłem jajkiem. Hagrid był wtedy jeszcze chłopcem, ale dbał o mnie, ukrył mnie w komórce w zamku, żywił resztkami ze stołu. Hagrid to mój dobry przyjaciel, to dobry człowiek. Kiedy dowiedziano się o moim istnieniu i oskarżono o zabicie tej dziewczynki, Hagrid mnie ocalił. Odtąd zamieszkałem tutaj, w lesie, a Hagrid wciąż mnie odwiedza. Znalazł mi nawet żonę, Mosag, i sam widzisz, jak rozrosła się nasza rodzina... Dzięki dobroci Hagrida...
– Więc nigdy... nigdy nikogo nie zaatakowałeś?
– Nigdy. Byłoby to zgodne z moim instynktem, ale z szacunku do Hagrida nigdy nie zrobiłem krzywdy człowiekowi. Ciało tej dziewczynki znaleziono w łazience, a ja nigdy nie opuściłem komórki, w której wyrosłem. My, pająki, lubimy ciemność i spokój...
– Ale... Wiesz, kto zabił tę dziewczynkę? – odezwał się znów Harry. – Bo cokolwiek to było, wróciło i znowu napada na ludzi...
Pomiędzy pająki padło jakieś poruszenie.
– To jest coś, co mieszka w zamku – odparł Aragog. – Prastara istota, której my, pająki, boimy się najbardziej. Dobrze pamiętam, jak błagałem Hagrida, żeby pozwolił mi odejść, kiedy wyczułem obecność tej bestii w szkole.
– Co to jest?
– My o tym nie mówimy! Nie nazywamy tego! Nawet Hagridowi nigdy nie wyjawiłem imienia tej strasznej istoty, choć prosił mnie o to wiele razy.
Rosemary zaobserwowała kątem oka, że liczba pająków zwiększa się z każdą chwilą. Były podekscytowane, ale czy rozmową, czy obietnicą uczty…?
– No to my już sobie pójdziemy! – zawołał Harry, który chyba wyczuł zagrożenie.
– Pójdziemy? – spytał Aragog. – Nie sądzę...
– Ale... ale...
– Moi synowie i moje córki nigdy nie skrzywdzą Hagrida, bo taka jest moja wola. Nie mogę jednak zakazać im świeżego mięsa, kiedy samo włazi do naszej nory. Żegnajcie, przyjaciele Hagrida!
Rosemary poczuła, jak delikatna tama, hamująca rozpacz i przerażenie, właśnie pękła. Poderwała się z ziemi, oceniając ich szanse jako marne. Automatycznie wyciągnęła różany patyk, ale nie wiedziała, jakimi zaklęciami zabić takie morze pająków. Czym to ją w grudniu oparzył Cosmo?…
Wtem rozległ się jakiś łoskot, Harry, który stał obok Rosemary, podskoczył i kłębiące się pająki zrobiły to samo. Samochód pana Weasleya pruł w ich stronę po zboczu, wyjąc i roztrącając pająki we wszystkie strony. Raptownie się zatrzymał, otwierając zamaszyście drzwi i tym samym zapraszając ich do uratowania życia.
– Bierz Kła! – ryknął Harry do Rosemary, sam nurkując do środka na przednie siedzenie. Rosemary błyskawicznie posłuchała Harry’ego i chwyciła skamlącego psa wpół, pomimo jego słusznej wagi, po czym rzuciła bezceremonialnie do tyłu, sama gramoląc się do środka obok skamlącego zwierzęcia. Gdy Ron już wtłoczył się do środka, zdumiewająco żwawo jak na swój stan i zajął miejsce kierowcy, samochód zaryczał i ruszył pod górę po zboczu, traktując pająki jak łan zboża.
Wypruli z zapadliny i ford Anglia począł przedzierać się przez Zakazany Las.
– Nic ci nie jest? – Harry zapytał Rona, który wciąż był w okropnym stanie, lecz ten nie odparł.
Rosemary siedziała obok wyjącego Kła i wciąż nie mogła dojść do siebie. Byli o cal od śmierci, uratowało ich auto i chociaż zdarzyło się to kilka chwil temu, jej serce wciąż próbowało wyrwać się z piersi. Tak niewiele brakowało…
Wyjechali wreszcie na skraj lasu, co po ostatnich wydarzeniach wydawało się niewypowiedzianym wprost szczęściem. Samochód gwałtownie się zatrzymał i wysiedli, a właściwie wytoczyli się z jego wnętrza. Kieł wystrzelił z podkulonym ogonem i pomknął do chatki Hagrida, Rosemary oparła się o karoserię, oddychając głęboko, lecz Ron wciąż nie drgnął. Kiedy wreszcie z trudem wyszedł, Harry pożegnał się z autem, z wdzięcznością poklepując je po masce. Maszyna wycofała się do lasu.
Harry poszedł do chatki po pelerynę-niewidkę, natomiast Ron popatrzył na Rosemary wytrzeszczonymi oczyma, jęknął i udał się na grządkę z dyniami, by malowniczo zwymiotować. Rosemary za to oddychała z ulgą, wspierając dłonie na kolanach, ale czuła naglącą potrzebę udania się do dormitorium. Co będzie, jeśli pająki poszły ich tropem?
– Idźcie za pająkami – jęknął Ron, ocierając usta rękawem, gdy już wrócił Harry. – Nigdy tego Hagridowi nie przebaczę. Mamy szczęście, że jeszcze żyjemy.
– Na pewno myślał, że Aragog nie zrobi krzywdy jego przyjaciołom – stwierdziła Rosemary.
– I to jest właśnie problem z tym Hagridem! – krzyknął Ron. – Zawsze mu się wydaje, że potwory nie są tak złe, jak wyglądają! I dokąd go to zaprowadziło? Do celi w Azkabanie! I po co nas wysłał do tego lasu? Czego się tam dowiedzieliśmy?
– Że Hagrid nigdy nie otworzył Komnaty Tajemnic – rzekł Harry z zaciętą miną. – Jest niewinny.


Sara oderwała wzrok od tekstu „Standardowej księgi zaklęć (stopień 1)” i westchnęła. Zeskoczyła z łóżka, na którym siedziała skrzyżnie i odłożyła książkę na biurko. W takich warunkach było jej się dość trudno skupić. Z dołu dochodziły do jej maleńkiego pokoju podniesione głosy mamy i wujka Remusa. Trudno powiedzieć, czy się kłócili - raczej zawzięcie dyskutowali. Wuj znów stracił pracę i mama bez jego wiedzy znalazła mu nową, a z tego co Sara zrozumiała, słuchając ich konwersacji, był tym niezwykle poruszony. Chyba nie wiedział, czy to dobry pomysł, by pracować w tamtej magicznej aptece, do której mama poszła w sprawie jego pracy. Sara usłyszała też coś o tym, że uważał, iż się nie nadawał do zupełnie niczego i najlepiej by było, gdyby wcale nie pracował, tylko grzebał po śmieciach sąsiadów. Mama po tym oznajmiła, że ma dość i idzie na długi, nocny spacer.
Sara westchnęła i położyła się na brzuchu na swej pościeli. Pogrzebała trochę pod materacem łóżka i wyciągnęła swoją drogą pamiątkę: romantyczne zdjęcie rodziców. Zatonęła w obserwowaniu ruchomej fotografii pięknych i młodych ludzi, których uchwycił w tamtej chwili aparat.
Ocknęła się raptownie, zdawać by się mogło, po pięciu minutach, zaspana. Zdjęcie leżało w jej stulonej dłoni, spoczywającej spokojnie na poduszce przy skroni. Zerknęła na zegarek z kukułką: była już jedenasta w nocy. Zorientowała się, że ucięła sobie małą drzemkę. Schowała zdjęcie pod materac pieczołowicie i podeszła do okna, by otworzyć je. Na zewnątrz było ciepło, majowa trawa powiewała na delikatnym wietrze. Sara westchnęła, rozmyślając o Hogwarcie. Już za trzy miesiące miała wsiąść do pociągu, który zapoczątkuje podróż w nieznane, ku przeznaczeniu…
Jej wzrok padł na opuszczony plac zabaw, nieco zmodyfikowany po ostatniej wizycie mugolskiej policji. A jednak, zwłoki Bettie znajdowały się w zalanej studni. Zostały na szczęście wydobyte, a pan Portland, drugi mąż mamy Bettie, aresztowany. Można powiedzieć, że wszystko skończyło się nie tyle dobrze, co sprawiedliwie. Od tamtej pory Sara nie widziała duszka. Przyszedł jej tylko raz podziękować i odszedł na zawsze.
Uśmiechnęła się do siebie smutno i poczuła, że pragnie. Wpierw upewniła się, że chodzi o zwykłą wodę, nie o krew (czasem zapominała zażyć eliksir przeciwko łaknieniu), po czym wyszła z pokoju ospałym krokiem i zeszła po stopniach do cichego hallu. Wujek i mama musieli już dawno spać, skoro wszędzie było cicho i ciemno. Zapaliła świeczkę w kuchni i podeszła do kranu, by nalać wody do szklanki. W milczeniu i zamyśleniu przełykała powoli wodę.
Wtem za nią otworzyły się dość gwałtownie drzwi. Obróciła się raptownie do tyłu i wytrzeszczyła ze strachu oczy.
– Saro!… – wydyszał wuj Remus, próbujący dobrnąć do szafki. – Saro, podaj mi tamten… tamten eliksir!…
Wyglądał okropnie: był cały siny, jego zęby zamieniły się w żółte kły. Sara upuściła szklankę, która roztrzaskała się w drobny mak, po czym podbiegła do wskazanej szafki. Chwyciła pękatą butlę, stojącą na blacie i ruszyła z przerażeniem ku wujkowi Remusowi, lecz było za późno. Głowa wydłużała mu się okropnie, zmieniając w pysk, a na twarzy wykwitły wyraz skrajnego bólu i cierpienia. Nogi i ramiona wydłużały się, rozlegały się trzaski pękającego materiału i narastało ohydne warczenie. Sara stała przed wujkiem Remusem jak zagipsowana, ściskając butelkę prawie tak mocno, że pękła…
Cofnęła się dwa kroki do tyłu, gdy metamorfoza dobiegła końca. Przed nią stał potwór, wielki i z całą pewnością groźny, a nie miała którędy uciec, zagradzał jej drogę do drzwi. Bestia wpatrzyła się w nią żółtymi ślepiami. Księżyc w pełni oświetlił kuchnię, gdy wyjrzał zza malutkiej chmury, która na chwilę go zasłoniła. Potwór w tym momencie zawył dziko i ruszył ku niej wolno, warcząc. Sara cofnęła się jeszcze troszkę, przerażona do ostatnich granic, ale wtedy uderzyła plecami o szafkę kuchenną. Była w ślepym zaułku. Stwór zawarczał głośniej i agresywniej, Sara pisnęła wysoko, po czym wszystkie szafki w kuchni pootwierały się i cała ich zawartość uderzyła w bestię z rozpędu. Także stół z krzesłami. Świeczka spadła na posadzkę, podpalając firanki…
Sara dała nura pod pachą stwora, gdy ten zajęty był odganianiem się od zawartości kuchni i wypadła przez otwarte drzwi, przewracając się na ziemię w holu. Szybko pozbierała się i wbiegła po schodach do swojego pokoju. Za sobą słyszała ujadanie, a w uszach piszczało od niemego przerażenia. Wbiegła do swego pokoju, zamknęła drzwi za sobą i chwyciła w objęcia śpiącego Zezolka. Kot pisnął tylko, sam dość mocno zszokowany. Sara dopadła do okna i spojrzała w dół. Umiała zejść wolno na dół, ale na pewno nie tak przerażona i roztrzęsiona. I nie z kotem pod pachą.
TRZASK!
Drzwi z hukiem wyleciały z zawiasów, miażdżąc się. Bestia, ujadając, rzuciła się w kierunku skulonej przy oknie i przytulającej Zezolka Sary. Dziewczynka krzyknęła i machinalnie wyskoczyła z okna, tuląc kotka i woląc już się połamać, niż spotkać oko w oko z tą nieznaną wersją wujka Remusa.
Ku jej zdziwieniu, opadła wolno na murawę, niczym kot spadający na dwie łapy. Potem uświadomiła sobie, że odziedziczyła po mamie część wampirzych zdolności, w tym latanie. Odetchnęła z ulgą i rzuciła się ku ciemnej, oświetlonej latarniami ulicy Vange, wciąż przyciskając Zezolka do piersi. Zatrzymała się w pewnej odległość od domu. Bestia wyła gdzieś w oknie jej sypialni, kuchnia stała w płomieniach, które lizały już dom, wystając z okna… Sara pisnęła do siebie, przerażona, nie widząc co robić i zalała się łzami. Dom miał się tak po prostu spalić?! Tam był wujek, ale nie mogła podejść do niego bliżej, skoro był niebezpieczny. A co z mamą? Mówiła coś o nocnym spacerze. Czy już z niego wróciła? A może śpi w domu, wśród płomieni i przemienionego wujka? Straży też nie mogła wezwać - zakładając, że znajdzie budkę telefoniczną dość szybko, to wewnątrz jest niebezpieczny, magiczny stwór. Co by mu zrobili strażacy, a on im?
Postawiła Zezolka na niskim płotku i podbiegła do ulicznego hydrantu, stojącego przy ich domu. Rozwaliła go telekinezą, po czym przywołała szybko wąż, leżący na działce państwa Route. Drżącymi rękoma przystawiła rurę do strumienia wody i skierowała w kierunku okna. Niestety, wąż okazał się za cienki, by efektywnie gasić płomienie. Zrozpaczona, porzuciła wąż na trawie i wyrwała ze ściany metalową rynnę. Przystawiła telekinezą rynnę do wody i wlała strumienie do kuchni. To podziałało. Sara nieco odetchnęła, ciesząc się chyba pierwszy raz w życiu z tego, że jest półwampirem. Gdyby nie telekineza, w ogóle by sobie nie poradziła.
Gdy już płomienie zgasły, Sara wyprostowała się i odrzuciła rynnę w trawnik. Zostawiła tryskający hydrant i podbiegła do Zezolka, czekającego na nią grzecznie na murku. Chwyciła go w objęcia.
– Saro!
Obróciła się automatycznie do tyłu i odetchnęła z ulgą. To mama, stojąca na końcu Vange. Widocznie wróciła ze spaceru. Sara zrobiła krok w jej stronę, ale coś kazało jej się zatrzymać. Po chwili z powagą spojrzała na mamę, odwróciła się na pięcie i uciekła w drugą stronę, tuląc Zezolka.


Zamrugałam szybko, obserwując w szoku moją córeczkę, uciekającą ciemną Vange w przeciwnym kierunku. Po chwili znikła za zakrętem.
Poleciałam za nią, zaniepokojona tym zachowaniem, ale kiedy zerknęłam na mijany przeze mnie dom, aż zachłysnęłam się i zatrzymałam.
Hydrant roztrzaskany i będący obecnie gejzerem. Nasza rynna i wąż Route’ów, leżące w trawie bez ładu. Z okna w kuchni wzlatywał ciemny dym, osmalając ścianę, spalona okiennica, smród i to wycie wewnątrz domu…
Wydalam zduszony okrzyk i wyjęłam różdżkę, po czym otworzyłam czarami drzwi. Drzwi do kuchni były osmalone, ale na szczęście hol nie zdołał ucierpieć, poza smrodem spalenizny. Planując, że kuchnią zajmę się później, weszłam ostrożnie na górę, trzymając różaną różdżkę przed sobą. Remus musiał być gdzieś w pokoju…
Otworzyłam delikatnie drzwi sypialni każdego z dzieci po kolei, ale nie znalazłam Remusa. Dopiero gdy otwarłam pokój Sary, dostrzegłam go: stał skulony na środku pokoju i zdołał już roztrzaskać krzesło od biurka.
– Incarcerus! – powiedziałam.
Remus zawył, bowiem padł na dywan, splątany magicznymi więzami. Westchnęłam i przetransportowałam go do jego komórki pod schodami, w której zawsze siedział i która na początku naszego nabycia tego domu została zamieniona magicznie w dość dużą piwnicę. Gdy już zamknęłam drzwi i zapieczętowałam je magicznie, otarłam pot z czoła i zerknęłam na kuchnię. Była w opłakanym stanie, cała osmalona. Przypominała to, co zwykle znajdowało się na dnie kociołka Jamesa: jeden wielki, śmierdzący węgiel. Jęknęłam na myśl, ile czeka nas sprzątania i odzyskiwania zapasów i eliksirów. Gdyby Remus dziś pamiętał, by zażyć ten cholerny wywar tojadowy!… Nasza dyskusja o jego pracy zupełnie go rozstroiła. Musiał być nieźle zdenerwowany i zapomniał. Zdarzyło mu się to chyba pierwszy raz w życiu. A ja byłam na tyle głupia, że musiałam wyjść z domu i zostawić go tu z Sarą samych. Co prawda, nie przyszło mi na myśl, że mógłby zapomnieć o tym, by dziś go zażyć. W końcu musiał robić to przez cały tydzień przed pełnią, jak mógł zapomnieć tego ostatniego dnia? Wkroczyłam ostrożnie do kuchni, zachodząc w głowę, jak wyczyścimy ściany i sufit. Czy nasza sypialnia nad kuchnią ucierpiała? A może płomienie zniszczyły sufit i lada chwila sypialnia się zarwie? Na szczęście, wyglądało na to, że pożar dość szybko został ugaszony, więc tak naprawdę sfajczyły się tylko meble, firanki i okiennica i to nie w całości.
Niestety, teraz nie było czasu, by sprzątać. Sara uciekła. Wyleciałam więc na względnie ciepłą majową noc i rozejrzałam się. Sary nie było nigdzie widać. Naprawiłam gejzerohydrant i zastanowiłam się, czując narastającą rozpacz. Dokąd mogła pójść? Rozglądałam się w lewo i w prawo, ale Sara nie nadchodziła. Ruszyłam więc w lewo, kierując swe kroki w kierunku, gdzie pobiegła. Dlaczego uciekła? Rozumiem, mogła zwiać na widok Remusa, ale dlaczego przestraszyła się mnie?

