Startuj z namiNapisz do nasDodaj do ulubionych
   
 

Pamiętnikiem opiekuje się Doo!

  52. Krzyk
Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 24 Kwietnia, 2010, 14:05

„Rabastanie!
Bardzo za Tobą tęsknię i już mi Ciebie brakuje. Co słychać? Mam nadzieję, że wszystkie owutemy zdałeś na tyle, na ile chciałeś (chyba, że jeszcze do Ciebie nie doszły wyniki).
U mnie świetnie. Jestem właśnie z Remusem na północy Włoch, u rodziny. Temperatura mnie dobija, ale to taka sympatyczna odmiana po tej mglistej, deszczowej Anglii! Rodzina Włochów, u której mieszkamy, jest bardzo barwna. Remus twierdzi, że są niezwykle głośni i rozhukani-zgadzam się z tym całkowicie. Trudno się z nimi nudzić i chociaż mija dopiero tydzień od przyjazdu tu, czuję się stałym mieszkańcem mojego staromodnego pokoju.
W domu jest nieustanny szum, każda pora i okazja jest, według wujka Giuseppe, dobra do świętowania, śmiechu, jedzenia… A świętują wszystko. Ostatnio Caterina (moja przyjaciółka) wygadała się przy stole o tym, że jestem zaręczona. Dopiero było! Nie wypuścili mnie z pokoju, dopóki mnie wszyscy nie wyściskali, nie zjadłam poczwórnej porcji placka z malinami i nie opowiedziałam każdemu z osobna (bo był taki rejwach) o Tobie. Nie wspomnę o pierścionku, który chyba zaliczył pięciokrotnie pełną długość obwodu stołu…
Czasem chciałabym jednak z kimś porozmawiać, czy zwyczajnie się przytulić. Remus z powodzeniem spełnia tę rolę, ale tak bardzo mi Ciebie brakuje! Szkoda, że nie wrócisz do szkoły po wakacjach. I z kim ja pozostanę? Trzymam Cię za słowo-musisz odwiedzać Hogsmeade!
Pytałeś o kurację-owszem, sprawdza się doskonale. Brak mi wampirzych zdolności, ale snów nie odzyskałam, na to za wcześnie. Dobrze, że przynajmniej mogę spać-ten dom, chociaż taki kochany, czasem przyprawia mnie o niezbyt sympatyczne uczucia.
Otóż jest tu takie dziecko-pięcioletnia Chiara. Jest nieco specyficzna, a w połączeniu z olbrzymim, starym domem może nawet wywołać dreszcze. To późne dziecko, jej matka urodziła ją, gdy miała czterdzieści pięć lat-wyobrażasz to sobie?! Caterina mówi, że Chiara jest bardzo chora. Rzadko wychodzi poza dom, ma szarą cerę i nieprzytomny wzrok. Podobno to schizofreniczka. Czasem gada takie rzeczy, że włos się na głowie jeży. Albo, jak idę ciemnym korytarzem, a ona stanie w drzwiach w tej swojej białej koszuli nocnej i mnie obserwuje…
Mam jednak nadzieję, że będzie bardziej śmiała w stosunku do nas. W końcu przed nami jeszcze kilka tygodni razem!
Czekam z utęsknieniem na odpowiedź od Ciebie. Bardzo Cię kocham. Twoja Meggie.”

-Co tam bazgrzesz? Do tego twojego narzeczonego, mam rację?- Caterina przechyliła się przez moje ramię, by zerknąć na treść. Szybko zakryłam część o wampiryzmie- Ech, zazdroszczę ci…
-Poranna kawa!- służąca, pani Bonifacja, wniosła tacę z pięcioma filiżankami- I herbata dla malutkiej.
W salonie siedziałam ja, Caterina, Remus i wujek Giuseppe. Chiara spoczywała na poduszce przy oknie, błądząc we własnym świecie, Remus i wuj grali w szachy.
-No nie, to nie do przyjęcia!- huknął wuj Giuseppe teatralnie, z emocji rąbnął w szachownicę pięścią, aż gruchnęło- Przegrałem z Remusem już chyba siódmy raz! Jesteś dobry, synu, oj tak!
-Dam ci radę, wuju!- parsknęłam- Z Remusem nie ma żartów, jego umysł jest dla nas za mądry!
-Przesadzasz!- pokręcił głową mój brat, robiąc skromniutką minkę.
-Chiara, a pozwól no tu do mnie!- Giuseppe zawołał siostrzenicę ruchem ręki. Posłusznie przytruchtała, jak zwykle obdarzając mnie nieufnym spojrzeniem. Przylgnęła do wuja.
-Chiara, coś taka smutna?- zagadnął beztrosko Sergio, który właśnie wszedł do salonu. Zawsze na jego widok robiło mi się weselej.
-Nie wiem…- wymamrotała spłoszonym szeptem, wytrzeszczając oczy.
-Wyglądasz, jakbyś się czegoś bała!- pokręcił głową Sergio i parsknął pod nosem- Tu nie ma żadnych potworów i duchów!
-Jak to?- zapytała, przeciągając wyrazy- Jest duch.
Sergio obrócił ku niej głowę.
-Jaki duch?
-Duch.
-A jak ten duch w takim razie wygląda?
-Jest w białym…- wyszeptała. Sergio zerknął na nią z lekkim zakłopotaniem.
-Psychodzi do mnie casem… Psynosi lózne zecy…- wpatrzyła się w ścianę, jakby coś tam zobaczyła. Jej wzrok był bardzo błędny.
-Co ty mówisz? Co ci przynosi?
-Sny… Maz-zenia. Taki duch… Jest fajny.- skończyła z pewną obojętnością.
-Pewnie coś ci się przyśniło!- skarciła ją Caterina.
-Nie plawda!!!- wrzasnęła dziko, wypadając z transu- Widziałam go cęsto!
-Chiara może mieć rację.- zwrócił uwagę wyrozumiałym tonem wuj Giuseppe- Już dawno w tej rodzinie krążyła legenda o duchu, zamieszkującym te stare mury. Być może Chiara go widzi, w końcu dzieci są bardzo spostrzegawcze.
-Dzieci widzą więcej, niż my.- odezwał się rozbawionym głosem Sergio, po czym parsknął pod nosem i wyszedł na taras. Wujek Giuseppe posłał mu apodyktyczne spojrzenie starszego brata.
Nie wiedząc, co robię, udałam się w kierunku Sergio. Stał w swojej czarnej skórze i opierał o barierkę. Zajęłam miejsce obok i uśmiechnęłam się do niego z rozbawieniem.
-No co?- zaśmiał się- Dzieci naprawdę widzą więcej! Problemem Chiary jest to, że widzi za dużo…
-Co masz na myśli?- chociaż Sergio był bratem wuja i ciotki, zawsze byłam z nim na „ty”.
-Ach, o tym duchu nawija przecież od kilku lat. Kiedy już myślę, że wytłumaczyli jej, iż go nie ma, okazuje się, że śpiewkę zaczyna od nowa… Niereformowalny przypadek… Zresztą, czasem słyszę jej rozmowy z samą sobą. Biedne dziecko, los ją skrzywdził. Jest chyba nawiedzona, a przynajmniej tak wygląda. Hermetyczność tej rodziny wiele jej nie pomaga.
Kiwnęłam.
-Można jej się przestraszyć…
-Tu jest wiele rzeczy, których można się przestraszyć.- wzruszył ramionami Sergio, beztrosko pukając palcami rytm- Ten dom sam w sobie jest straszny, Mary Ann.
-Nie odniosłam takiego wrażenia.- zmarszczyłam brwi.
-Hmm, mieszkam tu trzydzieści cztery lata, wyłączając czas studiów i mogę to stwierdzić.
Posłał mi niefrasobliwe, nieco obojętne spojrzenie. Zdziwiła mnie jego beztroska.
-Tu jest coś, co mi się nie podoba. Dobra, starczy. Bo cię nastraszę, czy coś!- parsknął.
-Nie nastraszysz.- pokręciłam głową- Ja się nie boję ducha. Duchy mogą być całkiem…
Przypomniał mi się żywo Prawie Bezgłowy Nick, obwrzeszczający ostatniego dnia szkoły Jamesa za narysowanie naokoło szyi Blacka atramentem przerywanej linii z napisem „Ciąć tutaj. Pozdrowienia od Sir Nicholasa Z-Jego-Wszystkimi-Przydomkami-Których-I-Tak-Nie-Pamiętam!”
Sergio zaśmiał się w głos.
-Mnie tu nie chodzi o ducha.- wytłumaczył z rozbawieniem- Sprawy namacalne materialnie są o wiele bardziej niepokojące…
Położył mi dłoń na ramieniu i odszedł.

***

„Droga, prze-ukochana Meggie!
Oczywiście, że mi się nudzi. CHOLERNIE MI SIĘ NUDZI! Siedzę tylko w tym domu na szacownych czterech literach… Żeby jakiś kot się nieroztropnie przypałętał… Ale nie, już swego czasu wszystkie doprowadziłem nieomalże do stanu Comy, teraz zmądrzały, głupole, omijają mój dom i na wszelki wypadek wszystkie sąsiednie szerokim łukiem… A taka była zabawa! Jeden tak wiał, że przednie nogi nie nadążały za tylnymi. Albo inny-zesztywniał, jakby był wypchany, rozumiesz?! Taki spryciara, sobie odruch obronny wyrobił… A potem, jak stwierdziłem, że sprawdzę o blat stołu, czy rzeczywiście jest na tyle sztywny, by wydać pusty odgłos rąbania o stół, skubaniec sflaczał i zwiał!
No dobra, nie będę się rozpisywał o takich rzeczach. Cieszę się, że we Włoszech sobie radzicie. Czyli Luniaczek się jakoś odnalazł? Do pełni jeszcze trochę zostało, mam nadzieję, że nie będzie dla niego problemem znalezienie miejsca.
U nas w Anglii leje deszcz. Piszę z Glizdkiem i Łapą, bo nie mam w co rąk włożyć. Nawet z desperacji odrobiłem już lekcje, czujesz?! Rodzice przesiadują w pracy, a ja włóczę się samotnie po deszczowych ulicach i tęsknie za czasami, gdy Syriusz tu ze mną siedział. To odeszło na zawsze! Stwierdzam teraz w pełni świadomie: jest Łapa, jest impreza.
A właśnie, pisałem Ci o tym w ogóle? Łapa powrócił do rodziny! Zastanawiałem się, na jakie świństwo zachorował, ale on mi nie chciał powiedzieć. To podobno bardzo ważne. Cóż, jeżeli był na tyle zdesperowany, że to zrobił, to musiał mieć w tym jakiś cel.
Dobra, urwę temat Łapy, bo coś czuję, że zaraz spopielisz moje wypociny wzrokiem. Wczoraj wszedłem do salonu i miauknąłem rodzicom, że chcę mieć natychmiast braciszka, bo mi się nudzi. Szkoda, że nie widziałaś ich min. Dostali Zespołu Twarzy Karpia. Może o dziecku nigdy nie słyszeli, a ja im tak „niechcący”, he he…
Liczę na szybką odpowiedź. Opisz mi jeszcze raz tą Twoją rodzinę, bo nic nie skumałem poprzednim razem. W dodatku jeden z tych kotów zeżarł ten list chyba, kiedy szukałem butelki, by spróbować go do niej włożyć. Byłem ciekaw, czy kot by się zmieścił, wpychając od ogona.
Pa pa pa, całuski 102! James „Walerian” Potter (to dlatego, że wali ode mnie walerianą, którą wabiłem te koty, gdy jeszcze były na tyle nieświadome, żeby zbliżyć się do strefy X).
PS.: Przekaż Remusowi, że może pozdrowić ode mnie Jo, ho ho ho! Wiem, jestem okrutny…”

Zaśmiałam się i spojrzałam za okno. Niedzielne niebo było takie niebieskie, inne, niż w mojej Anglii. Gdzieś tam, daleko, James gada coś do siebie w akcie desperacji… Uwielbiam go! Tak wesołego, szalonego człowieka jeszcze nie spotkałam. Jego też mi brakuje…
Rozległ się gong, obwieszczający śniadanie. Zerknęłam na zegarek. Dziewiąta czterdzieści.
-Pływanie jest doskonałym sportem!- usłyszałam nieco przemądrzały głos Giacinto w jednym z pokojów, gdy szłam korytarzem w kierunku jadalni.
-Zgadzam się. Pływacy podobno żyją tak długo. A ta stara Bonifacja musiała uprać moje slipy akurat dzisiaj rano!- to był Sergio. Rozległo się szuranie.
-Pożyczę ci moje slipy! Mam chyba trzy takie same pary, Maddalena ostatnio mi kupiła na rynku.
-Czy ja wiem?- ozwał się sceptycznie trzydziestoczterolatek.
-Och, Sergio. Musisz iść, by popływać! Nalegam…
-No dobra, jeżeli mi pożyczysz te majtki, to może…
Weszłam do jadalni z uśmiechem na ustach. W życiu nie założyłabym slipek Giacinto, ale cóż…
Wszyscy wyglądali na bardzo rześkich. Perspektywa rodzinnego wypadu nad rzekę pobudziła nawet małą Chiarę.
-Ja dziękuję, pani Bonifacjo!- rzekł poważnie Giacinto, wyciągając rękę przed siebie- Zjem śniadanie na piaszczystej plaży!
-Doskonały pomysł!- ucieszył się wuj Giuseppe- Poproszę kanapki z pastą na wynos.
-Słucham?!- starsza pani pochyliła się ku wujkowi- Ja nic nie słyszę, proszę pana!
-KANAPKI Z PASTĄ NA WYNOS!- zagrzmiał wuj, aż woda w szklance zadrżała.
-Już się robi!- zaskrzeczała.
-PANI BONIFACJO!- wrzasnął Sergio- DLA MNIE RÓWNIEŻ! Też zjem na plaży.
-To co, panowie, może pójdziemy już teraz?- zagadnął dziarsko wuj- Jak za dawnych lat.
-Czemu nie? Ja już jestem gotowy, tylko te slipy…- Sergio podniósł się od stołu, to samo zrobił wujek i Giacinto.
-Przecież jest dopiero za kwadrans dziesiąta!- zdziwiła się ciocia Anastasia- Giuseppe, spieszy ci się? Pójdziemy wszyscy razem!
-Nie, my mężczyźni musimy trzymać się razem!- zawołał Giacinto bohatersko.
-I weź tu coś tłumacz chłopom, no!- zaskrzeczała ciotka Maddalena.
-Cicho, kobieto. Nie stawaj mężczyznom na drodze! Synu, idziesz?
Fabrizio ziewnął potężnie i posłał Giacinto znużone spojrzenie.
-Jak chcesz. Panowie!
I w trójkę wyszli z jadalni, trajkocząc zawzięcie.
-Czekajcie!- Margherita po krótkim zastanowieniu wyskoczyła za nimi- Ja też idę!
Na zewnątrz zrobiło się naprawdę upalnie. Po zjedzonym śniadaniu, co zwykle trwało naprawdę długo, pobiegłam do kufra, by wyciągnąć całkiem nowy kostium kąpielowy, zgniłozielony, dwuczęściowy. Bardzo mnie podekscytował fakt, że po raz pierwszy w życiu włożę na siebie dwuczęściowy kostium kąpielowy. I jeszcze do tego taki ładny, z metalowym kółkiem na środku stanika…
Zarzuciłam go na siebie pod ubranie, zaplotłam długie do połowy pleców loczki w wysoki kucyk, powkładałam potrzebne rzeczy do torby. Po tym wszystkim usiadłam na łóżku skrzyżnie, czekając ze zniecierpliwieniem na wyruszenie kawalkady i wpatrywałam się w podłogowe deski, pomiędzy którymi ziała czeluść piwnicy pode mną.
Nie pływałam już tyle czasu… No, może z wyjątkiem tamtej greckiej wysepki, ale nie było to ani pożyteczne, ani tym bardziej przyjemne.
W końcu po ponad godzinie czekania rozległo się „Idziemy!”. Ruszyłam żwawym krokiem ku wyjściu, gdzie zgromadziły się już ciocie i Eustachio, jak zwykle niezbyt chętny do rozmowy.
Na dworze było niezwykle gorąco. Lekki, chłodny powiew ochłodził moją skórę. Poczułam, że rozpiera mnie radość.
-Myślałem, że się nigdy nie doczekam!- parsknął Remus- Już pół do dwunastej!
Poczochrałam mu włosy, by czymś zająć ręce. Ciotka Maddalena, jak zwykle narzekała:
-Fabrizio, zdejmiesz te spodnie czy nie?! Mówię ci, chłopcze, załóż jakieś przewiewne majtki, no! Przecież se tyłka od słońca nie oparzysz! Gdzie jest moja córka?! Chiara, za rękę mnie złap!
Tam są chaszcze, a w chaszczach są zboczeńcy, dziecko! Nie oddalaj się od dorosłych! A jak zobaczysz zboczeńca, to…
-Maddaleno!- zdziwiła się Anastasia- Nie strasz małej! To swojski teren!
-Kto wie, moja droga!- pogroziła jej paluchem- Zboczeńców nigdy za wiele! Wszędzie wepchną te swoje… Fabrizio! Zostaw tego kija w tej chwili! Oko wydłubiesz!
Ja, Caterina i Remus zachichotaliśmy.
-Mamo, ja mam siedemnaście lat!- jęknął Fabrizio zbolałym tonem, odrzucając kija na bok.
-Wszystko jedno, ile. Na stracenie oka nigdy nie jest za późno, synek! Mój dziadek to…
Na szczęście przerwał jej dziki ryk zadowolenia Eustachio, gdyż dotarliśmy na blisko położoną plażę. Piasek pomieszał się z drobnym żwirkiem, czysta woda, od której odbijały się promienie słońca, leniwie płynęła z nurtem. Naokoło były skarpy i chaszcze. Tak wyglądało lato…
Na środku plaży stał leżak, na leżaku opalał się wujek Giuseppe. Niedaleko spoczywały torby, ubrania, ręczniki i Bóg wie, co jeszcze. Sergio daleko przed nami właśnie wszedł w wysokie chaszcze i zniknął z pola widzenia. Giacinto nie dostrzegłam.
-Woda!!!- wrzasnął piskliwie Eustachio, rozebrał się do majtek i wpadł w biegu do rzeki, wrzeszcząc z uciechy.
-Uważaj, synek!- krzyknęła za nim ciocia Anastasia i ze stoickim spokojem zebrała jego ubrania z piasku. Remus ułożył w idealną kupkę swoje rzeczy gdzieś na uboczu, po czym wleciał do rzeki w bardzo podobny sposób, co o pięć lat młodszy Eustachio. Uśmiechnęłam się wyrozumiale, rozłożyłam przy Remusie i wkrótce wkroczyłam do wody. Była cudownie ciepła, nie to, co w Anglii.
Ciotki rozebrały się do kostiumów-z dumą dostrzegłam, że jako jedyna mam dwuczęściowy-i położyły na ręcznikach przy Marghericie. Caterina szalała z Remusem w wodzie, Fabrizio usiadł na piasku i wpatrzył się w niebo, a Chiara wypakowała foremki z wiaderka i poczęła budować zamek.
-HA HA HA!- to Remus doskoczył do mnie i ochlapał porządnie. Poczęłam go gonić, aż wpadliśmy na głębinę do pasa. Remus zachłysnął się nagle ze strachu, lecz szybko okazało się, że to Caterina złapała go pod wodą za nogę. Wyłoniła się ze śmiechem. Wkrótce dołączył do nas Eustachio i zrobiło się jeszcze głośniej.
Z radością oglądałam taflę wody. Przelewała się przez moje palce, płynęła daleko w świat… Pierścionek zaręczynowy lśnił nieziemskim blaskiem pod wodą.
W tym momencie Remus podniósł mnie z powodzeniem na swe ramiona i skończyły się refleksje.
Gdy już znudziło mi się taplanie w wodzie, wyszłam z powrotem na plażę.
-A ty co tak siedzisz, Fabrizio?- spytałam. Uniósł na mnie wzrok i zmrużył oczy- Nie idziesz…?
-Nie, wolę nie… Nie lubię wody. Zresztą…- wzruszył ramionami, ale nic nie dodał.
-Szkoda. Woda jest bardzo ciepła.- odeszłam w kierunku ciotek i Margherity. Wyglądały dość zabawnie, leżąc na kocach obok siebie-dwie szczupłe, jedna, ta w środku, z wylewającymi się wszystkimi otworami w kostiumie i poza nim fałdami skóry. Opadłam na koc obok cioci Anasiasii, wystawiając buzię do słońca.
-I mówię ci, no!- ciągnęła rozmowę ciotka Maddalena- Gorzej, niż pranie wina! Te majtki mojego starego… Potrafi je nosić kilka dni! I co go interesuje, że non stop kupuję mu nowe pary! Wytłumaczyć mu się nie da… Jak się już czegoś przywiąże, to jak rzep psiego ogona!…
-Mamusiu, boli mnie główka…- rozległo się nad nami. Chiara stała z łopatką w dłoni i patrzyła uważnie na matkę.
-To od tych pyłków!- zachłysnęła się Maddalena- Albo od słońca!
-To drugie już bardziej…- mruknęła pod nosem ciocia Anastasia.
-Idź, kochanie, do wujka, wujek da ci proszki…
Chiara odwróciła się, położyła grabki na stosie foremek w wiaderku, które stało przy torbach, po czym podbiegła do wujka Giuseppe. Po kilku słowach dialogu zwlekł potężne cielsko z leżaka, który natychmiast zajęła Chiara, po czym począł szperać w torbach.
-Albo to czyszczenie twojego gabinetu, Margherito!- usłyszałam z prawej.
-Prosiłam cię, ciociu, byś tego nie robiła! Mam tam niebezpieczne substancje i notatki medyka!
-Ale przecież trzeba zetrzeć kurz, prawda? A notatki ci poukładałam, w tej szafce na lewo od wejścia. Te notatki o pierwszej pomocy.
-Aha, te, których wczoraj szukałam dwie godziny?- zadrwiła Margherita.
-Och!- rozległo się tym razem z lewej- Przecież to wiaderko ma pęknięty pałąk, słonko!
-Gdzie? Nie widzę!- zdziwiła się Chiara i stanęła przy wujku Giuseppe.
-No tu…- wskazał palcem. Dziewczynka przyglądała się trochę, a potem przytaknęła- I co teraz?
-Naplawis go?- jęknęła.
-Dobrze. Poczekaj tu…
Wujek Giuseppe wstał. Przewróciłam się na prawy bok
-A ciebie gdzie znów niesie?- zdziwiła się ciotka Maddalena.
-Do domu, muszę skleić wiaderko dla Chiary…
Obserwowałam bezwiednie jego spacer-najpierw brzegiem rzeki, potem przejście po mostku i wspinaczkę na skarpę z domem. Wyglądał śmiesznie, niczym piłka na nogach, aż znikł w wejściu.
Wpatrzyłam się w dom. Miał chyba kilkadziesiąt pokoi, ścianę z jasnego kamienia na śródziemnomorską modłę, trzy piętra z parterem, zatęchłą piwnicę… Był taki piękny, w swoim własnym stylu, wznosił się dumnie nad tą rzeką, otulony palmami, kasztanami, piniami…
Wuj Giuseppe właśnie wyszedł z domu, czemu towarzyszył potężny trzask dębowych drzwi. Zrezygnowałam z leniwego obserwowania go i przewróciłam się na plecy, chłonąc słońce bladą buzią. Muszę zmagazynować jego ciepło przed powrotem do zimnej Anglii na długie miesiące…
-Mary Ann, opowiadaj, jak szkoła?- usłyszałam głos cioci Anastasii obok, gdy potężny wuj Giuseppe, przechodząc na swój leżak, rzucił na nas obydwie cień.
-Świetnie, naprawdę, ciociu.- odparłam, myśląc o Hogwarcie.
-Na jakie studia się wybierasz?
Zamarłam.
-Eee… Jeszcze się nie zastanawiałam, co chcę robić…
-Pewnie, jest jeszcze czas…- rzekła flegmatycznie- Nasza Margherita idzie na medycynę, jestem z niej taka dumna! Giuseppe zawsze powtarzał, że obecność lekarza w rodzinie jest wprost nieoceniona. Albo Caterina i ta jej wiolonczela… Jest znakomicie zdolnym muzykiem!
Przejechała dłonią po spoconym czole, wciąż nie otwierając oczu.
-A ty, ciociu, czym się zajmujesz?- zapytałam z zainteresowaniem.
-Ogrodem.- uśmiechnęła się- I piszę dla męża różne rzeczy na maszynie. Nie muszę pracować, Giuseppe jest dostatecznie bogaty.
-Ale pracuje. I nie tylko on.
-Tak, nasza rodzina pracuje bardziej z nudów, niż z przymusu. W końcu ile można leżeć brzuchem do góry… Mnie nigdy nie pociągała praca, nawet na studia nie poszłam.
-Nie?- zdziwiłam się.
-Jeszcze przed skończeniem szkoły poznałam męża.- uśmiechnęła się na to wspomnienie- Pobraliśmy się, urodziła się Margherita… Miałam tyle samo lat, co ona, gdy przyszła na świat. Na studia nie miałam ochoty.
Zamyśliłam się, wpatrując w lazurowe niebo. Po ukończeniu szkoły wyjdę za Rabastana, też będę mieć osiemnaście lat… Rabastan także jest wyjątkowo bogaty, czy będę musiała pracować? A co z moim marzeniem o byciu aurorem? W końcu nigdy nie chodziło mi głównie o pieniądze, ale o zwalczanie zła… Czy auror może żyć pod jednym dachem ze zwolennikiem Voldemorta? Co to będzie oznaczać dla naszej rodziny? Dla dzieci, więzi małżeńskiej…
Wzdrygnęłam się i przyjrzałam pierścionkowi. Księżyc błyszczał tak pięknie, granatowym blaskiem…
-Śliczny jest ten pierścionek zaręczynowy!- uśmiechnęła się ciotka- Ten twój narzeczony wydaje się być wspaniały, jeżeli lubi kupować kobiecie takie klejnoty. Julia bardzo by się cieszyła…
W tym momencie leniwe powietrze przeciął głośny, charakterystyczny, długi krzyk. Ja, ciotki, Margherita, Chiara i wuj Giuseppe obróciliśmy gwałtownie głowy w stronę chaszczy, skąd do nas dobiegł. Po chwili zamarło także towarzystwo w wodzie i Fabrizio, którzy byli nieco dalej. Caterina zmarszczyła brwi, nie wierząc własnym uszom.
-Jezus, jakaś tragedia!- ciotka Maddalena dzielnie zebrała swe obfite kształty. Wszyscy zerwali się na równe nogi i ruszyli ku chaszczom.
-Chiara, zostań tu! Zostań, mówię ci!- złapała córkę za rękę.
-Mamusiu, boję się…
-Zostańcie tu, Anastasio!- zwrócił się do żony przerażony wuj Giuseppe- Ja i młodzież pójdziemy w te krzaki.
Wuj, ja, Remus, Caterina, Margherita i Fabrizio wpadliśmy w gęstwinę i biegliśmy wzdłuż rzeki. Potem każdy porozbiegał się z swoją stronę, gorączkowo przeszukując chaszcze. W panice pokonywałam kolejne kroki, rozglądając się za czymś podejrzanym. W powietrzu zaległa nieprzyjemna cisza. Kto krzyknął?! Co się stało?!
W końcu po jakichś kilkunastu minutach do mych uszu dobiegł następny, kobiecy krzyk:
-Tutaj, przy rzece! Mam go!
Pobiegłam jak najszybciej w wyznaczonym kierunku. Dopadłam do średnio wysokiej skarpy. Moje oczy padły na Caterinę, stojącą na dole bezradnie przy wodzie. Wszyscy podbiegli do Włoszki, która roztrzęsioną ręką wskazywała na sąsiedni brzeg, przy którym zatrzymało się ciało mężczyzny…
Wuj i Fabrizio weszli do wody, by po chwili przytaszczyć je na brzeg. Położyli człowieka płasko na piasku. Był to Sergio.
-Sergio!- jęknęłam, moje oczy się zaszkliły.
Z uszu wypływała mu krew, miał sine usta, nie dawał oznak życia…
-Czekajcie…- Margherita uklękła przy Sergio i w milczeniu dokonała oględzin. Po kilkunastu sekundach posłała ojcu niedowierzające, skrajnie przerażone spojrzenie- Nie żyje.
Zamarłam. Sergio, ten wesoły, niefrasobliwy człowiek w kwiecie wieku nie żyje…
-Kiedy zmarł?- zapytał Fabrizio, starając się opanować drżenie, ignorując lament Cateriny.
Margherita zastanowiła się przez chwilę, w zamyśleniu obserwując twarz Sergio.
-Jakieś dziesięć minut temu…- szepnęła z trudem, głos jej zadrżał- Trzeba go stąd zabrać…
-Pobiegnę po karetkę…- wuj Giuseppe zalany był łzami, cały się zaczerwienił. Przypatrzył się bratu ostatni raz, wpadł między krzaki i już go nie było. Do naszych uszu dochodził jeszcze jakiś czas jego szloch.
Przytuliłam się do Remusa, płacząc cicho. Remus objął mnie, pocieszająco gładząc po głowie. Sergio był taki żywy, rześki i radosny. Kochał życie, choć nikt nie zajmował w nim szczególnego stanowiska. Zawsze go lubiłam najbardziej, był po prostu entuzjastą uśmiechu, szczęścia… A teraz leży bez ruchu, wiecznie milczący, zapatrzony w inny wymiar…
-Coś się stało? Słyszałem krzyk… O mój Boże!
Giacinto wypadł z krzaków w samych spodniach.
-On nie żyje?- przeraził się. Jego syn pokiwał głową z wolna. Giacinto przejechał po głowie dłonią, mrucząc „A to ci dopiero się porobiło…”.
-Pewnie spadł ze skarpy…- mruknął Fabrizio, przyglądając się rzece.
Od tego niedzielnego popołudnia po raz pierwszy w rodzinie Pianta zapanował grobowy nastrój. Wuj i Giacinto pojechali Cadillakiem załatwiać formalności pogrzebowe, Sergio przewieziono do kostnicy. Ciotki zamknęły się w sypialniach, płacząc. Szczególnie ciotka Maddalena przewyższała w tym wszystkich, w końcu Sergio był jej młodszym bratem. Dziadek Luciano dostał lekkiego ataku serca.
-Dla mnie to jest wciąż nierealne…- wyszeptałam wtorkowego wieczoru, podkulając nogi pod siebie. Caterina siedziała na sofie obok mnie, głowę położyła na moim ramieniu.
-Sergio był taki wesoły, wnosił powiew świeżości w tą rodzinę…- dodała wilgotnym tonem.
Fabrizio westchnął ze smutkiem, nerwowo przekładając pilota z dłoni do dłoni. Przed nami leciał film akcji „Trzy strzały”, ulubiony film całej rodziny. Fabrizio oglądał go na okrągło w samotności, by czymś zająć skołataną głowę.
Remus chodził nerwowo przy półkach na książki.
-Taki wypadek, runięcie ze skarpy… Mogliśmy nie leźć nad tą głupią rzekę.
-Teraz to i tak nie ma znaczenia.- mruknął Remus, ledwo rozumiejąc Fabrizio- Nie cofniemy czasu. Za późno.
TRZASK! Samochód na małym ekranie poszedł w drobiazgi, rozwalając się z rozpędu o ścianę.
-Po co on szedł w te krzaki?!- jęknęłam- Mógł zostać z nami.
-Zawsze lubił samotność, był taki…- głos uwiązł Caterinie w gardle. Kolejny wybuch na ekranie. A potem długi, głośny krzyk przerażenia…
-To wszystko jest jak sen…- westchnęłam.
-A jeżeli go ktoś popchnął?- zmartwiła się Caterina- Sam spadł?
-Nie miał kto. Wszyscy byli na plaży. No, może z wyjątkiem Giacinto…- mruknął Remus.
Fabrizio posłał mu wrogie spojrzenie, w końcu chodziło o jego ojca.
-Fabrizio!- Caterina zmarszczyła brwi, rozgorączkowana i uniosła się z pozycji półleżącej- Przewiń! Do tyłu, na chwilkę!
Fabrizio spojrzał na nią ze zdziwieniem, ale wykonał prośbę. Znowu po pokoju telewizyjnym rozległ się wybuch, a potem krzyk.
-Jeszcze raz!- poprosiła, nadsłuchując.
Po raz kolejny usłyszeliśmy te same odgłosy. Remusa olśniło.
-Czekajcie!… Przecież taki sam okrzyk wydał Sergio… Taki bardzo charakterystyczny, z tym akcentem…
Popatrzyliśmy po sobie ze zdziwieniem. Fabrizio parsknął.
-No nie, przecież to głupie.
-Wiem, co słyszałam!- warknęła Caterina- Przecież jestem muzykiem, mam wrażliwy słuch!
-Cat, zastanów się nad tym, co mówisz!- pokręcił głową- Skąd by się tam wziął ten wrzask?! To po pierwsze, a po drugie, Sergio spadł ze skarpy, nie? Musiał wrzasnąć i na pewno to zrobił.
-Ktoś mógł tam rozstawić jakiś sprzęt…- podjęłam z wolna- Tylko nie wiem, po co… W końcu Sergio i tak zleciał ze skały, po co komu efekt dźwiękowy?
-Przecież to nonsens! Komu potrzebny jakiś krzyk? Caterina, przesadzasz!
-Proszę bardzo!- zerwała się z miejsca i zwróciła po angielsku do Remusa- A ty mi wierzysz, nie?
-Wierzę.- odparł zdecydowanym tonem.
-Remusie, przecież nie jest to zbyt trzymający się kupy fakt!- stwierdziłam.
-Pamiętasz, co ci mówił przed kilkoma dniami Sergio? Coś go niepokoiło…
-Tak, ale jeżeli nawet ktoś go zabił, to po co mu ten krzyk? Nikt nie miał motywu i wszyscy byli na plaży!- rzekłam.
-Z wyjątkiem wuja Giacinto!- pokręciła głową Caterina. Fabrizio wstał ze złości- Szybko się zjawił po wypadku, cały czas kręcił się w pobliżu…
Zaległa napięta cisza, słychać było jedynie plusk rzeki za oknem.
-Mój ojciec nikogo nie zabił!- wycedził Fabrizio.
-Nikt tego nie sugeruje, ale sam doskonale wiesz, że jako jedyny nie ma alibi.
Fabrizio wyszedł z pokoju, ciskając pilot na sofę ze złością.
-Mógł go zabić ktoś z zewnątrz.- stwierdził Remus.
-Też prawda. Ale ten krzyk…- Caterina potarła czoło wierzchem dłoni.
-Może powinniśmy się rozejrzeć?- zapytał Remus czarnowłosej.
-Róbcie, co chcecie!- rzekłam sceptycznie- Jeżeli nawet ktoś coś takiego zrobił, to pewnie usunął wszystkie ślady, nie?
-Nie zaszkodzi poszukać. Idziemy na miejsce zbrodni. A ty, Meg?- zapytał Remus.
-No dobra, idę z wami…
Pobiegliśmy podekscytowani na feralną plażę. Woda, która płynęła najspokojniej w świecie, niosła wielką tajemnicę. Co tak naprawdę tu się wydarzyło?
-Musiał spaść do wody.- Caterina opuściła ręce bezradnie- Mamy naprawdę spory kawałek do obszukania. To jak igła w stogu siana… A nawet nie wiadomo, czego szukamy!
-Jakichś poszlak…- Remus potarł w skupieniu wargi- Odtwórzmy, co się działo. Sergio zniknął w chaszczach na naszych oczach. Co potem?
-Poszedł nad brzeg. Ktoś wepchnął go do wody, zapewne z wysoka, skoro był ranny. Ten krzyk nie trzyma się trochę kupy, ale co tam.
-Mówię wam, to bez sensu…- ukryłam twarz w dłoniach.- Jeżeli ktoś go zabił, to pewnie zbiegł już dawno daleko stąd. Nawet nie mamy żadnego dowodu, że Sergio po prostu nie krzyknął podobnie do tego faceta z filmu…
-Ten film widziałam już stukrotnie!- zdenerwowała się Caterina, odrzucając sprężynki na plecy- Wszędzie poznam ten krzyk. Nawet podejrzane mi się wydało, że wtedy się rozległ, ale jak znaleźliśmy Sergio, to już to zlekceważyłam…
-Chodźmy z wolna w stronę miejsca, gdzie go znaleźliśmy.- zasugerował Remus.
Dotarliśmy na wygórowaną, piaszczystą skarpę.
-Może stał tu? To dość wysokie, widokowe miejsce.- Remus rozejrzał się uważnie.
Caterina podeszła nad brzeg i zerknęła w dół, Remus odszedł w przeciwną stronę. Popatrzyłam na jedno i drugie, zastanawiając się nad sensem tego wszystkiego.
-Remus, to nie ma sensu.
-Mary Ann, proszę…- Remus złożył dłonie, jak do modlitwy.
-Wy wiecie chociaż, czego szukacie?
Remus ruszył w moją stronę.
-Nie zaprzeczaj, że…- zaczął ze złością, po czym wrzasnął z bólu. Caterina odwróciła się ku nam ze strachu.
-Co jest?
-Nic, uderzyłem się w jakieś cholerstwo…- począł podskakiwać na jednej nodze, trzymając stopę. Zerknął z nienawiścią na piasek, po czym ukląkł. Podeszłyśmy do niego ze zdziwieniem. Remus popatrzył na nas uważnie, po czym odgarnął trochę piasku. Ukazał się kant drewnianej skrzynki. Wymieniliśmy wymowne spojrzenia i szybko wyciągnęliśmy skrzynię z sypkiego podłoża. Caterina z wielkim trudem oderwała pokrywę, po czym z trwogą zajrzeliśmy do środka.
W rogu niewinnie spoczywało jakieś radio na baterie, niezbyt drogie i nowoczesne. Remus z nieco zagubioną miną wyjął urządzenie, obejrzał je.
-Głośność ustawiona na full.- zauważyłam z zaintrygowaniem.
-Tam jest kaseta!- krzyknęła Cat- Remus, wyciągaj kasetę!
-Ale yyy… Jak?- wbił paznokcie w szparę i pociągnął, klnąc płynnie. Caterina zmarszczyła podejrzliwie brwi.
-Czy wy w Anglii nie macie takich rzeczy, jak radia?
Wyciągnęłam najzwyczajniejszą kasetę ze środka po ciężkim westchnięciu i kliknięciu guzika.
-Hmm. Jedna strona ma jakieś dwie godziny. No, trochę mniej…- mruknęłam, obserwując napis na boku- Długo.
-Może puścimy?- zaproponowała z satysfakcją Caterina. Włożyłam kasetę do środka i przewinęłam nieco do przodu. Cisza…
A potem dało się słyszeć potężny wrzask, który już kiedyś słyszeliśmy. Wymieniliśmy pełne obawy spojrzenia i zaległa martwa cisza.