Sara biegła ciemną ulicą, zupełnie sama, jeśli nie licząc duszonego w objęciach Zezolka. Gdzie się obróciła, nie było żywej duszy. Niektóre domy pogrążone były w zupełnej ciemności, w innych światło płonęło może w dwóch oknach. Ciszę rozdarł jakiś pijacki śpiew, rozbrzmiewający przecznicę dalej i odpowiedziały mu podobne okrzyki. Sara zatrzymała się w związku z nimi gwałtownie i przylgnęła do ściany mijanego domu, sama z kotem w ciemnym, uśpionym Basildon. A wszędzie dookoła chodzili ci, dla których noc była okazją do wyjścia z nory na powierzchnię i pokazania swej szczurzej natury. Zezolek miauknął, gdy rozległ się jakiś okropny śmiech pijaka i dźwięk tłuczonego szkła. Potem zawył alarm w jakimś samochodzie. Sara poczęła dyszeć ze strachu i wcisnęła się w ścianę mocniej, czując się jak spłoszone zwierzątko, zaszczute i zapędzone w kozi róg.
Zza węgła od strony tych okropnych krzyków wyszła grupa chłopaków. Sarze serce zamarło i już zastanawiała się, czy lepiej zrobi ukrywając się w jakimś cieniu, czy przejść obok nich obojętnie, udając wielkiego chojraka, gdy jeden z chłopaków zawołał:
– Sara! Co tu robisz, Maleństwo?
– Stanley!… – wydyszała Sara i podbiegła do Stanleya, z pędu wtulając się w niego, czując niezwykłą ulgę. Zezolek miauknął żałośnie, zmiażdżony między nimi. Stanley objął Sarę, jego rówieśnicy wyglądali na dość skonsternowanych.
– Co tu robisz? – powtórzył pytanie. – Musisz iść do domu!
– Nie mogę! – jęknęła Sara. – Proszę, weź mnie stąd!
Przez chwilę była pewna, że Stanley się nie zgodzi. Było przecież już koło północy i czekali na niego koledzy, z którymi pewnie skądś wracał. Ale Stanley rzekł do nich:
– Idźcie sami. Spotkamy się jutro.
– Ależ Stan!… – protestowali wszyscy naraz.
– Idźcie! Muszę się nią zająć.
Pożegnali się więc, a Stanley odgarnął Sarze z czoła czarno-rude kosmyki i uśmiechnął się do niej.
– Stanley, możesz ze mną uciec? – zapytała go ufnie.
– Uciec? Ale dlaczego, Maleństwo? Jutro mam szkołę. No i rodziców!
– Proszę! Tak na jeden dzień! – miauknęła.
– Na jeden dzień? – uniósł brwi czternastolatek. – A co na to rodzice?
– Nie mogę iść do domu… – Sara spuściła wzrok na zezowate oczy swego kotka.
– No dobra, na jeden dzień… Ale musisz mi przysiąc, że będziesz się mnie trzymać i słuchać we wszystkim. Tu teraz nie jest bezpiecznie.
Sara, nie wierząc we własny łut szczęścia, ruszyła za Stanleyem ulicą. Trzymali się za ręce, a Zezolek siedział Sarze na barku.
– Twój kot jest niezwykle inteligentny – zauważył chłopak, obserwując ją. – Zawsze się zastanawiałem, jak ty to zrobiłaś, że zachowuje się prawie jak człowiek.
– Ten kot nie jest zwykły… – uśmiechnęła się tajemniczo dziesięciolatka, ale nic więcej nie powiedziała, a i Stanley nie ciągnął tematu, widząc, iż niczego więcej się nie dowie.
Basildon było obecnie opuszczone i ciche. Znaleźli jakiś stary i nieco zrujnowany mostek, na którego kamiennej barierce zasiedli. Zezolek usadowił się z wdziękiem na murku obok Sary. Pod ich dyndającymi nogami płynęła tak cieniutka i płytka strużka, że gdyby nawet chcieli się w niej utopić, to by nie potrafili. Za to śmieci było dużo po obu stronach jaru, jaki kiedyś wydrążyła woda. Kilka stóp pod nimi znajdowała się spora i zupełnie zardzewiała przyczepa kempingowa, być może zamieszkała. Sara wciąż zastanawiała się, czemu mugole nie sprzątną tych ohydnych śmieci.
– Dlaczego uciekłaś z domu? – zagadnął po chwili Stanley.
– Nie chcę o tym mówić… – mruknęła Sara, głaszcząc Zezolka, który się rozmruczał.
– Czemu? To jakaś tajemnica?
– Tak. Moja rodzina jest taka dziwna, że gdybyś o niej trochę wiedział więcej, to byś mnie w ogóle nie chciał znać. Uciekłam, bo nie mogłam dłużej znieść mamy i wujka. Kłótnia rodzinna…
– Nie chcesz mi nic powiedzieć? – spytał Stanley, unosząc brwi. – To i ja ci nie powiem tajemnicy! Bardzo dziwnej tajemnicy, która też dotyczy ciebie, aha!
– Ej! – zdenerwowała się Sara. – Ale ja tego nie ukrywam, bo ci chcę zrobić na złość! Moja rodzina jest po prostu DZIWNA! I nie chcę, żebyś o niej cokolwiek wiedział, bo nie warto…
– No dobra, nie denerwuj się, dziecinko… – Stanley objął ją ramieniem dla otuchy. – Rany, jakaś ty drobna, Saro… Ale do rzeczy, powiedzieć ci, czy nie?
– No, skoro to mnie dotyczy…
– Mama ostatnio powiedziała mi dziwną rzecz… – Stanley pomachał nogami, patrząc na stertę śmieci pod nim. – Pytała, czy mi się podobasz i czy mogłabyś być moją dziewczyną.
Sara poczuła, że się okropnie czerwieni i wcale jej się to nie spodobało.
– No i? – spytała niewinnie po przełknięciu śliny.
– Odparłem, że co ją to interesi. Popatrzyła na mnie dziwnie i powiedziała, że jesteś urocza i w ogóle super i fajna z ciebie będzie dziewczyna, według niej. Mówiła, żebym brał i się nie zastanawiał.
– Ale!… – jęknęła Sara, teraz już koloru dojrzałej śliwki. – Ja mam dopiero dziesięć lat!
– Wiem! Powiedziałem jej to samo! Ale moja stara już taka jest: w kółko tylko ploteczki z przyjaciółkami i zakupy, śledzenie życia gwiazd i księżnej Diany, swatanie par to jej ulubione hobby.
– Policja! – jęknęła Sara.
Jak na komendę zeskoczyli na dach przyczepy i kucnęli, by nie zostać dostrzeżonymi. Gdy zagrożenie już minęło, odprężyli się i wyciągnęli na żelastwie. Zezolek ułożył się wiernie obok swej pani, a Sara wtuliła się w Stanleya, czując się bezpiecznie. Zapatrzyła się w gwiazdy objęta jego braterskim, przynoszącym bezpieczeństwo ramieniem. Pomimo maja zaczęło jej być zimno.
Dlaczego wuj Remus zamienił się w bestię? Sara wlepiła wzrok w księżyc w pełni i uświadomiła sobie, że… była to zamiana w wilkołaka. Wujek Remus był likantropem.
Dlaczego jej nie powiedzieli? Czemu ukrywali to przed nią? Gdy pomyślała, że w jej domu czai się teraz wilkołak i wampir, struchlała. Wszystko, co do tej pory kojarzyło jej się z bezpieczeństwem, ulotniło się. Został tylko Stanley, jemu przynajmniej mogła zaufać. W zasadzie Agatha Route nie popełniła tak strasznej gafy, jakby Sara miała być żoną Stanleya w przyszłości, to by się nic złego nie stało, przynajmniej miałaby swego obrońcę cały czas przy sobie…
Wtuliła się w chłopaka mocniej, drżąc z zimna i strachu. Czy będzie umiała kiedykolwiek jeszcze zaufać wujkowi i mamie? Pomijając fakt, że musieli oboje panować nad dzikimi bestiami w sobie, to przecież ją oszukali, nie ostrzegli. To samo w sobie było niebezpieczne. Teraz Sara już zrozumiała, dlaczego wujek znikał raz w miesiącu i wtedy też komórka pod schodami była zakazanym owocem. Mama zawsze oszukiwała ich, że wujek ma wyjazdy w celu poszukania ważnych składników i kategorycznie zabraniała im dochodzić do drzwi komórki. A co by było, gdyby Sara te drzwi otworzyła telekinezą? Jak można być tak niemądrym?
Sara westchnęła i szepnęła do ucha Stanleyowi:
– Zostańmy tu dłużej… Nie chcę wracać do domu…
Stanley nie odpowiedział, tylko potargał jej włosy pieszczotliwie. Zapatrzyli się znów w gwiazdy, zamyśleni i większość czasu milczący, czasem tylko zamieniali pojedyncze zdania. Zezolek zwinął się w kłębek przy plecach Sary i smacznie chrapał, a Sara rozmyślała nad powrotem do domu. Kiedyś trzeba będzie przecież wrócić. Stanley ma szkołę, no i jego rodzice na pewno się zmartwili, że nie ma go jeszcze w domu. A Sara nie może zostać tu sama. Przecież mama i wujek prawie na pewno nie prosili się o wampiryzm i likantropię, tak jak i Sara nie prosiła się o to, by być półwampirem. Poza tym, za kilkanaście tygodni czekał ją Hogwart, na który i ona czekała z utęsknieniem ładnych parę lat. Nie ma co, trzeba przebaczyć i poprosić, by mama i wujek nie oszukiwali ją więcej. Westchnęła na myśl o niezbyt sympatycznym powrocie, ale kiedy parę godzin później obudziła ją i Stanleya syrena policyjna i policjant, w milczeniu gapiący się na nich ze znużeniem zza murku od mostka, poczuła ulgę.


na dole cd

[ Brak komentarzy ]


 
98. cd
Dodała Mary Ann Lupin Wtorek, 16 Lipca, 2013, 17:49

Coś go potwornie męczyło. Rzucał się w niewidzialnych splotach, ale nie potrafił się od nich uwolnić. Bolało go rozpalone ciało, a w głowie rozlegał się śmiech, kobiecy śmiech. Okrutny i zimny.
Nagle otworzył oczy gwałtownie, cały zlany potem i spętany we własną kołdrę. Usiadł na łóżku gwałtownie i niezgrabnie wyleciał z niego, rozgarniając ciałem niebieskie kotary. Legł na chłodnej ziemi, dysząc ciężko i chłodząc się zimnym powietrzem. Zamrugał kilkukrotnie powiekami, bowiem wydało mu się nagle, że na tle okna i jasnego księżyca wisi w powietrzu postać kobiety. Tej samej, która dokuczała mu w koszmarach. Dokładnie tej, którą spotkał na dachu w Hogsmeade trzy miesiące temu i tej, która go później zaatakowała.
Usiadł, patrząc w kierunku okna. Nie, tylko mu się wydawało. A może?…
Nicholas westchnął ciężko i pozbierał się na łóżko. Chwilę później wybiła północ i zamienił się bezszelestnie w wilczka. Skulił się więc na posłaniu, za pomocą zębów przenosząc kołdrę w inne miejsce i począł rozmyślać nad tym, co zobaczył. Kobieta, która prześladowała go w koszmarach.


W wieży Gryffindoru było w tej chwili paskudnie. Niby zatłoczona, lecz opuszczona przez gwar i głosy ludzi. Wszyscy siedzieli cicho, utopieni w grobowej atmosferze. Szkoła miała zostać zamknięta. Ginny, którą Rosemary znała prawie od urodzenia, porwana i prawdopodobnie martwa. Rosemary czuła, że wszystko zawiodło. Ich niebezpieczny i nielegalny wyrób Eliksiru Wielosokowego. O wiele gorsza eskapada do Zakazanego Lasu, nieomalże zakończona bolesną śmiercią. I to, co odkryła przed spetryfikowaniem Hermiona – że potworem jest bazyliszek. Co im to wszystko dało, skoro teraz i tak zamkną szkołę, a Ginny tkwi gdzieś w Komnacie, razem ze śmiertelnie niebezpiecznym gadem?
– Ona się czegoś dowiedziała – powiedział Ron, przerywając ciszę. – Dlatego ją porwano. I nie były to żadne głupoty o Percym. Wykryła coś, co wiąże się z Komnatą Tajemnic. To dlatego została... Przecież ona jest czystej krwi. Nie było innego powodu.
Rosemary, Harry, Fred i George, siedzący przy nich, nie odpowiedzieli. Każdy przetrawiał właśnie z grobową miną to, co się właśnie wydarzyło. Zresztą, bliźniacy i tak wkrótce poszli do dormitorium, nie mogąc już znieść tego wszystkiego. Zostali więc tylko w trójkę.
– Czy myślicie, że w ogóle są jakieś szansę, że ona nie... no wiecie...
Ani Harry, ani Rosemary nie odparli na pytanie. Szczerze mówiąc, marne szanse, by Ginny żyła.
– Wiecie co? – odezwał się po raz trzeci Ron. – Myślę, że powinniśmy porozmawiać z Lockhartem. Powiemy mu, co wiemy. Zamierza spróbować dostać się do tej Komnaty. Możemy mu powiedzieć o bazyliszku i o tym, gdzie, według nas, trzeba jej szukać.
Harry i Rosemary zgodzili się w milczeniu poprzez kiwnięcie głowami, po czym cała trójka wstała i wyszła, nie próbując nawet ukryć, że łamią zakaz. Ruszyli więc ciemniejącym już korytarzem, a ta podróż zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Rosemary ignorowała natrętną myśl, która brzęczała jej nad uchem: co powiedzą McGonagall, lub, co gorsza, Snape’owi, gdy na nich wpadną?
Zza drzwi do komnaty Lockharta dochodziły dziwne dźwięki, ale gdy Harry zapukał, rozległa się cisza. Portal uchylił się i jedno oko nauczyciela łypnęło na nich ze strachem.
– Och... pan Potter... pan Weasley... panna Black… – bąknął. – Jestem akurat trochę zajęty. Gdybyście mogli się streszczać...
– Panie profesorze, mamy dla pana pewne informacje – powiedział natychmiast Harry. – Sądzimy, że mogą panu pomóc.
– Ee... no... to nie jest aż tak... – Lockhart się najwyraźniej zakłopotał. – To znaczy... no... dobrze.
Wpuścił ich do środka niechętnie.
Rosemary zmarszczyła brwi. Gabinet nauczyciela obrony przed czarną magią wyglądał dość neutralnie, a to dlatego, że wszystkie jego śmiejące się zdjęcia i portrety usunął, zapakowane kufry stały na środku, zawierając cały dobytek Lockharta, niedbale upchany wewnątrz.
– Wybiera się pan gdzieś? – zapytała.
– Eee... no... tak – mruknął Lockhart. – Pilne wezwanie... nie mogę odmówić... muszę jechać...
– A co z moją siostrą? – spytał Ron ze złością.
– No... jeśli chodzi o to... niesłychanie mi przykro... Chyba nikomu nie jest tak żal, jak mnie...
– Jest pan nauczycielem obrony przed czarną magią! – krzyknął Harry. – Nie może pan teraz odejść! Tutaj się dzieją straszne rzeczy!
– No cóż, muszę powiedzieć... kiedy przyjmowałem to stanowisko... – bąknął Lockhart. – Zakres obowiązków nie wskazywał... nie mogłem się spodziewać, że...
– Czy to znaczy, że pan po prostu daje nogę? – niedowierzająco spytał Harry. – Po tym wszystkim, co pan opisywał w swoich książkach?
– Książki można źle zrozumieć.
– Przecież to pan je napisał! – krzyknął Harry.
– Mój drogi chłopcze – rzekł Lockhart cierpliwie. – Skorzystaj ze swojego zdrowego rozsądku. Moje książki nie sprzedawałyby się tak dobrze, gdyby ludzie nie sądzili, że to właśnie ja dokonałem tego wszystkiego. Nikt nie zechce czytać o jakimś szpetnym armeńskim czarowniku, nawet jeśli uwolni wioskę od wilkołaków. Wyglądałby okropnie na okładce. Bez smaku, stylu, źle ubrany i w ogóle. A czarownica, która przepędziła zjawę z Bandon, miała zajęczą wargę. Chodzi mi o to, że...
– To znaczy, że pan przypisuje sobie czyny, których dokonali inni?
– Harry, Harry. To nie jest takie proste, jak ci się wydaje. Włożyłem w to mnóstwo pracy. Musiałem tych ludzi odnaleźć. Zapytać ich, jak im się udało tego dokonać. Rzucić na nich Zaklęcie Zapomnienia, żeby nie pamiętali, że coś takiego zrobili. Z czego jak z czego, ale z moich zaklęć pamięci jestem naprawdę dumny. Ciężko na to wszystko zapracowałem, Harry. Tu nie chodzi o jakieś tam rozdawanie autografów czy robienie sobie zdjęć. Jeśli chcesz być sławny, musisz być przygotowany na długą, ciężką orkę.
Zatrzasnął swoje kufry, gotowy do drogi.
– Rozejrzyjmy się – powiedział do siebie. – Chyba już wszystko. Tak. Pozostało tylko jedno.
Wyciągnął różdżkę i spojrzał na Rosemary, Harry’ego i Rona.
– Okropnie mi przykro, ale muszę na was rzucić moje Zaklęcie Zapomnienia. Nie mogę pozwolić, żebyście łazili po zamku i zdradzali wszystkim moje sekrety. Nie sprzedałbym kolejnej książki...
– Expelliarmus! – zawył nagle Harry.
Lockhart odleciał do tyłu i upadł na kufry z łoskotem, a jego różdżka wylądowała za oknem po tym, jak Ron ją schwytał i wyrzucił.
– Nie trzeba było pozwolić, żeby Snape nauczył nas tego zaklęcia – warknął Harry ze złością.
– Czego ode mnie chcecie? – jęknął Lockhart, obserwując koniec różdżki, która w niego celowała. – Nie wiem, gdzie jest ta Komnata. Nic wam nie pomogę.
– Ma pan szczęście. Tak się składa, że my wiemy, gdzie ona jest. I co jest w środku. Idziemy.
Prowadząc nauczyciela przed sobą, wyszli na korytarz i skierowali się do łazienki Jęczącej Marty. Rosemary wyczuwała wibracje podniecenia i jakiegoś ściskającego gardło strachu: to jest to, zmierzali właśnie do gniazda zła, sławetnej Komnaty Tajemnic, z której niekoniecznie powrócą… Już nic nie mogło ich zawrócić z drogi. To był wysiłek, szczyt, który musieli pokonać, by żyć dalej.
Rezydentka łazienki oczywiście w niej siedziała. Lockhart, Ron i Rosemary zatrzymali się na środku pomieszczenia, natomiast Harry podszedł do ducha.
– Ach, to ty – powiedziała Jęcząca Marta, ignorując pozostałych. – Czego chcesz tym razem?
– Zapytać cię, jak umarłaś – odparł Harry pewnym siebie głosem.
Marta jakby się rozmarzyła i zachwyciła zarówno nad historią, którą miała zaraz opowiedzieć, jak i nad samą jej bohaterką.
– Oooooch, to było straszne – powiedziała nastrojowo. – To stało się właśnie tutaj. Umarłam w tej oto kabinie. Pamiętam to dobrze. Schowałam się tutaj, bo Oliwia Hornby dokuczała mi z powodu moich okularów. Drzwi były zamknięte, ja ryczałam i nagle usłyszałam, że ktoś wchodzi. Wchodzi i mówi coś dziwnego. Chyba w jakimś obcym języku. W każdym razie, wydawało mi się, że to mówi chłopiec. Więc otworzyłam drzwi, żeby mu powiedzieć, że to toaleta dla dziewczyn, i wtedy... – Marta zawiesiła głos, produkując napięcie. – wtedy umarłam.
– Jak?
– Nie mam pojęcia. Pamiętam tylko, że zobaczyłam parę wielkich żółtych oczu. Poczułam, jakby mi zdrętwiało całe ciało, a potem... potem już szybowałam w powietrzu, odlatywałam... A potem wróciłam. Postanowiłam nastraszyć Oliwię Hornby. Och, bardzo żałowała, że wyśmiewała się z moich okularów.
– Gdzie dokładnie zobaczyłaś te oczy?
– Gdzieś tu – odpowiedziała Marta, wskazując na umywalkę.
Harry, Rosemary i Ron dopadli do umywalki łapczywie, czując narastające napięcie. Obmacali ją dokładnie, ale nie wyróżniała się niczym szczególnym. Dopiero po chwili Harry wskazał im w milczeniu maleńkiego węża, wyrytego na kranie. Spróbował go odkręcić.
– Ten kran nigdy nie działał – pomogła mu Marta.
– Harry. Powiedz coś. W języku wężów – szepnął Ron.
– Ale... – Harry zamilkł na chwilę, po czym rzekł. – Otwórz się.
Zerknął na Rosemary i Rona, ale dziewczyna pokręciła z rozczarowaniem głową, a Ron rzekł:
– Po angielsku.
Harry znów spróbował po małej pauzie, ale tym razem wydał jakiś dziwny syk. Kran rozjarzył się blaskiem i począł coraz szybciej obracać. Umywalka z chrzęstem drgnęła i znikła, a za nią ukryty został wylot olbrzymiej i ciemnej rury.
Stali tak, wpatrzeni w swe odkrycie, nie śmiejąc się ruszyć.
– Schodzę tam – powiedział nagle Harry z zaciętą miną.
– Ja też – rzekł Ron.
– I ja – mruknęła Rosemary, zafascynowana i wpatrzona w wylot. Co by powiedział wujek Remus i mama? Czy tata by się ucieszył, że jej córka chce wejść do niebezpiecznej Komnaty Tajemnic? Ale nie było już odwrotu. Zdeklarowali się już.
– No... chyba już mnie nie potrzebujecie – stwierdził nagle Lockhart w pełnej napięcia ciszy. –Więc ja po prostu...
Cała trójka wycelowała w niego jednomyślnie różdżki, gdy już kierował się ku drzwiom.
– Wejdziesz tam pierwszy – rozkazał Ron. Lockhart, wyglądający jak śmierć na chorągwi, podszedł do rury z miną, jakby miał być zaraz rytualnie włożony w olbrzymią paszczę potwora, włożył nogi w ciemną czeluść. Obrócił się jeszcze do nich z oklapłą twarzą.
– Naprawdę nie sądzę... – zaczął, ale Ron brutalnie go pchnął. Lockhart zniknął w ciemności, chwilę później do rury wszedł sam Harry. Rosemary odczekała chwilę, nasłuchując odgłosów z wylotu, po czym spojrzała na Rona i rzekła:
– Teraz ja. Do zobaczenia na dole.
Ron kiwnął i pobladł, posyłając jej smętny uśmieszek. Rosemary wskoczyła do rury i pomknęła w dół, jadąc z zawrotną szybkością w idealnej nieomalże ciemności. Od razu serce podskoczyło jej do gardła, gdy zdała sobie sprawę, że zupełnie nie wie, jak wyglądają warunki wylotu z takiej rury. Może wpadną prosto w szpony okrutnej bestii, niezdolni do zrobienia czegokolwiek, zapomniani przez ludzi? Może trzeba było komuś to wszystko powiedzieć przed wejściem w rurę… A może wpadną do zawrotnie głębokiego zbiornika wodnego? Albo, co gorsza, do góry odchodów…
Te ponure rozmyślania ją zmroziły, a rura jeszcze się nie skończyła, mknąc w dół. Po jakimś czasie jednak Rosemary wyleciała na dno jakiegoś tunelu. Było nieprzyjemnie duszno i jakoś zimno, pomimo maja panującego nad ich głowami na powierzchni.
– Musimy być chyba parę mil pod szkołą – powiedział Harry, gdy Ron wyleciał za nimi z rury.
– Może pod jeziorem – dodała Rosemary, rozglądając się.
– Lumos! Idziemy – rzekł do Rona, Rosemary i Lockharta Harry, po czym ruszyli niepewnie przed siebie. Gdzie był teraz bazyliszek? Jak się bronić przed tak łatwą śmiercią z jego oczu?
– Pamiętajcie – szepnął Harry – kiedy tylko usłyszycie lub zobaczycie jakiś ruch, natychmiast zamknijcie oczy...
Rosemary przełknęła ślinę. Może i bazyliszek nie zabije ich spojrzeniem, ale czy ślepi nie będą łatwym celem dla jego jadowitych kłów?
Póki co jednak było cicho. Szli już dość długo, otoczeni przez ciemność, ciszę i narastający strach. Harry prowadził, przez co widzieli tylko rozjarzony koniec jego różdżki.
– Tam coś jest... – Ron schwycił przyjaciela gwałtownie za ramię.
Rosemary wlepiła wzrok w coś przed nimi. Leżało w tunelu, olbrzymie i poskręcane. Mimo całkiem niezłego opanowania emocji, zamarła w przerażeniu. Lockhart pisnął i zakrył oczy, ale Harry odważył się ostrożnie podejść do tego czegoś. Jego różdżka oświetliła okropnie wielką i długą skórę węża. Rosemary nie wiedziała, czy się cieszyć, czy nie: w końcu obiekt nie okazał się być żyjącym, ale co to dało, jeżeli właśnie poznali prawdziwe rozmiary tego, z czym przyszło im się mierzyć?
– O rany... – szepnął Ron.
Za nimi Lockhart padł na ziemię, zapewne zemdlony.
– Wstawaj!
Lockhart usłuchał tylko po to, by skoczyć nagle ku Ronowi i wyrwać mu różdżkę. Nim Harry i Rosemary zrobili cokolwiek, nauczyciel już dzierżył w dłoniach broń i celował w ich stronę.
– Koniec przygody! – powiedział tryumfalnie. – Wezmę kawałek tej skóry, powiem im, że było za późno, żeby uratować tę dziewczynkę, a wy w tragiczny sposób postradaliście rozum na widok jej poszarpanego ciała. Pożegnajcie się ze swoimi wspomnieniami! Obliviate!
Nastąpiła potężna eksplozja, Lockhart zawył i ugodzony czarem, z całej siły przywalił w strop, którego kawały z potężnym hukiem odpadały na dno, tocząc się po nim i wywołując fale pyłu. Rosemary zakryła głowę dłońmi i rzuciła się naprzód, unikając olbrzymiego głazu, ale potknęła się o wystający kamień i jak długa runęła na ziemię, czując ostry ból w skroni.

***

– Rosemary!
Ktoś klepał ją po policzku. Powoli odzyskiwała świadomość i ból głowy. Co się stało…?
Zamajaczył nad nią ciemny, kamienny strop i zatroskana, obdarzona rudymi włosami głowa. Rosemary syknęła i chwyciła się za bok głowy, dziwnie otępiała, po czym usiadła i popatrzyła na Rona, który klęczał przy niej. Omiotła spojrzeniem duże gruzowisko przed nimi.
– Ron! – wydyszała nagle, gdy zdała sobie sprawę z tego, co się działo. – Gdzie jest Harry?
– Harry poszedł do Komnaty Tajemnic – odparł Ron, a z jego twarzy nie zniknęło zatroskanie. – Jeszcze, jak dotąd nie przyszedł… Mam nadzieję, że wszystko z nim w porządku.
– I z Ginny – dodała smętnie Rosemary.
Nagle w korytarzu rozległ się jakiś krzyk, Ron podbiegł do szczeliny, którą zdołał przekopać.
– Ginny! – zawołał z radością. – Żyjesz! Nie mogę w to uwierzyć! Co się stało?
Ginny była bardzo blada i zapłakana. Rosemary przyglądała jej się z ciekawością, lecz po sekundzie znowu dopadł ją ból zranionej głowy i syknęła, łapiąc się za nią.
– To ptak Dumbledore’a – powiedział Harry, przełażąc do nich. Rosemary zlustrowała Ginny i Harry’ego: uwalani byli w atramencie i najwyraźniej przemoczeni, a szatę Harry’ego dodatkowo ozdabiały plamy krwi. Dotarło do niej, że to już był koniec i to szczęśliwy.
Zerknęła z zaciekawieniem na ładnego ptaka, który krążył nad ich głowami. Co on tu robił?
– I skąd masz ten miecz? – zapytała Harry’ego trzynastolatka, gdy już dostrzegła coś niesamowitego w jego dłoniach. Miecz był również niezgorzej ubabrany.
– Wyjaśnię ci, kiedy stąd wyjdziemy – odrzekł Harry.
– Ale...
– Później. Gdzie jest Lockhart?
– Tam, z tyłu – Ron wskazał z jakąś satysfakcją w kierunku, z którego tu przyszli. – Nie jest w najlepszym stanie. Zresztą sam zobaczysz.
Udali się całą czwórką do miejsca, gdzie kończyła się rura. Siedział tam osamotniony profesor. Jego idealne włosy były brudne od pyłu i szlamu, podobnie do szat, ale nie wyglądał na zrozpaczonego z tego powodu.
– Stracił pamięć – objaśnił im Ron. – Jego Zaklęcie Zapomnienia zadziałało do tyłu. No, wiecie, korzystał z mojej różdżki... Walnęło w niego, zamiast w nas. Nie ma pojęcia, kim jest, gdzie jest i kim my jesteśmy. Powiedziałem mu, żeby tutaj poczekał. Może sobie zrobić krzywdę.
– Witajcie – odezwał się przyjaźnie Lockhart. – To dziwne miejsce, prawda? Mieszkacie tutaj?
– Nie – uciął Ron treściwie. – Co jest?
– Nic, chyba oberwałam… – odparła Rosemary, gdy obserwował ją ponuro podczas rozmasowywania sobie głowy.
– Musimy szybko wracać – stwierdził Harry, również patrząc na Rosemary. – Może powinnaś iść do Pomfrey. I musimy tam wysłać Ginny. I Lockharta…
Westchnął, po czym spytał Rona:
– Zastanawiałeś się, w jaki sposób wrócimy na górę?
Wtedy ptak dyrektora nastroszył piórka od ogona i usiadł przed nimi wymownie.
– Sprawia wrażenie, jakby chciał, żebyś go schwycił za ogon... – mruknął Ron. – Ale przecież jesteś za ciężki, żeby taki ptak cię uciągnął.
– Fawkes nie jest zwykłym ptakiem. Każdy niech złapie mocno drugiego – zakomenderował Harry. – Rosemary, złap mnie i Rona za rękę, Ginny, złap Rona za drugą. Profesorze Lockhart...
– Mówi do ciebie – zwrócił się do nauczyciela Ron nieco niecierpliwie.
– Proszę chwycić drugą rękę Ginny.
Rosemary nieco niepewnie chwyciła dłonie swych przyjaciół, a Harry złapał Fawkesa za ogon. Chwilę potem cały ogonek po kolei odrywał się od szlamowatego dna i podjęli niezwykły lot ku górze. Rura wydawała się ich ponuro żegnać i Rosemary nie mogła uwierzyć, że tego dokonali. Udało im się wyjść bez szwanku z takiej sytuacji. Radość rosła z każdym calem wzwyż.
– Zdumiewające! Po prostu jak czary! – krzyknął gdzieś w dole Lockhart radośnie.


***

Cisza była wręcz złowroga. Nawet najmniejszy powiew wiatru nie zmącił gładkiej tafli wody, która bezszelestnie, delikatnie falowała, ciężka i ciemna niczym płynny ołów. Wtem jej powierzchnię przebił czarny, kudłaty łeb, wpatrzony dzikim wzrokiem w rosnący w oczach brzeg.

[ 9 komentarze ]


 
97. Duchy przeszłości
Dodała Mary Ann Lupin Poniedziałek, 01 Lipca, 2013, 18:17

teraz już jestem w miarę wolna... Nowa może za dwa tygodnie :) i już niedługo przeczytam o Lily i Molly, tylko niech miną następne trzy okropne dni...
A, i witaj Annie :-D Cieszę się, że Ci się podoba :-)

Sara opadła gładko na ziemię, jakby jej noga była z pianki. Gloucester Park był zupełnie inny, niż zwykle. Dopiero po zeskoczeniu z czubka olbrzymiego dębu zobaczyła, że murawa jest nierówna i wyboista. Miała też jakiś szmaragdowy, nieziemski kolor. Spojrzała przed siebie. Tworzyło się tam jakieś wzniesienie, pozornie do zdobycia w piętnaście minut, ale Sara zrozumiała, że nigdy nie dojdzie na szczyt pagórka, bo to zwyczajnie zbyt wysoko, niewiarygodnie wręcz. Teraz w parku nie było drzew, tylko ta poskręcana i pofalowana wręcz powierzchnia szmaragdowej trawy. Dziewczynka wbiła oczy w nieogarnięte wzniesienie przed nią, zupełnie bezdrzewne, a niebo nad tym wszystkim było fioletowo-pomarańczowe, opalizowało jakimiś cieniami. Z tamtej strony wiał wiatr, długie, szmaragdowe źdźbła trawy kładły się na ziemi, falując. Wiatr był silny, porywisty, ale przyjemny, niczym woda w chłodnym jeziorze. Niby bliskie, niby dalekie wzniesienie przykuło jej uwagę, zafascynowana obserwowała falujące szmaragdy i opalizujące nieziemskimi kolorami niebo, w przypływie chęci okazania czci skurczona nisko przy ziemi. Wtedy, niesiona nagłym bodźcem, odwróciła się i zbiegła w dół ze wniesienia, na którym stała. Biegła przed siebie o wiele szybciej, niż kiedykolwiek, wiatr, wiejący od strony pozaziemskiego pagórka dął w plecy, sprawiając, że jej pęd był niewyobrażalny. Czuła nieznaną euforię, pędząc tak szybko w dół, że z trudem utrzymywała głowę w pozycji pionowej.
Czekało ją przebycie kilku kolorowych pól i ścieżek, ale tu wyczuwała zagrożenie, jakby coś obserwowało ją lub wręcz goniło. Ogarnął ją strach i poczuła, że musi pędzić w kierunku domu. Dopadła do niego wreszcie, chociaż stał zupełnie gdzie indziej, niż zwykle: na szmaragdowym polu, zupełnie sam. Rozejrzała się. Wiatr prawie uginał niskie drzewka, rosnące wszędzie dookoła. Dom wyglądał na opuszczony, kamień zwietrzał, zarósł jakimiś pnącymi, bezlistnymi roślinami, które wręcz weszły już do środka przez puste okna bez szyb. Z wnętrza ziała ciemna czeluść, jakby wewnątrz został spalony.
Ale przecież to nie był jej dom, tylko Bettie Portland… Może jest tu gdzieś?
Z domu wydostały się nagle jakieś dziwne, jaskrawozielone opary i popełzły w kierunku Sary. No tak, trucizna… Dziewczynkę przeraziło to trochę i cofnęła się.
– Bettie!
Bettie stała na skraju jednego pola i drugiego, przy niskiej jabłonce, kilkanaście kroków od Sary. Patrzyła na nią beznamiętnie czarnymi oczyma, ubrana, jak zwykle, w długą, białą koszulę nocną. Otworzyła usta, z których wymsknęła się smużka zielonkawego dymu, takiego samego, jaki był przed domem, lecz teraz zniknął. Sara rozejrzała się z niepokojem, po czym krzyknęła z trudem:
– Co tu się stało? Gdzie jest studnia?
– Koło placu zabaw.
– Tu nie ma placu zabaw! Aha… W domu!
Bettie kiwnęła, po czym parsknęła nieco spazmatycznie, jakby drwiąco:
– Ojczym! Ale dobrze mi się z tobą bawiło. Masz fajne lalki.
– Wiem! – Sara poczuła się bardzo przyjemnie po tym komplemencie. – Od mamy, wujka…
Wtedy się zorientowała, że Bettie nie ma, że mówiła do tamtej jabłonki. Rozszerzyły jej się ze strachu oczy, gdy zauważyła, że wszystkie jabłka są pokryte czarnymi, niezdrowymi plamami, jaskrawozielone, skurczone, nasycone jakimś ohydztwem, chore… Właściwie, to wszystkie jabłka w sadzie były chore. Sara poczuła, że i ona jest chora, że ktoś straszny stoi za nią, osunęła się na ziemię, brudną i nasączoną dziwną, niepokojącą wilgocią…
Wtedy zorientowała się, że od dłuższego czasu miała otwarte oczy i wpatrywała się we własne biurko, leżąc w ciepłym łóżeczku. Krzesło było trochę odsunięte, jakby ktoś przy biurku siedział. Sara usiadła, czując coś bardzo dziwnego. Wpierw zarejestrowała, że nie wydaje jej się, by była w pomieszczeniu sama. Może to tylko urojenia… Potem wyczuła, że jej sen zostawił w niej coś paskudnego, jakiś strach. Ale o czym był? Pamiętała dosłownie przebłyski… Szmaragdowa trawa, silny wiatr i dom na pustkowiu. Jakaś dziewczynka… Sara mogłaby przysiąc, że we śnie znała jej imię i nazwisko. W sumie, to przypominała tego duszka, który się parę razy jej ukazał, ale od dawna nie przychodził do niej, by się bawić. W tym momencie krzesło przysunęło się z powrotem do biurka.


Snape uniósł brwi, ale nie dał po sobie niczego poznać. Nicholas zrobił kwaśną minę i spuścił zrezygnowany wzrok na zielska, wystające smętnie z jego stulonych dłoni.
– Mówisz, że dla mnie ta trawa, Black – szepnął Snape grobowym tonem.
– Eee… Jużci – powiedział niewinnie Nicholas, bo nic mu innego nie przyszło mu do głowy, gdy patrzył na nauczyciela wyniośle. – Takie mi intencje nakładziono do głowy, ech…
Cieszył się jak skrzat domowy na ubranie, że są w lochach ze Snapem sami. Gdyby ktokolwiek zauważył Nicholasa, wręczającego tę badyle nauczycielowi eliksirów, to by chyba przez miesiąc chodził po szkole ze swym kociołkiem na głowie.
– To miał być bukiet kwiatów na przeprosiny – objaśnił Nicholas prostodusznie. – Podobno.
– A z jakiej to okazji ten zaszczyt na mnie spływa? – zadrwił Snape.
– Chciałem przeprosić za to, że mnie często nie ma – trzynastolatek wykrzywił się nieznacznie. Pokora, mój uczniu, pomyślał. – Miałem pana udobruchać i przeprosić. No to jestem z tymi, teoretycznie, kwiatkami.
– Kwiaty, powiadasz… – Snape wykrzywił wargi szyderczo i pozezował na bukiet. – W styczniu.
– No właśnie, były problemy… – speszył się Nicholas.
– Wiesz, Black… – wycedził powoli nauczyciel. – Jakby ci to powiedzieć, ponoć jesteś czarodziejem. Łatwiej chyba wyczarować coś, niż szukać bezowocnie pod warstwą śniegu jakiegoś zeschłego trawska. Bycie absolutem, takim jak ty, zobowiązuje do myślenia.
Nicholas poczuł się ciężko obrażony, bo Snape wzgardził jego bukietem. Może i nie wyglądał pięknie, ale chłopak przecież się postarał i przeprosił. Wiele go kosztowało, by zwędzić ten zeschły bukiet z wazonu na grobie jego braciszka podczas ostatniej wizyty na cmentarzu! Postanowił jednak Snape’owi tego nie mówić. Czuł w jakiś sposób, że chyba nie jest to informacja dla jego uszu.
– Czasem mi po prostu coś nie przyjdzie do głowy! – bronił się Nicholas.
– Zapewne – powiedział prawie łagodnie Snape. – Mam jednak często wrażenie, że nic ci do niej nie przychodzi, nic nie wchodzi… Jesteś wyjątkowo odporny na wszelką treść z zewnątrz…
– To chyba dobrze? To bym dopiero miał śmietnik we łbie… – odparł niewinnie Nicholas.
– Zaiste… Miałbyś śmietnik, a tak to nie masz nic, lub nawet mniej… – Snape świdrował go nieprzyjemnym spojrzeniem. – Zdradź mi, Black, jak to jest chodzić z głową wydrążoną od środka i tak lekką, jak bombka choinkowa? Myślałeś, że się nie zorientuję, że coś jest nie tak? Na brak tych twoich trzech przygłupich kolegów zwróciłem uwagę, a co dopiero na tak wybitną i oryginalną jednostkę?
– Dziękuję – uśmiechnął się sarkastycznie i skłonił się Nicholas wdzięcznie, ale wciąż śmiertelnie obrażony o bombkę choinkową. – To miłe, że tak pan uważa. Prawie się zarumieniłem.
Snape wykrzywił nieznacznie wargi w jakimś grymasie.
– Przychodząc tutaj, pragnąłem przeprosić pokornie za swe zachowanie, powiedzieć, że już nie będę i wręczyć pojednawczy rekwizyt w formie kilku niepotrzebnych już bratu łodyg…
Snape uniósł brwi nieznacznie.
– … a pan jest dla mnie niemiły i się ze mnie śmieje. Ładnie to tak?
Wpatrywał się wielkimi, zdziwionymi oczyma w kolorze stalowej szarości w Snape’a.
– Szlaban, Black – stwierdził nauczyciel spokojnie. Nicholas jęknął. – Nauczę cię, że za błędy się płaci. I to słono. Doceniam jednak gest. Nawet, jeśli z cmentarza. Tym razem nie odejmę ci punktów.
I odwrócił się na pięcie, odchodząc. Nicholas osłupiał, zachodząc w głowę, skąd u licha Snape wiedział, skąd on ma ten bukiet?…


Gwiżdżąc, Cosmo przemierzał zimny korytarz lochów. Cierpiał bardzo z powodu, że para wydostawała się z jego ust. Oczywiście, nie mógł dostać się gdzie indziej, tylko do tego zielonkawego, śmierdzącego, syczącego Slytherinu. Smród, syczenie i zielonkawość swego domu by jeszcze zniósł, ale tak naprawdę chodziło o te arktyczne temperatury. Zresztą, nie lubił gadów.
Chociaż szkoła już opustoszała wieczorową porą i uczniowie pochowali się po kątach, czyli swoich domach, podkulając pokornie ogonki, młody Black nie czuł zagrożenia. Co tam, antyczny potwór wujka Salazara, swego swój nie ruszy, chyba… A jak nie zreflektuje, że to Cosmo, nie szlama i połknie młodą nadzieję rodu Blacków w całości?
– Krewniaków się nie leje, staruszku! – zawołał na wszelki wypadek w głąb korytarza. – Uprzedzam, zbliża się Jego Magnificencja Cosmo Black! Żadnego czajenia się za węgłem i wystawiania kawałka ciasta na końcu ogona, jeśli masz! Chwila… Nie powinienem mówić per krewniaku, tylko „ziomuś”. Jestem ziomem pradawnego zła! Fajnie i git – ucieszył się wyraźnie i już w podskokach ruszył ku domowi. – Wolę być ziomem niż bratem jakiegoś szkaradzieństwa.
Może jednak pobyt w Slytherinie ma swoje zalety, przynajmniej jest w jakimś sensie nietykalny. Pewnym siebie krokiem ruszył w kierunku salonu Ślizgonów z pełną świadomością immunitetu.
ŁUP!
– AAAA!!! – pisnął wysoko, nakrywając się prawie gnatami ze strachu i kuląc na dywanie.
W drzwiach, które właśnie mijał, stała ładna, blondwłosa piątoklasistka z jego domu. Patrzyła na kulącego się na ziemi Cosmo z zaskoczeniem i złością. Po chwili jej czarne oczy rozszerzyły się gwałtownie.
– Och! Czyżbym cię uderzyła? – dramatycznie stuliła dłonie. – A może coś ci się innego stało?
– Żyję! – wyszczerzył zębiska Cosmo, w ciągu sekundy podrywając się i prostując jak drut. – Przestraszył mnie szczęk zamka, myślałem, że to potwór z Komnaty Tajemnic.
Dziewczyna podeszła do niego, na co zmarszczył brwi. Zaległa podejrzana cisza, w trakcie której świdrowała go spojrzeniem głębi swych ciemnych oczu. Cosmo wykazał pewne zaniepokojenie, mimowolnie wyginając się do tyłu i ze złością stwierdził, że mu gorąco.
Wtedy… piątoklasistka chwyciła w obie dłonie jego głowę. Cosmo zamarł, śmiertelnie przerażony. Dziewczyna, uśmiechając się chytro, poczęła sprawdzać, czy jego czaszka jest cała, poprzez delikatne obmacywanie jej owłosionej powierzchni. Dwunastolatek ni pisnął, zastanawiając się, jak długo istota ludzka może wytrzymać z zamarłym sercem.
Po macankowych oględzinach piętnastolatka uśmiechnęła się doń podejrzanie filuternie i puściła jego głowę, ale wciąż stała przed nim na długość jego bezowej, trzynastocalowej różdżki, a Cosmo miał nieodparte wrażenie, że się wręcz jeszcze przybliża. Pomijając fakt, że była nieco wyższa i nie umiał nawet się zmusić do lekkiego uniesienia głowy, by spojrzeć w jej denerwująco głębokie oczy, jej zbyt bliska obecność wręcz bolała. Cosmo zaczął żałować, że to nie potwór Slytherina, jak pierwotnie założył. Dziewczyna przemówiła aksamitnie:
– Nic ci nie jest, wszystko jest w porządku… A tak w ogóle, to jestem Villain…
– Eeeyyy… – Cosmo usiłował sobie uzmysłowić własne imię. – Jak to było…
– Wiem, że masz na imię Cosmo… – prawie szepnęła, pomagając mu. – Większość wie… I większość też wie, że za miesiąc walentynki… Jakbyśmy się razem do Hogsmeade wybrali, to nie musiałabym tego dnia spędzać na samotnej próbie ogrzania się przed kominkiem… Pomożesz mi?
– A co to Hogsmeade? – zapytał tępo Cosmo, czując, jak jego mózg przetransmutował w żelka.
Dziewczyna nieco osłupiała, ale szybko odzyskała rezon i zaśmiała się perliście:
– Och, przepraszam! Myślałam, ze jesteś z czwartej klasy, chociaż nieco cherlawy z ciebie czternastolatek! Czyli jeszcze nie byłeś w Hogsmeade? Masz dwanaście lat, co?
– Ehe – bąknął Cosmo, przeszczęśliwy, że Villain się odczepi. Ku jego przerażeniu stwierdziła:
– To nic nie szkodzi, kręci mnie taka duża różnica wieku… I tak jesteś boski…
Po czym przysunęła się bliżej, zasłaniając mu pole widzenia dość obfitym dwugarbem z przodu klatki piersiowej. Cosmo poczuł przerażenie i uderzenia gorąca, ale i dziwne, przyjemne dreszcze…
– Możemy się przecież ogrzać przy kominku w pokoju wspólnym, gdy nikogo tam nie będzie… – zamruczała dziewczyna, wciąż hipnotyzując go spojrzeniem.
– Właśnie sobie przypomniałem, że nie wyłączyłem piekarnika… – wybełkotał Cosmo, otumaniony wieloma różnymi doznaniami, cofając się i puścił pędem do domu, wyjąc – JEZU!!!
Wydyszał hasło do ściany, przerażony śmiertelnie i wleciał do salonu Slytherinu, bojąc się, że Villain go dogoni i zaciągnie w mrocznych i nikczemnych celach do jakiejś opuszczonej klasy.
– DRACO!
Jego kuzyn siedział na wspaniałym łożu i bawił się jakimś dziwnym wahadłem, mrucząc coś pod nosem. Podskoczył na dźwięk swego imienia i popatrzył na niego z przerażeniem.
– Co się stało? Wyglądasz, jakbyś spotkał potwora z Komnaty Tajemnic!
– Błogosławiłbym losowi, gdyby tak właśnie było! – załkał Cosmo i skulił ze strachu na łóżku obok Dracona. Ten patrzył na roztrzęsiony kłębek, który łypał na niego jednym wielkim, struchlałym okiem o orzechowym zabarwieniu.
– Draco… Osaczyła mnie na korytarzu… Przed chwilą… Boże, jakie to straszne… – popiskiwał.
– Co jest? Co cię osaczyło? – zmarszczył brwi blondyn.
– Dzieeeewczyyyynaaaa… – żałośnie zalamentował młody Black.
Draco najpierw otaksował go krytycznie, po czym… ryknął śmiechem.
– Widzę, że cię to śmieszy! – zdenerwował się Cosmo.
– Myślałem, że cię jakaś tragedia spotkała… Swoją drogą, to która to była i po co cię osaczyła?
– Tragedia to była, nie umniejszaj mojej krzywdy! – chlipnął spłoszony dwunastolatek. – Taka z piątej klasy od nas, Villain bodajże… Chciała się ze mną umówić, czaisz?!
– Villain? – Draco spojrzał w sufit, by przypomnieć sobie coś. – A. Ładna jest bardzo, ale chyba trochę… stara, jak dla ciebie, co kuzynku?
– Przecież to stara krowa! I zbyt rozwinięta krowa… Swoją drogą, ciekawe, czemu tak bardzo nie mogłem oderwać oczu od tego czegoś z przodu, co mają dziewczyny, a czego my, nie wiem czemu, nie mamy… EJ! Czego się cieszysz ze mnie, słoniu w karafce?!
Draco opanował szyderczy chichot, który wstrząsał jego drobnym ciałem. Cosmo zezłościł się, usiadł na kolanach na posłaniu blondyna i uraczył go kuksańcem.
– Czego mnie bijesz! – ofuknął go Draco, wciąż chichocząc. – Bawi mnie to, że masz ledwo dwanaście lat, a już lecą na ciebie te dziewczyny… Trzeba było nie afiszować się z kurtką.
– Jakie dziewczyny! Tylko jedna! I moja ociekająca testosteronem kurtka jest Bogu ducha winna!
– Jakbyś nie zauważył, wiele jest takich, zwłaszcza pierwszaków, co się ślinią na twój widok. I dlaczego się po prostu nie umówisz z tą swoją dziewczyną?
– TO NIE JEST MOJA DZIEWCZYNA! – zagrzmiał dwunastolatek. – Może i jest ładna… Ale co z tego?! Wyglądałbym z nią jak liliput, poza tym, drogi kuzynie, była bardzo agresywna i nachalna! Nie podobało mi się to, nawet przez moment stwierdziłem, że zaraz mnie tam pożre w opakowaniu…
Cosmo opadł na plecy, wpatrując się w baldachim Dracona, który ponownie wrócił do wahadła.
– Myślisz, że będę miał kiedyś dziewczynę? – zagadnął Cosmo w zamyśleniu, zakładając ręce za głowę. – W końcu za trzy miesiące skończę trzynastkę…
– Wydaje ci się, że rozmyślam na takie tematy?
– To chyba całkiem przyjemne… – rzekł jakby do siebie Cosmo, ignorując Dracona. – Czułem dzisiaj przyjemność, jakby… fizycznie, wiesz? Jej bliskość była przyjemna i jakaś odurzająca, ale… To chyba nie wystarcza, bo cała moja reszta czuła się niczym słodki, różowy króliczek w pułapce…
– Wiesz, co to jest?
Cosmo oderwał spojrzenie od baldachimu i przeniósł je na wahadło.
– Coś przedpotopowego? – uniósł ciemne brwi.
– To jest taki rodzaj wehikułu czasu… – uśmiechnął się chytrze Draco, udając, że nie słyszał. – Dostałem na urodziny w czerwcu i czasem się nim bawię… Można go używać tylko wtedy, gdy sam będzie chciał. Wtedy podobno lekko wibruje. Ale… Jeszcze to nie miało miejsca…
– Czyli kupowanie na ryneczku się nie opłaca…
– Nie kupiłem go na żadnym rynku! – obraził się Draco. – To droga i stara zabawka! Należała do mojej rodziny już długo, ojciec dał mi ją dopiero niedawno, ale widać, że pokolenia go używały! Podobno potrafi cię przenieść w jakieś miejsce i zdarzenie, które sam zarejestrował, bo, dla przykładu, leżał w konkretnym pomieszczeniu. Na niego „nagrywa się” to, co dzieje się naokoło, ty tylko mówisz datę i już możesz pooglądać, co tam się działo wtedy… Kiedyś będziemy mogli…
– Coś czuję, że u kobiet powinny podobać mi się ciemne włosy… Dlaczego tak jest? – powiedział do siebie Cosmo, drapiąc za uchem Włóczykija, który właśnie się przypałętał, i zatapiając się w rozmyślaniach, ignorując nadawanie Dracona.