***

-Prochem jesteś i w proch się obrócisz…
Ze smętnym zamyśleniem obserwowałam wpuszczoną w ziemię trumnę. Czy to możliwie, że Sergio leży tam w środku?
Rzuciłam okiem na zgromadzonych. Wuj Giuseppe ryczał jak bóbr, wycierając nos chusteczką w kropki. Obok stała jego żona, przytulając go, łzy spływały obficie z jej policzków. Caterina, Margherita i Eustachio trzymali się blisko rodziców. Dziewczyny płakały, Eustachio był przygnębiony. Ciotka Maddalena wyła z rozpaczy, jęcząc „Mój braciszek, mój kochany braciszek!”, Giacinto z grobową miną przytrzymywał ją, ich dzieci trzymały się blisko Luciano, spoczywającego na wózku inwalidzkim. Ojciec Sergio miał jeszcze więcej zmarszczek i siwych włosów, niż dotychczas.
Remus delikatnie objął mnie w pasie, dodając otuchy. W końcu trumnę zasypano, zgromadzeni ruszyli ku samochodom.
-Szkoda, że przyjechaliśmy tu teraz, kiedy dzieją się takie przykre rzeczy…- szepnęłam do Remusa. Nie odpowiedział- Czy to nie dziwne?
Łzy spłynęły z mych oczu.
Wsiedliśmy do Cadillaca z wujem Giuseppe, za nami weszła Caterina. Samochód ruszył ku willi. Panowała cisza, nie licząc pojedynczych szlochów pasażerów.
-Jeżeli ktoś nagrał ten krzyk…- powróciła do tematu sprzed dwóch dni Caterina- Wciąż tego nie rozumiem. Nie widzę sensu w tej opowieści.
Remus zmarszczył brwi.
-Właśnie. On umarł około dwunastej trzydzieści, nie? Tak powiedziała Margherita.
-Mogła się pomylić, prawda? W końcu to początkujący lekarz.
-Zresztą, utrzymujecie, że widziałyście go, jak znikał w krzakach, gdy przyszliśmy. Zgadzają się godziny, mógł wtedy zostać zabity, kiedy Margherita to określiła.
Coś mi jednak nie pasowało. Wiedziałam, że coś przeoczyliśmy, jakiś ważny szczegół…
-O czym rozprawiacie, dzieciaki?- dało się słyszeć smętny głos wujka zza kierownicy.
-Próbujemy ustalić, kto zabił Sergio, tato.- odparła Caterina.
-Co?! Jak to, to jego ktoś zabił?!- ryknął- Niech tylko się dowiem, kto za tym stoi! Ale nie, to niemożliwe… Czemu wymyślacie takie bajki? Chcecie mnie na drzewo władować?! Przecież to nie film kryminalny, tylko życie!
-Tato, mamy dowody. Co prawda, niezbyt wiele nam mówią, ale są podejrzane… Fakt, że krzyk Sergio nie był jego krzykiem, tylko nagraną ścieżką dźwiękową, nie wiem tylko, co to daje…
Wujek Giuseppe zerknął na nas zatroskanym wzrokiem przez lusterko wsteczne.
-Nie wiem, naprawdę.- zagrzmiał- Jeżeli ktoś go zamordował to… To po co? Nie, to by nie miało sensu… Tak na naszych oczach? Pod nosem rodziny?
Wytarł głośno nos w chusteczkę.
-Jeżeli jednak macie rację… To zbir pożałuje, że się urodził!- warknął ze złością.

***

„Droga Lily!
Bardzo się cieszę, ze Twoje wakacje są takie barwne. Co prawda nie zazdroszczę siostry, która nie potrafi rozmawiać z rodzeństwem, ale cóż zrobić.
U mnie stało się coś strasznego. Zmarł jeden z domowników. Spadł ze skarpy do rzeki. Pogrzeb już się odbył, wczoraj. To było straszliwe, czułam się tak obco wśród swoich, jak intruz…
Co gorsza, ja z Remusem i taką jedną Cateriną odkryliśmy, że nie jest to prawdopodobnie śmierć przez przypadek. Chociaż wszystko się zgadza (Margherita, siostra Cateriny określiła zgon na około 12:30), krzyk, który wydał, nie był jego, lecz z kasety puszczonej w krzakach. Nie wiem, po co. Ostatnio wpadło mi do głowy, że może Margherita coś pokręciła.
Coś mnie niepokoi. Sergio, ten co umarł, powiedział mi na naszej ostatniej rozmowie w cztery oczy, że coś jest tu nie tak. Ten dom go przerażał, chociaż nie było tego po nim widać. Czasem, gdy siedzę sama w pokoju, mam ochotę stąd uciec. Czuję, że czegoś nie dostrzegamy, czegoś oczywistego. Nie śnię w nocy, nawet o morderstwach, ale często budzę się i nie potrafię spać. Tu jest tak cicho. Po raz pierwszy zaczęłam się czuć jak więzień czterech ścian, jakby dom drwił ze mnie, kryjąc jakąś niewyobrażalną tajemnicę. Widzę twarz Sergio, jego puste, martwe oczy, kiedy tylko zamknę swe własne.
Dobrze, że mam Remusa. Ostatnio poszłam do niego w nocy, gdy nie mogłam usnąć i przytuliłam się mocno. Rozmowy z nim, jak zwykle, dobrze mi robią, jednakże boję się myśli, że w końcu przyjdzie pełnia i Remus mnie zostawi.
Chyba już skończę. Jakbyśmy coś odkryli, natychmiast Ci napiszę. Mam nadzieję, że szybko prześlesz mi odpowiedź! Meg”

Przywiązałam liścik do nóżki sowy Remusa, Paproszka. Paproszek przyleciał z domu, toteż mogliśmy korespondować z Anglią do woli. Imię zawdzięczał Blackowi, który któregoś dnia po pełni stwierdził odkrywczo, że skoro tej sowy nikt nie karmi, to zapewne musi żyć samym kurzem i paprochami z podłogi.
Rzuciłam się w piżamie na narzutę. Noc, kolejna noc w tym miejscu… Czy znowu nie będę potrafiła spać? Chętnie wyszłabym na spacer, gdyby nie strach o własne życie…

Złota poświata… Nic nie widzę. Chociaż nie, tam jest mur, porośnięty bluszczem… Dostrzegłam klamkę. Chyba muszę otworzyć tą bramę. Czyżbym tu już kiedyś przypadkiem nie była?
Spróbowałam podnieść rękę ku klamce. Poczułam frustrujący bezwład dłoni. Próbowałam zrobić chociaż jeden najmniejszy krok. Nogi jakby wrosły mi w ziemię… Stałam, bezradnie wpatrując się w utęskniony obiekt. Jestem za daleko, by sięgnąć zbyt wiele mnie dzieli…
Mgła pochłonęła bramę i wszystko naokoło. Chwilę potem ocknęłam się z zamkniętymi oczyma. Powoli analizowałam, że do pokoju wpada światło słoneczne, słychać odgłosy śniadania z kuchni.
Usiadłam na łóżku, w pełni wypoczęta. Sen kotłował mi się po głowie, jednocześnie ogarnęła mnie radość. Miałam sen! Po raz pierwszy od pół roku chyba, coś mi się przyśniło. I to jak wyraziście! Dopadło mnie jednak dziwaczne deja vu. Chyba kiedyś śniło mi się coś bardzo podobnego…
Poczochrałam włosy i wygramoliłam się z pościeli, zerkając na zegarek. Ósma trzydzieści trzy, wcześnie. Na korytarzu nikogo nie było, głośno dźwięczały patelnie, garnki i głos ciotki Maddaleny.
„Ciekawe, czy Remus śpi…” poleciałam po schodach na górę i podbiegłam do jego pokoju na palcach. Okazało się, że smacznie chrapał. Poczekałam jeszcze jakiś czas, ale się nie obudził. Nieco zrezygnowana, ruszyłam z powrotem na dół. Trudno, o moim śnie opowiem mu potem.
-Wiesz, chyba przesadzasz. On nie powinien…- rozległ się żeński głos z pokoju cioci i wujka. No tak, wciąż przetrawiają tą tragedię.
Zeszłam flegmatycznie po solidnych schodach do kuchni.
-Dzień dobry, pani Bonifacjo!- przywitałam się. Poza starszą kobietą po kuchni kręcił się jedynie Fabrizio, zaglądając z nudów do wszystkich słoików, oraz Chiara, bawiąca się łupinami orzechów przy śmietniku.
-Witam. Może kawy?- zagadnęła wesoło szczerbata Bonifacja.
-Tak, poproszę.- uśmiechnęłam się- Przejdę do salonu.
-Proszę?!
-TAK, POPROSZĘ UPRZEJMIE!
W salonie zastałam jedynie Margheritę, czytającą jakieś pismo lekarskie.
-Dzień dobry.- zagadnęłam. Popatrzyła na mnie nieco nieprzytomnie. Zauważyłam, że miała worki pod oczami i siną twarz.
-Ech, wiem, że wyglądam strasznie. Nie spałam całą noc…- wzruszyła ramionami- Marzę, żeby wreszcie Bonifacja przyniosła mi tę kawę… Już dziś wypiłam jedną szklankę, ale trudno…
-Czemu nie spałaś?- opadłam na wiklinowe krzesło przy stoliku do kawy naprzeciw Margherity.
-Pracuję nad pewnym eksperymentem, piszę pracę… Mam dużo roboty i jeszcze to morderstwo… Czuję się fatalnie, o rany!
-Morderstwo?- zdziwiłam się. Do tej pory jedynie wuj Giuseppe i Fabrizio wiedzieli, że ja, Remus i Caterina rozgrzebujemy tą sprawę. Dla innych pozostało to tajemnicą.
-Oczywiście. Nie jestem taka głupia, Mary Ann.- rzekła, spuszczając głowę na zegarek- Która to już godzina… Prawie dziewiąta, chyba idę do łóżka. Zaraz zwymiotuję.
-Co mówiłaś o morderstwie?
W tym momencie wkroczyła Bonifacja z tacą i dwoma filiżankami. Margherita poczekała, aż służąca wyjdzie i rzekła.
-To nie był wypadek, że Sergio spadł z tej skarpy.
-Nie?- postanowiłam pociągnąć ją za język. Nachyliłam się ku mojej osobistej filiżance w chabry.
-Nie. Ja wiem, że za tym stoi coś więcej…
Podniosłam do ust kawę, przyglądając się uważnie Marghericie. Hmm, jest bardzo inteligentna.
-Fuj, jak ta kawa dziwnie pachnie!- skrzywiłam się, oglądając czarną ciecz, zabarwioną czymś białym- Kawa z mlekiem! No nie!
-Zamieńmy się, jeżeli nie lubisz…
Margherita oddała mi swoją ulubioną filiżankę w drobne stokrotki i upiła z mojej.
-Okropnie gorzka.- zakrztusiła się- Ohydna! I do tego kwaśna… Ale już trudno, potrzebuję kofeiny…
-Mówiłaś, że to morderstwo…- podjęłam na nowo, pijąc łyk jej kawy- Ale przecież Sergio spadł ze skarpy, a ty stwierdziłaś jego zgon o pół do pierwszej. Przecież chyba tak było!
Margherita zbladła gwałtownie i spojrzała na mnie, jakby koniecznie chciała mi coś powiedzieć.
-Wierzysz pozorom. Temu, co jest na wierzchu. A to wszystko nie tak!…
Odkaszlnęła, krzywiąc się okropnie. Poderwała swe ciało ku górze, odrzucając filiżankę na dywan, gdzie rozlała zawartość.
-Nie mogę… oddychać…
Zwaliła się na ziemię.
-Margherita!- krzyknęłam w panice, zrywając się od stołu- POMOCY!
Fabrizio wpadł przez drzwi do salonu, za nim biegła Bonifacja. Margherita rzucała się na dywanie w konwulsyjnych drgawkach, sina i oblana pianą z ust. Po chwili zamarła.