W lochu Snape’a panowała przyjemna cisza. Przyjemna, oznaczało w tym wypadku, że żaden zgorzkniały i pozornie nekromancki typek nie wyzłośliwia się nad głową Nicholasa, przy okazji nawilżając troskliwie jego łepetynę garściami śliny. Tak, profesora Snape’a tu dziś nie było, co Nicholas przyjął z wielką ulgą. Nie chciał powtórzyć szlabanów z ostatnich lat, podczas których Snape obrażał go nieustannie i drwił z jego poziomu intelektu. Poza tym, mył włosy trzy dni wcześniej, jeszcze były w miarę czyste.
– Mówiłem, że to nie był dobry pomysł, by zwiewać! – zauważył Eddie, krojąc winniczka. – To było do przewidzenia, że Snape się wkurzy i nas złapie na takie ciężkie roboty…
– Ja się świetnie bawię… – wzruszył ramionami Nicholas, wydłubując martwej ropusze oczy.
Nie usłyszał odpowiedzi, zajęty swą twórczą pracą. Zaległa cisza, dość napięta. Koledzy wrócili do pracy pokornie. Trzynastoletni Black stwierdził, że wszyscy zasłużyli na to. Wagarowanie w Hogwarcie było niedopuszczalne i gdyby nie pomoc Cho, w ogóle by nie wiedział, co się działo na zajęciach… Powrócił do błogich rozmyślań nad Chinką i tym, jak ją złapał za regałem w bibliotece, mocno i konkretnie, za ten mięciutki pasek od torby… Cóż za cudeńko, pięć minut tylko z Cho, jąkając się i głupkowato śmiejąc, aż w końcu zrozumiała z jakimś zagubieniem na twarzy, że on próbuje się dowiedzieć, co było na lekcjach… Może i niezbyt to romantycznie wyglądało, ale przecież podszedł, porozmawiał, a raczej usiłował sklecać logiczne i właściwe zdania i nie wyjść na przygłupa. To już było coś nowego.
– Nick, coś tak przygasł?
Nicholas zorientował się, że od dłuższego czasu dziabie nożem bezmyślnie czaszkę ropuchy, tworząc z niej ropuszy, szwajcarski ser i uśmiecha się jak ostatni kretyn.
– Eee… Myślę sobie o takich tam… – zerknął na Marcusa, który zmrużył oczy.
– Czyżbyś znowu coś kombinował z tymi eliksirami?
– Może być i to… – młody Black wziął martwą ropuchę i bez zastanowienia począł udawać, że zwierzątko stepuje, pociągając za nieruchome, tylne nogi. W końcu odrzucił stepujące zwłoki na jakąś kupkę i zagadnął. – Jak myślicie, czy Snape wcisnąłby się w baletki, jakbym mu przyszył pajączki?
Jego trójka kolegów nieco się zdziwiła na to pytanie i wymienili przerażone spojrzenia.
– Wiesz, eee… Nie wiem, czy Snape by się wcisnął w baletki z pajączkami, ale, skoro jesteśmy już w temacie… – zaczął Eddie. – Wpadliśmy z Paulem i Marcusem ostatnio na taki pomysł, by zrobić jakiś fajny eliksir i wypróbować na Ślizgonie…
– Snape wasze wnętrzności rozniesie po pobliskich pagórkach, a głowy wrzuci do klepsydry punktów dla Slytherinu – stwierdził bez ogródek Nicholas.
– No dobra, ale skoro oni są bezpieczni, bo dziedzic ich nie atakuje, to my też możemy! Chcieliśmy zrobić taki eliksir, który sprawia, że krew wrze…
– Ajć! – syknął Nicholas, krzywiąc się. – Przecież gościa zabijecie! Krew mu gotować?!
– Nie, posłuchaj! – wtrącił się Marcus, zniżając głos. – To tylko eliksir, w przepisie jest napisane, że nic się nie stanie. Jest wrażenie, że krew wrze, ale to tylko wrażenie… W sensie, gdy go poskłada pielęgniarka, to facet będzie cały! No i wygląd nie jest fajny, podobno cały się wydyma i pulsuje…
– Jakbyś nam taki eliksir sporządził, Nick… – poprosił Eddie.
– Nie ma mowy, to jakiś obłęd! – zawołał Nicholas, zamaszyście katapultując oko ropuchy tak, że wylądowało na czubku kredensu ze słojami. – Nie będę odpowiadał za takie praktyki! Gdzieżeście znaleźli ten przepis, na pewno nie w naszej książce do lekcji!
– To tajemnica… – Marcus wpatrzył się w niego niechętnym wzrokiem. – Nie chcesz się zemścić za to, że Ślizgoni są twoją główną zmorą?
Nicholas zamilkł, wpatrując się z rozpaczą w trzy twarze kolegów. Chętnie by czymś takim jakiegoś Ślizgona potraktował, ale tylko w obronie, nie miał ochoty się mścić za cokolwiek. Ale może warto taki eliksir sporządzić na wszelki wypadek. Chęć dokopania kapitanowi drużyny, Marcusowi Flintowi, była przeogromna. Ten dryblas wielokrotnie się nad nim znęcał, no i Ślizgoni byli jedną z przyczyn, dla których Nicholas kiedyś, w pierwszej klasie uciekł ze szkoły.
– No dobra… – westchnął. – Mogę się tym zająć w wolnej chwili.
Trzej chłopcy się wyraźnie ucieszyli, po czym Paul flegmatycznie stwierdził:
– Jest jeszcze jeden problem. Mamy na liście składnik, którego nie ma w naszym kredensie: włosy szyszymory. Powinieneś zdobyć ten składnik z kredensu Snape’a.
– O nie. Co to, to nie! Nie tknę niczego z jego świętego kredensu! – stanowczo zaprzeczył chłopak.
– Nicholas! Przecież on ci nic nie zrobi, będziemy cię osłaniać, obiecujemy!
– Znowu będzie na mnie! Oskarżył mnie o kradzież, nie mogę teraz dać mu satysfakcji!
– Nick, to było w grudniu, przed świętami, teraz mamy końcówkę stycznia! Snape już na pewno dawno zapomniał o tym, że coś się działo! Przecież cię więcej nie oskarżał! Pomóż nam, proszę!
Nicholas, czując się przyparty do muru, obserwował swych kolegów, wpatrujących się w niego wyczekująco. Jęknął do siebie cicho i westchnął po chwili:
– No dobra…


***

Upiłam łyk herbaty. Za oknem było już ciemno, jak to w lutym.
Zmierzyłam wzrokiem siedzącą naprzeciwko mnie Agathę Route. Ubrana w nieskazitelną i nowoczesną sukienkę i szpilki, założyła nogę na nogę i elegancko piła ze swojej filiżanki. Przypominała mi z funkcji jedną osobę z dawnych lat - Sandrę. Sandra nie była moją przyjaciółką, ale jedyną istotą w szkole, z którą mogłam porozmawiać. Agatha pełniła tę samą rolę - byłyśmy inne, zupełnie inne. Różne historie, charaktery, problemy, marzenia i dążenia… Ale tak sympatycznie było dziś siedzieć w jej salonie i pić herbatę. Być u kogoś i móc porozmawiać tego lutowego wieczora. Nawet o głupotach.
– Mówię ci, Mary Ann – zwróciła się do mnie lekko. – Powinnaś coś zrobić z tymi włosami! Masz takie śliczne loki, ale może byś je ścięła krótko i przefarbowała, na czarno na przykład, rude kobiety widuję wszędzie i już to jest nudne…
– Nie myślę o takich rzeczach. – uśmiechnęłam się pod nosem.
– Ja tylko mówię, co byłoby korzystniejsze dla twojego wyglądu! Chodzisz ciągle w tych samych, kraciastych koszulach i dżinsach, a masz taką ładną figurę! Drobne zakupy, na które możemy wyskoczyć razem, nowe włosy i każdy facet twój!
– Mojemu mężowi się podobały moje włosy… – mruknęłam cicho.
– A tak, zapomniałam spytać… Twój mąż nie żyje, prawda? – zagadnęła dość sucho.
– Tak. Ze dwanaście lat już będzie na jesień…
– Och, tak mi przykro – zrobiła dość smutną minę. – Mam nadzieję że się nie obrazisz, ale ja bym czasem chciała, żeby i mojego starego coś trafiło…
Rozejrzała się po salonie, jakby z obawą, że jej mąż nas podsłuchuje. Po tej uwadze obserwowałam ją chłodno, myśląc nad tym, jak bardzo się różnimy. Kolosalnie wręcz.
– Wierz mi, nie chciałabyś – skomentowałam lodowato, ale w tym momencie Agatha obróciła się w kierunku drzwi do salonu, które otworzył Stanley, taszcząc za sobą torbę szkolną. Miał kwaśną minę i zaróżowioną z zimna twarz.
– Już wróciłeś ze szkoły? – zapytała Agatha ze zdziwieniem.
– Nie, wciąż tam jestem – burknął z przekąsem Stanley. – Dzień dobry, pani Black.
– Jak było?
– Do kitu. Idę do Sary.
– A lekcje?
Ale nastolatek już wyszedł. Ku mojemu zdziwieniu Agatha z chytrą miną obróciła się ku mnie, unosząc brewki.
– Ten mój syn… – wyśpiewała. – Nie irytuje cię, że tak u ciebie przesiaduje?
– Nie, Stanley jest bardzo grzeczny.
– Ech, no tak. Szczerze mówiąc, mam wrażenie, że jest w Sarze zakochany!
– No co ty! – zaśmiałam się. – Przecież Sara to jeszcze dziecko, dziesięcioletnie! A Stanley ma prawie piętnaście lat! Nie przesadziłaś?
– No może trochę… – Agatha zmierzyła mnie niepewnym wzrokiem. – Ale za to na pewno będą ze sobą za parę lat! Stanley uwielbia Sarę, zapewniam cię, dziewczynka jest jego małym kurczątkiem, dosłownie!
Zaśmiała się perliście. Mimo woli się uśmiechnęłam. Tak, Stan miał słabość do Sary, ale… taką, jakby była jego małą, kochaną siostrzyczką. Nigdy nie nadinterpretowałam ich relacji jako przyszłej pary - po prostu się lubili. Sara była jego małym kurczakiem, on był jej Nicholasem, za którym tęskniła.
– Ale wiesz, Sara będzie naprawdę śliczną dziewczyną, zresztą te twoje dzieci są takie urocze! – Agatha wdzięcznie machnęła ręką. – Zupełnie inne…
– Po tatusiu… – mruknęłam, prawie do siebie.
– Nie obraziłabym się, gdyby Stanley i Sara wzięli ślub! – uśmiechnęła się Agatha znacząco. – Stan to dobry chłopak, wierz mi!
– Pozwólmy zdecydować dzieciom – parsknęłam.
– Wiem… Ale i tak fajnie byłoby je swatać, nie sądzisz? Może tak zrobimy? To będzie świetna zabawa!
Popatrzyłam uważnie na Agathę, rozentuzjazmowaną i podnieconą całym przedsięwzięciem. W sumie… Sara była taka mała, ale ja też zostałam swatana z Syriuszem i to był bardzo dobry pomysł. Tylko, że ona może jeszcze tylu fajnych czarodziejów poznać w szkole… Czy to na pewno dobrze, odbierać jej już teraz prawo wyboru? Lubiła Stanleya…
– Co ty na to? Ja spytam Stana…
– Tylko, że on ma dopiero czternaście lat, czy go nie wystraszysz?
– Zrobię to delikatnie! – żachnęła się Agatha. – A ty pogadasz z Sarą. Co ty na to? Jak się nie zgodzą, to zobaczymy, ale może by im się podobał ten pomysł?
Obserwowałam Agathę uważnie. Czy przed moim przyjściem coś piła? Nie wiedziałam na pewno, ale nie wydała mi się w pełni świadoma. No bo jak mogła mieć w planach zmuszanie do ślubu dziesięciolatkę z czternastolatkiem i to do tego jej synem? Ja byłam doskonałym przykładem tego, że ustalony odgórnie ślub był dobrym pomysłem, ale Sara i Stanley wydali mi się tacy maleńcy, młodzi, niewinni i bezbronni… Wiele już się nie odzywałam, trawiąc ten pomysł w sobie. Agatha chyba nie żartowała. Swoją drogą, co za idiotyczny pomysł...

Po Hogsmeade kręciło się mnóstwo par. Nie dziwota - dziś były walentynki. Nicholas prychnął do siebie. Nigdy nie świętował walentynek, bo i z kim. Cho by i tak z nim nigdzie nie poszła, a innej opcji nie widział. Włóczył się więc po Hogsmeade bez celu, u boku Tamary. Swoją drogą, to ciekawe, czemu jego przyjaciółka, tak przecież popularna z racji swej sympatycznej i przyjacielskiej natury, nie miała żadnej randki.
– Tamara… – zagadnął. – Dlaczego właściwie się z nikim nie umówiłaś?
– A po co? – odparła bez zainteresowania.
Znowu zapanowała cisza, podczas której wpakowali się do Trzech Mioteł, ich ulubionego miejsca, ale niestety, nie tylko ich. Każdy uczeń od trzeciej klasy wzwyż, poszedł dziś do Hogsmeade. Nicholas zastanawiał się, co jest przyczyną: czy walentynki, czy strach, bo przecież w murach było niebezpiecznie. Kilka ataków, które do tej pory miały miejsce, napawały wszystkich mocnym przerażeniem. On jeszcze czuł się względnie bezpieczny, ale coraz częściej bał się o Tamarę. Jeżeli uczniowie urodzeni w rodzinie mugoli są zagrożeni, to Tamara jest w niebezpieczeństwie…
Spalił cegłę, gdy odkrył, że para siedząca obok nich, przy sąsiednim stoliku, namiętnie się całuje. Właściwie to wszyscy naokoło to robili, a jak dostrzegł jakiś wyjątek od reguły, to raczej gdzieś dalej, za murem obcałowujących się mas. Nicholas położył po sobie uszy wilka i spuścił ze wstydem wzrok. Bardzo chciał siedzieć gdzieś indziej, byleby nie być epicentrum tych warstw całujących się dookoła.
Upijając łyk piwa kremowego, zamyślił się nad swym eliksirem, którego warzył pod czujnym okiem chłopaków w domu. Miał on wywoływać wrzenie krwi, a włosy szyszymory udało mu się łatwo zwędzić Snape’owi. Niby wszystko dobrze, ale chłopaki chciały, żeby tam wrócił i przyniósł im więcej. Chcieli mieć koniecznie dwa kociołki tego eliksiru, tak na wszelki wypadek.
– Wyprawiasz swoje urodziny? – zagadnęła Tamara po długiej ciszy. – To za trzy dni!
– Nie. – Nicholas wzruszył ramionami. – Ta data nigdy mnie specjalnie nie obchodziła.
– Ale wiesz… Czternaście lat kończy się tylko raz w roku!
Jej kiepska próba nawiązania dialogu spaliła na panewce. Nicholas zasępił się, rozmyślając nad własną śmiercią. Tak szczerze, to dlaczego akurat miałby umrzeć dokładnie za dziesięć lat? Skąd uzdrowiciel wiedział? A może to nadejdzie już za pięć lat? Albo za dwa? Albo dziś wieczorem…
– Chandra – powiedział spokojnie, bo ku zdumieniu Tamary na ich stole wylądowała jego sowa z listem od mamy. Uśmiechnął się do niej i odwiązał liścik, po czym pogłaskał po mięciutkich piórach swą sowę. Dotyk jej piór był zawsze bardzo przyjemny. Zagłębił się w lekturze listu od mamy.
– Och, oni piszą, że dostałem rower na urodziny! – ucieszył się Nicholas, gdy już doczytał list do końca. To była najlepsza wiadomość od dawna.
– Rower? – Tamara uśmiechnęła się na widok jego radości. – To taki pospolity prezent… Myślałam, że czarodzieje dostają jakieś magiczne rzeczy.
– Ja chciałem rower… – Nicholas podrapał się za uchem. – Chcę go podrasować, by latał. Chciałbym kiedyś polatać na takim rowerze. Tak w stronę słońca.
Tamara uśmiechnęła się szerzej, obserwując Nicholasa bardzo uważnie.
– Wiesz co, bardzo lubię twój sposób bycia – rzekła nagle.
– Ale… Co ja takiego powiedziałem? – zdziwił się.
– Nic, ale to, co wyrażają twoje oczy w takiej chwili, zaraża mnie czymś pozaziemskim… – tajemniczo się uśmiechnęła i kwaśno dodała po chwili – Tylko po jakie licho się zadajesz z Belbym i tą głupią gromadą… Ja im chyba napiorę po buźkach, jak się nie odwalą.
– Tamara! – zganił ją Nicholas. – Przecież to moja sprawa!
– Nie do końca. Rzadziej się spotykamy i widzę, że nie jest wszystko w porządku. To nie jest twoja sprawa, przecież jestem twoją przyjaciółką i się martwię!
– Chciałem trochę pobyć z chłopakami. Mam czternaście lat, za trzy dni i byłoby fajnie, jakby się ze mnie nie śmiali, że jestem jakiś dziwny, bo się zadaję tylko z dziewczynami!
– To dla ciebie aż tak ważne? – zapytała głucho Tamara. – Boisz się obciachu z mojej winy?
Nicholas skulił się w sobie. Wiedział, że zabrzmiało to okropnie i niewdzięcznie. Czuł, że nie powinien się tak zachowywać i mówić, ale już było za późno. Widział, że Tamarę tym zranił.
W ciszy dopili resztkę kremowego piwa i wstali od stołu.
– Idziemy do szkoły? – zapytała chłodno Tamara, zarzucając torbę na ramię.
– Nie! Tam są serduszka Lockharta i jego krasnoludy przebrane w pieluchy! – jęknął Nicholas, w myśli opracowując szybko jakąś bezpieczną trasę, by jak najszybciej dostać się do dormitorium. Niestety, trzeba było wykonać manewr w kierunku tej nielubianej puszki Pandory, gdzie czaił się Snape, potwór z Komnaty Tajemnic, krasnoludy, niedokończony esej z transmutacji i serduszka.
Wyszli w milczeniu na lutowe zimno. Nicholas czuł boleśnie na skórze, że powinien coś powiedzieć, przeprosić, ale tak bardzo nie wiedział, co ma zrobić. Przestać się zadawać z chłopakami? Musiałby się przyznać przed całym światem do błędu, tu chodzi o jego męski, czternastoletni honor, poza tym, jego trud włożony w kradzież składników byłby nadaremny, a nie po to leżał dwie godziny pod tamtą szafką na czatach, udając chyba tylko kurz i czekając, aż Snape sobie wreszcie pójdzie do swej sypialni. Co jest złego w przebywaniu z chłopakami? Czyżby Tamara była zazdrosna?
Zapatrzył się w tłum, ale nie był tak interesujący, jak pojedyncze kropki niebieskości, wyłaniające się zza warstwy chmur na niebie. Był dopiero luty, ale Nicholas tęsknił bardzo za bezchmurnym niebem. Miało w sobie coś niesamowicie lirycznego i troszkę zaprawionego smutkiem, spowodowanym tęsknotą za czymś nieuchwytnym.
Wtem dostrzegł dziwny obraz: na tle tego nieba, odrobinkę niebieskiego, na dachu, stała jakaś postać. Miała na sobie piękną, jaskrawoczerwoną suknię z ciężkiego materiału, szytą na dawną modłę, oraz niesamowicie długie i gęste pukle ciemnobrązowych, nieco pofalowanych włosów. Była bardzo blada. Nicholas przystanął i zapatrzył się z zafascynowaniem w obraz tej smukłej, nieziemskiej postaci, której włosy i czerwień ubrania rozwiewał wiatr, na tle biało-niebieskiego nieba tworząc z nich piękne, baśniowe smugi. Co za niezwykły widok!… Wtedy ze zdziwieniem odkrył, że postać wpatruje się w niego mrocznym i tajemniczym spojrzeniem.
– Idziesz? – Tamara obróciła się, gdy zobaczyła, że przystanął. Przeniósł na nią z trudem wzrok, po czym znów zerknął na dach, lecz postaci tam nie było. – Nicholas?
Tamara podeszła do chłopaka, patrząc na niego czujnie. Ten tylko otrząsnął się z oczarowania.
– Już idę – mruknął do niej i niechętnie oderwał but od warstwy skrzącego śniegu.