Następna część za dwa tygodnie ;-)

[ 1778 komentarze ]


 
51. Chandra
Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 17 Kwietnia, 2010, 12:47

Udało się mi napisać;-)

Egzaminy szybko uciekły. Trudno było mi się skupić na nauce, gdy myśli ciągle biegły do Rabastana. Wciąż nie potrafiłam uwierzyć, że ten smukły, poważny, arystokratyczny Ślizgon z ostatniej klasy jest mój i tylko mój…
Wystarczyło, że go widziałam, serce podskakiwało pod samą krtań. Wywoływał u mnie z chwili na chwilę coraz silniejsze uczucie mimo, że na początku, gdy tylko poprosił mnie o chodzenie, nie czułam specjalnie nic. Pod koniec tygodnia obarczonego egzaminami mogłam z całą pewnością stwierdzić, iż jestem zakochana.
Reakcje na tę wiadomość, która obiegła Hogwart w ciągu dnia, były różne. Tłum ludzi dziwnie zareagował w pierwszym momencie, gdy w czwartek ja i Rabastan wyszliśmy ze śniadania trzymając się za ręce. Ludzie obracali się, pytali jeden drugiego, czy to prawda…
Severus był jednym z nielicznych, którzy się ucieszyli. Bardzo spodobał mu się fakt, że teraz więcej czasu będę spędzać z nimi. Ślizgoni przyjęli mnie również grzecznie, aczkolwiek miałam wrażenie, że robią to wyłącznie dla Rabastana. W sumie zdziwiłoby mnie, gdyby było inaczej.
Gryfoni mieli skrajnie inne podejście do sprawy. Szczególnie kilku z nich.
Pierwszym, który się dowiedział, był Lukas. On i jego kumple moczyli swe nogi w jeziorze, gdy ja i Rabastan przechadzaliśmy się w środę po południu. Luke stanął, jak słup soli i rozdziawił usta. Chwilę potem ze złości kopnął najbliższy kamień i posłał mi wściekłe spojrzenie, pełne nienawiści i żądzy mordu na moim towarzyszu.
Następnym był Black. Wydarzyło się to po śniadaniu następnego dnia. Stałam spokojnie przy drzwiach, czekając na Rabastana, który już zbierał się od stołu Slytherinu, gdy usłyszałam:
-Mary Ann! Musimy pogadać!
Black spieszył ku mnie wzdłuż stołu Gryffindoru. Miał skruszone oblicze, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że chciałby się ze mną pogodzić. W tym samym momencie poczułam dłoń Rabastana na własnej, a właściciel pociągnął mnie ku wyjściu. Zdążyłam tylko uchwycić wzrok Blacka, jego niedowierzającą, tracącą kolory twarz i wyszłam za Rabastanem.
Lily oniemiała, gdy jej powiedziałam. Po prostu zabrakło jej słów.
-Czyś ty zgłupiała?! Ze Ślizgonem? I to w dodatku z tej grupy najgorszych typków?!
Położyła mi dłoń na czole, po czym pokręciła głową z niedowierzaniem.
-Mary Ann, nie poznaję cię. Ile ty go znasz?
-Trochę ponad miesiąc. Ale wciąż się poznajemy, dzięki temu nie nudzi nam się razem!
-I co? On naprawdę ci się podoba?
-Bardzo…- przytaknęłam.
-Żartujesz… Całowaliście się już?!
-No nie… Przecież na to za wcześnie…
-No widzisz! Zaprzeczasz sama sobie! To za wcześnie na całowanie, a na chodzenie w sam raz?!
-Lily!- pokręciłam głową cierpliwie- Po pierwsze, dla niektórych taka kolejność jest odpowiednia, a po drugie ty po prostu mi zazdrościsz!
-JA?! W żadnym wypadku! Zwyczajnie się o ciebie martwię!- oburzyła się- I lepiej skup się na astronomii, chyba chcesz jutro zdać ten egzamin, no nie?
Czułam się jeszcze bardziej na tapecie, niż kiedykolwiek wcześniej, gdy tylko szliśmy razem przez szkołę. Jako, że słyszałam myśli, przytłaczała mnie ich mnogość, a treść brzmiała mniej więcej tak: „Lestrange z Lupin, para dwóch świetnych ścigających wrogich drużyn, zapewne pokłócą się o quiddicha!”, „Ciekawe, ile wytrwają razem…”, lub „Phi, daję im najwyżej tydzień”.
Jednakże przepowiednie się nie spełniły i nadszedł czerwiec; cudownie gorący, pachnący latem i wolnością, choć pełen burz i deszczu. Teraz, gdy lekcje nie były tak wymagające, a prac domowych mieliśmy o wiele mniej, ja i Rabastan mogliśmy spędzać ze sobą każdą najmniejszą chwilę.
-O czym myślisz?
Szept wyrwał mnie z zamyślenia. Podkuliłam nogi i objęłam je rękoma. Na jeziorze tańczyło pomarańczowe słońce, z każdą chwilą odchodzące za horyzont. Uśmiechnęłam się do siebie, po czym obróciłam głowę w kierunku mojego chłopaka, siedzącego ramię w ramię ze mną na jednej z kamienistych skarp przy jeziorze. Przyjrzał mi się z jakąś tęsknotą i przygnębieniem.
-Nie wiem… Jest tak spokojnie, że żadne konkretne myśli mnie nie nachodzą…
-Prawda?- westchnął, marszcząc ciemne brwi i pochylił się trochę do przodu, by schwycić kostropaty kamień w szczupłe palce i bezwiednie obracał go w opuszkach. Poczułam przemożną chęć, by złapać go za dłoń. Teraz wszystko będzie wyglądać inaczej, teraz mamy przed sobą najprawdopodobniej całe lata…
-A ty o czym myślisz?- zagadnęłam po chwili spokojnej ciszy.
-O tobie, między innymi…- uniósł wzrok znad obserwowanego kamienia i uśmiechnął się do mnie nieco niepewnie, jednak jednocześnie z wielką wdzięcznością- Czasem nie potrafię uwierzyć, że to wszystko się dzieje…
Oparłam mu głowę na ramieniu, czując słodki spokój. Tu, na skarpie, było tak cicho, żadne zbędne odgłosy nie mąciły śpiewu ptaków i wieczornych świerszczy, wiatr grał w trawach…
-Poznałaś już moich kumpli?- podjął z zaciekawieniem.
-Tak, chyba wszystkich. Jest Severus, Nott, Mulciber, Goyle, Crabbe… Kogoś pominęłam?
-Całą masę… Dołohow, Avery, nie wspominając o tych spoza szkoły. No, ale nie miałaś okazji ich poznać. My jesteśmy… inni.
Zmarszczyłam brwi, wpatrując się w Północną Wieżę Hogwartu. W mojej głowie uformował się wyraz „Voldemort”, ale natychmiast go wyrzuciłam z pamięci, jakby był natrętną przeszkadzającą, muchą.
-Poznam cię kiedyś z nimi. Z pewnością ci się spodobają, może nawet potraktują cię, jak swoją!
-Mówisz o zwolennikach Voldemorta?- szepnęłam ostrożnie. Rabastan uniósł głowę z mojej i spojrzał na mnie uważnie. Po chwili wzruszył ramionami.
-Cóż, jeżeli tak to nazywasz… Ale przekonasz się, że mam rację! To są świetni ludzie. Nie można tak po prostu określić nas zwolennikami Czarnego Pana. My jesteśmy wybrani.
-Czarny Pan?
-Tak, tak się na niego mówi. Zobaczysz. Spodoba ci się.
Uśmiechnęłam się do niego, oplótł mnie jednym ramieniem i tak trwaliśmy, dopóki słońce nie zanurzyło się w jeziorze…
-Czy ja wiem, czy to taki genialny pomysł?- Severus skrzywił się.
Dzwon wybił właśnie dwunastą, czyli przerwę na lunch. Ja i Sev przemierzaliśmy zatłoczony dziedziniec. Wsłuchałam się w stukot własnych obcasów o kamienną ścieżkę, czekając, co jeszcze powie.
-Wiesz, Rabastan jest bardzo zaangażowany w przyszłą służbę Czarnemu Panu. On to traktuje nieco inaczej. Co wiesz o Voldemorcie?- zapytał.
-Niewiele. Do tej pory słyszałam o nim same najgorsze rzeczy. Kto to tak naprawdę jest, Sev?
-Ech, trudno mi rzec. Wolałbym jednak, byś ty się nie pchała, jak to się mówi, pod topór…
-A ty to niby co?- odszczeknęłam.
-Ja to ja. A ty jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Nie chcę, by coś ci się stało.
Zerknęłam na niego z ukosa, odrywając wzrok od czubków butów. Sev wytarł niedbale haczykowaty nos, by zyskać na czasie.
-Ale Rabastan mu ufa…- mruknęłam niepewnie- Czy on naprawdę jest tak zły?
-Hmm, przepraszam, że ci to teraz powiem.- zawahał się- Ja naprawdę się cieszę, że kręcisz się teraz w naszej paczce Ślizgonów. Jednak wolałbym, by na tym poprzestać…
-Oczywiście, tyś myślał, że ja chcę być zwolenniczką Voldemorta?!- zaśmiałam się- Za co mnie przepraszasz?
-Bo myślę, że twoja… miłość…- z trudem to wymówił- Cię trochę zaślepia. Wiesz, myślisz sobie „Rabastan to, Rabastan tamto…”, a nie oceniasz racjonalnie, nie masz obiektywnej oceny sytuacji. Do tej pory, jak to mówiłaś, Potter i Black mieszali Czarnego Pana z błotem, a ty im wierzyłaś. Dlaczego tak nagle zmieniasz zdanie?
-Niczego nie zmieniam! Ja po prostu chcę znać prawdę, jasne?! I nic mnie nie zaślepia!- prychnęłam, odwróciłam się na pięcie i odeszłam swoją drogą, pozostawiając skołowanego Severusa na środku dróżki.
-Hej, Meeeeeeeeeeegie!- dało się słyszeć gdzieś z prawej. Zerknęłam tam. Na niskim parapecie jednej z arkad siedział Remus, obok, co dziwne, Joanne, a niedaleko o słupek arkady opierał się James, machając mi tak ostentacyjnie i entuzjastycznie, że chyba i ślepy by trafił. Podeszłam do nich ostrożnie, ciekawa, co mi powiedzą. Od egzaminów nie miałam z nimi okazji do rozmowy-spędzałam czas głównie ze Ślizgonami i Rabastanem, gdy ten nie miał treningów.
James ściągnął z włosów czarną frotkę, na którą naplótł kępkę swych bujnych włosów - nosił ją od wczoraj, odkąd Slytherin zwyciężył z Ravenclawem i Ślizgoni wygrali przez to Puchar Quiddicha- i teatralnie, zamaszystym ruchem cisnął mi ją pod nogi. Wpatrzyłam się w bezbronną gumkę, po czym niewinny, pytający wzrok skierowałam na Rogacza.
-Oto, co ci powiem!- rzekł z goryczą- Wstyd. Jak możesz zdradzać czerwono-złote barwy?! Jak możesz bratać się z wrogiem?!
-Ło matko!- zawołałam ze zrezygnowaniem, podnosząc wzrok i dłonie ku niebiosom- Przedstawienia ciąg dalszy… Czy wy nie możecie po prostu tego zaakceptować?! Czemu wszyscy się nas czepiają?
-Nie, nie mogę go znaleźć…- Peter stanął obok Jamesa, zaplótłszy ręce na piersiach- A wydawałoby się, że… O, hej Meggie!- spojrzał na mnie surowo- Ty zdrajco!
-Skończcie już z tym!- zerknęłam na Remusa wojowniczo, ciekawa, czy także ma coś mądrego do powiedzenia, ale on pogrążony był w rozmowie z Jo, czasem tylko zerkał na mnie ukradkiem. Wyczułam troskę bijącą od niego. Ze zdziwieniem spostrzegłam też, że jest lekko zaróżowiony…
-My się tylko o ciebie martwimy! Dostałaś się w obmierzłe łapska tego Lestrange’a…- burknął Rogaś- Nie podoba mi się to. Ślizgoni wygrali Puchar, napuszone głąby…- zakończył z goryczą.
Zaległa cisza.
-A TY DO TEGO ŚMIAŁAŚ ZOSTAĆ DZIEWCZYNĄ TEGO…- wybuchnął nagle, machając rękoma na wszystkie strony, jak cepami, po czym znowu oklapł- Ech, szkoda mi słów…
-Miło, przynajmniej zamilkniesz choć na sekundę!- rzekłam zjadliwie.
-I jeszcze do tego tak zignorowałaś Syriusza!- rozległ się pretensjonalny głos Petera zza Jamesa.
-Ja?! To ON się ze mną pokłócił, to ON jest na mnie obrażony. Jeżeli mu na mnie zależało, to powinien to rozegrać bardziej dyplomatycznie!
-Aha, czyli ty się na nim zemściłaś!- zdenerwował się Peter- Tu cię mam!
-Peter, o czym ty mówisz?! Nikt nie powiedział, że kiedykolwiek myślałam o nim jako o… no, w ten sam sposób, jak o Rabastanie!
-Przypomnij sobie te wszystkie chwile!- dodał James dramatycznie- Choćby taką jedną, w Lesie, tą, w którą kiedyś tak subtelnie wdepnąłem… Nie jestem taki znowu głupi i niekumaty!
Zmierzyłam Rogasia wątpiącym spojrzeniem.
-Jeżeli kiedykolwiek… nie mówię, że tak, no!… to już dawno odeszło to w niebyt. Teraz mam Rabastana. Jeżeli tego nie rozumiecie, to już wasz problem…- wzruszyłam ramionami, zerkając podejrzliwie na Joanne. Coś mi się w niej nie spodobało.
-Ouu, Łapsko…- wydukał nagle James sztywno. W istocie, zza Rogacza wyłonił się z wolna Black, wciskając ręce głęboko do kieszeni. Wtem mnie spostrzegł i się zatrzymał. Zaległa przykra cisza.
-Cóż, to chyba wszystko, co macie mi do powiedzenia. Pójdę już…- machnęłam ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. Black spopielił mnie wzrokiem, chwilę potem uśmiechnął się krzywo.
-Pewnie. Pędź do swojego chłopaka…- mruknął cicho, przekrzywił głowę, przyglądając mi się z jakimś rozbawieniem i politowaniem. Jego oczy pozostały lodowate. Miał w gruncie rzeczy straszliwą minę, kotłowały się w niej skrajnie różne emocje i nienawiść, mimo uśmiechu.
Posłałam mu miażdżący wzrok, odwróciłam się na pięcie i w tym momencie oberwałam sówką z listem prosto w twarz. Black za moimi plecami zaśmiał się mściwie, wyraźnie usatysfakcjonowany. Prychnęłam ostentacyjnie i otworzyłam niewielki liścik, nabierając wrażenia, że już kiedyś dostałam bardzo podobny.
„Szacowna Panno Lupin!
Twój szlaban, jak i również szlaban czcigodnego panicza Blacka, odbywać się będzie codziennie, od godziny 16 do 21, przez cały najbliższy tydzień od poniedziałku, włącznie do soboty. Liczę na Wasze skore do prac ręce w lochach-mamy trochę składników do obrobienia. Możesz być pewna, że wymyślę dla Was jakieś dodatkowe atrakcje, by umilić czas spędzony razem.
Z wyrazami szacunku p. prof. Castor Black”
-Co?!- wydusiłam z siebie, zanim zdążyłam się powstrzymać, a potem westchnęłam najgłośniej, jak potrafiłam- I jak ja wytrzymam przez te pięć godzin codziennie!?
-Wyobraź sobie, że mam podobny problem…- rozległo się zza moich pleców znużone sarknięcie. Puściłam to mimo uszu i pobiegłam na wytęskniony lunch, zdając sobie nagle sprawę, że uczucie, które odstręczało mnie od Joanne, to dziwaczna zazdrość o Remusa…

***

Promień słońca padł na ścianę. Przyjrzałam mu się, wsłuchując w miarowe oddechy Lily i Alicji. Spały spokojnym snem, niezmąconym przykrościami…
Przewróciłam się na drugi bok, nie czując piasku pod oczami, mimo, że całą noc przeleżałam bez snu. Wlepiłam oczy w nieruchomy baldachim, niezmieniony obiekt mojej obserwacji od kilku godzin. Westchnęłam do siebie z ponurą satysfakcją-przecież wampiry nie śpią, a jeżeli już się regenerują, to nic im się nie śni. Ja nie potrafiłam poddać się tej nocy regeneracji, zbyt wiele nachodziło mnie przykrych myśli i pojawiła się melancholia. Czy naprawdę już nigdy nic mi się nie przyśni? Czy będę tak trwać w nieskończoność, aż przeżyję wszystkich bliskich? Co zastanę w domu, gdy któregoś dnia wrócę po pogrzebie ostatniej żyjącej bliskiej mi osoby? Pustkę i ciszę… I te rzeczy, należące w przeszłości do kogoś mi bliskiego, leżące w bezruchu, bo ich właściciel nigdy już ich nie dotknie. Pozostawią na sobie jedynie pamięć jego dłoni, zapach…
Wspomnienia, w których przechowam ukochaną osobę, nigdy nie wygasną. Będą doprowadzać mnie do szaleństwa codziennie, aż do końca… Nieustająca tęsknota i samotność-tak będzie wyglądało moje życie za kilkadziesiąt lat. Będę się snuła po pustkowiach i wrzosowiskach, gdy społeczeństwo mnie odrzuci, uznając za relikt… Zamieszkam zupełnie sama na końcu świata, otoczona zdjęciami i przedmiotami, noszącymi ducha bliskich, które codziennie będą mnie wyśmiewać pogardliwym chichotem, mówiąc „Już NIGDY ich nie spotkasz, jesteś sama. Zupełnie sama.”. I ta przejmująca cisza, wieczna cisza pędzących pokoleń…
A może by tak kogoś…? Przewróciłam się na drugi bok, czując do siebie obrzydzenie. Co za egoizm! Jak mogę chcieć kogoś ukąsić, żeby dotrzymał mi towarzystwa przez tyle lat?! Przecież to jest takie samolubne! Jego także wpakuje w to niekończące się szaleństwo?! Wyobraziłam sobie, jak wieczność spędzam, powiedzmy z Rabastanem… Zamknięci w czterech ścianach, gdzieś na pustkowiu, zdani wyłącznie na siebie i na swe humory. Dzień w dzień sami ze sobą… O rany, zwariować można, oglądając przez wieczność nawet najbardziej ukochaną twarz. Z jednej strony to niezła podpora, ale mogłoby to zniszczyć doszczętnie nasze uczucie…
Czyli jednak droga, którą kroczę, jest z góry określona jako samotna… Będę się cieszyć życiem do pewnego momentu, a potem nic mi już nie pozostanie.
Jedna łza z wolna spłynęła po mojej skroni, lądując w czarno-rudych loczkach. Wieczna samotność, zamknięcie we własnej głowie…
Zerknęłam na niewinnie śniącą Lily. Jej życie będzie takie piękne…
Usiadłam na skraju łóżka, wlepiając wzrok w blade stopy. Chwilę potem niepewnie postawiłam je na wyszorowanych belkach, pełniących funkcję podłogi i ruszyłam do toalety.
Nie czując zmęczenia, lecz jedynie lekkie skołowanie, ściągnęłam z siebie o kilka numerów za duży t-shirt, używany jako piżama, przyjrzałam się księżycowi na biodrze i blademu ciału. Pięknie, wyglądam, jakbym nie wychodziła na słońce od wieków. W sumie kiedyś zapewne do tego dojdzie…
-Meg, jesteś tam?- rozległo się.
-Taa… Miałam zamiar brać prysznic, czego chcesz, Lily?- cisza. Zmarszczyłam brwi i wyjrzałam ostrożnie z łazienki. Lily i Alicja spały w najlepsze i nic nie wskazywałoby na to, że którakolwiek z nich wstawała w ciągu ostatnich godzin. Zmarszczyłam brwi i pokręciłam głową z niedowierzaniem. Rozejrzałam się po łazience i zakryłam automatycznie trzymaną koszulką.
-Ktoś tu jest?
Odpowiedziała mi cisza. Czyżby moja głowa produkowała takie zwidy? Zapewne tak bardzo doskwierała mi w obecnej chwili samotność, że chciałam za wszelką cenę kogoś usłyszeć...
Wkroczyłam po kilku chwilach pod lodowaty prysznic, mający mnie orzeźwić i dodać sił przed bardzo przykrą perspektywą dzisiejszego szlabanu.
Uczucie smutku doskwierało mi cały dzień. Na wszystkich patrzyłam, jak na żywe trupy, tak kruche i nietrwałe…
-Hej, Meg! Pobudka, zmiataj na szlaban!- Rabastan potrząsnął mną lekko- Bo Black cię zabije.
Rozejrzałam się nieprzytomnie po twarzach przy stoliku. Prawie zupełnie zapomniałam, że siedzą tu poza mną Severus, Gregor, Rabastan i Antonin. Wszyscy wyglądali na nieco zaskoczonych tym nagłym odlotem od rzeczywistości. Wymusiłam na twarzy niemrawy uśmiech i westchnęłam.
-Tak, już idę. Wcale mi się jakoś nie spieszy…
Wstałam niechętnie od stolika w bibliotece, gdzie odrabialiśmy ostatnie resztki prac domowych.
-Odprowadzę cię, chcesz?- zaofiarował się mój chłopak. Kiwnęłam niepewnie, wciąż pogrążona w niezbyt sympatycznych myślach.
Poczułam jego dłoń na mojej, Ślizgoni zgodnym chórkiem ponuraków mruknęli „Cześć…”, a my poszliśmy w kierunku lochów.
-Dzisiaj jesteś jakaś zamyślona i niedostępna. Coś się stało?- zerknęłam na jego posępną, twarz o szczupłych policzkach, którą już tak doskonale znałam.
-Nic… Dopadła mnie jakaś chandra w związku z moją przypadłością.
-Wampiryzmem?- zapytał. Kiwnęłam- Cóż… Podobasz mi się taka, jaka jesteś. Podobasz mi się jako wampirzyca. Wiesz, jestem z arystokracji, my lubimy takie mroczne klimaciki.- zarechotał.
-Nie chodzi o to. Zdajesz sobie sprawę, że ja wszystkich przeżyję?
Rabastan znowu spoważniał i nic nie odparł. Westchnął pod nosem do siebie.
-No, to cię tu zostawiam.- burknął swym ponurym głosem o ciemnej barwie. Wpatrzył się we mnie uważnie- Mam nadzieję, że to jakoś przeżyjesz.
Cmoknął mnie w policzek na pożegnanie, po czym odszedł, przeczesując długie włosy palcami. Obserwowałam jego czarną sylwetkę w najdroższych ubraniach od Madame Malkin, a gdy znikł za rogiem, wkroczyłam do komnaty.
Blacka jeszcze nie było, za to przy stoliku na środku spoczywał jego młodszy krewniak. Posłał mi takie spojrzenie, że automatycznie cofnęłam nogę z powrotem za siebie. Serce mocniej mi zabiło ze strachu. Jak ja zniosę to milczenie?! Może powinnam się modlić, by Castor Black szybko przybywał?
Mimo wszystko odważnie podeszłam do stolika i opadłam naprzeciw Blacka, za wszelką cenę starając się ignorować jego natarczywe spojrzenie. Wlepiłam beznamiętny wzrok w stary blat przede mną, czując się obserwowana.
-Doskonale, już jesteś! Czekaliśmy wyłącznie na ciebie!- Castor Black wyłonił się zza drzwi po drugiej stronie komnaty. Chyba jeszcze nigdy tak mnie nie ucieszył jego widok. Podszedł do nas i zawiesił wręcz zachwycone spojrzenie na nas.
-No i następny szlabanik, prawda, Syriuszu?- wyśpiewał- Wasze żałosne próby zabicia się nawzajem spełzły na niczym, niestety… Ale, skoro tak bardzo się kochacie, przygotowałem specjalne wydanie nudnego zadania, jakim jest marynowanie ingrediencji…
Machnął krótka różdżką. Ciężkie kajdany z białego złota o obręczach bezpośrednio przytwierdzonych do siebie uniosły się z jednej z półek i zawisły nad stolikiem, lekko podzwaniając. Na sekundę przed tym, co się stało, już wiedziałam, o co chodzi. Kajdany podleciały ku Blackowi, jedna obrączka z trzaskiem zacisnęła się na jego lewym nadgarstku, po czym błyskawicznie podleciały do mnie, szarpiąc go do przodu tak, że położył się w połowie na stoliku. Wkrótce mój prawy nadgarstek także był uwięziony. Castor zaśmiał się perliście. Poczułam do niego silną nienawiść.
-Wstawać!- wrzasnął nagle. Ja i Black uczyniliśmy to, z trudem manewrując uwięzionymi rękoma. Stanęliśmy obok siebie (nie było wyjścia), jednak czułam do niego silny wstręt. Castor Black ponownie machnął różdżką. Krzesła znikły, pojawiło się jedno jedyne, nieco szersze, by mogło się na nim zmieścić więcej, niż jedna osoba, ale i tak niedostatecznie szerokie. Black uśmiechnął się zjadliwie.
-Siadajcie grzecznie…
Wykonaliśmy rozkaz, starając się usiąść jak najdalej od siebie. Nie było to jednak możliwe i wbrew swej woli musieliśmy skupić się jak najbliżej. Czułam perfumy Blacka w nozdrzach i wcale mi się to nie spodobało. Ręka, obciążona cudzą i w dodatku w bardzo ciężkim żelastwie, poczęła mi drętwieć. A zostało jeszcze pięć godzin…
Na stoliku pojawiły się przedmioty związane z marynowaniem oraz masa składników. To, co się nie zmieściło, znajdowało miejsce w pudłach pod stolikiem. Jęknęłam pod nosem. Świetnie.
-Bawcie się dobrze!- wyszczerzył kły Black- I zapamiętajcie: ma tu być spokój i cisza. Pracuję w gabinecie obok, jak coś usłyszę…
Ruszył ku korytarzowi, po drodze niedbale przeczesując włosy Blackowi. Tamten wykonał jedynie ruch obronny i popatrzył na niego, jak na coś wyjątkowo obrzydliwego.
Trzasnęły drzwi i zaległa cisza. Black westchnął ze zbuntowaną miną i uniósł nasze ręce w kajdanach ku składnikom. Nie spodobało mi się, że kieruje moją dłonią, każdy przypadkowy dotyk jego skóry przyprawiał mnie o bardzo niesympatyczne uczucie i odruch wsteczny.
W milczeniu musieliśmy razem sięgać po przedmioty, obierać je, potem marynować i tak w nieskończoność. Zrobiło mi się gorąco ze zdenerwowania, szczególnie gdy odkryłam, że następna porcja grzybów, którymi się zajmowałam, spoczywała w pudle przy nodze Blacka.
Chrząknęłam.
-Czy mógłbyś być na tyle łaskaw i podałbyś mi tamto pudło?
Dłoń Blacka na nożu drgnęła konwulsyjnie.
-Wątpię.- uciął cierpko- Nie będę na tyle łaskaw.
-Jesteś wredny.- stwierdziłam chłodno.
-Najpierw pomyśl o sobie, dziecinko…
Westchnęłam ze znużeniem i przechyliłam się przez niego, by sięgnąć wolną ręką ku pudle. Poczułam się niezmiernie głupio i jeszcze bardziej się zaczerwieniłam. Gdy wróciłam do poprzedniej pozycji, niechcący uderzyłam potylicą w jego podbródek.
-Auu! Hej, uważaj trochę może, co?!- warknął.
-Trzeba było mi podać to pudło, a nie grać obrażoną księżniczkę!
Mierzyliśmy się wściekłymi, nienawistnymi spojrzeniami.
Nienawidzę jej, niech mnie uwolnią tylko z tych kajdan…
-To co?- parsknęłam ironicznie- Ale się ciebie boję!
Black zgrzytnął zębami.
-Z łaski swej nie czytaj moich myśli, dobra?!
-Z łaski swej nie muszę ciebie słuchać.
-Tylko spróbuj znowu zajrzeć mi do umysłu!- wrzasnął, blady na twarzy. Wyczułam strach od niego bijący i ogarnęła mnie ohydna satysfakcja.
-Och, jaka szkoda, że nic z tym nie możesz zrobić…- wyśpiewałam mściwie.
-Ostrzegam cię…- wycedził, ściskając mocno mój przegub do krwi. Uderzyłam z całej siły pięścią w jego zaciśniętą dłoń. Black wydał zduszony okrzyk bólu i już miał zamiar wymierzyć mi cios dłonią w kajdanach, gdy te nagle szarpnęły i przylgnęły do naszych ud.
-Cholerne żelastwo!- syknął, próbując wolną ręką ściągnąć je z nadgarstka.
Uwolnijcie mnie, a ją zabiję…
-Hej, opanuj się nieco!- zawołałam ze zdziwieniem pomieszanym z konsternacją. Nieźle się zeźlił! Musiałam bardzo go irytować.
-Chyba coś ci mówiłem! Wara od moich myślisz, rozumiesz?!- wrzasnął.
-Przestań drzeć twarz!
-Nie rozkazuj mi! Jesteś taka…
-Spokój! Co tu się dzieje?!
Castor Black stał naprzeciw, w dłoni trzymał jakąś księgę.
-Słychać was w całym korytarzu! Cóż, widzę, że radzicie sobie chyba za dobrze… Może trochę wam utrudnię, odechce się wam kłótni i wrzasków z byle powodu…
Wyjął zza pazuchy różdżkę i machnął nią w stronę kajdan. Ja i Black zawyliśmy z bólu, bowiem wykonały nagły odrzut w tył i sekundę potem uwięzione dłonie znajdowały się za naszymi plecami. Nie mogliśmy dać ich w przód, kajdanki znieruchomiały. Posłałam Castorowi wściekłe spojrzenie.
-Och, co za pech!…- udał zmartwionego- Musicie chyba sobie pomagać, nie zwolnię was ze szlabanu, mimo, iż każde z was ma wyłącznie jedną rączkę do roboty. Biedactwa!…
Nienawidziłam go. Za jego cyniczność i znęcanie się nad uczniami.
-I jeszcze raz któreś z was podniesie głos, zwiążę wam wolne ręce z tyłu i będziecie pomagać sobie nawzajem ustami! Groźbę tą potraktujcie jako aktualnie obowiązującą przez cały szlaban. Wyglądacie uroczo. Jak mutant o dwóch głowach.
Odszedł, rechocząc z uciechy. Black zgrzytnął zębami. Zaległa cisza.
-Wolisz skrobać czy przytrzymywać?- zapytałam martwym głosem bez entuzjazmu.
-Wszystko mi jedno!- warknął cicho.
Musieliśmy przez pozostały czas wykonywać w nieskończoność żmudną pracę. Irytowało mnie przymusowe przylgnięcie do Blacka, ale nie było rady-musiałam to jakoś znieść. Starając się nie myśleć o chłopaku obok, znowu zatonęłam we własnych myślach, w których gościł głównie wampiryzm oraz Rabastan.
Mimo, iż szlaban był istną katorgą (Castor uparł się, że już na stałe odegnie nam kajdany do tyłu i „jeszcze jedno zbyt głośne słowo, a pozostaną wam wyłącznie usta!”), semestr letni miał się wkrótce zakończyć. Nic, poza szlabanem i wampiryzmem nie wywoływało u mnie przykrych emocji. Niestety, moja choroba zabierała wiele szczęścia z życia. Dopadła mnie istna chandra, zawsze, gdy tylko z czegoś się ucieszyłam, jakiś głos w głowie przypominał mi „Spokojnie, wkrótce szczęście, jak i wszystko inne, należeć będzie do wspomnienia…”.
Noce spędzałam przewracając się z boku na bok, bez choćby kilkugodzinnego zapomnienia o życiu, ucieczki. W pełnię było jeszcze gorzej: nie potrafiłam nawet spokojnie leżeć, nie wspominając o spaniu, mój organizm był bardzo pobudzony i jeszcze do tego wyczulony na ruch, dźwięk, zapach. Potem zorientowałam się, że chodzi o Remusa-wyczuwałam obecność wilkołaka, dlatego nie potrafiłam spocząć i po prostu czułam podświadomie, że trzeba bardzo uważać. Życie stało się jakby dręczące i wiedziałam, że prędzej, cz później oszaleję.
-Może jednak ktoś mógłby ci pomóc?- zapytał Rabastan, gdy ostatniego dnia szlabanu i jednocześnie ostatniej soboty roku szkolnego zmierzaliśmy korytarzem przy dziedzińcu.
-Nie wiem, czy znane jest na to jakieś remedium. Biorę co prawda ten eliksir przeciwko łaknieniu krwi. To chyba jedyne lekarstwo…- westchnęłam- Uzdrowiciele powiedzieliby moim rodzicom, jakbyśmy mieli możliwość zmiany.
Odrzuciłam niedbale długie do połowy pleców loki i zerknęłam nieco wrogo na tradycyjnie okupujących wybraną arkadę Huncwotów, próbujących mnie zmiażdżyć wzrokiem. James wciąż nie rezygnował ze śmiesznej kiteczki na boku czerepu, przewiązanej czarną, żałobną frotką. Widocznie bardzo przejął się stratą przez jego drużynę Pucharu Quiddicha.
-Do domów wyjeżdżamy jutro. Może Dumbledore coś wie?- wymówił to z wyjątkową uwagą ze względu na mnie. Doskonale wiedziałam, że nie przepadał za pogodnym profesorem- Zdążysz z nim porozmawiać. Spróbuj! Widzę, że twój wampiryzm cię zabija.- spojrzałam na niego uważnie. Na jego ponurej twarzy odbiła się troska. Chwilę potem złapał niewielką przesyłkę od puchacza w jedną dłoń. Mała paczuszka z powodzeniem mieściła się w jego ręce. Wydał z siebie odgłos miłego zaskoczenia i schował przesyłkę do kieszeni, rzucając mi ukradkowe spojrzenie.
-No dobra…- westchnęłam, gdy otrząsnęłam się z zamyślenia- Wątpię, czy to cokolwiek da…
Pożegnałam się z nim na rogu, po czym zrobiłam się niewidzialna. Są jednak jakieś plusy tej przypadłości, pomyślałam i wzbiłam się ku górze. Poleciałam wysoko ponad zamkiem, rozkoszując się widokiem całego świata na poziomie oczu. Zewsząd rozpościerał się nieskończony krajobraz. Góry, jezioro, zamek… Z wolna w powietrzu podeszłam ku jednej z wież i zerknęłam za witraż. No tak, Dumbledore siedzi przy swym biurku i czyta, tak dla odmiany. Chyba się nie obrazi, jeżeli wkroczę do niego w nieco niekonwencjonalny sposób…
-Panie dyrektorze?- zapukałam w szybę. Podskoczył jak oparzony i podszedł zaskoczony do okna. Zmaterializowałam się pospiesznie- Mogę wejść? Chciałabym porozmawiać…
-Proszę, panno Lupin…- otworzył okienko najzwyczajniej w świecie i gestem zaprosił do środka. Trochę frapował mnie fakt, że w ogóle się nie przejął moim wejściem. Cóż, być może codziennie ktoś mu włazi do gabinetu przez okno kilkadziesiąt stóp nad ziemią- O czym chciałaś porozmawiać?
-O moim wampiryzmie. Męczę się z nim trochę…- spuściłam wzrok. Zabrzmiało to wyjątkowo mięczakowato, jak na mój gust- Wątpię, by pan mógł z tym cokolwiek zrobić. Ale mój chłopak twierdzi, że może zna pan jakiś sposób, cokolwiek…
-Lecz ty mu nie wierzysz, jak widzę. I masz rację, teoretycznie nie ma takiego sposobu…- rzekł.
-Teoretycznie?- zdziwiłam się. Dumbledore poprawił okulary na nosie.
-Jest pewien zabieg. Niestety, bardzo drogi i krótkotrwały. Pozwala pozbyć się na około rok do dwóch lat wszelkich oznak i umiejętności związanych z wampiryzmem. Niestety, jak mówiłem, jest krótkotrwały. No i de facto wampirem zostajesz tak czy tak.
-Wszystko mi jedno. Wolę żyć jako człowiek chociażby przez dwa lata, bez czytania w myślach najbliższych, normalnie śpiąc, bez wstrętu do własnego brata i bólu głowy w słoneczny dzień.
-Ten zabieg jest bardzo drogi, panno Lupin.- zwrócił mi uwagę dyrektor- Twa rodzina jest wspaniała- skłonił głowę z szacunkiem ku mnie- ale wątpię, czy stać by ich było na taki wydatek.
Westchnęłam. Czemu zawsze najważniejsze są pieniądze?
-Eliksiry, które wchodzą w skład takiej kuracji otrzymywane są z wyjątkowo rzadkich i drogich składników.- ciągnął- Chociaż… jeżeli wiążesz swą przyszłość z panem Lestrange, nie powinno to stanowić problemu…- spojrzał na mnie nieco kwaśno.
Do mojego serca wkradła się nadzieja. Potem moje brwi zbiegły się razem.
-Pan tego nie pochwala.- to było bardziej stwierdzenie, niż pytanie.
-Nie pochwalam.- przyznał prostolinijnie- Zechciej posłuchać rady starego człowieka, który już niejedno widział i przeszedł: towarzystwo pana Lestrange może mieć w najbliższym czasie pewne przykre konsekwencje. To tylko rada, wybór należy do ciebie…
Spojrzałam na niego pytająco, ale stwierdziłam, że nie zdenerwował mnie.
-Dziękuję.- kiwnęłam głową- To chyba wszystko…
-Zastanowię się, co z twoim problemem zrobić. Widzisz, wielu ludziom nie przeszkadza to, że są wampirami.- ruszył ze mną ku dębowym drzwiom wyjściowym, a w jego błękitnych oczach błysnęła iskierka- Perspektywa bycia niewidzialnym i podglądania sąsiadów, szczególnie w porach wieczornych kąpieli, wydaje się być dostateczną rekompensatą. Do widzenia!
Uśmiechnęłam się do siebie i wyszłam z gabinetu dyrektora.
Za oknem burzowe chmury zakryły niebo. Jedna kropla uderzyła w szybę, za jej przykładem poszła inna, aż deszcz siekł bez litości w wiekowe szyby. W zamku zrobiło się ciemno, piski i śmiechy uczniów uciekających do środka z błoni wypełniły moje uszy. Ruszyłam wolno przed siebie, obserwując z zamyśleniem dywan. Jutro wyjedziemy. Na nasze ostatnie wakacje szkolne… Zostanie jedynie rok w tym kochanym miejscu.
Przede mną zawisł w powietrzu niewielki liścik. Ze zdumieniem go rozwinęłam.
„Musimy się spotkać. Czekam na korytarzyku do lochów”. Po piśmie poznałam, że to Rabastan. Zerknęłam na zegarek i zrobiło mi się słabo: od pięciu minut trwał mój szlaban.
Użyłam mego sprintu, by znaleźć się na dole. Wpadłam prosto na mojego chłopaka.
-Musimy porozmawiać.- mruknął, nieco wytrącony z równowagi. Skupiliśmy się blisko siebie w rogu korytarza.
-Słuchaj, Meggie.- zaczął- Wiem, że cierpisz z powodu wampiryzmu i jest ci smutno. Wiem, że masz szlaban i nie powinienem poruszać tego tematu właśnie teraz…
Spojrzałam na niego podejrzliwie. Bezwiednie potarł przedramię i ciągnął dalej:
-Chodzi mi o to, że zależy mi na tobie. Ale wiesz… Nie chciałbym, by to wszystko się zakończyło po szkole, gdy tylko przestaniemy się widzieć regularnie.
Zajrzałam w jego ciemne, smętne oczy. O co mu chodzi?…
-W ogóle nie chciałbym, by to się skończyło. Dlatego…
Sięgnął wyjątkowo opanowanym ruchem do kieszeni czarnych, smukłych spodni i wyciągnął coś, co prawdopodobnie znajdowało się w paczuszce: niewielkie pudełeczko. Uchylił je. Wstrzymałam oddech. W środku znajdował się pierścionek ze srebra z małym, czarnym diamentem o kształcie półksiężyca, lśniącym głębokim granatowym blaskiem, nawet w ciemnościach lochów. Rozdziawiłam buzię. Tak pięknego klejnotu w życiu nie widziałam.
-Wyjdź za mnie.- usłyszałam szept w głuchej ciszy. Przeniosłam wzrok na jego twarz. Mój chłopak był pewny swojego wyboru, widziałam to- Ja wiem, że znamy się dwa miesiące, ale chcę, byś była moją żoną. Dojrzałem do tej decyzji. Kiedy tylko skończysz szkołę…
Uśmiechnęłam się do niego ciepło, czując silne uczucie, oblewające moje serce.
-Dobra, wyjdę za ciebie…- odparłam cicho, z trudem mówiąc. Zapomniałam, że jestem potworem. Zapomniałam o szlabanie. Teraz liczył się jedynie on.
Włożył pierścionek na mój serdeczny palec. Przyjrzałam się klejnotowi.
-Jest piękny…- wyszeptałam. Rabastan przybliżył się do mnie.
-Chyba pora na pierwszy pocałunek...- mruknął ponuro i jednocześnie radośnie, tak po swojemu, za co go kochałam. Zbliżył twarz do mojej…
-Czy możesz mi wyjaśnić, wampirku, dlaczego czekamy na ciebie z Syriuszkiem już piętnaście minut?! Bardzo się stęskniliśmy, obaj!
Ja i Rabastan odskoczyliśmy od siebie gwałtownie. W korytarzu stał Castor Black, wspierając dłonie na biodrach.
-Ja… właśnie…- zająknęłam się.
-Nie widzę potrzeby obśliniania się ze Ślizgonem po kątach naszego lochu na MOIM szlabanie. Już ci mówiłem, będziesz się mogła poślinić z moim kochanym krewniakiem, jeżeli tylko znowu zrobicie cyrk, jak w poniedziałek. A teraz szoruj do gabinetu. A ty, Lestrange, zmykaj w podskokach.- rzucił ręką zamaszyście w stronę wyjścia. Rabastan posłuchał, a ja, powłócząc nogami, poszłam za Blackiem.
-Siadaj!- przykazał Castor. Wykonałam polecenie z wielce obrażoną miną. Chwilę potem ja i Black syknęliśmy z bólu, gdy kajdany odgięły się do tyłu.
-Wiecie, co macie robić. Za karę zostaniecie piętnaście minut dłużej. Odechce ci się ślinienia z panem Lestrange, Lupin.
-Z nikim się nie śliniłam!- warknęłam, patrząc na niego bykiem.
-Nie, ale liczą się intencje.- stwierdził zjadliwie.
-Cóż, jeżeli pan uważa, że na tym polega całowanie… Nic dziwnego, że jest pan sam. Mam jeszcze jedno wytłumaczenie do mojej długiej listy…- zripostowałam mściwie, nie dbając o przebieg dalszych wydarzeń. Black chrząknął z premedytacją, a Castor wpatrzył się we mnie z zimnym niedowierzaniem. Już myślałam, że nastąpi najgorsze, gdy podszedł do mnie i pochylił twarz nisko nad moją.
-Uważaj, dziewczynko.- wyszeptał- Nie jestem taki znowu dobry wujek, jak ci się wydaje…
-Nie odniosłam takiego wrażenia…- wtrąciłam.
-CISZA, JA TERAZ MÓWIĘ!- odgiął moją twarz w kleszczowym uścisku do tyłu. Nawet nie jęknęłam, choć nie należało to do najprzyjemniejszych doznań mojego życia- Wiesz, jak boli rozgrzany metal, gdy dotyka skóry? Może się ZDARZYĆ, że rozgrzeję do białości ten twój zaręczynowy pierścionek na czas tych pięciu godzin…
Black gwałtownie obrócił głowę w naszą stronę, aż chrupnęło.
-Jeszcze mnie nie znasz od tej strony, ale potrafię być naprawdę… nieprzyjemny, słonko.
Odsunął się ode mnie, a ja wyczułam czerwone pręgi na policzkach.
-Do zobaczenia. Przyjdę za jakieś pięć godzin, no, chyba, że mnie zmusicie do wcześniejszej wizyty…
Opuścił komnatę i zostaliśmy sami, po raz szósty w tym tygodniu.
-Ach, rewelacja tygodnia…- usłyszałam z prawej- Zaręczyny. Super. Gratuluję.
-Dziękuję.- burknęłam przekornie.
-Faaajnie.- sarknął Black- Podziwiam cię.
-Słucham?! Za co niby?
-Za to, że wytrzymasz z tym ponurakiem kilkadziesiąt lat. Ja to bym chyba się skichał, ale co tam. Życzę szczęścia młodej parze! Szczęścia po wsze czasy…- ciągnął dalej tym wkurzającym, udającym radość głosem.
-Mógłbyś się przymknąć i siekać ten korzeń?- warknęłam. Z trudem mu to przychodziło, bo dłoń dzierżąca nóż drżała od emocji. Zaśmiał się jedynie pogardliwie.
-Pasujecie do siebie.- mruknął- Serio.
-Słuchaj, w rzyci mam, co myślisz o mnie, czy o moim narzeczonym!- prychnęłam ze złością- Siekaj ten korzeń. Nie mam zamiaru siedzieć nad nim przez cały szlaban.
-Rozkaz, słoneczko moje.- szepnął zjadliwie i zaczął tak siekać, że w stole pojawiły się głębokie wgłębienia na cal. Westchnęłam z politowaniem.
-Tak dobrze?!- warknął, tracąc kontrolę nad sobą. Milczałam- Pytam się!
-Nie muszę ci odpowiadać. W ogóle nie muszę zamieniać z tobą jakiegokolwiek słowa przez całe życie.- mruknęłam. Prychnął.
-Jak chcesz. Bardzo ciekawe. Szkoda, że mam na to lekarstwo.
-O czym ty bredzisz?!
-Nie muszę ci odpowiadać.- uśmiechnął się mściwie. Zajrzałam do jego umysłu, jednak znalazłam tam jedynie wściekłość i mściwą satysfakcję. Sprytnie nauczył się ukrywać myśli.
Zirytowana zrezygnowałam z czytania w myślach i skupiłam uwagę na przytrzymywaniu korzonków, by Black mógł je posiekać swym genialnym sposobem rąbania stołu na drzazgi.

***

„Droga Panno Lupin!
Mam nadzieję, że czujesz się już lepiej we własnej skórze i że te dwa dni wakacji, które zdążyły minąć, przyniosły Ci odprężenie i radość.
Piszę w sprawie kuracji usuwania efektów ugryzienia przez wampira. Przemyślałem to i udało mi się znaleźć sponsora zabiegu, jeżeli Twój problem jest nadal aktualny. Pan Castor Black z przyjemnością przeznaczy część swych dochodów na taki cel. Wyperswadowałem mu to, w końcu uważam, a zapewne Ty również, iż jest, niestety, pośrednią przyczyną Twych problemów. Szczegółowe wytyczne prześlę Twoim rodzicom, jeżeli jeszcze nie zrezygnowałaś z pozbycia się Swych nadprzyrodzonych cech. Pamiętaj, co Ci mówiłem o sąsiadach.
Łączę wyrazy szacunku. Albus Dumbledore”