O tej godzinie niewiele osób przesiadywało w sowiarni. Cosmo zawsze szukał tu jakiegoś spokoju, gdy czuł się źle, gdy coś go uwierało, męczyło. Teraz nie było inaczej. Przyzwyczajony do ultra niskich temperatur, ignorował lutowy mróz, chociaż wciąż nad tym odrobinkę ubolewał.
Bezwiednie zajął się przekręcaniem sygnetu z wężem, jego wielkiego i niezdobytego łupu wojennego. Na drugiej ręce miał dziwny, prosty pierścionek z niebieskim oczkiem. Nie potrafił po prostu się przestawić na myśl, że jest w Slytherinie. Niby fajnie, bo nikt go nie męczy, nie ściga, miał naprawdę łatwiejsze życie. No i Slytherin ociekał arystokracją, tym, czego mu zawsze brakowało. Ale nie potrafił się do końca przekonać do swojego domu. Po prostu tego nie umiał.
– Nareszcie jesteś – rzekł z powagą, gdy za sobą usłyszał kroki i raptowne zatrzymanie się. Obrócił się nieco niepewnie za siebie i zlustrował czujnie przybysza.
Rosemary łypała na niego enigmatycznie. Napięcie wprawiało w ruch powietrze dookoła. Stali w pewnej odległości, Ślizgon i Gryfonka, dawniej identyczni, teraz różniło ich mnóstwo. Czaili się, jakby oceniając siły wroga.
– Chciałeś się ze mną widzieć – stwierdziła Rosemary. – Taki liścik otrzymałam wczoraj na eliksirach. Czy to jakaś pułapka?
– Nie. Pragnę porozmawiać – odparł sucho Cosmo. – Z tobą.
– O czym?
– O pewnych wstydliwych sprawach…
Para dwunastolatków usiadła bez słowa obok siebie na niewielkim schodku. Nie patrzyli na siebie, czując uwierający, zielono-czerwony spór na karkach.
– Chodzi mi o to, że… Może pomyślisz, że jestem jakiś nienormalny… – zaczął Cosmo. – W końcu jesteś moją bliźniaczką i chyba zrozumiesz mnie najlepiej. Ostatnio dręczą mnie pewne dziwne spostrzeżenia…
– Chodzi o coś związanego z Komnatą Tajemnic? – zagadnęła natychmiast Rosemary.
– Nie, nie o to chodzi… – Cosmo speszył się. – Więc… czy myślisz, że jestem atrakcyjny?
Nie spodziewał się wzroku, jakim obdarzyła go Rosemary. Wyglądało na to, że zbiera jej się na śmiech. Chyba tylko z grzeczności nie ryknęła rubasznie.
– Nie śmiej się ze mnie! – zaatakował z żałosnym miauknięciem w głosie.
– Nie śmieję się przecież! Atrakcyjny? Jak dla mnie jesteś jak dzieciak!
– Ale dla dziewczyn w ogóle… – Cosmo się speszył i zaczął żałować, że zaprosił Rosemary na taką rozmowę. – Chodzi o to, że moje koleżanki z domu, zwłaszcza młodsze, jakoś dziwnie się na mój widok zachowują…
– Może się rzadko myjesz i boją się zatruć…
– Rosemary! – Cosmo spalił cegłę ze wstydu. – Wiesz, że nie o to mi chodzi! Te dziewczyny… cały czas o mnie mówią, widzę ich wzrok i słyszę szepty…
– Ty nie przesadzasz? – zdziwiła się jego bliźniaczka. – Serio, ja jakoś nigdy nie zauważyłam, żeby ktokolwiek mdlał na twój widok…
– Bo jesteś w Gryffindorze! – zirytował się Cosmo, choć sam nie wiedział, dlaczego. – U mnie w Slytherinie trochę inaczej to wygląda…
– Czego oczekujesz?
– Sam nie wiem… Czuję się dość zagubiony… Te wszystkie dziewczyny mnie przerażają. Może potrzebowałem rady, lub czegoś, a może po prostu chciałbym się komuś zwierzyć, Draco jakoś nie ma ochoty tego słuchać, ale ja dostrzegam coś dziwnego naokoło… Dlaczego dziewczyny się tak na mój widok zachowują? O co chodzi?
– Może dlatego, że jesteś przystojny? – odparła ze znudzeniem Rosemary.
– Przystojny? – nadstawił ucha Cosmo. – A co to dla ciebie oznacza?
– No nie wiem… Nie pytaj mnie o takie rzeczy! Nie umiem ci na to odpowiedzieć!
– Myślisz, że kiedyś będę miał dziewczynę? – zmarkotniał Cosmo.
– No, jak będziesz chciał…
– Ale ja się ich jakoś… Żadna mi się nie podoba, nie rozumiem, nie mam ochoty, wiesz, przebywać z żadną. PRZEBYWAĆ, jak z przyjacielem! I tu jest problem, nie widzę sensu przebywania z jakąkolwiek z tych wszystkich dziewczyn, Draco jakoś mi wystarcza…
Rosemary gwałtownie odsunęła się od niego z przerażeniem na twarzy.
– O co ci chodzi? – zdziwił się Cosmo, zupełnie nierozumiejący, co tak nagle Rosemary przeraziło. – Mówię tylko, co czuje. Jestem jakiś przerażony!
– Widzę… – Rosemary przysunęła się powrotem do Cosmo. – Wiesz… Miło, że mnie tu wezwałeś na pogawędkę, ale… Powiem szczerze, że nieco wyolbrzymiłeś własne, wewnętrzne rozterki.
Cosmo uśmiechnął się pod nosem, zapatrzony w sygnet. To był chyba błąd, że Rosemary zaprosił na taką rozmowę. Co mogłaby ona mu dać, jeżeli sam nie wiedział, co czuł i myślał?


– Nie zrobię ci krzywdy… Tylko idź do studni.
Sara czuła, że leży na łóżku i wierci się niemiłosiernie. Jednak sen, męczący i ciężki, nie opuszczał jej. Nie potrafiła wyplątać się z jego lepkich i duszących splotów.
Bettie siedziała przy biurku, chociaż Sara tego nie widziała, zajęta wybudzaniem samej siebie. Bardziej wyczuwała jej obecność. Wiedziała, że Bettie czegoś chce i jest to coś bardzo ważnego, ale bała jej się słuchać. Czuła lęk na myśl, że mogłaby się do niej zbliżyć.
– Nie martw się, trucizna już jest nieszkodliwa, nie zarazisz się… – usłyszała.
– Czy muszę? – wydyszała Sara. – Koniecznie?
– Tak, to ważne. Nie spocznę.
– Dlaczego akurat mnie wybrałaś?
– Bo jesteś najmłodsza w okolicy i jesteśmy sąsiadkami! Nikt inny nie chciałby mnie słuchać! A ja naprawdę potrzebuję pomocy! Pokażę ci to, chodź…
Sara, jak wystrzelona z armaty, usiadła gwałtownie na łóżku, zupełnie rozbudzona. Chwilę jeszcze wytrzymała w bezdechu, a potem głęboko i z ulgą wypuściła całą zawartość płuc. Mimo lutego i mroźnych nocy, była zupełnie spocona.
Oddychała łapczywie jeszcze parę chwil, dopóki serce nie powróciło do siebie. Czuła, jak zimny pot oblepia jej plecy i tors wespół z koszulą nocną. To tylko sen…
Z westchnięciem opadła na wznak na posłanie, czując, jak na zetknięcie zimnych pleców z wychłodzoną, mokrą od niego poduszką reaguje dreszczami. Co za ulga, tak się ochłodzić…
Co to za sny ją tak ostatnio męczą? Zazwyczaj ich nie pamiętała, ale ten był dość wyrazisty i na tyle mocny, że mogła sobie wiele szczegółów przypomnieć.
W tym momencie podskoczyła na posłaniu, czując bolesne kołatanie serca, śmiertelnie przestraszonego, bowiem po jej pokoju, gdzieś pod stropem, rozlał się dziecięcy głosik, mówiący coś niezrozumiale. Niewyraźne słowa przetoczyły się za ścianami i sufitem od drzwi po okno, które nagle otworzyło się gwałtownie. Sądząc, że mama i wujek na pewno już się obudzili po takim huku, Sara niepewnie usiadła, nasłuchując czujnie. Odpowiedziała jej cisza.
Tknięta nagłym przeczuciem, podbiegła do otwartego na oścież okna, posyłającego do pokoiku całe tsunami lutowego mrozu, ale nie dbała o to. Wychyliła się na czarną, śnieżną noc.
Widmo małej, może dziewięcioletniej dziewczynki, stało na trawniku u sąsiada, z którym mama często darła koty o pożądaną nieskazitelność jego murawy. Zjawa znajdowała się przy placu zabaw, na którym bawiły się kiedyś, rok temu z Sarą, dokładnie pod kilkuletnią, niską jabłonką. Duch wpatrywał się wyczekująco prosto w najmłodszą latorośl Blacków. Czyżby znowu był żądny zabawy? Swoją drogą wydało się to nagle Sarze dziwne, że sąsiad posiadał placyk zabaw, a dzieci wcale nie…
Rozszerzyła w zdumieniu i przerażeniu stalowoszare oczy. Bettie Portland!
Wybiegła na korytarz, czując na plecach ciarki od mrozu i makabrycznych podejrzeń, a także od jej sennych wizji, przedstawiających jabłonki z jadowicie zielonymi, zmurszałymi owocami.
Ale… Co powie mama? Przecież śpi, wypoczywa po całym dniu pracy… Trzeba jej to przedłożyć logicznie i bez wrzasku, ale nie teraz, ona i wujek będą źli. Sara postanowiła zająć się sprawą rano.


– Wydajesz się być zamyślona. Co się dzieje, Meg?
Zignorowałam Remusa, wlepiając wzrok w beżową fontannę kawy z mlekiem, której cienki strumyczek, lekko wygięty w łuk, wlewałam do filiżanki brata. Zerknęłam w kierunku okna. Śnieg wciąż leżał na dachach i chodniku, milczący i znieczulający cały świat za oknem, ale w tym znieczuleniu nie było ulgi i ukojenia.
Szczerze mówiąc, Remus miał rację. Ale nie tonęłam w rozmyślaniach nad jego problemami ze znalezieniem dobrej pracy. Nawet nie myślałam tak wiele nad moją przeszłością i tragediami, które miały miejsce, ale wciąż zastanawiałam się nad dziwacznym liścikiem, którego otrzymałam w listopadzie. Do tej pory nikt się nie pojawił. Co mogło to oznaczać? Remus często pytał, czemu jestem taka czujna i zalękniona, dlaczego tak często zerkam w okno i się czaję. Nie mogłam się jednak pozbyć wrażenia, że ktoś mnie obserwuje i to ktoś, kogo nie mogę namierzyć, zlokalizować. To okropne przeświadczenie sprawiło, że siedząc w domu często przybierałam postać kota, czując się wtedy nieco bezpieczniej. Niestety, łapki kotów jeszcze nie zostały przystosowane do gotowania i trzymania różdżki, więc nie mogłam zbyt długo siedzieć w tej bezpiecznej formie.
Do pokoju weszła Sara, już ubrana i gotowa do śniadania.
– O, jesteś, kochanie – uśmiechnęłam się na jej widok, po czym zmarszczyłam brwi. – Co jest, Saro? Czemu masz taką zaciętą minę?
– Nie… – odparła enigmatycznie i usiadła do stołu. Remus, siedzący obok, obserwował ją bardzo uważnie, po czym zapytał:
– Co się dzieje? Wyglądasz na nieco przestraszoną.
Sara niepewnie odgarnęła z buzi czarno-rude kosmyki, po czym zapytała nieśmiało:
– Czy nasz sąsiad ma dzieci? Pan Portland?
– Dzieci? – Remus uniósł brwi w szczerym zdumieniu. – Czy bawienie ze Stanleyem ci nie wystarcza? O to chodzi, tak?
– Nie… Pytam, czy on ma dzieci. Czy kiedykolwiek miał…
– Z tego co pamiętam, chyba nie…
– Miał – wtrąciłam po namyśle. – Miał, Remusie. Kiedy się wprowadziliśmy, na placu zabaw bawiła się dziewczynka w wieku szkolnym. Często zastanawiałeś się, patrząc przez okno, czy nie wybudować dla naszych placu zabaw.
– Zdumiewające, jakie rzeczy zapamiętują kobiety – uśmiechnął się pod nosem Remus. – Ale tak, teraz sobie przypominam. Jakoś mi tak znikła z pola widzenia…
– Przypuszczam, że wysłali ją do szkoły z internatem – skupiłam wzrok na naleśniku, który ostrożnie nałożyłam na talerz Sarze. – Agatha Route wciąż się zastanawia nad wysłaniem Wandy gdzieś na północ, by się dobrze wykształciła…
– Mamo… Wujku… – zaczęła Sara, czymś dogłębnie poruszona. – Błagam, wysłuchajcie mnie! I nie krzyczcie… Chodzi mi o to, że w zeszłym roku do mojego pokoju przychodził duch małej dziewczynki, mniej więcej dziewięcioletniej… I się ze mną bawił…
– Co ci przychodziło do pokoju?! – fuknęłam automatycznie. – Jaki…!
– Cicho! – zganił mnie Remus, jakby zaniepokojony. – Daj jej powiedzieć.
– I nie było w tym nic dziwnego. – mruknęła Sara. – Potem przestał przychodzić. Ale ostatnio znowu wrócił i powiedział mi coś bardzo ważnego. To dotyczyło jej śmierci.
Wymieniłam z Remusem dość napięte spojrzenia.
– Chodziło o to, z tego co zrozumiałam… – Sara spaliła cegłę. – Bettie jest pochowana pod jabłonką, w zalanej betonem studni, przy jabłonce na placu zabaw. Ojczym ją otruł. Tu, obok naszego domu, w domu obok.
Przez chwilę żadne z nas się nie odzywało, dopiero potem Remus spytał:
– Ależ… Skąd ty to wiesz? Przecież pan Portland to nasz sąsiad, niezbyt może przyjemny, ale żeby otruć dziecko i wrzucić do studni… To na pewno był duch córki Portlanda?
– Przedstawiła się jako Bettie Portland… Nie wiem, tak mi się wydaje… – Sara mocno się zaniepokoiła. – A ten Portland był jej ojczymem, nie ojcem! Chciała być tylko pochowana normalnie, dlatego do mnie przyszła…
– Nie sądzę, żeby to miało być… – zaczęłam.
– Wujku, uwierz mi… – przerwała Sara, patrząc błagalnie na Remusa.
– Wiesz… – westchnął, trąc dłońmi twarz. – Myślę, że nie oszukujesz, ale jeśli masz rację, to po prostu… Jestem zszokowany, Saro…
– Ja też, wyobraź sobie… – spuściła głowę na dłonie. – Chciałam wam o tym powiedzieć, bo prosiła mnie o pomoc. Pomóżmy jej, wydobądźmy jej ciało z tej studni, proszę, wujku!
Remus, ku mojemu przerażeniu, położył dłoń na jej ramieniu i uśmiechnął się smutno.
– Zajmę się tym, obiecuję. Pójdziemy na policję, popytamy… Jeśli będzie problem, to może coś uda mi się wskórać czarami, tak dyplomatycznie, żeby Minister się nie rzucał…
– Dziękuję! – uśmiechnęła się Sara. – I Bettie też pewnie się ucieszy!

***

Nicholas rozejrzał się nerwowo. Była pierwsza nad ranem, a on przycupnął za zbroją w lochach. W LOCHACH, O PIERWSZEJ NAD RANEM. Starając się nie myśleć nad tą kombinacją słów i ich znaczeniem, podkradł się bliżej jaskini smoka, jaką był osobisty składzik Snape’a. Nicholas wiedział, że umie wykraść Snape’owi parę drobiazgów. Ale tym razem tak mocno nie wierzył w powodzenie tej misji, że aż sam się sobie dziwił, że w ogóle tu przylazł.
Eliksir był już dawno uwarzony i rozlany do butelek. Chłopaki dostały, co chciały, ale i tak Nicholas musiał iść po nowy funt kłaków.
Dobra, trudno. Nic nie szkodzi, taki eliksir się zawsze przyda, na wszelki wypadek.
Rozejrzał się nerwowo. Oddech zamieniał się w parę, mimo, iż od jakiegoś czasu był marzec. Nie wiedział, czy to z zimna, czy strachu, szczęka latała mu jak żywa, na wszystkie strony.
Upewnił się, że nikt nie idzie i szybko podbiegł ku drzwiom prowadzącym do spiżarki. Zamknął za sobą drzwi, bardzo cicho i dokładnie, po czym odetchnął.
– Lumos – mruknął do siebie, a jego wiązowa różdżka zapłonęła, wskazując mu parę włosów w jednym z opakowań. Łapczywie i nerwowo pochwycił ich garść, po czym sięgnął do klamki… która sama się przekręciła i w drzwiach stanął profesor Snape, lustrując go od stóp do głów.
– Black – powiedział jedynie Snape bez żadnej oznaki zaskoczenia.
Czternastolatek poczuł okropną falę gorąca, zalewającą jego kark i wypływającą na twarz. Stał wciąż z lekko uniesioną ręką, którą chwilę temu z ulgą miał przekręcić klamkę i zmiatać z lochów jak najdalej. Dlaczego akurat teraz?
Cisza, która panowała w maleńkiej spiżarence, była potworna. Snape świdrował go czarnymi oczyma, a Nicholas czuł się tak bezbronny i okrutnie upokorzony…
– Wyjmij to, co schowałeś do kieszeni – rozkazał Snape cicho i tonem nieznoszącym sprzeciwu. Nicholas natychmiast posłuchał, czując taki wstyd i rozpacz naraz, jakich nie czuł nigdy. Co za upokorzenie… Czy Snape go wywali za kradzież?
– Odłóż włosy tam, skąd wziąłeś – wycedził Snape, zezując na włosy szyszymory. Chłopak bez słowa to uczynił, ledwo mogąc oddychać przez okropną gulę w gardle. – Mówiłeś, zdaje się, że nic nie kradłeś. Cóż, to następny dowód na to, Black, że za krzty nie posiadasz honoru, nie jesteś wart zaufania, ale za to cwaniactwo masz wrodzone, o czym zresztą wiedziałem już przed tym żałosnym dniem, kiedy to przyszedłeś na ten świat.
Nicholas nic nie odpowiedział. Patrzył tępo w buty profesora, czując pustkę.
– Jak śmiałeś cokolwiek zabierać z mych prywatnych zapasów? – szepnął groźnie Snape. – Jak śmiałeś kłamać w żywe oczy, że nic nie ukradłeś, gdy właśnie…
– Ależ ja nic nie ukradłem, wtedy to było…! – zaczął wysokim tonem Nicholas.
– MILCZ! – Snape złapał go za ramię i wyciągnął siłą ze spiżarki. Ruszył szybkim krokiem w kierunku wyjścia z lochów. Nicholas się nie opierał, zbyt przestraszony. – Dostajesz szlaban, Black. Szlaban, który skończysz dopiero za dwa miesiące. Może to cię oduczy kłamstw i kradzieży. Marsz do łóżka, psi pomiocie!
Nicholas czuł, bardzo wyraźnie, że błędem było wyjście dziś z dormitorium. Błędem było to, że nie zamienił się w wilka, bo zaczął nad przemianą panować. Dlaczego polazł do lochów w swojej kulejącej, znienawidzonej postaci? Dlaczego chłopcy nigdy mu nie pomogli, skoro to w ich interesie?


– Wibruje!
Draco uśmiechnął się tryumfalnie i chwycił wehikuł czasu. Cosmo posłał mu jakieś obrażone spojrzenie, bo właśnie opowiadał coś Draconowi, ale ten go nie wysłuchał. Myślał, że będzie mógł się przed nim wygadać o tym, jak Dafne Greengrass dziś się do niego podejrzanie uśmiechnęła, ale niestety, wehikuł, jak na złość zaczął wibrować dziś.
Chłopcy skupili się przy sobie i Draco zapytał:
– Jaką datę podać?
– Wybierz coś antycznego! – podniecił się Cosmo. – Dawaj, tysiąc dziewięćset dwudziesty piąty!
I wyszczerzył zęby do Dracona, ale ten nie zdążył zareagować, bowiem otoczenie się rozmyło i pojawili się w jakimś salonie, chociaż wciąż czuli, że siedzą na łożu. Cosmo zerknął w dół. Siedział na niewidzialnym łóżku.
– Cóż za hańba! – krzyknął ktoś przed nimi. Salon i osoby w nim się znajdujące ociekały arystokracją czarodziejską, ale Cosmo i Draco od razu dostrzegli, że te osoby - kobieta i mężczyzna, podchodzący pod czterdziestkę - są przybite i wzburzone i za nic mają ich czarodziejską arystokrację.
– Cygnusie! – lamentowała kobieta. – Toż to hańba! Cóż teraz uczynimy, Cygnusie?
– Trzeba będzie te dzieci tu przywieźć i ślub wyprawić! Potomka wychowamy sami!
– Ależ Cygnusie!… Nie chcę tu tego bękarta!
– Nie przesadzaj, Violetto! – warknął mężczyzna. – Nasz Pollux i panna Crabbe i tak mieli wziąć ślub! Byli sobie obiecani…
– Ależ mężu, dopiero za parę lat! – jęczała kobieta. – Cóż za hańba… Co powiedzą ludzie, przecież nasz syn ma dopiero trzynaście lat! A ta dziewczyna piętnaście! Co my zrobimy, cóż za upokorzenie, nieślubne dziecko i to w Hogwarcie…
Cosmo i Draco wymienili rozentuzjazmowane spojrzenia. Uhu, nieślubne dziecko, w szkole…
– Zaraz, ten chłopak miał trzynaście lat! – syknął do Dracona Cosmo, czując wypieki. – To ja mam tyle za miesiąc! Draco, czy mógłbym być ojcem? I skąd się biorą dzieci? Z dziewczyny i chłopaka, wiem, ale jak to jest, o co chodzi, wytłumacz mi, bo nie rozumiem…
– Dobra, dość już tej żenady! – prychnął Draco, jakby nie słysząc. – Teraz… tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty!
Cosmo jęknął, nieco zawiedziony, iż się nie dowie. Błyskawicznie się rozmazało, ukazując ten sam salon, który wiele się nie zmienił. Oświetlenie było inne, panowała jasność dnia, no i osób było więcej. Przy stole siedziały cztery dorosłe osoby i pięć młodych. Za oknem prószył śnieg, w kącie stała pyszna choinka.
– Jak w szkole, Bellatriks? – zagadnął jeden z mężczyzn.
Młoda dziewczyna, siedząca najbliżej Cosmo i Dracona, uśmiechnęła się z wyższością. Miała burzę czarnych włosów i dość ambiwalentną minę.
– Tam siedzi moja mama… – powiedział Draco, wskazując na jedną z dziewczyn.
– AUU!!! – zawył najmłodszy, chłopczyk.
– Regulusie? – zapytała natychmiast jedna z kobiet. – Czemu krzyczysz?
– On mnie kopnął! – wskazał na starszego chłopaka o buńczucznej minie.
– Na mojego starego, ten bachor jest do ciebie podobny kropka w kropkę! – parsknął Draco do Cosmo, ale dwunastolatkowi nie trzeba było tego uświadamiać, bo to podobieństwo było uderzające. – A teraz data moich narodzin! Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty, piąty czerwca!
Cosmo poczuł złość, że Draco się nie przygląda tym wspomnieniom dokładniej. Najpierw to nieślubne dziecko, teraz ten chłopiec… Bardzo chciał wiedzieć, co jest dalej, szczególnie, że miał wrażenie, zanim wspomnienie się rozmazało, że kobieta krzyknęła z oburzeniem:
– Syriuszu!
Tym razem siedzieli w salonie, tyle że już zupełnie innym. Przed nimi spoczywała na fotelu kobieta, jakby wypoczywająca, trzymała małe zawiniątko z różowym bobasem.
– Mój dwór! – objaśnił z wyższością Draco. – I moja matka. Ze mną.
– Ale byłeś słodziutki! Słodziutki, różowy bąbel! – zarechotał Cosmo. – Czy mogę podejść i wytargać cię za twoje różowe policzuszki? Błagam!
Draco dał mu kuksańca w żebra, najwyraźniej speszony. Wtem do pokoju wszedł jakiś facet.
– Narcyzo! – obdarzył ją chłodnym spojrzeniem. – Jak tam mój syn?
– Dobrze, Lucjuszu… – kobieta uśmiechnęła się słabo.
– Rośnie nowy, wspaniały potomek mej czystej krwi. Czarny Pan wyraził swą aprobatę…
Na twarzy kobiety wykwitło przerażenie i odruchowo przycisnęła Dracona do piersi.
– Nie, Lucjuszu, nie Draco…
Wtedy wszystko się rozmazało i znaleźli się powrotem w sypialni. Draco opadł na plecy, Cosmo obok niego, zapatrzeni w baldachim i przetrawiający ich krótką podróż.
– Ale fajny sprzęt, nie? – zagadnął Draco. – Ciekawe, kiedy znów będzie wibrował…
Cosmo nie odparł, zakopany w rozmyślaniach nad relacjami damsko-męskimi. Skąd się wziął? Jak to się stało, że mama i tata go stworzyli?…


Nicholas westchnął, znudzony do ostatnich granic. Czyszczenie sali od lekcji eliksirów bez pomocy czarów było bardzo smutnym i nużącym zajęciem. Szorowanie podłogi i ławek, czyszczenie wszelkich pomocy naukowych, wycieranie kurzów ze wszystkich flaszek i słojów…
Snape’a na szczęście nie było, a to oznaczało trochę spokoju i ciszy. Była ona w tej komnacie, tajemniczej i ciemnej, tą dodającą smaku przyprawą. Chociaż był koniec marca, za oknami panowała miła ciemność, a w klasie świeciło jedynie parę świec. Dość niesamowite i straszne.
Nicholas był zmęczony szlabanem od Snape’a. Miał go wykonywać przez dwa miesiące, a nie mógł z tego tytułu zająć się zaległościami i pracami domowymi na bieżąco. Jednak sprzątanie klasy eliksirów w ciemności i ciszy, przy świecach było tym momentem, w którym mógł wreszcie pobyć w samotności i nikt, czy to uczeń czy nauczyciel, nie ciosał mu na głowie kołków.
Wskoczył pod jedną z ławek, zeskrobując z posadzki atrament, który nie miał chyba zamiaru zejść. Nicholas westchnął i wyprostował kark, uderzając potylicą w spód blatu od ławki. Klnąc pod nosem, zapatrzył się tęsknie w kierunku małego okienka przy stropie. Przez chwilę wydało mu się, że widzi coś czerwonego, ale to było tylko przywidzenie, bowiem więcej już tego nie dostrzegł. Dziwne, takie przywidzenia zdarzały mu się już wcześniej. Może to oko, które za czymś nie nadąża? Przecież mógł mieć coś z oczyma, był już dość zdeformowany i nie zdziwiłby się, gdyby i oczy miał popsute.
Wrócił do atramentu, mając wrażenie, że czarna plama wsiąka jeszcze głębiej we wrodzonej złośliwości, ilekroć próbował ją usunąć. Cóż za…
TRZASK!
Nicholas poderwał się, przerażony nagłym brzękiem, godząc potylicą w blat tak mocno, że widział wszystkie gwiazdy. Zdołał wyczołgać się spod ławki na czworaka i namierzyć w przerażeniu smukłą postać, stojącą za rzędem ławek. Na ziemi u jej stóp leżały resztki szkła z okienka.
Kobieta miała długie, ciemne włosy i czerwoną suknię. Była tą samą istotą, którą Nicholas widział ponad miesiąc temu na dachu budynku w Hogsmeade. Patrzyła na kulącego się pomiędzy ławkami Nicholasa tak strasznym wzrokiem, że przeszły go ciarki. Jej urok ulotnej istoty prysł, była nieznanym agresorem, nie wiadomo czemu polującym na niego.
Czternastolatek bez słowa wypadł z sali, pędząc przed siebie. Kulenie go z pewnością spowalniało, ale adrenalina nie pozwoliła, by czuł ból. Ruszył więc w te pędy długim korytarzem, oświetlonym zielonkawym światłem, obracając się za siebie. Kobieta leciała za nim, przypominając pocisk, wyciągając ku niemu dłoń…
Strach go sparaliżował i spróbował przyspieszyć, ale nie potrafił. Wtem poczuł znajome mrowienie i… zrobił niezgrabnego fikołka, przeturlał się przez własny kark, po czym zerwał się z tylnych łap, na których wylądował. Tak, pęd na czterech zdrowych łapach był znacznie skuteczniejszy, tylko dlaczego zamienił się w wilka? Była dopiero ósma wieczorem, do przemiany zostały cztery godziny. Póki co postanowił na ten temat nie rozmyślać i po prostu rzucił się przed siebie, nie wiedząc, jak się pozbyć nieznanej agresorki.
Drzwi gdzieś tam się otworzyły, co nieco rozproszyło Nicholasa. Chwilę potem rozległ się poważny wybuch, który odrzucił go do przodu. Pozbierał się z włochatego brzucha w ciężkim szoku.
Młoda, ciemnowłosa kobieta, leżała na ziemi, daleko przed nim, nad nią stał Snape z różdżką, zerkający to na nią, to na Nicholasa. Po chwili namyślił się i podszedł do małego wilczka.
– Black. – Snape wiedział, że Nicholas zamienia się w wilka. – Co tu się dzieje? Co tu robi ten wampir?
Nicholas nie mógł odpowiedzieć, bo zupełnie nie wiedział, jak się odczarować. Snape zaklął, gdy wilczek położył uszy po sobie, bezradny, po czym obrócił się w kierunku wampira…
Ale wampira już nie było.

[ 7 komentarze ]


 
96. Eliksiry, eliksiry...
Dodała Mary Ann Lupin Piątek, 17 Maja, 2013, 19:01

Cóż, do neta dostępu nie ma, tylko u przyjaciela... Wybieram się do Was, Metallum i Sufflavus, by wreszcie przeczytać o Lily i Molly, ale niestety, neta brak w dzień, ech...
Syrciu, mam nadzieję, że przeczytałaś moje wypocinowe życzenia i koment pod Twoją przedostatnią notką ^^
No i Aithne!!! Jesteś :-D I Ty także, Victorio! Cieszę się niezmiernie!
Witam także Niniel, Twojego nicka jeszcze nie widziałam :-)
Chciałabym częściej dodawać, ale przede mną potworny moment w moim życiu :-(
Notka ma dwie części - zapraszam do lektury!


Za oknami świat przygotowywał się do ostatniej fazy jesieni. Ulica Vange wyglądała wciąż tak samo ponuro i nudno, jak zawsze.
O tej porze roku zawsze dopadały mnie nawroty depresji. W zimie depresja jakby zasypiała snem zimowym; była wciąż we mnie, ale nie dokuczała mi, czekając na lepsze czasy. Wtedy to śnieg wszystko studził, a dzieci wracały ze szkoły, obdarzając mnie uśmiechami. Wiosna przypominała o nieustannym odradzaniu się i zmartwychwstawaniu, a w lecie było radośnie i ciepło. Trudno było się smucić, gdy chociaż dostrzegłam jedno z moich dzieci. Ale nie na jesień… Szare dni, wszystkie takie same, jak wtedy…
Na szczęście listopad już się kończył i miał nadejść grudzień, a wraz z nim powrót chłopców i Rosemary. Póki co, mogłam polegać jedynie na listach.
– Jestem zdruzgotany.
Objęłam siedzącego obok mnie na kanapie Remusa. Była niedziela, dzień wolny i mogliśmy wtedy wreszcie porozmawiać i napić się herbaty w salonie.
– Może nie będzie tak źle – mruknęłam. – Uszy do góry, braciszku.
– Wytłumacz mi, jak to jest, że od początku tego roku pracowałem chyba w dwóch aptekach i trzech sklepach? – zasępił się. – Wystarczy, że powiem o mojej przypadłości…
– Ale w sklepie z psotnymi gadżetami cię nadal chcieli! – uśmiechnęłam się.
– Taa i kazali po wnętrzu paradować w idiotycznym kostiumie wilkołaka! – wybuchnął Remus. – Co za idiotyzm, jak można się śmiać z czegoś takiego?!
– Przesadzasz, oni tylko chcieli podejść z humorem do zagadnienia… Trzeba było tam zostać, ludzcy byli, że cię nie potraktowali w sekundę incarcerusem, lub czymś…
– Może powinienem pracować u mugoli? – zamyślił się.
– U mugoli co najwyżej będziesz paradował w stroju hamburgera. Co wolisz, hamburgera, czy wilkołaka?
– Śmiejesz się ze mnie… I poczta jest…
Remus dodał coś jeszcze niezrozumiałego i otworzył okno. Do pokoju wleciała Chandra. Złapałam list, który upuściła na stolik do kawy.

Kochana mamo!
Jak się czujesz? Ty i wujek? Zmartwiło mnie, że od jakiegoś czasu nie ma pracy. Napisz, jak coś dla siebie znajdzie!
Tutaj, w Hogwarcie, dzieją się naprawdę dziwne rzeczy! Nie wiem, czy bliźniaki Ci pisały, ale z miesiąc temu, w Noc Duchów, ktoś zatłukł kota woźnego i powiesił go na ścianie za ogon, a nad nim napisał, że jakaś Komnata Tajemnic została otwarta i żeby się strzegli wrogowie jakiegoś tam Dziedzica. Z początku pomyślałem, że ktoś zrobił żart Filchowi (straszne śmieszne, nie?), albo że działa tu jakaś mroczna, pogańsko-celtycka sekta, ale teraz, zaledwie wczoraj, szkołę obiegła informacja, że jakiś Gryfon z pierwszej klasy został znaleziony w takim samym stanie, co Norris! Został zaatakowany uczeń!
Trochę się obawiam o siebie, Tamarę, czy bliźniaki. Kim są wrogowie Dziedzica? Czy zaliczamy się do ich grona? Chociaż coś czuję, że Cosmo jest poza zagrożeniem, bo słyszałem pogłoski, że Dziedzic to sympatyk Ślizgonów. Nie wiem, na czym to braterstwo polega, ale nieco mnie to przeraża. Tak zginąć w szkole… Ale co do Rosemary, to wielokrotnie obiło mi się o uszy, że to ona za tym stoi ze swymi przyjaciółmi, a to dlatego, że znaleziono ją przy Norris tamtego dnia. Nie wiem, co moja siostra mogłaby mieć z tym wspólnego, jeżeli ledwo umie złapać różdżkę poprawnie, a co dopiero jej użyć…
Co do mnie, to po staremu. Dużo pracy, z którą nie zdążam na czas. Ale z eliksirów idzie mi świetnie, ten przedmiot jest jedynym sensem mojego istnienia. No i wreszcie zakolegowałem się z chłopakami z mojego dormitorium. Tamarze się to chyba nie spodobało, bo zawsze patrzy na nich jakoś dziwnie.
Pozdrów wujka! I nie zabieraj mnie stąd! A jeśli już, to zabierz też lochy Snape’a i aparaturę alchemiczną i ingrediencje i wszystko inne. Twój Nicholas!

Przeczytałam list na głos, by Remus też usłyszał. Mój brat zmartwił się jeszcze bardziej i usiadł na kanapie, trąc podbródek kciukiem.
– W Hogwarcie zginął uczeń i Pani Norris? Nie… – mruknął do siebie.
– No tak nam napisał Nicholas!
– No dobrze, ale… – Remus zamyślił się na chwilkę. – Gdyby naprawdę tak było, to dostalibyśmy list od dyrektora, może by nas prosił o decyzję, czy chcemy zostawić dzieci w szkole, czy je zabrać. Nie sądzę, żeby sprawa była tak poważna, jak pisze Nicholas.
– Masz rację… Myślę, że trzeba napisać list do Dumbledore’a! On mi musi wyjaśnić, o co chodzi, to chyba nie jest możliwe, żeby przed rodzicami zatajał, że dzieci są w niebezpieczeństwie…
– Wiesz, Meggie… Bardziej mnie martwi ten Dziedzic i Komnata… Czytałem w szkole legendę o bestii z Komnaty Tajemnic, którą wybudował Salazar Slytherin. Bestia miała wytracić tych, którzy urodzili się w domach mugoli, a studiowali w szkole. Tyle, że to tylko legenda, ale patrząc po załączonym obrazku, wszystko się zgadza…
– Nie czytałam takiej legendy… – zmarszczyłam brwi. – Może warto zapytać dzieci, czy ten pierwszak był z rodziny mugoli? Ale co w takim razie zawiniła Dziedzicowi kotka, przecież nie chodziła do żadnego domu i…
– Mogła być przypadkową ofiarą, lub ostrzeżeniem. Dla Filcha.
– Co za makabra… – pokręciłam głową. – Dzieci są przynajmniej bezpieczne. Pochodzą z czarodziejskiej rodziny. Ciekawe, ile jeszcze dziwnych i tajemniczych rzeczy…
– O czym ty mówisz? – zdziwił się Remus.
– A nic, tak do siebie…
Myślami przeniosłam się do mojej komody gdzie leżał świstek od tajemniczego agresora. Upłynął chyba już miesiąc, odkąd go dostałam, a wciąż nie pojawił się na horyzoncie. Kim był? Wąska grupa ludzi mówiła do mnie „Mary”. Prawie nikt. Pomyślałam też o Voldemorcie, ale odrzuciłam tę myśl. Przecież taki liścik, jeśli już, wysłałby najpierw do Dumbledore’a. Po co miałby sobie mną zawracać głowę? Kto w ogóle chciał ją sobie zawracać? Chyba tylko jakiś dawny, zapomniany wróg, pragnący wendety…

– Jest! – krzyknęła Hermiona.
Zabarykadowani w kabinie w nieczynnej toalecie, zerkali przez ramię na receptę na Eliksir Wielosokowy. Rosemary czuła jednocześnie rezygnację i podekscytowanie.
– To najbardziej skomplikowany eliksir, o jakim kiedykolwiek słyszałam – rzekła Hermiona po chwili. – Muchy siatkoskrzydłe, pijawki, ślaz, rdest ptasi… No, ale nie będzie trudności, to wszystko jest w naszym kredensie, możemy sami wziąć. Oooch, zobaczcie, sproszkowany róg dwurożca… Nie mam pojęcia, skąd to weźmiemy… Skórka boomslanga… To taki jadowity wąż afrykański… to też będzie problem… No i oczywiście odrobinę tego kogoś, w kogo się chcemy zmienić.
– Że co? – przeraził się Ron. – Co rozumiesz przez odrobinę kogoś, w kogo się chcemy zmienić? Nie wypiję niczego, w czym będą paznokcie Crabbe’a...
–Na razie nie musimy się tym martwić, bo ten składnik dodaje się na samym końcu… – zignorowała go Hermiona.
Ron i Rosemary wymienili przerażone spojrzenia, a Harry westchnął:
– Hermiono, zdajesz sobie sprawę, ile rzeczy będziemy musieli gdzieś ukraść? Skórki tego boomslanga na pewno nie znajdziemy w naszej szafie. Co zrobimy? Włamiemy się do gabinetu Snape’a i skorzystamy z jego prywatnych zapasów? Nie wiem, czy to najlepszy pomysł…
Hermiona poparzyła na nich płomiennym spojrzeniem.
– No cóż, jeśli pękacie, to dajmy sobie spokój. Znacie mnie, ja nie lubię łamać szkolnego regulaminu, ale uważam, że grożenie tym spośród nas, którzy mieli nieszczęście urodzić się w rodzinie mugoli, jest o wiele gorsze niż uwarzenie jakiegoś skomplikowanego napoju. Ale jeśli nie chcecie się dowiedzieć, czy to Malfoy, to pójdę prosto do pani Pince i oddam jej tę książkę…
– Nigdy bym nie pomyślał, że dożyję dnia, w którym będziesz nas namawiać do łamania regulaminu – mruknął Ron. – Dobra, zrobimy to. Ale bez paznokci, dobrze?
– Ile na to potrzeba czasu? – zapytała Rosemary ze zrezygnowaniem. Hermiona uśmiechnęła się.
– No więc… – otworzyła księgę ponownie. – Ślaz trzeba zrywać w pełnię księżyca, a te muchy siatkoskrzydłe muszą się warzyć przez dwadzieścia jeden dni… Jeśli uda nam się zebrać wszystkie składniki, to może potrwać około miesiąca.
– Miesiąca? – skrzywił się Ron. – Do tego czasu Malfoy może zaatakować połowę mugolaków w szkole! No tak, ale to najlepszy plan, jaki mamy, więc do dzieła, moi drodzy, do dzieła!
– To chyba oczywiste, że ja i Ron zamienimy się w Crabbe’a i Goyle’a, ale kim będziecie wy? – zapytał Harry. – Na pewno jest niewielu Ślizgonów, którym Malfoy by powiedział jakiś sekret.
– Nie musimy się tym na razie martwić, Harry, te składniki dodaje się na końcu! – przypomniała Hermiona, pochylając się nad księgą. – Jak już będzie czas, wybiorę sobie jakąś Ślizgonkę i weźmiemy od niej coś… Ale Rosemary…
– Ja już wiem – uśmiechnęła się mściwie Rosemary. – Mamy jeszcze takiego czarnowłosego oszołoma…