***

-A jak im się nie spodobam?
Remus sięgnął do paczki z kolorowymi Fasolkami Wszystkich Smaków. Z podświadomą obawą włożył zieloną do ust. Parsknęłam, gdy gorliwie ją żuł.
-To włosi, Remusie. Oni są naprawdę bardzo otwarci!
-No nie wiem, czy to taki dobry pomysł. Czemu nie wytłumaczyłaś mamie, żeby się nie upierała?
-Bo ja też chcę, żebyś pojechał ze mną. Byłeś kiedyś za granicą?
Popatrzył na mnie sceptycznie.
-No nie… Ale i tak pozostaję przy swoim stanowisku. To jest po prostu niebezpieczne! Wyjeżdżamy tam na miesiąc, nie? A co z moją likantropią?
-O to się nie martw. To duża, stara willa, znajdziemy dla ciebie miejsce, o ile się nie mylę, była tam taka komórka…
Remus zaśmiał się i podszedł do okna naszego przedziału i uchylił je. Pęd powietrza wpadł do środka, rozwiewając mu gęste, jasnobrązowe włosy.
-Komórka! Dzięki… Ale pięknie, nie?
Podeszłam do niego i wtuliłam twarz w jego szyję, wpatrując się w drzewa o jasnych liściach i zwalczając ogarniające mnie obrzydzenie. Odwzajemnił uczucie.
-Nie mogę uwierzyć, że już są wakacje! Zdaje mi się, jakbyśmy wczoraj lecieli na Mistrzostwa Świata w Quiddichu.- westchnęłam- Teraz jedziemy dalej, niż kiedykolwiek byłeś. Cieszysz się?
-Hmm, w sumie tak. Nigdy nie byłem za granicą. Poza tym wyjazdem do Nowej Zelandii na mistrzostwa. Martwi mnie tylko, że niezbyt dużo zrozumiem z tego, co oni będą mówić.
-Nie przejmuj się. Włoski mam opanowany do perfekcji!… No prawie, nie mówiłam nim już od kilku lat, ale co tam!- wzruszyłam ramionami- Zresztą, oni trochę umieją po angielsku.
-Czemu tak dobrze znasz ten język?
-Miałam dużo do czynienia z moją przybraną rodziną z Włoch. Przypomnę ci, jakbyś zapomniał…
-Może lepiej nie?- Remus poruszył się niespokojnie- Znowu coś pogmatwam. A więc tak. Twoja ciotka, Anastasia, była przyrodnią siostrą twej matki? A jej mąż nazywa się Giuseppe.
-Tak. Nie byłam u nich od sześciu lat!- pokręciłam głową z niedowierzaniem.
-No i co dalej? Ojciec tego twojego wuja ma na imię Luciano, jesteś jego pupilkiem. Twoja przyszywana ciotka ma brata…
-Nie! To jest rodzina wujka Giuseppe, nie mojej ciotki. Zupełnie inna rodzina. Nie jestem z nimi nawet powiązana genami, ale traktują mnie jako członka rodziny, kumasz?
-Ehe. W takim razie od nowa. Twój wuj ma rodzeństwo…
-Tak, starszą siostrę Maddalenę i wiele młodszego brata, Sergio. Sergio jest kawalerem, z tego co pamiętam, rzadko bywał w domu, jest nieco odosobniony. Natomiast Maddalena ma męża i dzieci.
Remus westchnął, próbując się skupić:
-Twoje wujostwo ma trójkę dzieci, ale nie pamiętam imion.
-Najstarsza jest Margherita, z tego co pamiętam, jest między nami dwa lata różnicy. Czyli jest już pełnoletnia. Zawsze była nieco wyniosła i poważna. Potem jest Caterina, moja rówieśniczka, czyli siedemnastolatka. Zawsze ją najbardziej lubiłam. Pamiętam jeszcze tego malucha, Eustachio. Teraz ma jakieś jedenaście lat…
-A dzieci Maddaleny?
-Jedno, starszy ode mnie o rok Fabrizio. Nieco dziwny, zaglądał mi pod spódniczkę.
Remus parsknął.
-I co, oni kotwaszą się i gniotą wszyscy razem? W jednym budynku?
-A co to za problem?- wzruszyłam ramionami- To bardzo zgrana rodzinka.
-No to ładnie… Będzie cud, jak nikt nie zorientuje się, że jestem jakiś lewy. Mam nadzieję, że wziąłem zestaw obowiązkowy…- zerknął z obawą na kufer, po czym podszedł doń i pogrzebał trochę w idealnie uporządkowanym wnętrzu- Jest!
Wyjął kuferek z eliksirami.
-Byłoby krucho… A ty nie zapomniałaś tej swej wypasionej, oszałamiającej cud-miód kuracji?
-Weź już się nie nabijaj. Aż mnie to zdziwiło, że nasz ulubieniec postanowił być moim sponsorem…
-Taa jasne.- mruknął Remus- Już widzę, jak chętnie, z ekstatycznym uśmiechem na ustach, w podskokach galopuje do banku, by wpłacić wspaniałomyślnie pieniądze na twoją kurację… Na pewno. Pewnie to Dumbledore go do tego zmusił siłą perswazji…
-Serio?- sarknęłam, po czym założyłam ręce za głowę- Dłuży mi się ta podróż… Gdzie jesteśmy? Wciąż w Szwajcarii?
-Nie pamiętam. Chyba już we Włoszech…- Remus zerknął na zegarek- Trzynaście godzin podróży. Tyle to jeszcze nie jechałem. A wciąż nie dojechaliśmy!
-Która godzina?- jęknęłam, masując sobie kark.
-Prawie dziesiąta. Dobrze, że jesteśmy tu tylko w dwójkę, a nie, jak w trzeciej klasie… Widziałaś ten tłok?! Mogliśmy spać na siedzeniach sami, bez towarzystwa. To była chyba najmniej wygodna noc mojego życia, wyłączając przemiany i spanie z Syriuszem, gdy James ze śmiechu posikał się w moją pościel…
Wzniosłam wzrok ku górze.
-To w ogóle jest w jakimś konkretnym miejscu?- zagadnął obojętnie.
-Nie, same lasy. Niedaleko jest miasteczko, Mortara, ale rzadko tam bywamy. Szczególnie w wakacje. Wszystko jest na miejscu, bujny ogród, rzeka…
-Rzeka?- zainteresował się Remus- Kocham wodę. Jaka to rzeka? Duża, szeroka…
-Nie wiem. Jakiś nic nie znaczący dopływ rzeki Scrivia. Niezbyt głęboka, w sam raz na kąpiele… Nasz dom stoi na skarpie, pod którą ona płynie, z okien można by skakać! O ile oczywiście chcesz mieć złamany kręgosłup. Czasem jest rwąca, szczególnie w nocy. Słychać z okien jej delikatny szum…
-Super…- ucieszył się Remus- Ci twoi krewni muszą być bogaci. Willa w takim miejscu, duży ogród…
-Tak. Nawet na służbę domową ich stać.- przyznałam- Jednakże to dość stara posiadłość, sprzed wojny. Prawdziwie bogaty jest Luciano, mój przyszywany dziadek. On dzierży cały majątek, podzieli go dopiero po śmierci.
-Hmm. Służba. To brzmi mi nieco pompatycznie… Zapewne też wystawne przyjęcia…
-Nie, nic z tych rzeczy!- zaśmiałam się- W sumie jest to bardzo hermetyczna rodzina, niewiele wspólnego mająca z zewnętrznym światem, odizolowana… Wystarczy im ich towarzystwo.
Za oknami zmieniał się krajobraz. Było trochę gór, ale nie pamiętałam, czy są to Apeniny, czy Alpy. Powietrze, cudownie rześkie wpadało do naszego dusznego przedziału, robiąc nam bałagan na głowach. Trochę żałowałam, że pozbyłam się na rok moich wampirzych zdolności-mogłabym zrobić się niewidzialna i lecieć na zewnątrz, ramię w ramię z pociągiem, przynajmniej przestałoby mi się nudzić.
-Nudzę się, Remus…- jęknęłam ospale.
-A to moja wina? Nudnym ludziom się nudzi…- wyjął jakąś książkę i zagłębił się w lekturze- Poczytaj coś.
-Już czytałam! Aż mnie głowa rozbolała…
-Nie marudź, Meggie. Za oknem dzieją się naprawdę niesamowite rzeczy…
-Wiem, że tobie się podobają, bo nigdy nie widziałeś niczego poza Epping Forest, Londynem, Hogwartem, ewentualnie krajobrazów na drodze do niego. Ale ja już setki razy widziałam taki widok! Mieszkałam i nie w takich miejscach.
-A jeszcze wczoraj entuzjazm cię zatykał. Mówiłaś „Wielka podróż, ekscytująca podróż”… Czyż nie tego chciałaś?
-Ale adrenalina już zdążyła mi opaść!- Remus westchnął cierpliwie- Możesz mi poczytać na głos.
-Dzięki za łaskę…- prychnął.
Pociąg począł zwalniać po jakimś czasie. Pomyślałam, że to już tysięczna z kolei stacja, lecz wkrótce zorientowałam się, iż to koniec podróży.
-No, jesteśmy na miejscu.- byłam tak ucieszona, że ogarnął mnie dziwaczny spokój.
Wygramoliliśmy się z kuframi na betonową, porośniętą kępkami ziół i chwastów leśną stację kolejową. Pociąg począł gwizdać, puszczać kłęby pary, a ja rozejrzałam się niepewnie po peronie. Mam nadzieję, że pamiętają o naszym przyjeździe!
Jednak wkrótce spostrzegłam, że nie mam się czym przejmować.
-Mary Ann!- rozległ się tubalny okrzyk i wkrótce ku nam potoczył się olbrzymi, brzuchaty wujek Giuseppe, tradycyjnie w garniturze i z gładkim kucykiem, oraz z dwoma mężczyznami, depczącymi mu po piętach- No, chodź tu do mnie, wyściskam cię!
Wujek zgniótł mój nędzny szkielecik jednym, czułym uściskiem. Remus poruszył się niespokojnie-nie zrozumiał ni w ząb tego, co powiedział wujek. Włoch ujął moją twarz w ogromne dłonie, w jego oczkach dostrzegłam łzy szczęścia.
-Nie widziałem cię już tak dawno… Wszyscy bardzo żeśmy tęsknili! A ten młodzieniec?
Przeniósł wzrok na speszonego Remusa.
-On jest ze mną, to mój brat bliźniak. Wiesz, wuju, z mojej prawdziwej rodziny. Przepraszam, że tak bez uprzedzenia…
-Och, nic nic! Znajdziemy dla niego miejsce, bądź tego pewna! Twój brat także należy do naszej rodziny! Eee… jakie ma imię?
-Remus.- Luniaczek poruszył się niespokojnie, słysząc swoje imię.
-Remus?! Pięknie. Brat założyciela naszej pięknej stolicy!- ryknął z uciechy wujek- A poznajesz tych dwóch dżentelmenów? Widziałaś ich ostatnio z sześć lat temu!
Zza pokaźnego wuja Giuseppe wyjrzały dwie przyjazne twarze. Jednym z nich okazał się być Sergio, z o wiele poważniejszą twarzą, niż go zapamiętałam. Miał czarne włosy, jak wszyscy w rodzinie Pianta, nosił skórzaną kurtkę motocyklisty i takie spodnie. W gruncie rzeczy bardzo różnił się od swego brata. Drugiego mężczyzny nie poznałam, chociaż wydało mi się oczywiste, że znam jego twarz.
-To Fabrizio!- zawołał wujek z uciechą, widząc moją minę- Pamiętasz Fabrizio? Zawsze robił ci na złość i kradł twojego misia. Albo podwijał spódniczkę. Raz pamiętam, jak miałaś pięć lat i hasałaś nago po ogrodzie i on się zakradł i wtedy…
-Starczy, wuju…- burknął Fabrizio i spalił cegłę. Wujek i Sergio ryknęli potężną salwą niekontrolowanego śmiechu. Wuj tak się śmiał, że aż zrobił się siny. Remus zmierzył ich mocno spłoszonym spojrzeniem.
Fabrizio wyglądał na typowego osiemnastolatka. Jedna kępka lekko pofalowanych włosów zachodziła mu na oko, ubrany był w dżins. Sprawiał wrażenie znudzonego pana i władcy.
-To co, idziemy do auta? Chodźcie, czeka na was w domu dobre drugie śniadanie!
-Dawaj ten bagaż, Mary Ann…- Sergio wyciągnął rękę, wciąż krztusząc się ze śmiechu. Pokręciłam głową i uśmiechnęłam się do niego, podając kufer. Sergio zawsze mnie fascynował.
Remus nie chciał pomocy od wuja i sam chwycił walizę. Wkrótce zgromadziliśmy się przy ukochanym Cadillacu z Ameryki. Kufry zostały załadowane do bagażnika, a ja, Remus i Fabrizio skotłowaliśmy się z tyłu.
-Tak się wszyscy ucieszą!- wrzeszczał wuj zza kierownicy- Cieszyliśmy się na twój przyjazd! Naprawdę… Ale chociaż ty żyjesz, to się liczy! Hej, Sergio, ryczeliśmy wtedy jak bobry, nie?! O, puść głośniej, UWIELBIAM TO LIBRETTO! LA LA LA LAAAA!!!
Wuj zaryczał wraz ze śpiewakiem operowym, którego głos niósł się z radia, w Cadillacu zadudniło. Wyczułam, że Remus był autentycznie sztywny. Jazda samochodem po prostu wytrąciła go z równowagi.
Po kilkunastu minutach zajechaliśmy na kamienisty podjazd. Wysiadłam z samochodu pierwsza, chłonąc wzrokiem ukochane miejsce. To samo ogrodzenie, obrośnięte powojnikiem, ten sam stary dom, zakryty prawie całkowicie koronami śródziemnomorskich drzew, stojący na lekkim wzniesieniu. Wiedziałam, że za nim rozpościera się niesamowity widok z niskiej skarpy na rzekę w dole i jej drugi brzeg, jego lasy i pagórki…
Uśmiechnęłam się lekko do Remusa, on to odwzajemnił.
-Nie bój się. Jestem tu.- złapałam go za rękę, posyłając krzepiący uśmiech.
-Mary Ann!- ciotka Maddalena upuściła misę z praniem i podbiegła do nas najszybciej, na ile pozwoliły jej na to obfite kształty- Dziecko drogie, jak ty wyrosłaś!
-Normalka, ciociu. A to jest mój brat, Remus…- wskazałam na Remusa. Ciotka pokiwała głową z powagą kilka razy, jakby wszystko zrozumiała. Posłała mu też zachęcający uśmiech.
-A ty co tak stoisz, chłopie, jakbyś Mussoliniego zobaczył?- skarciła brata i uderzyła w jego potężne przedramię- Idź do kuchni i zagoń Bonifację do roboty!
-Swego syna poślij, babo, a nie na mnie będziesz wrzeszczeć, jak opętana!- zawołał z pasją wuj Giuseppe- Fabrizio ma zdrowe nogi, szybko się uwinie.
-No jasne, zawsze tylko „Fabrizio to, Fabrizio tamto”…- burknął chłopak, wpychając ręce do kieszeni i z wolna ruszył ku domowi. Sergio puścił mi oko i także się tam udał, rozglądając nieco niefrasobliwie po otoczeniu i pogwizdując beztrosko.
-Chodźcie, dzieci. Ach, i jeszcze jedno: twój brat mówi wyłącznie po angielsku, zgadza się?- zagadnęła- Postaramy się mówić po angielsku, ale nie wszyscy są w tym dostatecznie dobrzy… Niektórzy praktycznie nic nie umieją! Świat się wali, dziecko drogie…
-Nie biadol!- rozległo się żachnięcie wuja- Mary Ann umie w dwóch językach. Poradzi sobie.
-Czy aby na pewno?- zmartwiła się ciocia.
Wkroczyliśmy do ciemnego korytarza, gdzie unosił się już znany mi przytulny zapach wilgoci.
-Zaraz pokażę wam wasze pokoje, tylko…
Przez cały korytarz przetoczył się dziki śmiech dziecka. Z jednego z wielu pokojów na parterze wypadło małe dziecko, zaledwie kilkuletnie. Zauważyło nas, po czym stanęło, jak wryte. Za nim wybiegła dziewczyna o czarnych kędziorkach do pasa i czarnych, ładnie zarysowanych brwiach.
-Hej!- ucieszyła się Caterina- Chiara, przywitaj się z gośćmi!
Mała, blada dziewczynka o wielkich, fioletowych sińcach pod oczami i dziwnie wydatnym czole popatrzyła na nas w nieco przerażający, wrogi sposób spod tego czoła, po czym wzięła szybki odwrót i znikła tam, skąd przyszła. Caterina westchnęła z cierpliwością.
-No tak, boi się obcych. Tak rzadko ich widuje. Mary Ann…
Rozpromieniła się i podbiegła do mnie, by przytulić mocno.
-Co to za dziecko? Tak dawno cię nie widziałam!- uśmiechnęłam się do niej promiennie.
-Ja też! Chiara to siostra Fabrizio!
-Co?! Ile ona ma lat?
-Pięć. Kiedy tu ostatnio byłaś, jeszcze jej nie było. A teraz…
-Dosyć tych pogaduszek, Caterina! Zwołaj wszystkich do salonu, będziemy jeść! Muszę pokazać gościom ich pokoje!- zniecierpliwiła się ciocia Maddalena.
-Ależ ciociu!- jęknęła Caterina, ale posłusznie udała się na obchód ich olbrzymiego domu.
-Mary Ann, ty dostaniesz, tradycyjnie wasz stary pokój, prawda? Twojemu bratu zaraz coś znajdziemy na jakimś piętrze. Już możesz odnieść tam swój bagaż, dziecko. Remus!
Luniaczek aż podskoczył, że tak poufale ktoś do niego podszedł.
-Chodź, pokażę ci pokój. Wprawdzie po angielsku nie umiem tak świetnie, ale może uda nam się porozumieć, co? No chodź, synku…
Chwyciła go pod ramię i zawlokła po drewnianych schodach, pokrytych dywanem na górę. Parsknęłam do siebie z jego miny i zaniosłam kufer do pokoju na samym końcu długiego korytarza, naprzeciw łazienki. Uchyliłam solidne drzwi i weszłam do ukochanego, staromodnego wnętrza, w którym zawsze spałam z mamą. Potężne meble zrobiono z dębu: dwuosobowe łoże, o kolorowej, folklorystycznej narzucie stało przy wschodniej od wejścia ścianie, biurko z krzesłem naprzeciw a olbrzymia szafa z wielkim lustrem na zachodniej, równolegle do łoża. Obejrzałam złoty, zaśniedziały żyrandol z żarówkami-nie było na nim ani jednej pajęczyny. Widać, przygotowywali się na mój przyjazd.
Kufer położyłam w nogach łóżka i jeszcze raz rozejrzałam się po pomieszczeniu. Obraz z poprzedniego życia…
-Mary Ann?- Caterina wpadła do mnie z uśmiechem- Już wszyscy czekają.
Udałam się za nią do jadalni. Gdy weszłam, od razu rzucił mi się w oczy spory tłumek, panujący w pomieszczeniu. W wejściu dopadła do mnie ciocia Anastasia, skrajnie różniąca się posturą od swego potężnego męża. Była też jedyną blondynką w rodzinie. Młodsza od wujka Giuseppe o jedenaście lat, wciąż piękna i atrakcyjna. Zawsze ją lubiłam, była najspokojniejsza.
Dziadek Luciano podszedł do mnie z wielkim trudem, wspomagany przez Margheritę. Ponad siedemdziesięcioletni staruszek był już ślepy i przygłuchy, lecz popłakał się ze szczęścia, gdy przytulił mnie zgrabiałym dłońmi. Poczułam, że jednak pozostał na tym świecie jeszcze jakiś mój dziadek. Bardzo się stęskniłam za nim…
Margherita powitała mnie z umiarkowanym entuzjazmem, aczkolwiek grzecznie. Było to dla mnie normalne, ta krępa dziewczyna o czarnych, gęstych falach zawsze była bardzo powściągliwa i opanowana.
Giacinto, mąż Maddaleny zazwyczaj odnosił się do mnie uprzejmie, jednak nigdy nie okazywał mi wylewnie uczuć. I tym razem tak było. Giacinto był młodszy od swej żony o jakieś cztery lata, robiła mu się łysina na czubku głowy, był szczupły i wysoki. Zawsze czułam do niego jakąś dziwną niechęć. Może dlatego, że nie należał do rodziny genetycznie?
Eustachio, syn wujka i cioci przywitał się nieco sztywno i niechętnie, jako, że praktycznie wcale mnie nie znał.
Remus wywołał sporą sensację i deszcz pytań. W końcu zrobił się rumor i nic nie było w stanie go zagłuszyć, no, może z wyjątkiem wciąż wybuchającego tu i ówdzie rubasznego śmiechu wuja.
W końcu dało się słyszeć zachrypły wrzask:
-Cicho, ludzie szaleni! Zasiądziemy teraz do jedzenia! Bonifacjo!- to ciocia Maddalena wrzasnęła, aż domem zatrzęsło. Towarzystwo, jazgocząc beztrosko, zasiadło do stołu. Zajęłam miejsce pomiędzy Remusem a Cateriną, każdy porozsiadał się, gdzie chciał. Tylko Chiara z nieco speszoną miną wskoczyła wujkowi Giuseppe na kolana i mocno się przytuliła.
-Moje ty…- pogładził ją po czarnych, martwych włosach czule.
-Chiara, złaź z wujka. Wujek chce zjeść jak człowiek.- rzuciła niedbale ciotka Maddalena do córeczki. Tamta tylko pokręciła przecząco głową i jeszcze mocniej się przytuliła. Dostrzegłam, że Giacinto przewrócił oczyma, zanim nie zabrał się za swoją porcję mozarelli z pomidorkami.

[ 9 komentarze ]