– Nudzę się.
Cosmo potargał swoją czarną czuprynę i ziewnął przeciągle. Jego Eliksir Rozdymający był z pewnością bardziej pomarańczowy niż w przypadku eliksiru Dracona, mieszanki sinego fioletu i krwawej czerwieni. Oczywiście Snape przechodzący obok kociołków Dracona i Cosmo nie uczynił żadnej zasmucającej uwagi, jak zwykł to robić w przypadku Gryfonów z największym zaangażowaniem.
– Ładnie, Black – mruknął cicho. – Postaraj się nie zatracić tej konsystencji. I dodaj jeszcze uncję oczu diabła morskiego.
Cosmo wywalił zębiska na wierzch, po czym wykonał polecenie.
– Po co ci ta kiteczka na czubku głowy?– zagadnął doń Draco, mieszając z trudem swój wywar.
– Bo mi kłaki wszędzie wchodzą – odparł prostodusznie Cosmo. – Ej, Draco, nudzę się…
– Ta? To rzuć w Weasleya tym kłem! – zarechotał Draco mściwie. – Chcę zobaczyć jego minę!
– Boże, jakie ty masz nudne rozrywki! – ziewnął dwunastolatek. – Już ja się z widokiem obrzucanego Weasleya przejadłem, wywaliłeś na niego od początku listopada chyba pół apteki! Łatwej było taczką, kuzynie. Nie bawią mnie takie puste czynności.
Draco zmrużył oczy i prychnął.
– Jak chcesz. Mnie to bawi nadzwyczajnie.
I rzucił garścią oczu, tym razem trafiając w Rosemary. Rudowłose loki zatańczyły wokół jej twarzy, gdy gwałtownie odwróciła głowę w stronę Dracona i Cosmo, marszcząc ze złością czoło.
– To ten glut, nie ja! – syknął przepraszająco Cosmo, wskazując ekspresyjnie na Dracona chyba wszystkimi kończynami, jakimi mógł.
Draco zarechotał mściwie, po czym zwrócił się wyniośle do Cosmo:
– Sam jesteś glut, padalcu!
– Nie może być! – Cosmo przywalił sobie całą pięścią w czoło, po czym zajęczał rozpaczliwie – Jestem glutem! Gorzej, jestem PADALCOGLUTEM! Och, ja nieszczęsny, ciężki jest żywot padalcogluta… Draco, czemu?!
– Zamilcz, gumochłonie! Jeszcze by mi tego brakowało, żeby jakiś idiota pruł mi się do ucha na nudnych lekcjach!
– EEEEEEEEEE!!! – zawył Cosmo rzewnie. – Jestem padalcoglutem, a ty jeszcze mnie wyzywasz od idiotów i gumochłonów… Nieszczęście ze mnie, co się zowie PADALCOGLUTOGUMOCHŁONOIDIOTA, chlip!…
– Black, ton ciszej, nawet jak się nudzisz, chłopcze… – powiedział głośno Snape.
– Ależ profesorze, padalcoglutogumochłonoidiotą mnie nazwano! – odparł na jednym wdechu Cosmo. – Nie czuję się już uczniem z takim tytułem! Nie wiem, co padalcoglutogumochłonoidioci robią zwykle na zajęciach eliksirów… Co najwyżej mogę pełnić rolę ingrediencji z taką nazwą… Może mnie pan zamarynować? Proszę!
– Black, o czym ty znowu bredzisz? – wytrzeszczył oczy Snape przy akompaniamencie śmiechu Rosemary.
– Chcę być zamarynowany! – tupnął nogą Cosmo. – Jako Padalco-I-Pozostały-Inwentarz mam swoje prawa! Ale chcę być zamarynowany konkretnie przez pana, innej osobie swego cennego ciałka nie oddam!
Tym razem nawet Draco musiał się zaśmiać. Snape nic nie powiedział, wytrzeszczając na Cosmo swe czarne, lekko zdziwione spojrzenie.
– Eee… Black, czy dodałeś już uncję oczu? – odparł jedynie cierpliwie.
– Sam se wlezę do słoja, jak pan nie chce mnie marynować! – prychnął Cosmo i korzystając z okazji, że Snape zajął się kociołkiem Seamusa Finnigana, podszedł do jego kredensów, odrywając się od nudnego Eliksiru Rozdymającego.
W kredensach stało mnóstwo flaszek różnego koloru, wielkości i objętości. Cosmo dostrzegł też kilka ciekawych słoików, w których pływały jakieś obrzydlistwa. Pokazałjęzyk słojowi, w którym dryfowały beztrosko gałki oczne, po czym przeniósł wzrok na flaszki w głębi.
– Ooo… Nick! – ucieszył się, gdy dostrzegł flaszkę opatrzoną imieniem i nazwiskiem jego brata. Musiała być to próbka jego pracy na którejś z lekcji… Napis głosił, że wewnątrz znajdował się, jak to Snape na nalepce określił, „Eliksir popędzający stolec”. Cosmo parsknął w rękaw, po czym zerknął ukradkiem na nauczyciela.
– Czy uważasz, Potter, że to, co znajduje się w twoim kociołku, jest pomarańczowe? – drwił właśnie Snape. – A powiedz mi, jak dawno temu kupiłeś te okulary?
Cosmo ze zwiastującym pożogę godną samych Blacków uśmieszkiem wsunął fiolkę do kieszeni spodni od szaty. Snape, skupiony teraz na kociołku Pansy, niczego nie zauważył. Cosmo, bardzo zadowolony z siebie, ruszył rozbujanym krokiem w stronę swego miejsca pracy, rechocząc mściwie.
BUM!
– AAAAACH!!!
To się stało w ciągu sekundy. Kociołek Gregory’ego eksplodował Eliksirem Rozdymającym, obryzgując pół komnaty. Cosmo w jednej chwili ugiął się pod czymś ciężkim, co rosło z każdą chwilą, po czym niezgrabnie usiadł na ziemi, nie będąc w stanie utrzymać się na nogach. Wokół wrzało: większość uczniów, w tym wszyscy Ślizgoni, krzyczała spanikowana. Draco trzymał się za olbrzymi nos, Vincent wrzeszczał, bo miał teraz udo wielkie jak pień dębu z Zakazanego Lasu, ale nie tylko oni ucierpieli od wybuchu. Cosmo zarejestrował, że Finnigan i Thomas, dwóch Gryfonów, którym jakimś cudem nic się nie stało, duszą się ze śmiechu, pokazując jego samego palcami. Wtedy to z przerażeniem odkrył, że… jego pośladki przypominają teraz jedną ze słynnych, gigantycznych dyni Hagrida. Kiedy dotarło do niego, o co się opiera plecami i głową, wrzasnął piskliwie, zdjęty strachem, że ta przypadłość pozostanie mu już do końca życia. Starając się nie myśleć, jak będzie wyglądała jego trumna, uderzył w automatyczny skowyt. Zirytowało go, że ci, którzy nie oberwali, umierają ze śmiechu właśnie przez niego.
– Cisza! CISZA! Wszyscy, którzy zostali ochlapani, niech tu podejdą po Wywar Dekompresyjny. Jak się dowiem, kto to zrobił…
– JAK MAM PODEJŚĆ Z TAKĄ RZYCIĄ, WIELKĄ JAK SATELITAAAA?!!! – zapłakał Cosmo żałośnie.
Snape warknął coś niezrozumiale, nabrał eliksiru w chochlę, przepchał się z najwyższą ostrożnością pomiędzy ławką a wielgachnym zadem Cosmo. Chłopiec chciwie wypił lekarstwo na wszelkie jego problemy życiowe, włącznie z kształtem trumny, po czym uśmiechnął się.
– Ach, cóż za cudowna ulga lekkiej pupy! – oznajmił z egzaltacją do Dracona, gdy wyszli na przerwę. – Normalnie kilka cali nad ziemią się unoszę!
– Ciekawe, kto to zrobił… – mruknął Draco, macając dla pewności swój normalny już nos. – Pragnę się założyć, że to jakiś Gryfon rzucił tą petardą, bo my, Ślizgoni, oberwaliśmy… To z pewnością był Potter!
– No tak, Potter-Wszelkie-Zło. Demonizujesz! – Cosmo pociągnął nosem. – A ja założę się, że to Weasley, znam jego rodzinę, ona mi najbardziej pasuje do tych, co to rozporządzają magicznymi petardami…
– Ależ Weasley nic nie zrobi bez rozkazu jego pana, Pottera! To musiał być Potter!
– Wiesz, Draco, dostrzegam analogię! – uśmiechnął się mściwie Cosmo. – Kto wie lepiej od ciebie o traktowaniu swych kumpli jak sługi, nie będę się kłócił z ekspertem…
– Co to analogia? – zmarszczył brwi Draco. – I czemu to niby miał być Weasley?
– A czemu nie? – westchnął Cosmo, po czym parsknął – Może już tak miał dość obrywania non stop apteką, że ci oddał petardą?
– Ale to Goyle oberwał… – Draco zmarszczył brwi. – Ja nie widzę jakiegoś lepszego kandydata, niż Potter. Chciał się z nas pośmiać, albo zemścić…
– Hmm, może jeszcze zaraz się będziesz zarzekał, że to Dziedzic Slytherina i mści się na was, że śmialiście, okropne pacany, dostać się do jego domu, a on musi się męczyć z Gryfonami…
Cosmo zamyślił się, gdy już skończył mówić. Wciąż miał przeświadczenie, że by się chętnie z Potterem zamienił. Zatopiony w tych myślach, macał spoczywającą w kieszeni fiolkę z eliksirem. Może by tak coś spsocić? Wlać komuś do picia, czy coś… Snape’a postanowił nie tykać, w końcu nawet on czuł, że profesor eliksirów pozwala mu na stanowczo za dużo i lepiej nie przeciągać struny. McGonagall? Ta poczciwa, zapracowana kobieta? Aż szkoda by ją tak ściąć z nóg, niech dalej sobie pracuje… Dyrektor? Cóż za zuchwałość, ale zabawa przednia… Tyle, że on by na pewno się nie dał nabrać i wyczułby zagrożenie, jest zbyt potężny, żeby nie zwęszyć psoty. Tak, to jest myśl, dać eliksir jakiemuś uczniakowi. Pierwszoklasiści odpadają, takie z nich niewinne, nieświadome istotki… A Gryfoni? Nie, nie będzie tępił swych niedoszłych pobratymców… Krukoni? Puchoni? Nie, wyjdzie na paskudnego Ślizgona i znowu będzie, że Slytherin to samo chamstwo i drobnomieszczaństwo. Jakiś Ślizgon, swoją drogą, byłoby to najłatwiejsze. Dracona nie warto tykać, trzeba być bądź co bądź lojalnym, poza tym, to delikatne chucherko na pewno nie zniesie takich okrutnych tortur i umrze, biedaczek, na udar mózgu, zawał i zapalenie skóry… Może by tak…
– Sam nie wiem… – Draco obejrzał swoje idealne paznokcie. Cosmo, siedzący wygodnie na sofie przed kominkiem, kątem oka obserwował z czujnością Vincenta i Gregory’ego, którzy opychali się z ukontentowaniem słodyczami gdzieś w kącie salonu Ślizgonów. Czekał na wybuch, a coś w jego żołądku skręcało się z takim podnieceniem, jakiego nie wywoływał żaden mecz quiddicha.
– Może Dziedzicem jest jakiś nauczyciel? – podsunął.
– Żaden mi na takiego nie pasuje…
– Snape!
– Snape? – skrzywił się Draco. – Snape jest niegroźny i wydaje się mieć niewiele wspólnego z całą tą zadymą… Wiem, co mówię.
Cosmo nie spytał, skąd Draco wie na temat Snape’a więcej, niż przeciętny uczeń. Poczuł nawet ukłucie zazdrości, w końcu to on był Snape’a przytulaśnym i nieznośnym synkiem chrzestnym, nie Draco (a przynajmniej chciał takiego grać…). Od mamy wiedział, że kiedyś Snape był w Slytherinie, musiał więc się obracać w kręgach Malfoyów dość skutecznie…
– OŻESZ!…
Vincent i Gregory jednocześnie złapali się za brzuchy i zrobili sinozieloni. Ciastka, nasączone eliksirem „popędzającym stolec”, leżały, rozrzucone wkoło jego kolegów z dormitorium. Gregory, nie wytrzymując i wyjąc głucho, rzucił się w kierunku dormitoriów, zapewne w celu odwiedzenia toalety, ale na schodach potknął się niezgrabnie o rozwiązaną sznurówkę, po czym legł na ziemi, wijąc się rozpaczliwie, czemu towarzyszyły organiczne odgłosy. W salonie zaległa generalna cisza, ale paru starszych Ślizgonów nieźle się ubawiło. Jednak prawdziwy wybuch wesołości wywołał Vincent, który w akcie desperacji zsunął dolne warstwy stroju i usiadł na swojej otwartej torbie, będącej jedynym w pobliżu pojemnikiem, a na jego twarzy wykwitła wręcz ekstatyczna ulga. Draco cieszył się z całego przedstawienia nie gorzej od reszty domu, a Cosmo był z siebie bardzo zadowolony. Co prawda, zrobiło mu się nieco żal kumpli, ale co tam, pewne rzeczy wymagają ofiar. I Draco się śmieje, a to już coś… W duchu przyklasnął swemu starszemu bratu, a już prawdziwego rżenia się nabawił, gdy Draco nagle zorientował się, iż była to jego osobista, paniczykowa torba, a nie Vincenta.


Nicholas szybko pokuśtykał w stronę drzwi do lochu Snape’a. Na jego oczach zamknęły się. Nie jest źle. Spóźnił się najwyżej paręnaście sekund.
Otworzył z jękiem ciężki portal i wśliznął do środka. Uczniowie w ostatnich resztkach gwaru po przerwie rozpakowywali składniki i kociołki. Nicholas szybko i cicho znalazł się na swym miejscu, obok Carmichaela, który od jakiegoś czasu siedział z nim. Ten przywitał go przyjaźnie, ale Nicholas nie zdążył zareagować, bowiem zaległa idealna cisza i wszyscy zwrócili się ku Snape’owi. A on patrzył centralnie na Nicholasa.
– Szkoda – rzekł cicho Snape. – Znów spóźnienie, Black.
– Jakie spóźnienie, przecież…! – zaczął pretensjonalnym tonem trzynastolatek, czując rozpacz.
– Jak!… – warknął Snape podniesionym tonem, na co Nicholas się przymknął, po czym skończył ciszej, cedząc każde słowo – … Ty. Do. Mnie. Mówisz? Spóźniłeś się, leniu, zresztą, jakby to był pierwszy raz… Do tego jesteś najzwyczajniej arogancki, co też nie jest dla ciebie nowością, Black. Jakby tego było mało, ktoś permanentnie od tygodnia wybiera z MOJEGO PRYWATNEGO kredensu ingrediencje, rzadkie i drogocenne…
Snape błyskawicznie podszedł do niego i stanął przed jego kociołkiem, zezując na Nicholasa.
– Black, po co ci boomslang?
– Co?! – zawołał Nicholas z oburzeniem. – O co panu chodzi?!
– O składniki, które kradniesz z mojego kredensu! Ostatnio zniknęło mi tego trochę, w tym rzadka skórka boomslanga.
– Ale ja nic nie kradłem! – wrzasnął piskliwie trzynastolatek. Przypomniało mu się, że rzeczywiście kiedyś podebrał Snape’owi parę nieistotnych drobiazgów, ale to było w drugiej klasie. Nie miał do końca czystego sumienia, fakt, lecz na pewno nie wziął tego booma, o którego oskarżał go Snape. Nauczyciel zezował na niego z wściekłością.
– To się okaże – wycedził. – Jeśli w najbliższym czasie cokolwiek zniknie z mojego kredensu, włączając w to klamki i kurz, to ty za to zapłacisz. Przede wszystkim własną skórą. Odejmuję ci dwadzieścia punktów.
– Ale dlaczego?!
– Za arogancję, spóźnienie i kłamstwa. I za uszy też.
Klasa Krukonów i Puchonów parsknęła śmiechem. Nicholas był wściekły tak bardzo, że miał ochotę wyjść, trzasnąwszy drzwiami. Starając się nie patrzeć na Carmichaela, wypakował z torby przedmioty, książkę i wiązową różdżkę. W trakcie jednak ogarnęła go taka fala furii, że po prostu wrzucił wszystko do torby z powrotem i rzeczywiście wyszedł, ignorując zaskoczenie uczniów. Dopiero, gdy zamykał z trzaskiem drzwi, usłyszał złowieszcze:
– A gdzie to się wybierasz, Black?!
Zanim ktokolwiek zdążył zareagować poważniej, Nicholas puścił się pędem ku domowi, ignorując ból w kalekich nogach. Nigdy tak nie biegł, bo w ogóle rzadko zdarzało mu się biec, ale tym razem adrenalina odepchnęła ból na bok. Liczył się tylko instynkt: przeżyć…
Tryumfując, wbiegł do dormitorium. Rzucił torbę gdzieś w przestrzeń, dysząc i nie wierząc w to, co zrobił. Po prostu wyszedł z lekcji!
– Miałem do tego prawo! – warknął do lustra. – Jako pokrzywdzony i niesłusznie oskarżony o przestępstwa obywatel, który już zmaga się z innymi niesprawiedliwościami losu, jak kosmate uszy, czy sierść obrastająca ciało w nocy, gdy to obywatel pragnie odpocząć po ciężkich bataliach. O co właściwie chodzi Snape’owi?
Przysiadł na łóżku, głowiąc się nad tym. Jakaś skórka. Po rzyć mu taka skórka?! Z własną ma niebagatelne problemy. Dlaczego Snape oskarża właśnie jego?
– Dlaczego? Czyżbym wyglądał jak ostatni ciul?! – zezłościł się trzynastolatek, stając przed lustrem. Na widok rozmemłanego mundurka i poczochranych włosów, a także skwaszonej miny nawet uszy mu oklapły. – No dobra, pytanie pomocnicze zbyt brutalne, zadajmy inne. Czy wyglądam na kogoś, kto w czynie społecznym lub nie, zdecydował się dokonać kradzieży?
Uniósł brew.
– Ech – mruknął do siebie. – Nawet nie umiem wyglądać jak człowiek, a co dopiero odpowiedzieć sobie, dlaczego Snape akurat mnie… Może po prostu to lubi? Ma wyuczony odruch? Dlaczego zaraz ja mam być oskarżany?!
Czuł, że to wielce niesprawiedliwe. Czemu nic mu się nie udawało?! Kalectwa, deformacja, zapowiedzi śmierci… A i tak oskarżają go o coś, czego nie zrobił. Wszystko nie tak.
Nicholas podskoczył, bowiem do dormitorium wpadła…
– Co ty wyrabiasz?!
– Tamaro, jesteś w gościach, oktawę ciszej – rzekł spokojnie Nicholas. – Zadałbym ci to samo pytanie.
– Gdzieś to mam, mądralo!
Czekoladowa czupryna została brutalnie zdewastowana palcami, a Tamara nerwowo podeszła do Nicholasa.
– Nicholas! Co to było? – zapytała groźnie, łypiąc znad dużych, prostokątnych okularów.
– Nie rozumiem, o czym mówisz – wycedził.
– Właśnie na lunchu się dowiedziałam, co odwaliłeś na eliksirach! Mówią o tym!
– Super, sława i chwała wreszcie na mnie spłynęły…
– Nick! – ofuknęła go Tamara. – Będziesz miał kłopoty!
– I co z tego? – zawołał Nicholas ze złością. – Już mam! Snape oskarża mnie o kradzież, której nie popełniłem!
– Jak to? – Tamara zmrużyła oczy. – Kradłeś mu składniki, sam mówiłeś. Pamiętam.
– Tak, ale nie to, o czym mówił… Jakaś tam skórka…
– Skórka boomslanga?
– Boomslang, srumslang, licho wie… – burknął. – Ważne, że tej świętej krowy nawet przez pergamin nie tknąłem!
– Ale co z kradzieżami z zeszłego roku? Może jednak tknąłeś?
– Nie – zniecierpliwił się Nicholas, ale dodał z zakłopotaniem – Może to chwyciłem w desperackim pośpiechu… Ale nie, nie pamiętam, żebym takiej ingrediencji używał! I nie w tym roku, a już na pewno nie notorycznie!
– No to nie wiem… – Tamara przygryzła wargi. – Kto więc ukradł składniki?