 
50. Złączone dłonie
Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 03 Kwietnia, 2010, 09:55

-Iiiiiii, proszę państwa, Black przechwytuje kafla przeciwnika. Pięknie, co za chwyt, ten chłopak ma talent… Tak, teraz podaje go do Lupin, ta robi wspaniały slalom pomiędzy przeciwnikami! Już pędzi do bramek, GREYSON BROŃ!!! GOOOOL!!! GOL DLA GRYFOOONÓW! Doprawdy, dziś czerwona drużyna gra rewelacyjnie! Sto dwadzieścia do zera dla Gryfonów, absolutny rekord tego sezonu!
-Oh, yeah!- wyszczerzył zębiska do mnie Syriusz, zawieszony na miotle niedaleko. Odwzajemniłam euforię podobnym uśmiechem.
-Wznawiamy grę, Krukoni do boju, jeszcze macie znikome szanse… Kafel w posiadaniu Lupin, podaje do Blacka… Znów Lupin, znów Black… Ona i Black lawirują ostro pomiędzy przeciwnikami, co za lot!…
Ja i Syriusz, dosłownie śmiejąc się z siebie i głupich, otumanionych Krukonów, lecieliśmy blisko siebie i podawaliśmy sobie co chwilę piłkę. Ogarniała mnie aż zbyt pewna siebie euforia, coś takiego, jakby nikt mi nie był w stanie przeszkodzić, czy zepsuć humoru. Widząc po minie, Syriusz czuł chyba podobnie. Przypominało mi to chwile na jego motorze-wtedy było tak samo. Ten mecz doskonale się toczy.
-A oto Bell już podlatuje ku bramkom przeciwnika, obserwując bacznie swoich. Lupin już pędzi ku niemu, już podaje mu kafla i… BELL WBIJA GOLA! Sto trzydzieści do zera dla Gryfonów!
Philip wydał z siebie radosny odgłos. Przybiłam mu piątkę, gdy tylko mijaliśmy się w locie. Chwilę potem rozległ się gwizdek: James złapał znicza.
Przez całą widownię przetoczył się gromki ryk szczęścia, aplauz i gwizdy zagłuszyły wszystko inne. Ja i mijający mnie James, wciąż kurczowo trzymający znicza, padliśmy sobie w objęcia i opadliśmy na zieloną, kwietniową trawę w uścisku. Po chwili cała drużyna zbiła się w jedną masę. Wrzeszczeliśmy, jakby Puchar był już nasz. Tak naprawdę owa radość wynikała z poczucia, że nasza drużyna tak wiele może, że tak wspaniale się zgraliśmy…
Gryfoni wygrali druzgocącą liczbą punktów: dwieście osiemdziesiąt do zera, co było prawie niemożliwe. Nie potrafiłam uwierzyć w to wszystko.
Kiedy już nieco ochłonęliśmy, ja, James i Syriusz szybko ulotniliśmy się. Zignorowałam miażdżący wzrok Lukasa i jego wściekłe myśli, gdy tylko zobaczył, z kim odchodzę i już wkrótce przebieraliśmy się. Gdy cała drużyna radośnie trajkocząc (z wyjątkiem Luke’a) opuściła przebieralnię, nasza trójka usiadła na jej drewnianych schodkach, obserwując z niemym zachwytem zamek.
-Nie no, to było wyczynowe!- ucieszył się James z mojej lewej, nie wytrzymując kilku minut ciszy. Chwilę potem zerwał się z miejsca i począł przed nami krążyć w kółko.
-James, masz robaki? Usiądź choć raz w spokoju!- parsknął Syriusz, siedzący obok mnie po prawej- Psujesz mi widok zamku!
-Tak swoją drogą, Łapo, to czegoś się nawdychał przed tym meczem? Ty też, Meggie?! Normalnie, jak was obserwowałem, to mieliście miny, jakby was napoili alkomatem! Sorry, chciałem rzec: alkoholem, jakby was napoili alkoholem…
-Dlaczego?- uniosłam brwi.
-No patrz…- James wyszczerzył się tak bardzo, że wszystkie zęby mu było widać- Jak totalne przygłupy. Coś wam się stało? Jesteście dziwnie uradowani…
Wymieniliśmy z Syriuszem rozbawione, porozumiewawcze spojrzenia. Syriusz bezwiednie kopnął deskę, która pełniła funkcję podłogi, rozmyślając nad czymś.
-No, nareszcie! Czekamy na was już kilkanaście minut na dole!- Remus i Peter wyszli zza drewnianej ściany szatni.
-Mecz był genialny!- klasnął w dłonie Peter na powitanie- Szkoda, że tak nie poszło nam ze Ślizgonami…
-No, niestety. Mogliśmy im dokopać, stać nas było na to!- przytaknął Remus, opierając się o drewnianą barierkę niedaleko krążącego Jamesa. Peter usiadł kilka stopni niżej, niż ja z Syriuszem.
-Tja. Teraz nie panoszyliby się tak! Ten durnowaty Lestrange…- fuknął James, zatrzymując się na chwilę- Napuszony pacan. Chodzi tylko z nosem na kwintę i uważa, że jest najlepszy.
-James, nie zaprzeczysz, że jest świetnym graczem!- stwierdziłam.
-No jasne!- Rogaś wyszczerzył zęby- A ty go musisz bronić, bo ostatnio często rozmawiacie, nieprawdaż? Solidarność w stadzie musi być…
-Daj spokój!- żachnęłam się- Przecież nikt nie podważy tego faktu! Dzięki temu, że Ślizgoni mają Rabastana w drużynie, są tacy niepokonani! Sam to mi powiedziałeś, gdy leżałam w szpitalu, pamiętasz?
-Ależ on nie jest jakiś nie wiadomo jaki!- obruszył się Syriusz, czymś zirytowany- Jest po prostu bardzo zwinny.
-Mam wrażenie, że z jakiegoś powodu macie do niego pretensję…- zmarszczyłam brwi.
-Tak, bo ośmiela się z tobą rozmawiać!- burknął James- To przecież parszywy gnojek!
Zaśmiałam się w głos.
-James, odbiło ci do reszty?! To chyba dobrze, że jest dla mnie taki, nie? Ja go lubię, on…
Urwałam, zastanawiając się, co wypadałoby powiedzieć po stwierdzeniu “on”.
-Ahh, i tu mamy odpowiedź, na nurtujące nas pytania!- zawołał z teatralnym romantyzmem Remus- Wielka miłość, ot co, mości panowie!
-Dobrze się czujesz, braciszku?- zadałam retoryczne pytanie, nasączone pogardą- Źle odczytałeś moje milczenie, dziecinko. Po prostu, dobrze nam się rozmawia…
-Nie, nie wzbraniaj się przed tym namiętnym uczuciem!- Remus aktorskim gestem odgiął głowę w bok, zasłaniając twarz dłonią we wdzięcznej pozie- Poczujesz smak prawdziwego uczucia! Bo kiedy tak się dzieje, gdy jeden homo sapiens kocha drugiego homo sapiens, wszystko wkoło pokrywa taka kolorowa…
-Zaraz!- przerwał Peter zdziwionym głosem- Myślałem, że jak homo kocha homo, to jest coś nie tak…
Remus urwał, bo go zatkało, James ryknął rubasznym śmiechem, a Syriusz obok mnie burknął, czymś zezłoszczony:
-Peter, ty ćwierć-inteligentny jednokomórkowcu…
Peter rzucił mu spojrzenie dziecka, któremu ktoś zabrał zabawkę.
-Ehh…- James chrząknął- Syriusz chciał powiedzieć “Peter, ty uzdolniony, wartościowy mężczyzno, którego nie ima się żadna wiedza…”! Nie odczytuj tego opacznie, Pet!
Peter zrobił nieco urażoną minę.
-Syriusz ma zły humorek…- dodał James z szyderczym uśmieszkiem.
-To proste, nie zaznał MIŁOOOŚCI!- podjął dramatycznie Remus na nowo.
Syriusz posłał mu tak wymowne spojrzenie, iż wszyscy zrozumieli, że powątpiewa poważnie w istnienie jakiegokolwiek choćby śladu organu myślącego w głowie Luniaczka.
-No, przecież mam rację. Bez miłości człowiek nie może żyć, spytaj mamy.- wyszczerzył się perfidnie Remus.
-Osobiście uważam, że ważniejszy jest tlen…- burknął pod nosem Łapa.
-Ty ignorancie. Bezwstydny realisto! Jak mogłeś tak go sprowadzić na ziemię!- zakrzyknął James z udawanym dramatyzmem- Każdy potrzebuje miłości, nawet taki kozak, jak ty, Łapo! Co prawda, nie zazdroszczę tej ekstremalnie cierpliwej i wyrozumiałej dziewczynie bez rozwiniętego powonienia i narządu słuchu, która zagości w twoim życiu… Kupię jej trumnę na wasz ślub, taki skromny, praktyczny prezent…
-Dzięki, że mnie tak dowartościowujesz. Póki co, szaleją za mną same puste dziuńki… Jak się ich pozbyć?!- zadał retoryczne pytanie Łapa.
-To proste: nie myj się.- zagadnął rzeczowym, poważnym tonem Rogaś- Przez tydzień. Gwarantowane masz, że nawet zaczną uciekać! A jak wytrzymasz dłużej i na skórze pojawi ci się szarawo-brunatna skorupa: bonus! I nauczycieli masz z głowy! Fajnie, nie? A jak potrzymasz jeszcze trochę, załóżmy, że nie wykorkujesz po drodze, to niewątpliwie intensywny dym, jaki za tobą się pociągnie, wnet zabije uporczywe insekty, w tym Ślizgonów! Hmm, ile radości z nieczystości…- dodał na koniec niepewnie.
-Jakby się ze mnie tak kurzyło, to miałbym chyba nieco zakłóconą widoczność. Ale to dobry pomysł, dzięki! Grunt, to być zdesperowanym…- westchnął Syriusz. Położyłam dłoń na jego kolanie, pragnąc dodać mu otuchy.
-Hej, uszy do góry!- szepnęłam uspakajająco- Idzie maj, Łapo!
Posłał mi niemrawy uśmieszek.
A maj przyniósł stres przed egzaminami, oraz duże temperatury i wspaniały zapach zbliżających się wakacji… Ale zanim egzaminy nastąpiły, uczniowie udali się po raz ostatni w tym roku do Hogsmeade. Większość wolała pozostać w zamku i uczyć się, ale spora ilość skorzystała z możliwości spędzenia soboty we wiosce.
Niezbyt interesował mnie fakt, że za dwa dni mam egzamin z transmutacji. Z czystym sumieniem ja i Lily chwyciłyśmy formularze i zbiegłyśmy na sam dół, do Filcha, zbierającego pozwolenia od rodziców.
-Jesteś pewna, że nie chcesz powtórzyć do transmutacji?- spytała Lily nieco niepewnie. Prychnęłam z pogardą.
-Naprawdę, kufel kremowego piwa dobrze nam zrobi, Liluś… Nie stresuj się tak, to tylko egzamin… Poza tym, zaraz wrócimy i zdążymy wszystko nawet z dwa razy powtórzyć!
-Niech ci będzie.- mruknęła, gdy zbiegałyśmy łagodnym zboczem ku drodze do wioski- Ale nie chcę wysłuchiwać potem twoich utyskiwań, że czegoś nie zdążyłaś, ostrzegam!
-Taa…
Leniwe, ciepłe południe odznaczało się małym, praktycznie niewielkim ruchem na uliczkach Hogsmeade. Także fakt egzaminów oznaczał mniej ludzi we wiosce. Czułam się doskonale, pomijając fakt nieprzyjemnego bólu głowy spowodowanego fotofobią.
Za zakrętem przy magicznej aptece przypomniało mi się o eliksirze na łaknienie krwi.
-Wstąpimy na chwilę? Muszę coś kupić…
-Może poczekam na zewnątrz? Tam trochę cuchnie…- mruknęła niewinnie Ruda. Westchnęłam ostentacyjnie i wstąpiłam do środka.
-Tak, kochaneczko?- zapytała dziarsko ekspedientka.
-Chciałabym prosić o średniej wielkości porcję eliksiru zwalczającego łaknienie krwi.
Kobieta spojrzała na mnie ostrożnie, po czym sięgnęła do odpowiedniej beczułki, by nalać kilka uncji płynu. Poczułam się dziwnie wyobcowana, ale moją uwagę zaraz odwróciła Lily, która za oknem rozmawiała z Lukasem. Zmarszczyłam brwi. Ciekawe, czego on chce?
Zaledwie wyszłam z apteki, Lukas zwrócił się ku mnie. Posłałam mu niezbyt przychylne spojrzenie, toteż wykrzywił twarz, obrócił się na pięcie i odszedł.
-Ech, znowu ma jakieś pretensje…- wytłumaczyła Lily- Coś chciał od ciebie.
-No nie, chyba się nigdy nie odczepi!- przeczesałam czarno-rude loczki palcami ze zniecierpliwieniem- O co mu chodzi?! Czy ja jestem jakaś cudownie piękna?!
-No wiesz, nie powiedziałabym, żebyś była brzydka…- rzekła wymijająco- Masz interesującą urodę. Poza tym, nie miej do niego pretensji, tak to już jest na tym świecie. Może, jakbyś sobie kogoś znalazła, to by przestał…
Zawiesiła głos sugestywnie, po czym zerknęła na mnie z szyderczym uśmieszkiem.
-Jak tam Syriusz?
-To aluzja?- mruknęłam, unosząc ironicznie brew.
-Oj, przestań się boczyć! Po prostu się pytam, ostatnio często was razem widuję…
-Lubię go.- wzruszyłam ramionami- Chyba nawet za bardzo…
Lily wydała z siebie odgłos pomiędzy okrzykiem tryumfu, a błogim westchnięciem.
-Lily!- fuknęłam z wyrzutem i zatrzymałam się, zaplatając ręce na piersiach- Wykluczone! To nie jest tak, jak myślisz, że jest… To znaczy… Jeżeli już o tym mowa… Tak w ogóle… Syriusz jest tylko… Syriusz ma…
-No już, pozbieraj się z gleby!- zarechotała mściwie- Widzę, że wprawiłam cię w niezły zamęt. To chyba mówi samo za siebie…
-Przestań! Nie ma mowy! Syriusz jest dla mnie…
-No, jaki? Dalej, kotku, nie krępuj się!
Niedaleko nas przystanęli Huncwoci, wszyscy czterej. Rozdziawiłam buzię z zakłopotania. James, Remus i Peter dusili się ze śmiechu, a Syriusz wyszczerzył białe kły, wspierając dłonie na ubranych w skórę biodrach. Chrząknęłam wymownie, zdając sobie sprawę, że od dłuższego czasu nas słuchali.
-No, jeżeli masz mówić o mnie, powiedz mi to prosto w twarz!- zawołał entuzjastycznie.
-Nie! Chciałbyś!- zmrużyłam oczy.
-Jakbyś zgadła! Chciałbym usłyszeć, co masz o mnie do powiedzenia.
Zaległa dziwna cisza, w czasie której wpatrywaliśmy się w siebie wyczekująco. Huncwoci i Lily porozrzucali swe spojrzenia po otoczeniu z zakłopotaniem, przynajmniej prawie wszyscy.
-Chciałam ci powiedzieć, Lily, że Syriusz jest dla mnie jak przyjaciel. Koniec podniecającej nowiny!- zawołałam przekornie. Huncwoci zgodnie ryknęli śmiechem, poza Syriuszem, który udał zmartwionego, marszcząc brodę w podkówkę.
-Czyli mnie już nie kochasz?!- chlipnął teatralnie, a wszystkich to bardzo ucieszyło.
-Jesteś okropny!- burknęłam i obróciłam się na pięcie, czując na policzkach rumieńce wstydu i zakłopotania. Rzuciłam się pędem przed siebie, ignorując ryczącą ze śmiechu piątkę za mną po czym wpadłam do Trzech Mioteł, by napić się wytęsknionego kremowego piwa i mając nadzieję, że zaraz nieco ochłonę po tej sytuacji.
Rosmerta zerknęła na mnie ze zdziwieniem, gdy tylko dostrzegła moją zaróżowioną z emocji twarz, ale bez zbędnych pytań podała mi butelkę piwa. Usiadłam sama przy jednym ze stolików, czując zirytowanie. No nie, wypadło zupełnie inaczej, niż miało! Syriusza lubię, owszem, może nawet za bardzo, ale nie w tym sensie! Nie podoba mi się, oj nie! Chyba nie…
Potrzasnęłam głową, jak pies, który otrzepuje się z wody. Już sama nie wiem, co czarne, a co białe. Syriusz jest wyjątkowy i w ogóle, to nie pozostawia żadnych wątpliwości. Czyżby miał być kimś więcej? Przecież to nonsens, nigdy tak na niego nie patrzyłam! Co prawda, od pewnego czasu widziałam w nim kogoś zupełnie innego niż reszta, ale bez przesady! To nie musi oznaczać od razu nie wiadomo czego!
-Bzdury!- syknęłam do siebie.
-Co bzdury?- usłyszałam pretensjonalny głos nade mną. Rabastan Lestrange zmierzył mnie podejrzliwym spojrzeniem. W ręku trzymał chyba Ognistą Whisky.
-Nic, nic!- zaśmiałam się z zakłopotaniem- Mam na myśli instytucję egzaminów! Eee…
-Hmm, racja!- postawił kufel naprzeciw mnie i usiadł.
-Gdyby nie egzaminy, mielibyśmy masę wolnego…- dokończyłam ostrożnie.
-Zgadzam się z tobą w stu procentach!- oznajmił nieco wyniośle, gładząc swój niedbały zarost- Przez owutemy nie mam nawet kiedy polatać na miotle, a przecież one mi się nie przydadzą na nic!
-Nie?- zdziwiłam się. Posłał mi badawcze spojrzenie.
-No, zależy gdzie trafię.- rzekł wymijająco- Poza tym, jestem tak bogaty, że nie muszę pracować!
-No tak, racja.- przyznałam- Ja muszę pracować... Ale mnie to nie przeraża!- dodałam szybko, widząc jego pytający wzrok. Upił trochę whisky, wpatrując się w brudne okno. Przypominał mi teraz młodszą kopię Patricka Wildera, choć nie tak przystojną. Wpatrzyłam się bezwiednie w jego półprofil, nie dostrzegając, że zerknął na mnie. Przejechał smukłą dłonią długie, ciemne włosy, uśmiechając się do mnie.
-Co?- zagadnął.
-Nic.- speszyłam się, karcąc w duchu za tracenie świadomości. Wyczułam bijące od niego pozytywne rozbawienie i jakiś spokój. Coś go musiało odprężyć, ciekawe tylko, co?
-Długo przyjaźnisz się z Severusem?- zagadnął.
-Już ze dwa lata.- odparłam po krótkim zastanowieniu.- A co?
-Zawsze bardzo pozytywnie cię opisywał, byłem ciekaw, czy miał rację.- wzruszył ramionami niby od niechcenia- Tamtą szl… mugolkę… także. Tak samo Gregor. Zapewne jesteś bardzo interesująca, jeżeli przykułaś jego uwagę…- znów upił whisky, wlepiając we mnie swój badawczy wzrok. Zastanowiłam się nad jego słowami. Lukas, Gregor… Można się nabawić arogancji i narcyzmu, he he.
-Na pewno Gregor coś sobie ubzdurał.- pospieszyłam z wyjaśnieniem.
-Wątpię. Ale bardzo mnie intrygujesz. Wiesz, Gregor nie jest zbyt hmm… no, żadna dziewczyna jeszcze nie zaprzątała jego myśli. Po prostu próbuję to rozgryźć. Próbuję ciebie rozgryźć.
Spuściłam wzrok na butelkę. Rabastan chyba to opacznie odebrał, bo zaraz zawołał:
-Nie, nie czuj się skrępowana! Nie próbuję cię stawiać w niezręcznej sytuacji. Po prostu mnie zastanawiasz, to wszystko.
-W porządku.- uśmiechnęłam się- Nie krępujesz mnie. Ja zwyczajnie nie rozumiem Gregory’ego. Pomagałam mu w szpitalu, opiekowałam się nim. To wszystko, nic więcej…
-No widzisz i tu masz odpowiedź!- Rabastan uśmiechnął się lekko- Czy wyobrażasz sobie, żeby on opiekował się, tak dla przykładu, Gryfonem? To go właśnie zafascynowało: że jesteś opiekuńcza, że traktujesz go inaczej, mimo, iż to wróg.
Uniosłam brwi. Rabastan przyglądał mi się chwilę z badawczym zaintrygowaniem, po czym dopił zawartość kufla i wstał.
-Na razie, Meggie!
Obserwowałam ze zdziwieniem jego smukłą sylwetkę, spowitą w raczej mroczny ubiór, dopóki nie wyszedł z pubu.
-Nazwał mnie Meggie!- stwierdziłam do siebie szeptem. Z zaskoczeniem odkryłam, że ta poufałość wcale mnie nie obraziła, wręcz przeciwnie.
Na zewnątrz poraziło mnie słońce i z cichym jękiem, posyłając tęskne myśli ku ciemnemu wnętrzu Trzech Mioteł, swe kroki skierowałam ku błoniom Hogwartu.
-Meg!- z Miodowego Królestwa wypadła właśnie Lily, machając mi. Posłałam jej pogardliwe spojrzenie ciężko obrażonej i dalej szłam w swoją stronę. Trochę mnie goniła, dopóki zza węgła jednego z domów nie wynurzył się Severus z Nottem i Rabastanem. Wyglądali, jakby o czymś zawzięcie przed chwilą dyskutowali. Posłałam im zdziwione, ostrożne spojrzenie. Sev uśmiechnął się z zakłopotaniem, Rabastan podobnie, natomiast Nott coś warknął i odszedł w kierunku wioski. Wpatrzyli się w niego z niepokojem.
-Meg, idziesz do szkoły?- zagadnął Severus, gdy już otrząsnął się z letargu.
-Tak, miałam zamiar się pouczyć do transmutacji…- wzruszyłam ramionami.
-Świetnie, pouczymy się razem. Chyba, że Lily…
-Nie, możemy pouczyć się razem, Sev!- ucieszyłam się- Chodź!
-Idziesz, Rabastan? Może pouczysz się z nami do owutemów?- zagadnął Sev na odchodnym. Ślizgon jedynie kiwnął głową i razem, w trójkę, udaliśmy się do zamku, by spędzić razem resztkę soboty na nauce.
Niedziela także nie zapowiadała się lepiej, już po śniadaniu ja i Severus ściągaliśmy ze wszystkich możliwych miejsc księgi z dziedziny transmutacji i zaklęć. Głowa bardzo mnie bolała, ale wolałam się nie skarżyć. Wiedziałam, że niewiele pozostało do końca. Severus chyba czuł podobnie. Razem wertowaliśmy woluminy w poszukiwaniu wiedzy, rozkoszując się myślą, że do końca pozostał jedynie ostatni ciężki tydzień…
-Mary Ann, czujesz? To ostatnie egzaminy w Hogwarcie! Więcej już nie będzie, tylko owutemy…- Severus sięgnął po księgę zaklęć i przewertował ją jeszcze raz od końca. Robił to po raz kolejny w ciągu pięciu godzin, które upłynęły od śniadania.
-Taa… Szybko zleciało.- westchnęłam.
Naraz obróciliśmy głowy w kierunku korytarza, skąd dochodziły podejrzane odgłosy. Wymieniliśmy zaniepokojone spojrzenia.
-Dobra, pójdę zerknąć, o co chodzi.- mruknęłam i podeszłam szybkim krokiem pod same drzwi biblioteki.
Na korytarzu zgromadził się mały tłum uczniów, obserwujący jakąś scenę z podnieceniem. W większości byli to Gryfoni, którzy krzyczeli coś, nieźle się przy tym bawiąc.
-Przepraszam, och, przepraszam…- przepchnęłam się przez tłum gapiów, by dotrzeć do centrum sprawy, zaciekawiona, co się dzieje.
Rabastan Lestrange leżał na ziemi krzyżem, z ust wypłynęło trochę krwi. Nad nim, w optymalnej odległości stał Syriusz Black, celował weń różdżką i uśmiechał się mściwie. Pod ścianą dostrzegłam Jamesa i Petera, zaśmiewających się do rozpuku ze Ślizgona.
-Te, Lestrange, jużeś się chyba należał…- warknął Łapa i uniósł różdżkę.
-Stop.
Złapałam go za nadgarstek w ostatnim momencie. Jego pytający wzrok omiótł moją twarz.
-Zostaw go.- poprosiłam. Syriuszowi stężała twarz.
-Ale przecież to gnój!- zerknął na Rabastana z obrzydzeniem.
-Ale go zostaw.- nacisnęłam.
-Daj spokój, to Ślizgon! To chyba zrozumiałe, nie?- lekko oswobodził dłoń z mojego uścisku i z jego różdżki wystrzelił niebieski promień. Chybił, obok ofiary w podłodze pojawiło się płytkie wgłębienie.
-Syriuszu, PROSZĘ!- rzekłam natarczywie. Syriusz cmoknął ze zniecierpliwieniem i przybrał zblazowaną pozę. Wsparł ręce na biodrach.
-Radziłbym ci nie litować się nad takimi bezwartościowymi…
-On NIE JEST bezwartościowy, rozumiesz?- zapytałam, czując wzbierającą złość.
Syriusz uśmiechnął się złośliwie.
-Och, jeżeli uraziłem twoje uczucia…- skłonił się teatralnie- Z góry wybacz.
Zmarszczyłam się ze złością.
-JEGO przeproś!- wskazałam na Rabastana. Syriusz wydał jęk obrzydzenia.
-Chyba najpierw zdechnę… Nie zadaję się z takimi śmieciami.
-Jesteś tak przekonany o własnej wartości, że mnie mdli!- warknęłam- Zawsze tak było…
Black spojrzał na mnie wrogo.
-Powinieneś mieć lepsze rozeznanie w rzeczywistości.- zmierzyłam go od stóp do głów pogardliwym spojrzeniem.
-Masz coś do mnie?!- zaplótł ręce na piersi.
-Owszem, jest wiele takich rzeczy…
-Proszę bardzo, chętnie posłucham!
-Jasne… Wolałabym, zamiast mówić o tobie, usłyszeć, DLACZEGO sławetny, boski Syriusz Black RACZYŁ zaatakować bezbronnego Ślizgona!
-Nie musisz tego wiedzieć!- warknął.
-Och, no tak!- zawołałam z ironią- Zapomniałam, że doskonały pan Black NIE ŻYCZY SOBIE by zwykli śmiertelnicy zgłębiali sekrety jego świątobliwej główki!
-Ale jesteś miła!- rzekł zjadliwie- Po prostu, może miałem powód! Chyba mam prawo?
-Wiesz co?- zmrużyłam oczy- Nie pogrążaj się…
-No nie!- zaśmiał się jak wariat- Nie wierzę własnym uszom! Czy ty zdajesz sobie sprawę, dziecinko…
-Nie mów tak do mnie.- warknęłam ostrzegawczo.
-Mówię, jak mi się podoba, dziecinko!
-NIE MÓW TAK DO MNIE!- wrzasnęłam.
-Opanuj się trochę!- krzyknął ze złością- I lepiej idź się pouczyć, z pewnością to pożyteczne, kotku…
Wymierzył w Rabastana Zaklęcie Swobodnego Zwisu.
-BLACK!- opuścił różdżkę, gdy dostrzegł koniec mojej przy swym lewym policzku.
-Zgłupiałaś do reszty?!- wrzasnął, zaskoczony.
-Sam zgłupiałeś! NATYCHMIAST go wypuścisz!
-No no, tylko mi nie mów, co mam robić!
-Proszę, jakie to typowe!- zaśmiałam się z sarkazmem- Wysil się na oryginalniejszy tekst… O co ci chodzi?! Wściekasz się na niego, bo… Bo ze mną rozmawiał?! Bo spędzam z nim czas?!
Blackowi twarz poczerwieniała z wściekłości.
-O czym ty bredzisz?!- dostrzegłam w jego oczach jakiś strach. Roześmiałam się ze złośliwym, tryumfem.
-Hmm, jakie to oczywiste… Rabastan to niezła konkurencja dla szacownego panicza Blacka…
-Ja… może mam coś… Jesteś nienormalna…!- zaplątał się we własny język.
-SAM JESTEŚ NIENORMALNY! Atakujesz go bezpodstawnie!
-Oczywiście, teraz dobrotliwa panna Lupin postanowiła wszystkich nawracać na słuszną drogę miłości i pokoju… Weź już się zamknij, dobra?! Nie mam ochoty słuchać twych prawych morałów!
-Ty jesteś jakimś totalnym idiotą!!!- zawołałam z niedowierzaniem- Gadam z imbecylem!
-Przestań!!!- ryknął- Po prostu się zamknij, dobra?!
-NIE MÓW TAK DO MNIE, BLACK!
-MOGĘ MÓWIĆ, CO CHCĘ, DZIECKO!
-POWTÓRZ TO, KRETYNIE!!! SPRÓBUJ POWIEDZIEĆ TAK JESZCZE RAZ, A…
-A CO?!- ryknął śmiechem. Był tak wściekły, że aż się chwiał- NIC MI NIE ZROBISZ, DZIECKO!!! MAM GŁĘBOKO GDZIEŚ TWOJE ZAKICHANE GROŹBY!!!
-UWAŻAJ, BO ZARAZ PRZEGNIESZ!!!- pobielałam ze złości. Miałam ochotę go rozerwać na strzępy. Z różdżki wystrzeliły czerwone iskry.
-I CO Z TEGO?! NIE ROZŚMIESZAJ MNIE, KOTKU!!!- łzy wściekłości zwilżyły jego oczy.
-ACULEUS!!!
Fioletowy promień ugodził go prosto w policzek. Black zawył i złapał się za twarz. Zacisnęłam mocno dłoń na mojej różdżce.
Przez tłum gapiących się na scenę uczniów przebiegały szmery. Nie patrzyłam w tamtą stronę.
Black wyprostował się i odjął rękę od buzi. Na policzku miał wyraźną, czerwoną pręgę po Zaklęciu Żądlącym. Byłam tak wściekła, że miałam ochotę jeszcze nią w niego uderzyć. Nogi trzęsły się pode mną z furii. Waza, stojąca nieopodal, poszła w drobny mak.
Black wpatrywał się we mnie z wściekłością i, jednocześnie, niedowierzaniem. Był siny na twarzy, jego zaszklone łzami oczy z dziką furią mnie obserwowały.
-Nienawidzę cię!- wycedziłam z goryczą- NIENAWIDZĘ!
-Mogę ci powiedzieć dokładnie to samo!- warknął szeptem.
-Przepuśćcie mnie, no! Black, Lupin! Co to ma znaczyć?!- Castor Black przepruł się przez tłum szepczących uczniaków- Aha, wdajemy się w pojedynki na środku korytarza?! Lestrange, a co tobie?- pochylił się nad Rabastanem. Skorzystałam ze sposobności i przeniosłam wzrok z powrotem na Blacka.
-Nie odzywaj się do mnie do końca życia. Nie mam zamiaru NIGDY WIĘCEJ z tobą rozmawiać!- warknęłam. Black mierzył mnie nienawistnym spojrzeniem.
-Są na to inne sposoby…- mruknął złowrogo po chwili. Zmarszczyłam się gniewnie, bo nie zrozumiałam tego debila ani trochę. Uśmiechnął się tylko z przerażającym, morderczym tryumfem i po prostu odszedł, łapiąc się za policzek. Obserwowałam chwilę jego plecy i trawiłam niespotykaną nienawiść, jaka opanowała moje serce. Nie cierpię go! Rozwaliłabym go z miejsca jakimś skutecznym urokiem…
Zacisnęłam mocno różdżkę w dłoni, prawie ją miażdżąc. Jego ostatnie słowa wydały mi się przez chwilę dziwnie złowrogie, jednakże szybko wróciła mi jedynie wściekłość i oślepiająca nienawiść do Blacka. Nie, on NIGDY się nie zmieni, choćby nie wiem co. Tym razem już wiem, że to koniec. Nie mam zamiaru więcej z nim rozmawiać. Ile już razy przysporzył mi takich nerwów?! Nie, więcej tak już nie będzie, odtąd nie będę się do niego nawet zbliżać. Kretyn!…
-Black, wracaj tu!- zagrzmiał za mną profesor- Rozejść się. ROZEJŚC SIĘ, mówię do was, idioci, no!… Syriuszu…- uśmiechnął się z lubością, gdy ten stanął przed nim, wlepiając w niego zbuntowane spojrzenie- Czy ty zdajesz sobie sprawę, że za bójki na korytarzu grozi szlaban?
-A za coś nie grozi?!- brzmiała przekorna odpowiedź.
-Zamknij się, baranie, i słuchaj, co mówię. Masz SZLABAN, złotko.
-A to niespodzianka…- burknął sarkastycznie pod nosem.
-Lupin, ty zresztą też. RAZEM, zrozumiano?- no pięknie, już lepiej nie mógł wymyśleć…
Zaczęliśmy gwałtownie protestować.
-Cisza. Bez dyskusji. Razem stawicie się na niego po swych egzaminach, na początku czerwca. Jeszcze ustalę termin. Miłego dnia!- uśmiechnął się zjadliwie i odszedł. Minęłam Blacka z furią i wpadłam do biblioteki, do Severusa.
-Co jest?- zdziwił się.
-Black…- wycedziłam jedynie.
-Który?- zapytał niewinnie Sev. Pokrótce streściłam mu przebieg kłótni.
-Już ci dawno mówiłem, że to kretyn. Powinnaś trzymać się od niego z daleka…- wzruszył ramionami i odłożył notatki na temat zaklęć niewerbalnych na bok.
Nie odpowiedziałam, sięgając po nie. Świetnie, teraz przez Blacka nie będę mogła się skupić na nauce! Wprost cudownie!…
Następnego dnia po śniadaniu wszyscy uczniowie szóstej klasy (w tym Lily i Remus), którzy zdawali historię magii, udali się do sali lekcyjnej. Reszta wróciła do dormitorium, powtarzać do transmutacji, egzaminu datowanego na popołudnie.
Wciąż wytrącona z równowagi wczorajszą kłótnią, samotnie weszłam przez dziurę w portrecie, jak na złość wpadając natychmiast na trójkę Huncwotów: skonsternowanego Jamesa, otępiałego Petera i zblazowanego Blacka, który jednak błyskawicznie zrobił wściekłą minę na mój widok.
-Hej, Meggie!- zakrzyknął za mną James- My chcielibyśmy pogadać…
Obróciłam się ku niemu z politowaniem.
-Taa, jasne… A konkretnie w jakiej sprawie?- uniosłam brew.
-Eyuhm…- wydukał jedynie James, zerkając z ukosa na niewzruszonego Blacka. Wszystko wydało mi się jasne, James po prostu chce nas pogodzić. Nie trzeba umieć czytać w myślach, by ta konkluzja do mnie dotarła.
-Daruj sobie, Rogaś!- uśmiechnęłam się złośliwie i pokręciłam głową. Black łypnął na mnie spode łba.
-Nie wtrącaj się, James!- warknął- Nie prosiłem cię o to!
-Widzisz? I już masz odpowiedź, James!- rzuciłam z ironicznym uśmieszkiem.
-Ależ wy jesteście nienormalni!- James złapał się za głowę- Przecież tak się lubicie! Nie psujcie tego, co budowaliście od kilku miesięcy! Syriuszu, przeproś Meggie, no…
-Z hipogryfa żeś zleciał?!- obruszył się Black- Nie będę nikogo przepraszał!
-Łudziłeś się jeszcze, James?- pokręciłam głową- NIEKTÓRYM po prostu woda sodowa uderzyła do głowy i nie potrafią przyznać, że nie są nieskazitelni, jak się powszechnie przyjęło…
-Woda sodowa?…- zapytał James, marszcząc brwi- Nie ważne… Syriuszu! Przeproś ją, zanim nie będzie za późno!- posłał mu ostrzegawcze spojrzenie. Black ryknął wariackim śmiechem.
-Na co?! Myślisz, że to mnie interesuje, czy będzie za późno?! Ciekawe, na co, chciałbym to wiedzieć! Nie będę przepraszał kogoś, kogo nie znoszę!- posłał mi nienawistne spojrzenie.
Tym razem to ja się zaśmiałam.
-Nie, wiesz co James? Mamy dziś egzamin z transmutacji, więc pozwól, że sobie pójdę, zamiast tracić czas na niedojrzałych idiotów…
-Meg!- James zawołał za mną ostrzegawczo, ale nawet się nie odwróciłam.
W dormitorium usiadłam skrzyżnie na posłaniu z księgą od transmutacji na kolanach, starając się skupić umysł na powtarzaniu. Wściekłe oczy Blacka obijały się o ścianki mojego mózgu i za nic nie mogłam się ich pozbyć. Nie potrafiłam wymazać z pamięci jego nienawiści. James miał rację: wczoraj runęło coś, co budowaliśmy od wakacji. Ale może i dobrze, przekonałam się, że nie można ufać Blackowi, iż muszę go omijać szerokim łukiem.
Westchnęłam z irytacją, stwierdzając, że już się niczego nie nauczę, odrzuciłam książkę i rzuciłam się do tyłu na plecy, zakładając dłonie za głowę. Wlepiłam zirytowany wzrok w baldachim. Ale ten moment w lesie…
Szybko się zerwałam, by uwolnić się od tego wspomnienia. Nie będę go niczym wybielać! Żaden sympatyczny moment nie może przesłonić mi prawdy…
-O Meg!- Lily po pewnym czasie wkroczyła do dormitorium- Co się dzieje? Jesteś jakaś rozsierdzona…
-O tą awanturę z wczoraj!- warknęłam i osunęłam się po kolumience łóżka na podłogę. Lily podeszła, po czym usiadła obok, obejmując mnie ramieniem.
-Nie przejmuj się tym tak! Wkrótce z pewnością się pogodzicie i nie będzie sprawy!
-Taa!... I mówi mi to osoba, która nie odzywa się do przyjaciela od roku… Pocieszające.
Lily spełzł uśmiech z twarzy.
-Zresztą, kto mówił, że chcę się z nim pogodzić?!- ciągnęłam- Irytuje mnie jedynie fakt, że nie potrafię się skupić na nauce przez tą złość!
-Może cię przepytam? Wysilisz nieco mózgownicę, zapomnisz o Syriuszu…
-Nawet nie wymawiaj jego imienia!- ofuknęłam ją- Od dziś jest tabu.
-Od dziś jest na cenzurze.- uśmiechnęła się z rozbawieniem Lily.
-Ehe, najlepiej by było, gdyby go całego ocenzurowali, szczególnie twarz…
Na szczęście egzaminy i adrenalina kazały mi się skupić na moich przedmiotach owutemowych, nie na Blacku. Po transmutacji przyszedł wtorek i zaklęcia z wróżbiarstwem. Następnie eliksiry, oraz zielarstwo, na które nie musiałam iść. Za to Lily owszem, toteż to popołudnie spędziłyśmy na zewnątrz, gdy tylko zakończyła egzamin.
-Wiesz, tak dawno nie rozmawiałyśmy…- Lily uwiesiła się mojego ramienia, po czym z wolna ruszyłyśmy ku jezioru. Majowy, wieczorny powiew wiatru przyniósł zapachy lata. Słońce nisko zawisło nad horyzontem, oświetlając płynnym złotem całe błonia i wydłużając cienie. Na wschodzie, naprzeciw zachodzącego słońca zawisły ciężkie, granatowe chmury, nieomalże czarne, tworząc ze złocistym światłem niesamowity kontrast.
-Będzie burza…- westchnęła Lily- Pierwsza burza tego roku.
Przytaknęłam do siebie z wolna.
Zajęłyśmy zazwyczaj obsadzone Huncwotami tereny pod dębem i oparłyśmy plecy o ciepłą korę, w milczeniu obserwując ciemniejące na wschodzie niebo.
-I co? Zapomniałaś już o Syr… eee, twoim problemie?
-Zapomniałam!- burknęłam- Dzięki za przypomnienie, Lily!
-Aha. Przepraszam! Ja po prostu martwię się…
-Martwisz?- zdziwiłam się- Czym?
-Nie wiem, czy mogę ci powiedzieć… To tajemnica. I proszę, nie czytaj w moich myślach!
-Tajemnica?
-Tak, moja i Syriusza. Powiedział mi to, gdy się rozstaliśmy. Prosił, bym nikomu nie mówiła.
Westchnęłam z rezygnacją.
-Obiecaj mi, że gdy on cię przeprosi, przyjmiesz to!- wypaliła nagle Ruda, pesząc się.
-Cóż, na przeprosiny się raczej nie zapowiada w najbliższym czasie. On jest wyjątkowo pewny siebie, zawsze tak było…- mruknęłam, nawijając trawkę na palec.
-Ale bardzo chciałby dojść z tobą do porozumienia!
-Nie zauważyłam. Lily, możemy zmienić temat?! Ty naprawdę tak lubisz to wałkować? Jak dla mnie wszystko w tym temacie jest już jasne i uważam go za zamknięty.- prychnęłam. Lily przymknęła się, spuszczając głowę.
-Może i masz rację… Też nie lubię rozmawiać o takich rzeczach.- przyznała z lekką ulgą.
Głośno zaburczało jej w brzuchu. Roześmiałam się razem z nią, czując dziwną lekkość serca.
-Chyba zrobiłam się głodna. Idziemy na kolację?
Wydałam z siebie odgłos, który natychmiast zakomunikował Lily, że na dworze jest zbyt pięknie, by iść do dusznej Wielkiej Sali w tak przyziemnych celach. Westchnęła.
-Dobra, wygrałaś! Przyniosę nam tosty, chcesz?- zaoferowała.
-Świetnie!- ucieszyłam się- Dla mnie możesz dostarczyć z sześć, zgoda? Oraz dwie babeczki.- zarechotałam mściwie, a Lily westchnęła.
-Nie za mało? Może jeszcze szampana pani dostarczyć?- sarknęła.
-No, jakbyś mogła…- wzruszyłam ramionami z rozbawieniem, opierając głowę na korze.
-Super, Lily-transportowiec. Na drugi raz ty się pofatygujesz, leniu!- parsknęła, wymierzając mi cios w bok, po czym pobiegła w kierunku zamku. Z zadowoleniem, które nawet mnie zaskoczyło, stwierdziłam, że doskonale czuję się zupełnie sama. Niestety, nie długo dane mi było smakować samotności i milczenia, bowiem wkrótce po odejściu ktoś usadowił się obok mnie, opierając plecy o korę jak ja.
-Lubisz samotność.- było to bardziej stwierdzenie, ale Rabastan uniósł brwi, jakby czegoś oczekiwał.
-Tak.- przytaknęłam po krótkim czasie- Tak, jak ty.
-Masz rację. Wolę siedzieć sam.
-Zapewne więc ci przeszkadzam, nie?- zapytałam go. Gwałtownie pokręcił głową.
-Nie, bardzo lubię twoje towarzystwo. Ono mnie odpręża.- uśmiechnął się przyjaźnie.
Posłałam mu zdumione spojrzenie. Po chwili moje wargi rozciągnęły się w odwzajemnionym uśmiechu porozumienia. Stwierdziłam sama w sobie, że Rabastan ma zbyt intensywny wzrok.
-Tylko tak mówisz…- spuściłam głowę, zirytowana tym dziwacznym spostrzeżeniem- Ja jestem chyba wyjątkowo irytująca. Ze wszystkimi się kłócę, wszyscy mają mnie dość...
Miałam tu na myśli oczywiście Blacka, ale nie sprecyzowałam tego.
-Cóż, ja tak nie myślę. Bardzo lubię z tobą przebywać. Chyba nawet za bardzo…- chrząknął, także spuszczając wzrok na kolana. Zerknęłam na niego z ukosa ze zdziwieniem.
-Dlatego tak sobie pomyślałem…- znów przeniósł na mnie nieco wytworny, arogancki wzrok, który już miał w genach- Moglibyśmy być razem. Jako para.
Żołądek podjechał mi pod samo gardło, potem opadł z wolna. Rozchyliłam jedynie usta, jednocześnie uśmiechając się z niedowierzaniem.
-Jeżeli oczywiście chcesz…- przeczesał swe długie do ramion czarne włosy ze zdenerwowaniem.
-Ależ Rabastanie! Przecież ty już odchodzisz z Hogwartu, no nie?- zdziwiłam się.
-Nie robi mi to różnicy. Związki na odległość też mają sens. A potem, jak skończysz szkołę…- urwał swą myśl, zawieszając głos wymownie.
-Ale…- zaśmiałam się- Przecież to szaleństwo! Ja jestem Gryfonką, ty Ślizgonem…
-No i co z tego?- wzruszył ramionami, uśmiechając się do mnie zachęcająco. Parsknęłam i pokręciłam głową z rozbawieniem.
-Znamy się ledwo miesiąc…
-To dostatecznie długo, by stwierdzić, że mi się podobasz! To co? Chcesz?- wyczekujący wzrok wwiercał się w moje zakłopotane oczy. Zamyśliłam się, jednak odpowiedź sama pchała się na usta i już po chwili mruknęłam z delikatnym uśmiechem:
-No dobra. Chcę.
Rabastan roześmiał się szczerze z radości, po czym wstał i podał mi rękę, bym też to zrobiła.
-Chodź no tu, Meggie…- przytulił mnie do siebie mocno. Poczułam się dziwacznie zakłopotana, ale w sercu, które dziko łomotało, narósł jakiś spokój i szczęście. Jeszcze nie zdążyłam otrząsnąć się z szoku, jaki mnie trafił. To po prostu nierealne…
Gdy wreszcie się od siebie odsunęliśmy, Rabastan złapał mocno moją dłoń i razem udaliśmy się na długi spacer po błoniach, osnutych ciemnozłotymi smugami…


Ekhym... Za tydzień nowy odcinek. Możliwe, że coś się opóźni-muszę dużo przemyśleć. Pa!

[ 12 komentarze ]


 
49. W cieniu i w słońcu...
Dodała Mary Ann Lupin Środa, 24 Marca, 2010, 00:00

No nareszcie! Strona znów ma z sobą problemy, więc notka dopiero dziś się pojawia. Następną dodam za dwa tygodnie w sobotę, o ile znowu coś się nie schrzani.
Syrciu! Z okazji urodzin życzę Ci, aby Twe życie pełne było mile zaskakujących chwil, pełne szczęścia u boku najbliższych, oraz momentów, których nigdy nie zapomnisz. Bądź odporna na przykre chwile i przykrych ludzi, którzy te chwile powodują i nie daj się przewrócić losowi. Życzę Ci weny i cierpliwości, by Twe opowiadania były jeszcze lepsze, niż są, chociaż już teraz są rewelacyjne. Tą notkę dedykuję oczywiście Tobie. Mam nadzieję, że przypadnie Ci do gustu fakt, iż pełno w niej Psiej Gwiazdeczki ;-)...

-Ale gdzie idziemy?!- zawołał za mną James, gdy tylko wybiegliśmy z Pokoju Wspólnego.
-Jeszcze nie wiem…- wymamrotałam pod nosem do siebie, ale szłam najszybciej, jak mogłam. W końcu przystanęłam na środku korytarza, kilka pięter nad salą Wejściową. Panował mrok i cisza.
-Może uciekniemy do Hogsmeade?- zasugerował Rogaś, a ja zamyśliłam się.
-Nie, wolałabym udać się do dyrektora.
-No nie wiem. Będziesz robić taki raban w nocy? Poza tym, nie znamy hasła…
-James!- zniecierpliwiłam się- Jeżeli ktoś ma nam pomóc, to wyłącznie Dumbledore!
-Racja!- przytaknął Remus. W milczącym kręgu zerkaliśmy po sobie z wyczekiwaniem.
-Dobra!- James poddał się- Jak chceta. Myślałem też o pelerynie. Ale w takim razie chodźmy do dyra.
-James, ty i Peter powinniście wracać. Ta sprawa was nie dotyczy, tylko ściągniecie na siebie zagrożenie.- stwierdziłam, po czym dodałam błagalnie- Proszę. To są przecież wampiry!
-Nie opuszczę kumpli w potrzebie!- zadeklarował Rogaś- Nie zmusisz mnie do tego.
Westchnęłam ostentacyjnie.
-Syriuszu!- zwróciłam się do Łapy wiedząc, że on jeden potrafi rozmawiać z upartym Jamesem- Wytłumacz mu to! Musimy się śpieszyć, oni mogą nas napaść!
-Cóż, jeżeli chce z nami iść, to przecież go nie zmuszę do powrotu!- uśmiechnął się z politowaniem.
-Peter!- poprosił Remus- Wróć do dormitorium!
-Ale…- Peter posłał tęskne spojrzenie kumplom- Wolałbym nie…
-No no no…- wszyscy podskoczyliśmy, jak oparzeni, gdy do naszej piątki dołączył szósty zawodnik- Chyba pójdziecie ze mną…- wyszczerzył białe zęby.
-Panie Black!- jęknęłam- Proszę… To bardzo pilne! Musimy się widzieć z…
-Och, obawiam się, że to będzie musiało poczekać!- Castor Black uśmiechnął się mściwie- Póki co, zapraszam tradycyjnie do mojego gabinetu…
-Słuchaj!- warknął Syriusz. Wszyscy przenieśli na niego zdumiony wzrok- Mam głęboko gdzieś twoje szlabany! Idziemy do dyrektora, koniec kropka!
Twarz stężała panu Black. Po chwili uśmiechnął się filuternie i wyciągnął zza pazuchy różdżkę, którą wycelował w naszą grupkę.
-Chyba teraz wyrażam się jasno, nie? Z a m n ą…- wyśpiewał słodko, kładąc akcent na ostatni zwrot.
Syriusz zgrzytnął zębami, po czym ruszyliśmy gęsiego ku gabinetowi ze spuszczonymi głowami. Ciarki biegały po moich plecach, gdy zdałam sobie sprawę, że za każdym rogiem potencjonalnie może się coś czaić. Tracimy tylko cenny czas na idiotyzmy, a wampirom mogło się znudzić czekanie na mnie i teraz zapewne same się tu pofatygują…
Oddalaliśmy się coraz bardziej od gabinetu, w którym czekało ocalenie, a zagłębialiśmy się w lochy. Jeszcze bardziej mnie to zaniepokoiło.
-No więc tak.- zaczął Black, gdy tylko rozwalił się za swym biurkiem, pod którym kiedyś schowałam się jako kot i obserwowałam, jak profesor męczy Syriusza. To wydawało się być tak dawno…
Nasza piątka stanęła przed blatem w rządku. James niespokojnie podrygiwał, Remus wlepił w Blacka nieme błaganie o litość, Syriusz ze zbuntowaną miną wpatrywał się we własne niezasznurowane glany, które udało mu się zarzucić na górze, a Peter spocił się ze zdenerwowania i rzucał oczkami na prawo i lewo.
-Ech, wy niepoprawne dzieciuchy…- pokręcił głową, najwyraźniej rozkoszując się sytuacją- Zero jakiegokolwiek myślenia. Nie przyszło wam do głowy, wodogłowe bachory, że ja ZAWSZE złapie takich bezmyślnych uczniaków, jak wy?! Nie, najwyraźniej nie… Ale może i dobrze, to przecież WASZ problem, nie MÓJ. Może następnym razem pomyślicie dwa razy, kretyni, jeżeli w ogóle macie czym, oczywiście…
-Jeżeli próbuje nas pan sprowokować do dania nam szlabanu za kolokwializmy, to może sobie pan darować.- prychnął Syriusz z wyższością- Mamy ważniejsze sprawy, niż pańskie zakichane problemy z samym sobą, które wyładowuje pan na uczniach i kretyńskie bzdury, które pan wygaduje.
Wymieniliśmy przerażone spojrzenia. Black podszedł do Syriusza wolno, po czym uderzył go w policzek otwartą dłonią.
-Uważaj na słowa, dzieciaku…- wycedził, po czym znów opadł na krzesło- Wydawało wam się, że jesteście nieuchwytni, hę? Mnie tak łatwo nie wkręcicie w te żałosne, infantylne gierki! O nie, tym razem to nie uj…
TRZASK!
Szkło w smukłym oknie wysoko pod stropem rozprysło się w drobny mak. Przez okno wleciała jakaś kolorowa smuga, z rozpędu zatrzymując się dopiero pod naprzeciwległą ścianą.
Jonasz omiótł wzrokiem całą komnatę. Z przerażeniem gwałtownie obróciłam głowę ku Blackowi. Siedział za biurkiem, dosłownie sztywny z szoku.
-Mary…- powiedział Jonasz, ironiczne przeciągając moje imię- Miałaś ich zwabić, a nie ratować!
-Co to ma znaczyć?!- wykrztusił Castor Black. Jonasz zignorował go.
Posłałam wampirowi wrogie spojrzenie.
-Powinnaś lepiej kontrolować myśli. Nawet, gdy odchodzisz ode mnie na ledwo kilka kroków…
Zamarłam. Rzeczywiście, za szybko zaczęłam planować, byłam jeszcze zbyt blisko wampirów…
Stanęłam przed Syriuszem, komunikując, że nie dam go tak łatwo zabić. Jonasz roześmiał się.
-A więc Marina miała rację, ty naprawdę pamiętałaś Psią Gwiazdę. Ale nie ma to teraz znaczenia, ciebie też mogę zabić, wciąż jesteś człowiekiem…
Ciarki mnie przeszły. Przeraził mnie fakt, że mogłabym być takim stworem, że ktoś mógłby mnie tak trwale okaleczyć… Nie, to niemożliwe, nie dojdzie do tego.
Jonasz rzucił się nagle ku mnie i Syriuszowi. Błyskawicznie chwyciłam go za ramiona i odtoczyliśmy się razem w bok. Jonasz wleciał prosto na Castora Blacka za biurkiem i obaj skotłowali się na ziemie.
-SZYBKO! REMUS, SYRIUSZ!- krzyknęłam i złapałam obu za ręce, po czym rzuciłam się ku drzwiom. Otwarłam je kopniakiem i już mknęłam korytarzem, a za mną przebierali z najwyższym trudem chłopcy. Czułam straszne napięcie mięśni i połówka Huncwotów już zaczęła mi ciążyć, jak dwa worki kartofli. Jednak wiedziałam, że za nami pędzi nieśmiertelna, krwiożercza, niewiarygodnie szybka bestia. Nie mogę się poddać, zatrzymać…
Jednak wkrótce okazało się, że nadludzki pęd nie wystarcza, by udźwignąć taki ciężar. Zatrzymałam się, ramiona nie wytrzymały.
-Świetnie i co teraz?!- przeraził się Remus- A jak James i Peter zostali zaatakowani?! Tamtego dziada mi nie szkoda, nawet bym się nieco ucieszył, jakby tak…
Zamilkł, zerkając przepraszająco na Syriusza.
-Nie martw się!- wyszczerzył zęby Łapa- Też ubóstwiam wuja nad wszystko!
-Nie, on pobiegł za nami…- szepnęłam- Słyszę go, jak się zbliża… Nie pobiegnę dalej. Co teraz…
Ogarnęła mnie z wolna rozpacz.
-Wiem!- zakrzyknął cicho Syriusz- Remusa chyba zdołasz udźwignąć, nie? Weź go i schowaj.
-To nic nie da. Poza tym, nie zostawię cię samego!
-Nie, poczekaj!- zniecierpliwił się- Potem wrócisz po mnie i mnie też tam schowasz. Zanim on nas wykryje, zdołasz dotrzeć do jakiegoś nauczyciela, lub nawet do dyrektora! Leć, nie ma czasu!
-Syriuszu!- jęknęłam, przerażona.
-IDŹ! Mnie nic nie będzie, idę do Sali Wejściowej. Tam mnie znajdziesz!- uśmiechnął się, by dodać mi otuchy i już go nie było.
Chwyciłam dłoń Remusa i szybko pobiegłam przed siebie. Mimo niezwykle szybkiego biegu czułam, że tracę każdą sekundę, że to wszystko jest za wolne.
Wpadliśmy do jakiejś niewielkiej komnaty z pojedynczym biurkiem i pustą szafką, na której stał jedynie globus księżyca.
-Tu cię zostawię. A teraz muszę lecieć po Syriusza…- rzuciłam na odchodnym do Remusa, który stanął sparaliżowany na środku.
Wypadłam z korytarzyków na pierwszym piętrze i w pełnym biegu wskoczyłam na balustradę schodów w Sali Wejściowej, po czym zeskoczyłam z niej na sam dół, oszczędzając sobie bieganiny po marmurowych schodach. Stanęłam na środku, po chwili podbiegł do mnie Łapa, który do tej pory czaił się gdzieś w cieniu jednej ze zbroi. Otworzył usta, by coś powiedzieć, jednak natychmiast coś zwaliło go z nóg, z rozpędu pojechał po posadzce i legł na ziemi pod ścianą, jęcząc z bólu.
-Psia Gwiazdo…- ktoś zaśmiał się perliście, złowrogo.
Pod stropem zawisła w bezruchu Diana.
-Co za spotkanie… Czekałam na nie długo.
-O czym ty mówisz?- stęknął Syriusz, podnosząc się z ziemi- Kim jesteś?
-Żoną tego, któregoś zabił!- wycedziła- Ale dziś to JA cię zabiję, pomszczę Wiktora…
-Ja?! Nikogo nie zabijałem!!!- wrzasnął zdumiony Syriusz.
-NIE KŁAM!!!- ryknęła kobieta- Kto spowodował jego śmierć, jak nie ty?!
-Nie miałem zamiaru nikogo zabijać! Jeżeli o to ci chodzi, to ratowałem moją przyjaciółkę przed twoim uwielbionym mężusiem, który…
-DOŚĆ! GIŃ, GŁUPCZE!
Diana błyskawicznie podleciała do Syriusza. Zanim jednak to zrobiła, dopadłam do niej pierwsza i chwyciłam za ramiona, przybliżając moją twarz do jej.
-Zostaw go.- wycedziłam. Wyrwała się i cofnęła nieco.
-HA! Wiedziałam, że do niczego nam się nie przydasz, dziewucho!- wrzasnęła- A teraz zejdź mi z drogi, muszę zabić tego chłopca.
-Tylko spróbuj go tknąć!- zawołałam wojowniczo. Diana wydała okrzyk nieosiągniętego jeszcze tryumfu, po czym rzuciła się na mnie, pazury wpijając głęboko w moją szyję. Poczęłam tracić dech, wzbiłyśmy się w powietrze, walcząc zaciekle wysoko pod stropem. Diana dusiła mnie mocno, ja złapałam jej długie włosy przy cebulkach i odchyliłam głowę do tyłu. Zawyła z bólu.
-NIE ZA WŁOSY, SZMATO!
Wymierzyła mi kopa w brzuch, po czym puściła. Opadłam na ziemię, boleśnie obijając ciało o posadzkę.
-Mary Ann!- krzyknął Syriusz z przerażeniem, po czym przylgnął płasko do ściany plecami, z niemym przerażeniem wpatrując się w wampirzycę. Diana z wolna do niego podlatywała w pionowej postawie, święcie przekonana, że mnie pokonała. Gdy tylko przelatywała nisko nade mną, chwyciłam jej kostkę. Wydała krótki okrzyk zdziwienia i zwaliła się na posadzkę z kretesem. Wzbiłam się w powietrze, korzystając ze sposobności.
-AUU!!!- jęknęłam, bowiem Diana nagle boleśnie uderzyła mnie w piszczel, gdy wzbijałam się ku górze. Opadłam na posadzkę słaniając się z bólu. Kobieta podniosła się, zaśmiewając złowrogo do utraty tchu.
TRACH! Z lewej strony ugodził w moją głowę dzban z pobliskiego stolika, rozwalając się. Prawie zwalił mnie z nóg, a na pewno zamroczył, jednak postanowiłam pokonać wroga podobną bronią. Stolik za moimi plecami, na którym stała kiedyś waza, podleciał ku Dianie, godząc w czoło kantem. Zawyła z bólu, chwilę potem pełna zbroja uderzyła z rozpędu we mnie, w locie przyjmując poziomą pozycję. Oberwałam prosto w brzuch i metal zwalił mnie swym ciężarem na podłogę, gdzie ległam płasko na plecach, przygwożdżona ciężką zbroją. Uniosłam się z trudem na łokciach i kazałam zza kupy metalu drugiej zbroi uderzyć w Dianę. Kobieta skoczyła w ostatnim momencie na ścianę, wykonała jakieś salto i odskoczyła w prawo, lądując na ugiętych nogach i podpierając się podłogi rękoma. Zasyczała tryumfalnie i podleciała ku mnie, po czym zawisła nade mną podobnie, jak ja wcześniej nad Syriuszem. Już wiedziałam, że nie jestem w stanie pokonać nieśmiertelnej wampirzycy.
-A teraz zginiesz, złotko!- wyśpiewała i zacisnęła długie dłonie na mojej szyi. Brakło mi tchu, płuca poczęły się dławić brakiem tlenu…
-Auu!- zawyła i opadła na mnie. Potem coś uniosło ją ku górze i odrzuciło w bok. Był to Syriusz.
-Najpierw spróbuj jej coś zrobić!- warknął.
-Incarcerus!- rozległo się. Usłyszałam zdumiony krzyk Diany, a potem:
-Mobiliarbus!- zbroja uniosła się ze mnie i odleciała w bok, po czy z potężnym zgrzytem opadła pod jedną ze ścian. Syriusz szybko chwycił mnie w objęcia i podniósł.
Niedaleko stał Dumbledore we własnej osobie, za nim kulił się Peter. Diana leżała nieopodal, związana magicznymi sznurami. Odetchnęłam z ulgą.
-Puść mnie, starcze!- wycedziła- Mam pewną sprawę do załatwienia!
-Oj, nie wątpię!- zagadnął pogodnie, lecz z pewną irytacją w głosie- Próbujesz zabić mojego ucznia, który ośmielił się uderzyć twego męża w Zakazanym Lesie tak, że ten nie ocknął się na czas i światło słoneczne go uśmierciło. Niestety, nie mogę dopuścić do twojej obecności tu dłużej. Zechcesz sama opuścić to miejsce?
-ZOSTAW MNIE! WEŹ TE ZAPLUTE LINY I MNIE WYPUŚĆ!- wrzasnęła, rzucając jak epileptyk.
-Czyli, jak mniemam, nie masz zamiaru zawiesić swego postanowienia?
-GŁUCHY JESTEŚ, STARCZE?!
-Słuchaj, kobieto.- rzekł łagodnie, ignorując jej wrzaski- Zastanów się. Pan Black nie chciał nikogo zabijać, zrobił to w obronie swej przyjaciółki. Czy to naprawdę takie przestępstwo? Gdyby twój mąż nie zaatakował panny Lupin, w ogóle by do tego nie doszło!
-ZAMKNIJ SIĘ!!! MUSZĘ GO ZABIĆ!
-To twoja ostatnia szansa i moja ostatnia prośba…- mruknął ostrzegawczo- Nie chcę zrobić tego, co zaraz nastąpi…
-ZAMKNIJ SIĘ!!! GŁUPI STARUCH!
Dumbledore westchnął głośno, po czym machnął różdżką ku drzwiom. Z ciężkim zgrzytem rozwarły się na oścież, ukazując błonia. Słońce, pięknie grzejące, oświetlało świat. Nie potrafiłam wyjść z podziwu, jakie jest piękne. Okrągłe, ciepłe. Ostatnio wcale go nie widziałam…
Długi promień wschodzącego, ciepłego słońca rozlał się smugą po całej Sali Wejściowej, oświetlając moją osobę z wciąż obejmującym mnie lekko Syriuszem oraz słaniającą się na ziemi Dianę. Dumbledore z Peterem pozostali w cieniu.
-SŁOŃCE!- wrzasnęła dziko Diana. Po raz pierwszy dostrzegłam u niej skrajne przedrażnienie- WEŹDZIE MNIE STĄD!!! NIEEEE!!!
Poczęła się jakby roztapiać. Uchodził z niej potężny dym.
-NIEEEEEEEEEE!!!- ryknęła, miotając swym topniejącym ciałem po całej plamie słońca. Wkrótce pozostała tam jedynie garstka popiołu. Odetchnęłam z ulgą.
-Dzięki!- szepnął z wdzięcznością Syriusz.
-Przecież to nie moja zasługa! Gdyby nie ty…- uśmiechnęłam się lekko do niego.
-Panno Lupin, widzę, że wróciłaś!- zawołał pogodnie dyrektor.
-Nie teraz, panie dyrektorze!- zawołałam- Muszę biec do brata, bo kisi się w jakiejś salce…
Szybko rzuciłam się ku pierwszemu piętru. Po kilku chwilach wpadłam do niewielkiego gabinetu, gdzie zostawiłam Remusa.
-Remus, już…
Zamarłam. Nad zakrwawionym Remusem, który przywarł przerażony do ściany, unosił się Jonasz. Gwałtownie obrócił głowę w moją stronę i zasyczał.
-No to mamy gościa, wilkołaku. Może popatrzy, jak cię ukatrupiam…- wycedził. Rzucił Remusem o ścianę, ten, jęcząc z bólu, upadł na kolana. Po chwili powstał na trzęsące się nogi. Warknęłam ze złością.
Szafka z globusem zawirowała i poleciała w stronę Jonasza. W ostatnim momencie odleciał, a szafka ugodziła Remusa w głowę. Mój brat stęknął i osunął się po ścianie.
-Pięknie, Mary!- zaśmiał się złośliwie Jonasz. Zmarszczyłam gniewnie brwi. Zmaterializował się kilkanaście cali przede mną, wciąż się uśmiechając w bardzo niesympatyczny sposób.
-Pozwól, że zakończę sprawę z wilkołakiem. Takie brudne szczeniaki trzeba wybić…- podleciał do Remusa i już pochylał się, by zabić mojego brata.
To się stało w ułamku sekundy, zanim zdołałam pomyśleć, co robię. Podleciałam do niego najszybciej, jak mogłam i zasłoniłam Remusa własnym ciałem.
-Nie tkniesz go…- warknęłam ostrzegawczo- Odejdź.
Jonasz roześmiał się w głos, po czym przyciągnął mnie do siebie, ku mojemu zaskoczeniu.
-Najpierw zatem skończę z tobą…- wyszeptał i zbliżył w ciągu sekundy twarz do mojej szyi.
Poczułam straszliwy ból, już mi znajomy.
-Nie!…- jęknęłam błagalnie, szamocząc się w objęciach Jonasza. Czułam, że krew wypływa tak szybko, z każdym tchnieniem kończę mój krótki żywot. Każde uderzenie serca było słabsze, niż poprzednie. Kręciło mi się w głowie, wszystko czerniało. To chyba dobrze, że umrę za Remusa…
Straciłam całkowicie dech. Poczułam jedynie, że ramiona Jonasza mnie puściły, że jakby w zwolnionym tempie opadam na dół, na ciało mojego nieprzytomnego brata. Głowa wygięła mi się do tyłu w niekontrolowanym tiku, czułam potworny, niewyobrażalny ból w sercu i mózgu. Krzyczałam, myśląc, że przestanie boleć, że zagłuszę go. Ciało bezwiednie wykręcało się na różne możliwe strony. Nie myślałam o niczym, tylko o cierpieniu. Pragnę umrzeć…
Drzwi się rozwarły, stanął w nich ktoś o jasnych włosach. Z jakimś rozmazanym krzykiem rzucił się ku wampirowi. A potem wszystko znikło…