***

Trzynastoletni Black zaśmiał się. On i jego nowi koledzy spędzali czas w bibliotece, siedząc przy nauce. Wypracowania z eliksirów piętrzyły się przed nimi, a Nicholas był na tyle koleżeński, że po prostu napisał większość tekstu za Eddiego, Marcusa i Paula. Czuł się wciąż trochę nieswojo wśród swoich przyjaciół oraz nie do końca odnajdywał się w sytuacji, jaka zaistniała, ale najwyraźniej było to dla niego miłe: po raz pierwszy był akceptowany przez kogoś innego niż tyko Tamara. Nie wiedział, skąd zaszła ta nagła zmiana, lecz niezbyt go to interesowało. Ważne było, że w drugiej połowie semestru zimowego trzeciej klasy jego koledzy wreszcie zakumali, że wilcze uszy i kalectwo nóg niekoniecznie oznaczają, iż ktoś jest niewart przyjaźni i akceptacji. A to z pewnością był krok do przodu, milowy wręcz w życiu w Hogwarcie.
– Nie rozumiem, jakim cudem ty tak lubisz eliksiry – westchnął Paul i sięgnął po kociołkowego pieguska, drugą ręką ocierając pot z czoła. – Dla mnie to jest bardzo trudne, cały czas Snape ściga mnie za najgorsze wyniki pracy…
– Bo ty, Paul, w ogóle jakiś wolny jesteś. – Eddie puścił oko do Marcusa i Nicholasa. – Zastanawiam się czasem, jakim cudem trafiłeś do Ravenclawu…
– Ale z transmutacji wymiata, a to jest najtrudniejsze – zauważył przyjacielsko Marcus.
Nicholas przebywał z chłopakami dopiero od jakiegoś czasu i jak na razie mógł o nich powiedzieć niewiele. Zauważył flegmatyczny spokój i zamiłowanie do słodyczy Paula, a także jego wybitnie dobrze rozwiniętą zdolność skupienia się na danej czynności, co dawało chłopcu często przewagę na lekcjach nad innymi i jakąś… ukrytą inteligencję. Marcusa Nicholas do tej pory nie lubił szczególnie i nawet teraz miał jakąś blokadę i niechęć. O Belbym mógł powiedzieć jedynie, że z całą pewnością BYŁ. Natomiast Eddie Carmichael okazał się dość przyjacielski i jowialny. Nicholas jednak dotychczas żadnemu z nich nie przypisał tak interesującej osobowości, jaką w jego oczach miała Tamara. Dosadnie ujmując, ani jeden z nich nie był dla Nicholasa ciekawy. Poczuł się nawet dziwnie ze świadomością, że lepiej czuje się w towarzystwie piętnastoletniej dziewczyny, niż trzech trzynastoletnich chłopaków, jego rówieśników, jakby nie patrzeć. Czyżby było z nim coś nie tak? Do tego dodać fakt, że przebywanie z Tamarą było zdecydowanie trudniejsze, niż z nimi. Od okrągłego roku byli nierozłączni, ale Tamara ostatnio miewała bardzo dziwne zachowania, których Nicholas zwyczajnie nie rozumiał. Na przykład miała zły nastrój z byle powodu i warczała na wszystko. Zawsze miał ją za dość twardą dziewczynę, jej nadzwyczajnie drobne i szczupłe ciało chowało w jego oczach zarówno tajemnicę funkcjonowania dziewcząt, jak i wszelkie kolory, radość życia, blask i ruch oraz motor do działania, temperament, żywotność… Wszelkie przeciwieństwo prędzej szarego niż kolorowego Nicholasa, zamyślonego, powolnego i flegmatycznego, często zadumanego i zatrzymującego czas. No i zostało mu tylko trochę życia, więc w przeciwieństwie do żywej Tamary on był martwy. Może dlatego czuł się tak dobrze? Martwemu Nicholasowi prawdopodobnie potrzeba żywej Tamary. A chłopcy nie byli tacy jak ona. Żaden z nich na razie nie zaspokajał potrzeby nakarmienia Nicholasa blaskiem życia.
Nicholas odetchnął z ulgą, gdy to zrozumiał, bo już zaczynał czuć się jak niedorozwinięty, gdy uświadomił sobie, że woli towarzystwo płci żeńskiej, niż męskiej. Z zadumy wyrwał go Eddie:
– Swoją drogą, Nick, to twoje niedawne zachowanie na eliksirach… To było coś!
– Masz na myśli moje honorowe opuszczenie zony Snape’a? – burknął Nicholas buntowniczo.
– Masz tupet… Ja bym się chyba bał!
– No i nie musiał ślęczeć nad tym okropnym eliksirem przeciw bliznom… – dodał Marcus.
– Lubię eliksiry, więc to nie było takie znowu super… – wzruszył ramionami Nicholas.
– Hej, a co by było, chłopaki, gdybyśmy zwiali razem? Nie poszlibyśmy jutro na eliksiry? – podniecił się Paul. – Naprawdę ich nie lubię.
– Eee… Nie mam zamiaru mieć problemów… – stwierdził Eddie. – Nicholas na pewno miał.
– Nie, nie miałem… Jeszcze… – mruknął Nicholas, nie mówiąc kolegom, że po prostu, ilekroć coś czarnego i żylastego pojawia się w jego polu widzenia, ucieka wszelkimi możliwymi sposobami, nawet za cenę bezpieczeństwa i utrzymania wymaganego poziomu higieny (tak, przed spacerującym Snapem ukrył się w jedynym możliwym miejscu, czyli kupie łajna, pozostawionej przez Hagrida, a i do rury kanalizacyjnej by wlazł, gdyby wyczuł zagrożenie).
– Zwiejmy zatem! – Paul wytrzeszczył oczy dziko. – Skoro Nicholas nie był ukarany…
– Nie chcę uciekać z eliksirów. – skrzywił się Nicholas. – To bardzo ważne lekcje dla mnie.
– Czyżbyś kujoniał? – zagadnął Marcus, mrużąc oczy. – Oj Nick, nie bądź lamą…
– Co robię, przepraszam? – uniósł gęste brwi Nicholas. – Chodzi ci o to, jak rozumiem, że jestem na drodze do nadmiaru kucia i niedomiaru mózgu? Oszalałeś?! Z eliksirów wymiatam, bo mam naturalny talent po mamie, reszta jest w tragicznym stanie, olewam zagadnienie. To chyba nie jestem kujonem.
– Ale nie chcesz zwiać z nami z lekcji! Jak jakiś przebrzydły pupilek i tchórzysz do tego!
– Ej! Ja też nie jestem pewien, czy to dobry pomysł! – zwrócił uwagę Eddie.
– No dobra, ale nie dlatego, że się boję i ubóstwiam Nietoperza! – Nicholas podrapał się za włochatym uchem, ignorując Eddiego. – Po prostu sama treść lekcji jest dla mnie ważna! Eliksiry mnie fascynują i chcę na nich być, tylko na nie czekam!
Chłopcy wymienili skonsternowane, lekko wystraszone spojrzenia po tym żarliwym wyznaniu Nicholasa, jakby obawiając się o jego stan umysłowy, ale Marcus nie dawał za wygraną:
– Ech, myślałem, że jesteś większym luzakiem i spoko…
– Ja, synku, jestem pierwowzorem definicji słowa luzak… – rzekł pewnym siebie tonem kozaka trzynastoletni Black i zrobił adekwatną minę do wypowiedzi. Jego kolegów bardzo to rozbawiło, zwłaszcza pewność, z jaką to wypowiedział. – Ale to nie ma nic wspólnego z tym, że nie chcę opuszczać lekcji. Prawdopodobnie wiążę swoją niepewną przyszłość z eliksirami, więc jakakolwiek wiedza…
– O rany, ale z ciebie sztywniak! – wykrzyknął Marcus, uderzając się w czoło otwartą dłonią. – Mamy dopiero po trzynaście lat, korzystamy z wolności, a ty nam zasuwasz gadkę o twoich planach na przyszłość!… Z czym do ludzi?! Ja nawet nie wiem, co będę robił w sobotę, pojutrze, a ty mi tu…
– Wyluzuj, Nick! – pokiwał gorliwie głową Paul. – Raz możemy zwiać… Nie jesteśmy już grzecznymi uczniakami, mamy po trzynaście lat! To nie pierwsza klasa!
– To nie rozumiem… Marcus twierdzi, że nie jesteśmy wcale dorośli i korzystać mamy z przywilejów młodych uczniów, a ty twierdzisz, że jesteśmy już duzi i możemy nie być grzeczni… – mruknął Nicholas z przekorną, chytrą miną.
– Oj, Nicholas, nie bądź taki znów dokładny… To nie eliksiry, żeby tak wszystko odmierzać…
Chłopcy zaśmiali się dość szyderczo. Nicholas czuł, że coś nie jest w porządku. Tamara była bardziej przebojowa, niż ta trójka szczylków, a mimo tego nigdy nie zeszła niżej ustalonego przez nią poziomu. Nie była przebojowa na siłę.
Mimo tego bolał go brzuch na myśl o tym, że jutro nie pójdą na dwie ostatnie godziny eliksirów. Co powie im Flitwick? Chłopcy nigdy nie uciekli z lekcji, ale jemu, Nicholasowi, zdarzyło się to już parę razy, odkąd tu przybył. Nie chciał nadużywać cierpliwości nauczycieli i Dumbledore’a, zwłaszcza, że to ze Snapem zadzierają. A to był szczególnie niebezpieczny przypadek. No ale cóż robić – dopiero co znalazł sobie kumpli wśród ludzi od zawsze z niego szydzących, głupio byłoby teraz tak to spaprać uporem i sztywniactwem… Nie miał wyboru.


– Przybliżcie się! Przybliżcie! Czy każdy mnie widzi? Czy wszyscy mnie słyszą? Wspaniale! Otóż profesor Dumbledore udzielił mi pozwolenia na zorganizowanie tego małego klubu pojedynków, żebyście potrafili się obronić tak, jak mnie się to tyle razy udało... Jeśli chodzi o szczegóły, wystarczy zajrzeć do moich książek.
Draco i Cosmo wymienili pełne politowania spojrzenia. Lockhart był tak... buraczany, że trudno było uwierzyć.
– Pozwólcie mi przedstawić mojego asystenta, profesora Snape’a. Powiedział mi, że trochę się zna na pojedynkach i zgodził się, jako prawdziwy dżentelmen, pomóc mi w krótkim pokazie, zanim przejdziemy do ćwiczeń. I proszę was, młodzieńcy i dziewczęta, nie lękajcie się o waszego mistrza eliksirów. Kiedy z nim skończę, będzie nadal żywy i cały, nie bójcie się!
Za jego plecami młody Black i Malfoy odegrali scenkę, jakoby byli rozhisteryzowanymi fankami ich opiekuna. Trzęśli miarowo portkami, rozdzierając policzki paznokciami, aż w końcu Cosmo wydał wysoki, histeryczny szloch i upadł na Dracona, subtelnie zemdlony.
– Profesorze, NIE! – pisnął Cosmo wysoko, leżący na Draconie, i przy okazji ziemi, wyciągający dramatycznie rękę w stronę Snape'a. – To pana zabije, niech mnie pan nie osieroca! Ja bidny i nieszczęsny!
Snape udał, że tego nie widzi. On i Lockhart stanęli naprzeciw siebie i skłonili się kurtuazyjnie.
– Jak widzicie, trzymamy różdżki w przyjętej pozycji bojowej – rzekł Lockhart. – Jak policzę do trzech, rzucimy pierwsze zaklęcia. Oczywiście żaden z nas nie zamierza drugiego zabić. Raz... dwa... trzy...
– Expelliarmus! – powiedział ojciec chrzestny Cosmo.
Lockhart, szczerze zdumiony, został zmieciony parę kroków w tył. Cosmo, Draco i inni Ślizgoni zawyli z tryumfalnie i poczęli klaskać na cześć Snape'a.
– No więc sami widzieliście! – powiedział Lockhart, gdy już się pozbierał po upadku. – To było Zaklęcie Rozbrajające... Jak widzicie, utraciłem różdżkę... Ach, dziękuję, panno Brown. Tak, to był wyśmienity pomysł, żeby im to pokazać, profesorze Snape, ale jeśli wolno mi uczynić pewną uwagę, z góry było wiadomo, co pan zamierza zrobić. Gdybym chciał pana powstrzymać, byłoby to zbyt łatwe. Zgadzam się jednak, że dla młodzieży było to bardzo pouczające...
– Co za odmózg! – plasnął się w głowę Cosmo, a Draco mruknął w odpowiedzi:
– Założę się, że nawet nie złapał różdżki jak należy... Nawet Goyle by go rozbroił!
– Dość demonstracji! Teraz poustawiam was w pary. Profesorze Snape, mógłby mi pan pomóc...
Profesorowie zeszli z podium i poustawiali uczniów w pary.
– Co, to my mamy się bić tu? – zdziwił się Cosmo. – Tak legalnie?
– A co myślałeś, przecież ten bajzel nazywają klubem pojedynków... – prychnął Draco.
– Panie Malfoy, proszę tutaj – zawołał nagle Snape ponad głowami uczniów. Stał obok Pottera i jego przyjaciół. – Zobaczymy, jak pan sobie poradzi ze słynnym Potterem. A panna Granger może się zmierzyć... z panną Bulstrode.
– A ja? – podniósł wysoko rękę Cosmo, podskakując. – Ja też chcę kogoś pobić legalnie w tym bajzlu.
– Możesz się zmierzyć z siostrą bliźniaczką... – uśmiechnął się szyderczo jego ojciec chrzestny. – Ale postaraj się być delikatny, nie chcę, by twoja matka oskarżyła mnie o sianie niezgody w rodzinie...
Cosmo został na wdechu. Bić się z Rosemary? Mama zawsze im zabraniała... Ale tu chodzi o honorową walkę, nie pranie kogoś na odlew pięściami, więc się nie liczy... Chociaż z drugiej strony... Przyjaźnił się z Draconem, Rosemary z największym wrogiem Dracona. Nigdy otwarcie nie wystąpił przeciw Gryfonom, bo nie czuł do nich urazy, ale... Czy ten pojedynek nie będzie miał właśnie znamion tego pierwszego starcia z wrogim obozem?
On i Rosemary stanęli naprzeciw siebie, zerkając nieco czujnie w swoją stronę. W domu bili się bardzo rzadko, ale odkąd Cosmo trafił do Slytherinu, ich relacje oziębiły się. Jak potraktuje go bliźniaczka?
– Stańcie naprzeciw swoich partnerów! – krzyknął Lockhart z podium. – Ukłon! Różdżki w gotowości! Kiedy policzę do trzech, rzucajcie zaklęcia, żeby rozbroić przeciw­nika... tylko rozbroić... nie chcemy nowych wypadków. Raz... dwa... trzy...!
– Eeyy... – powiedział Cosmo i machnął bezcelowo różdżką w dół. Po prostu nie przyszło mu do głowy żadne logiczne zaklęcie, którym mógłby potraktować rodzoną siostrę. Ta jednak zareagowała na tępe machnięcie i krzyknęła automatycznie:
– Rictusempra!
– AAA!!! – Cosmo wrzasnął piskliwie i zrobił jakąś parodię piruetu, byleby nie zostać trafionym Zniewalającą Łaskotką. Jak tak pogrywa... Może warto wypróbować to, czego ostatnio się z Draconem nauczyli... – Everte Stati!
Rosemary, zupełnie zdziwiona, oberwała w brzuch i odrzuciło ją potężnie do tyłu. Siła odrzutu i wybuchu była dla Cosmo tak duża, że aż się wystraszył, ale coś głęboko w nim rozbudziło się, czując podniecenie. Wykonał potężny czar na kimś, w obronie własnej... Tak, jak dorośli aurorzy! Użył różdżki do czegoś praktycznego.
Zerknął w dół na trzymaną różdżkę z czarnego bzu, złowrogo milczącą i jednocześnie wspaniałą. Świst zaklęcia, rosnący z każdą chwilą, obudził go z zafascynowania. Zrobił unik w dół, pozwalając, by czerwona kula wysłana w jego stronę musnęła niebezpiecznie jego czarną czuprynę i przypatrzył się siostrze czujnie. Gramoliła się z ziemi, gotowa do walki, a w jej oczach płonął gniew i wrogość. Cosmo przełknął ślinę i zrobił następny unik, tym razem w bok. Rosemary nie żartowała, ale zaklęcia, które posyłała w jego stronę były słabe... Słabsze od tych, których w bibliotece szukał z Draconem w wolnych chwilach.
– Tarantallegra! – wrzasnął, powodując u Rosemary dzikie pląsy.
– Powiedziałem, tylko rozbroić! – wrzeszczał gdzieś tam Lockhart.
– Locomotor Mortis! – usłyszał Cosmo i pląsająca Rosemary trafiła go zaklęciem, które pozbawiło go możliwości używania nóg, toteż legł na ziemi, nieco zaskoczony.
– Incentio Maxima! – wrzasnął dziko, czując, że stracił na leżąco przewagę. – Relashio!
Obydwa zaklęcia były ponad poziom drugiej klasy i Cosmo w ułamku sekundy pojął, że ich użycie było ryzykowne. Pierwsze trafiło kilka cali od nogi jego siostry, rozniecając małe ognisko, a drugie trafiło ją w rękę.
– AUU! – zapłakała Rosemary, chwytając się za przedramię. Było poparzone.
– Dość już tego – warknął Snape, podchodząc. – Finite Incantatem. Black, pozbieraj się z ziemi. Pokaż to...
Snape podszedł do siostry Cosmo i delikatnie obejrzał oparzenie. Miała łzy w oczach. Cosmo wstał i obserwował ją z rosnącym poczuciem winy. Trochę go poniosło... Ale Rosemary popatrzyła na niego jakimś okropnie zaciętym wzrokiem, gdy posłał jej przepraszające spojrzenie. Cosmo wystraszył się nie na żarty.
– Myślę, że będzie lepiej, jak nauczę was blokowania nieprzyjaznych zaklęć. – usłyszał Lockharta z daleka.
– Potrzebna będzie para ochotników... Longbottom i Finch-Fletchley, może wy, co?
– To nie jest dobry pomysł, profesorze – rzekł Snape. – Nawet najprostsze zaklęcia w wykonaniu Longbottoma zawsze kończą się tragicznie. To, co zostałoby z Finch-Fletchleya, musielibyśmy odesłać do szpitala w pudełku od zapałek. Może Malfoy i Potter?
– Znakomity pomysł!
Cosmo zerknął w tamtą stronę, a Rosemary odeszła w swoją. W uszach mu piszczało i średnio interesowało go, co się dzieje na podium, na które właśnie wleźli Potter z Draconem. Potem Lockhart zaczął wyczyniać różne błazenady, ale młody Black był pochłonięty jakimiś czarnymi myślami. Co go skłoniło do poparzenia siostry?
– Raz... dwa... trzy... start! – krzyknął Lockhart. Draco błyskawicznie ryknął:
– Serpensortia!
Z końca jego różdżki wystrzelił okropnie wielki, czarny gad. Cosmo nie słyszał, co się dzieje, ale zrobiła się na podium jakaś kotłowanina, a potem Lockhart radośnie i szczodrze machnął różdżką, co poskutkowało katapultowaniem węża hen w górę przy właściwym akompaniamencie huku. Cosmo stanął na palcach, ale nic nie widział, więc przepchał się bliżej podium. Wąż chyba nie był zadowolony z wycieczki, bowiem wyglądał na złego. Odwrócił się w kierunku jakiegoś uczniaka, chyba zamierzając go zaatakować.
Nagle rozległ się dziwny dźwięk, przypominający syczenie węża. Cosmo zarejestrował, że to Potter, który coś do węża powiedział. Zaległa idealna cisza i wąż zwinął się na podłodze, niczym uciszony pies.
– Pewno uważasz, że to bardzo śmieszne, co? – krzyknął Puchon i wybiegł z sali. Cosmo zmarszczył brwi, ale wkoło wrzało, niczym w ulu. Snape usunął węża i lustrował Pottera badawczo. Dwunastoletni Black wyczuł, że Potter zrobił coś wybitnie niecodziennego i na pewno niesympatycznego.
Gdy już Harry Potter z przyjaciółmi zniknęli z widoku, Draco podbiegł podekscytowany do Cosmo.
– Ten Potter jest wężousty! Ale numer! – krzyknął jego kuzyn.
– Co jest Potter? – zmarszczył brwi Cosmo. – Co on powiedział?
– Nie wiem, przecież nie gadam z wężami! Nikt nie gada!
– Nawet my, boscy Ślizgoni? – zadrwił Cosmo.
– To bardzo rzadka umiejętność, charakterystyczna dla rodu Slytherina! On rozmawiał z wężami!
– Czyli to Potter jest dziedzicem Slytherina! Moja siostra ma znajomości!
– Nie bądź śmieszny! – parsknął Draco. – Może ma jakieś powiązania?... Ale nie, to niemożliwe, żeby ten durny Potter był dziedzicem!
– Tylko on pasuje do tego wszystkiego! – upierał się Cosmo. – Biedaczek... Chyba teraz nie opędzi się od podejrzeń.
Draco tylko prychnął z wyższością.



Ciąg dalszy niżej :-)

[ 11920 komentarze ]


« 1 2 3 4 5 »  

| Script by Alex

 





  
Kolonie Harry Potter:
Kolonie Travelkids
  
Konkursy-archiwum

  

ŻONGLER
KSIĘGA HOGWARTU

Nasza strona JK Rowling
Nowości na stronie JKR!

Związek Krytyków ...!
Pamiętnik Miesiąca!
Konkurs ZKP

PAMIĘTNIKI : KANON


Albus Severus Potter
Nowa Księga Huncwotów
Lily i James Potter
Nowa Księga Huncwotów
Pamiętnik W. Kruma!
Pamiętnik R. Lupina!
Pamiętnik N. Tonks!
Elizabeth Rosemond

Pamiętnik Bellatrix Black
Pamiętnik Freda i Georga
Pamiętnik Hannah Abbott
Pamiętnik Harrego!
James Potter Junior!
Pamiętnik Lily Potter!
Pamiętnik Voldemorta
Pamiętnik Malfoy'a!
Lucius Malfoy
Pamiętnik Luny!
Pamiętnik Padmy Patil
Pamiętnik Petunii Ewans!
Pamiętnik Hagrida!
Pamiętnik Romildy Vane
Syriusz Black'a!
Pamiętnik Toma Riddle'a
Pamiętnik Lavender

PAMIĘTNIKI : FIKCJA

Aurora Silverstone
Mary Ann Lupin!
Elizabeth Lastrange
Nowa Julia Darkness!

Joanne Carter (Black)
Pamiętnik Laury Diggory
Pamiętnik Marty Pears
Madeleine Halliwell
Roxanne Weasley
Pamiętnik Wiktorii Fynn
Pamiętnik Dorcas Burska
Natasha Potter
Pamiętnik Jasminy!

INKUBATOR
Alicja Spinnet!
Pamiętnik J. Pottera
Cedrik Diggory
Pamiętnik Sarah Potter
Valerie & Charlotte
Pamiętnik Leiry Sanford
Neville Longbottom
Pamiętnik Fleur
Pamiętnik Cho
Pamiętnik Rona!

Pamiętniki do przejęcia

Pamiętniki archiwalne

  

CIEKAWE DZIAŁY
(Niektóre do przejęcia!)
>>Księgi Magii<<
Bestiarium HP!
Biografie HP!
Madame Malkin
W.E.S.Z.
Wmigurok
OPCM
Artykuły o HP
Chatka Hagrida!
Plotki z kuchni Hogwartu
Lekcje transmutacji
Lekcje: eliksiry
Kącik Cedrica
Nasze Gadżety
Poznaj sw�j HOROSKOP!
Zakon Feniksa


  
Co sądzisz o o zakończeniu sagi?
Rewelacyjne, jestem zachwycony/a!
Dobre, ale bez zachwytu
Średnie, mogłoby być lepsze
Kiepskie, bez wyrazu
Beznadziejne- nie dało się czytać!
  

 
© General Informatics - Wszystkie prawa zastrzeżone
linki