***

Ocknęłam się, nie czując nieomal nic. Wpatrywałam się w jakiś zielony baldachim, który doskonale znałam, tylko skąd? Tego już nie potrafiłam skojarzyć.
Usiadłam na posłaniu i od razu wiedziałam, gdzie jestem: we własnym pokoju, w domu. Tylko czemu…
Na fotelu przy zgaszonym kominku siedziała mama.
-Mamo!- zawołałam z radością. Odwróciła ku mnie twarz i od razu wiedziałam, że coś nie gra. Miała całą zapłakaną buzię, wyglądała, jakby nie spała od wielu dni.
-Córeczko!- jęknęła płaczliwie i podbiegła ku mnie, przytuliwszy mocno.
-Mamo, nie płacz! Przecież żyję!- zawołałam- Wszystko już się skończyło!
Mama zmierzyła mnie smutnym wzrokiem. Uśmiech powoli spełzł mi z twarzy. Przypominała bowiem z miny moją mugolską mamę, kiedy dowiedziała się o raku swojej mamy. Nie spodobało mi się to porównanie.
-Mamo, czy wszystko jest w porządku?- szepnęłam, bojąc się odpowiedzi. Mama spuściła głowę.
-Będziesz taka na stałe.- wyszeptała w końcu.
-Czyli jaka?- zapytałam, przeczuwając ripostę.
-Będziesz wampirem. Do końca życia…
Co?! Żołądek podjechał mi do gardła. Będę wampirem… Bestią, pragnącą krwi niewinnych…
Mama wstała i szybko odeszła.
-Przyniosę ci coś do jedzenia, jeżeli w ogóle potrzebujesz…
Jeżeli w ogóle potrzebujesz… Po tym sformułowaniu zakryłam twarz rękoma. Nie, to jest niemożliwe. Przecież wszyscy się ode mnie odwrócą! Wampiry pragną krwi non stop, każdy będzie się czuł zagrożony…
Poczułam, że nawet nie potrafię płakać. To jest zwyczajnie niedorzeczne! Ja nie mogę być wampirem, to już za dużo dla moich rodziców, mają w domu jedną bestię…
-Cieszę się, że żyjesz…
Florian zmaterializował się na środku pokoju. Uśmiechnął się smutno.
-Szkoda tylko, że tak to się skończyło…
-Florian?- podeszłam do niego- Co tu robisz?
-Jak to, prosiłaś mnie o pomoc, a ja przybyłem!- spuścił wzrok- To ja zatrzymałem Jonasza przed zjedzeniem twojego brata żywcem… Szkoda, że nie wpadłem tam minutę wcześniej.
Spojrzał na mnie smutno.
-Co z Jonaszem?- zapytałam. Zmarszczył brwi.
-Cóż, Jonasz nie żyje. Byłem zmuszony go pokonać po tym, jak próbował mnie zabić. Nie przejmuj się, my nigdy się nie kochaliśmy tak naprawdę. Co innego matka…- twarz drgnęła mu konwulsyjnie.
-Przykro mi.- szepnęłam. Uśmiechnął się blado.
-Widocznie tak musiało być. Teraz Marina odleci, bo ma własne sprawy…
-A co będzie z tobą?- szepnęłam.
-Może rozpocznę gdzieś nowe życie, ko wie…- jego twarz rozjaśnił cień pięknej przyszłości, która teraz stanęła przed nim otworem. Nie miał wyjścia, musiał zacząć od nowa.
-Mam nadzieję, że odwdzięczyłem się wystarczająco za dotrzymywanie mi towarzystwa. Dziękuję ci za wszystko…- szepnął- I nie przejmuj się wampiryzmem. Nie daj się depresji! Bardzo cię polubiłem. Jeżeli naprawdę kochasz Psią Gwiazdę…- spuścił wzrok- Bądźcie razem szczęśliwi…
-Ale…- zaczęłam, usiłując wytłumaczyć mu, że Syriusza kocham inaczej, niż myśli. Zaniechałam tego i tylko uśmiechnęłam się smutno.
-Żegnaj, Mary!- położył mi rękę na ramieniu.
-Żegnaj, Florianie!- podeszłam bliżej i cmoknęłam go w policzek, a potem w czoło. Po chwili jego twarz rozjaśnił prawdziwy, niespotykany dotąd uśmiech. Podbiegł do okna, wyskoczył przez nie i już go nie było. Odszedł…
-Tu masz trochę ziemniaków…- usłyszałam za sobą. Mama wkroczyła do pokoju niosąc miskę tłuczonych kartofli- A to przyszło, gdy spałaś…
Wyciągnęła zza pazuchy list i mi go wręczyła.
-Czemu jestem w domu?- szepnęłam nieśmiało, jakby mama była obca.
-Przecież już dawno kwiecień! Są ferie wielkanocne, Mary Ann… Smacznego.
Wyszła z powrotem. Westchnęłam i otworzyłam kopertę.
„Droga Panno Lupin!
Mam nadzieję, że czujesz się dobrze, jak na obecny stan. Myślę, iż muszę wyjaśnić Ci parę spraw.
Prawdopodobnie, według uzdrowicieli ze Szpitala św. Munga, pozostaniesz do śmierci wampirem. Jeżeli chodzi o kwestię Twej edukacji w szkole, nie pozostawia żadnych wątpliwości, bez obaw możesz wracać do Hogwartu. Będziesz chyba musiała brać jakieś środki, by zapobiec łaknieniu krwi.
Wampiryzm nie musi być dla Ciebie tragedią. Wilkołaki, wbrew pozorom, są o wiele gorzej akceptowane przez społeczeństwo. Zapamiętaj, że nikt w szkole nie ma prawa negować Twej przynależności do społeczności szkolnej i ogółu czarodziejów.
Odkryłem, dlaczego przed przeniesieniem Cię do świata wampirów miałaś tak liczne zmiany. Następuje to czasem, gdy wampir zostanie zabity lub straci przytomność w trakcie wysysania krwi. Być może to, o czym myśli, może przenieść się na ofiarę. W Twoim przypadku przybierałaś cechy wyglądu podobne do żony tamtego wampira. Zapewne już dawno się tego domyśliłaś.
Cóż, wyrażam nadzieję, że Twoje ferie wielkanocne przebiegną spokojnie i wbrew wszystkiemu, co Cię spotkało, uwierzysz na nowo w przyjaźń i miłość.
Z poważaniem Albus Dumbledore.
PS.: Zapamiętaj, Twa nieśmiertelność nie zwalnia Cię z obowiązku czujnego obserwowania wydarzeń w kraju. Wampiry nie tylko może zabić słońce, ale także stosowne Zaklęcie Niewybaczalne…”
Zmięłam list w dłoniach bezwiednie. Z ciężkim westchnięciem opadłam na łóżko. Tak bardzo bałam się wampiryzmu… Teraz nie mogę normalnie funkcjonować, to oczywiste. Połowa ludzi, których znałam, NIGDY już nie będzie się czuła dobrze w moim towarzystwie. To tak, jakby kogoś ze śmiertelną, zaraźliwą chorobą wprowadzić do grona osób, które wiedzą o jej przypadłości…
W zamyśleniu zerknęłam raz jeszcze na list. „…by zapobiec łaknieniu krwi.”. No, pięknie to brzmi, nie ma co! Lepiej być nie mogło…
„Wilkołaki, wbrew pozorom, są o wiele gorzej akceptowane przez społeczeństwo.”. Super. Czyli dyrektor próbuje mnie jakoś pocieszyć… Niezbyt mu to wyszło. Mógłby równie dobrze napisać „Tak, tak, Mary Ann, nie płacz! Masz przekichane, ale nie martw się! Są tacy, co mają jeszcze gorzej, na przykład Remus!” Taa…
„Zapamiętaj, że nikt w szkole nie ma prawa negować Twej przynależności do społeczności szkolnej i ogółu czarodziejów.” Aha, czyli już z góry zakłada, że coś takiego może mieć miejsce. W sumie ma rację. Też tak sądzę. Wątpię, żeby Ślizgoni podzielali współczucie dyrektora i na pewno boleśnie mi to dadzą odczuć…
A co będzie z moimi dziećmi? Też będą wampirami?! Oby nie…
Wzdrygnęłam się, czując pustkę. Wszystko przez Blacka! Gdyby wysłuchał naszych próśb, gdyby nie był taki wredny i złośliwy, dotarlibyśmy na czas do Dumbledore’a i powiadomilibyśmy go wszystkim. Nie musiałabym walczyć z Dianą, zostawiać samego Remusa, nie nadziałabym się na Jonasza, nie zostałabym wampirzycą…
Łzy potoczyły się po moim policzku. Coś mi się nasunęło. „My i tak cię kochamy!”. No tak, kochany James! On się ode mnie nie odwróci! Jednak gdy o tym pomyślałam, jakiś głosik szepnął mi do ucha:
„Ale gdy to powiedział, byłaś tylko niewidzialna. Teraz jesteś krwiożerczą bestią, niebezpieczną dla wszystkich. I każdy, nawet ty, doskonale o tym wie.”
Wybuchłam płaczem i rzuciłam się na łóżko. To koniec. Kariery, przyjaźni, szczęścia. Jestem skalana niebezpieczną, niepożądaną chorobą… Nawet mama szybko uciekła z pokoju, to oczywiste, że się mnie boi. Chciałabym uciec tam, gdzie nikt nie wie o mojej przypadłości. Gdzie jestem taka, jak inni.
Od razu nasunęli mi się mugole. Tyle, że ja nie należę do ich świata! Ale należałam…
-Wujek Giuseppe!- nasunęło mi się nagle- Zapomniałam!
Podbiegłam do biurka i wyciągnęłam karteczkę z adresem rodziny Pianta. Na śmierć zapomniałam, że mam im wysłać list!
„Drogi wujku, dotrę do was 7 lipca pociągiem. Tam, gdzie zwykle. Miejmy nadzieję, że się zgadzacie, bo nie możecie mi wysłać listu-poczta nie dociera do mnie. Mary Ann.”
Chyba się nie pogniewają, pomyślałam, w końcu wujek zawsze powtarzał, że mogę wpadać, kiedy chcę z mamą.
Ciesząc się, że mogę zająć głowę czymś innym, niż mój wampiryzm, zarzuciłam na siebie ciepły golf i wypadłam z sypialni. Potem zeszłam przez klapę w podłodze w dół po schodach do biblioteki. Odchyliłam regał i pobiegłam do hallu, by na najbliższe paręnaście minut opuścić dom.
Kluczyłam pomiędzy odżywającymi drzewkami i w końcu dotarłam do uliczki.
Rozległ się odgłos silnika, rósł z każdą chwilą. Po jakimś czasie zza węgła wyjechał motocykl i z hukiem się przede mną zatrzymał. A na nim siedział…
-Syriusz?!- zatkało mnie- Co ty tu robisz?!
-O, hej!- ucieszył się, odrzucając grzywę czarnych włosów- Cóż za znamienne spotkanie… Jechałem do was, by zobaczyć, co z tobą…
Zeskoczył z maszyny, wcześniej ją wyłączając i podszedł do mnie. W oczach dostrzegłam troskę. Cały był ubrany w czarną skórę.
-I jak?- szepnął, gdy już przystanął. Odwróciłam wzrok, czując do siebie obrzydzenie. Po prostu, nie byłam godna rozmawiać z niewinnym człowiekiem. Z drugiej strony budził się we mnie jakiś niepokojący, nieznany mi apetyt, gdy zmierzyłam go niechętnym spojrzeniem…
-Co jest?- zagadnął. Nie odparłam, więc westchnął- Przecież wiem, co jest grane, jasne? I myślisz, że to cokolwiek zmienia? Że boję się ciebie?!- prychnął- Wciąż jesteś dla mnie tą samą Mary Ann z rudo-czarnymi loczkami i melancholijną, złośliwą naturą…- zarechotał mściwie.
-No dzięki!- moją twarz rozjaśnił niemrawy uśmiech- Myślałam, że nikt nie będzie chciał ze mną rozmawiać… A Remus siedzi w naszej komórce, zamknięty na cztery spusty, bez niego czuję się taka obca we własnym domu!- poskarżyłam się. Syriusz z powagą pokiwał głową wyrozumiale.
-Zawsze już będziesz wampirem?- spytał nieśmiało.
-Tak. Chyba, że ktoś miotnie we mnie Avadą, bo słońce mogę znieść, jak widzisz…
-Hmm.- skomentował Syriusz- Poświęciłaś się dla Remusa. Pewnie nie żałujesz.
-Nie, widocznie tak miało być.- mruknęłam, spuszczając głowę- Nie żałuję, że ocaliłam w ten sposób brata. Zapłaciłam odpowiednio wysoką cenę.- przeniosłam z powrotem wzrok na Czarnego- Ale boję się! Odrzucenia, separacji od normalnych…
Syriusz zaśmiał się.
-Jakby ktoś stroił fochy, to Huncwoci nauczą go szacunku do ciebie!- wyłamał niebezpiecznie palce, po czym poklepał bezwiednie siedzenie motocyklu.
-Skąd go masz?- zaciekawiłam się.
-Wujek Alphard zostawił mi trochę kasy w Gringotcie. Co ja mówię, kupę kasy! I sobie sprawiłem taki o sprzęt… Spełniło się moje marzenie życia!- popatrzył tak tęsknym, cielęcym, wielbiącym wzrokiem na swój pojazd, jakby motocykl co najmniej uratował ludzkość przed zagładą.
-Pamiętam, że jak miałam dwanaście-trzynaście lat, to kręcili mnie motocykliści!- parsknęłam, gdy to sobie uświadomiłam. Łapa chrząknął ostentacyjnie- Wygląda nieźle… Zawsze marzyłam, żeby jeden z takich chłopaków wziął mnie na przejażdżkę swym sprzętem.
Syriusz uniósł brwi i kącik ust.
-To co, może się przejdziemy? I tak masz jakąś sprawę do załatwienia w mieście… - wskazał na trzymany przeze mnie list- A więc, na pocztę!
Roześmiałam się szczerze, zapominając o smutku i przygnębieniu.
Łapa wskoczył na swój ukochany motocykl i gestem zaprosił mnie ku sobie. Opadłam na skórzane siedzenie za Czarnym, czując, że serce stało się bardzo lekkie.
-Tylko trzymaj się mnie mocno!- zawołał, więc ujęłam go ramionami w pasie najmocniej, jak mogłam. Jakoś nie uśmiechała mi się wizja mnie samej zlatującej z pojazdu i lądującej na tyłku na środku ulicy Londynu, pełnego samochodów.
-JUHUUU!!!- wrzasnął Syriusz radośnie, gdy motocykl zaryczał głośno, po czym ruszył ku Londynowi.
Pęd ciepłego, kwietniowego powietrza chlasnął mnie w twarz. Loki falowały za mną, a włosy Syriusza łaskotały mnie w nos, pozostawiając w nim jego charakterystyczny zapach.
Mijaliśmy pola i zagajniki, a ja czułam się autentycznie wolna. Mimo potwornej dziury w sercu, pomimo strachu o przyszłość i akceptację, poczułam wolność i szczęście…

***

Wielkanoc dobiegła końca i trzeba było wracać do szkoły. Trochę trudno mi było uwierzyć, że ludzie nie zaczną zaraz o mnie rozmawiać, jak tylko przekroczę próg Hogwartu.
Westchnęłam, gdy spakowałam wszystko do kufra, na szczycie kładąc eliksir, który miał powstrzymać łaknienie krwi. Mój wzrok padł na niewielką kolekcję płyt winylowych, które kupował mi Syriusz, ilekroć docieraliśmy na jego motorze do Londynu. Poza czterema płytami Beatlesów, na gzymsie stała płyta Pink Floyd. Wiedziałam, że będę musiała obyć się bez ukochanej muzyki przez kilka miesięcy.
Rozległo się pukanie.
-Mogę?- nieśmiały głosik Remusa, który wsunął się niepostrzeżenie przez uchylone drzwi wywołał u mnie mimowolny uśmieszek. Kiwnęłam jedynie, po czym usiadłam na własnym kufrze, wskazując bratu pufkę przy toaletce. Zamiast tego dosiadł się do mnie. Wlepił we mnie uważne, zasmucone spojrzenie. Nie widziałam go, odkąd Jonasz mnie pogryzł.
-Nie przejmuj się.- szepnęłam niezbyt przekonywująco do własnych kolan, mrugając intensywnie- Jakoś to wszystko się zniesie…
-Meggie…- objął mnie czule jednym ramieniem. Oparłam skroń o jego policzek- Meggie, dziękuję. Nie musiałaś poświęcać swego życia w zamian za moje…
-Musiałam, Remusie. Chyba też byś tak zrobił. Poza tym, ty już dźwigasz swe brzemię. Za bardzo cię kocham, by obarczać cię jeszcze jednym powodem, by ludzie cię nienawidzili…
-Przecież teraz ciebie będą nienawidzić!- żachnął się z jakąś rozpaczą w głosie.
-Trudno. Myślę, że tak już miało być…
-REMUS! MARY ANN!- głos taty wyrwał nas w jakiś dziwny, brutalny sposób z tej przykrej chwili. Wymieniliśmy smutne uśmiechy i szybko zeszliśmy do salonu, taszcząc cały swój dobytek.
-No już, jedziemy na peron, dzieci!- zadecydował ojciec- Rea, ty zostajesz, nie? Ugotujesz obiad?- dodał nieco błagalnie.
-Dobra…- burknęła mama, wycierając ręce o fartuch- No, chodźcie, dzieci! I znów was nie będzie!
-Do wakacji szybko zleci! Zostały nieco ponad dwa miesiące…- zauważył Remus.
-Tak… A ja zawsze tęsknię… Chociaż, może to i dobrze, że Mary Ann wraca do szkoły!- rzekła apodyktycznym tonem, mierząc mnie od stóp do głów nieprzychylnym spojrzeniem- W końcu przestanie nadstawiać karku i wałęsać się po okolicy na motorze z Syriuszem co popołudnie!
-Mamo!- zawołałam ze złością, a Remus zarechotał mściwie- Przynajmniej se znalazłam jakieś twórcze zajęcie, a nie non stop przesiadywanie w czterech ścianach!
-Przy krowach byś mi lepiej pomogła!- zaskrzeczała- A nie ryzykowała życiem na jakiejś głupiej, mugolskiej zabawce! I w ogóle nie jadłaś kolacji!
-Nie prawda!- zaprzeczyłam gwałtownie- Robiliśmy z Syriuszem pikniki, a jak byliśmy w Londynie, to szliśmy do barów…
-I żarliście te fast foody?! No pięknie! Pogratulować! Daleko nie zajedziesz na takiej diecie, moja droga!
-Super. Też cię kocham!- cmoknęłam ją dwa razy, zanim zdołała dokończyć wywód na temat szkodliwości mugolskiego jedzenia, po czym dopadłam do kominka pierwsza.
-Londyn, Dziurawy Kocioł!- zawołałam i już wirowałam w zielonym popiele.
Chwilę potem wypadłam na posadzkę słynnego portalu pomiędzy światem mugoli i czarodziejów. Wciąż odpychając od siebie myśl, jak bardzo irytuje mnie ostatnimi czasy mama, odsunęłam się od paleniska. Chwilę potem przyszło mi do głowy, że może zrobiła się taka upierdliwa, odkąd stałam się wampirem. Rodzicielska nadopiekuńczość…

***

Zapach świeżutkiej trawy drażnił mnie w bardzo przyjemny sposób. Z nosem blisko ziemi zaczaiłam się, by powąchać mrowisko. Zapiekło w śluzówkę nosa niesympatycznie i kilkoro mieszkańców wlazło na mnie. Dobra, czas zwiewać…
Przebierałam łapkami po nie do końca obudzonej ziemi. Słońce grzało delikatnie, chyląc się ku zachodowi. Była pierwsza ciepła sobota tego roku.
Kwietniowy wiatr zderzył się ze mną, ale tylko przyspieszyłam. Czuć było, że wiosna rozwija skrzydła, natura budzi się z odrętwienia i smutku, wszystko się odnawia i wygląda teraz wbrew pozorom zupełnie inaczej…
Przystanęłam pod dębem i poczęłam z nudów ostrzyć pazury na jego chropowatej korze. Zignorowałam pokusę pożarcia pełzającego po niej robaka i nagle rzuciłam się sprintem przed siebie.
BUCH! Zza drzewa wpadł na mnie z biegu rozpędzony obiekt. Miauknęłam, bo zabolało i zjeżyłam się. Zwierze, piszcząc, przekoziołkowało kilka razy przez siebie samego, po czym legło nieopodal plecami do mnie w siadzie. Po chwili obróciło pysk w moją stronę ze zdziwieniem.
Pies zawrócił ku mnie i przekomicznie przekrzywił głowę w prawo, stawiając uszy. Potem szczeknął radośnie, machając entuzjastycznie ogonem i podbiegł blisko. Skuliłam się nieufnie. Jakiś dziwny…
Pies wywiesił język i począł czule i bardzo sumiennie lizać mój pyszczek. Prychnęłam głucho, po czym odtoczyłam się na bok i przemieniłam w człowieka.
-Syriuszu!- zawołałam z oburzeniem i otarłam mokrą twarz rękawem. Na łokciu drugiej ręki się opierałam o ziemię.
Tuż obok mnie czarny pies skulił się i przemienił w Łapę. Syriusz zaśmiewał się w głos, pokładając na ziemi. Miał niewątpliwie doskonały humor. Kącik mych ust powędrował w górę.
-Takie to zabawne?- pokręciłam głową z politowaniem– To było wstrętne!
Wyszczerzył zęby, niesamowicie z siebie zadowolony.
-Ciesz się, że w pyszczek!- zarechotał- Mogłem z drugiej…
Rozdziawiłam buzię, rozbawiona, jednocześnie nie wierząc własnym uszom.
-Jesteś obleśny!- zawołałam ze śmiechem i wymierzyłam mu cios w ramię.
-Ja?!- udał oburzenie, wykonując ruch obronny przeciw memu atakowi- Przecież ja tylko mówię, jak zachowują się normalne psy! Im jest obojętne, czy pyszczek, czy…
-Mniejsza. Nie lubię śliny psów…
Syriusz westchnął ostentacyjnie i łypnął na mnie swym lewym okiem z rozbawieniem.
-Typowe…
-Zresztą.- mruknęłam po namyśle, po czym wstałam i otrzepałam się z ziemi- Psów też nie lubię!
Wytknęłam mu zadziornie język.
-Pa!
Uśmiech spełzł z twarzy Syriusza.
-Nie?- zmartwił się i zrobił teatralnie smutną, błagalną minę. Parsknęłam do siebie, po czym ruszyłam w głąb lasu do ruin, zostawiając Syriusza leżącego na ziemi. Uwielbiałam to miejsce, zawsze…
Kluczyłam z wolna między zaroślami. Przez ich liście, jeszcze nie do końca rozwinięte, prześwitywało światło, kładąc się długim cieniem w leśnej ciszy. Zachodziło słońce, roztaczając ciemnozłoty blask, który igrał na pniach i wśród gałęzi. Delikatny zapach lasu wypełnił moje nozdrza. Tak pachniała zielona, spokojna wiosna, gdy zbliżał się zmierzch…
Usiadłam z namaszczeniem na zwietrzałym parapecie i chłonęłam całą sobą przyrodę. Dosłownie czułam, jak pod ziemią rusza się każde stworzonko, jak życie z każdą sekundą rozwija skrzydła…
-„When I get to the bottom I go back to the top of the slide, where I stop and I turn and I go for a ride, till I get to the bottom AND I SEE YOU AGAAAAIN, YEAH YEAH YEAAAH!!!”- rozległo się zza muru. Chwilę potem smukła sylwetka w rozchełstanej, pseudo-białej koszuli, krawacie na nadgarstku i nieco workowatych spodniach oparła się o mur nonszalancko. Syriusz zmierzył mnie bystrym spojrzeniem, mrużąc oczy w charakterystyczny sposób.
-Słuchasz Beatlesów?- zdziwiłam się.
Uniósł brwi tak, że wyglądał, jakby się martwił.
-„Do you, don't you want me to love you?”- po czym, zamiast tradycyjnie, zająć parapet obok, wepchnął się przy mnie.
-Chyba nie umrzesz, gdy ścisnę się obok ciebie?- zagadnął pogodnie.
-No nie wiem… Czuję, że zarazisz mnie jakimś rzadkim świństwem…- mruknęłam z rozbawieniem i wróciłam do analizowania wyglądu klonu, rosnącego naprzeciw. Jego listki miały jasnozielony kolor, dzięki słońcu… Panowała idealna cisza.
-EJ!- parsknęłam nagle- Możesz mnie oświecić, co ty robisz?
-Ja?- Syriusz udał niewiniątko- A co miałbym robić? Siedzę sobie jeno grzecznie…
-No już mi nie wstawiaj kitów, że przed chwilą nie dźgnąłeś mnie palcem wskazującym prosto w bok!
-Hej! Jak możesz mi zarzucać wyrabianie takich rzeczy?! Masz mnie za dziecko?!- Łapa zaplótł ręce na piersi i wycelował nos w niebo.
-Cóż… Miło, że się wreszcie zorientowałeś!
-No dzięki!- burknął- A nawet jeśli cię dźgnąłem, to co? Chciałem, byś nie skupiała się na drzewie!
Pokręciłam głową z rozbawieniem.
-Syriuszu!- potrząsnęłam lekko jego ramieniem. Zero reakcji. Obrócił tylko głowę w przeciwną stronę. Roześmiałam się. Ten to potrafi grać obrażonego!
-Panie Black! Proszę uniżenie o uwagę!- nie podziałało. Prychnął tylko coś do siebie.
-Łapuś…- poprosiłam czule na modłę Jamesa po czym poczochrałam mu włosy delikatnie- Już się nie bocz tak, no…
-Mmm…- rozległo się tylko zza jego pleców- Nie przeszkadzaj sobie…
-Chyba ci tu za wygodnie jednak!- zawołałam i odjęłam dłoń od jego głowy. Obrócił się ku mnie z boleścią na twarzy.
-Jak mogłaś to przerwać?! Weź zrób tak jeszcze raz!- poprosił. Uniosłam brwi- Tak wiem, mam ładnie poprosić, taa? Typowe…
Po czym pochylił się i cmoknął mnie w policzek.
-Wystarczy?- szepnął, rozbawiony.
-Ech, myślę, że aż za dużo tego dobrego…- burknęłam i wytarłam policzek ostentacyjnie, na złość Syriuszowi. Ten jednak przybrał już ostrzegawczy wyraz twarzy, zwiastujący ciężką obrazę majestatu, toteż szybko wróciłam do robienia mu jeszcze większego artystycznego nieładu na łepetynce, by przypadkiem nie zachciało mu się narzekać. Chyba go tym udobruchałam, bo nic nie powiedział. Zamiast tego westchnął, obrócił się do mnie plecami i położył głowę na moim podołku, po czym zamknął oczy. Stwierdziłam nagle, że wcale mi to nie przeszkadza. Jak nigdy!
-Tak na marginesie.- zagadnęłam- Masz tak doskonały humor, ciekawe, czemu…
-To dziwne?- mruknął, nie otwierając oczu.
-No… Coś ci dolega?- uśmiechnęłam się do siebie.
Uchylił jedno oko i wpatrzył się we mnie z rozbawieniem.
-Taa…- pokiwał z powagą głową- Już od dawna…
Zaległa cisza, przerywana jedynie śpiewem ptaków i szumem liści. Chłodny, kwietniowy wietrzyk poderwał moje loki.
-All you need is love…- zanucił po kilku chwilach milczenia Łapa leniwie. Delikatny uśmiech rozciągnął moje wargi i przyłączyłam się do niego cichym głosem. Gdy skończyliśmy nucić, wymieniliśmy pełne porozumienia, rozpromienione uśmiechy. Nie wiedzieć czemu, czułam się doskonale, niezwykle lekko…
-Nareszcie, upragniony odpoczynek. Jestem taki spracowany!- jęknął Syriusz teatralnie.
-Taa, rzeczywiście. A co, jeśli można wiedzieć, tak cię męczy i wyczerpuje?
Syriusz otworzył oczy i posłał mi nieco urażone, ale również zadziorne spojrzenie.
-Jak to? Wstać trzeba rano, potem taszczyć tą potworną torbę, w której są aż DWA podręczniki, rozumiesz to?! Makabra… Nie do zniesienia. I te potwornie męczące posiłki… Przeżuwanie wyczerpuje niesamowicie, nie wspomniawszy o podnoszeniu do ust widelca! Ale nie wiesz, co jest najgorsze, co mnie totalnie wyniszcza, czego nie mogę znieść, a gdy już ustaje, czuje się wreszcie wolny i nieskrępowany. To myślenie…
Roześmiałam się, Syriusz zawtórował mi pod nosem.
-I te tabuny dziewczyn, co mi się pod stopami przewalają…
-Hej!- poczułam się nieco urażona- No wiesz, ja też jestem dziewczyną…
Przestałam czochrać mu włosy i odwróciłam wzrok.
-Mary Ann!- zaśmiał się i podniósł głowę z mojego podołka. Przysunął się bliżej i chwycił mnie za ramiona dłońmi- Przecież ty jesteś zupełnie kimś innym!
-Nie mów tak…- westchnęłam- Nie jestem. Jestem taka sama. Wydaje ci się.
-Co ty opowiadasz?! Tak myślisz? Jesteś diametralnie inna! Dla mnie…
Z wolna obróciłam głowę ku niemu i niepewnie spojrzałam w szare, świecące intensywnie oczy. Syriusz przyglądał mi się uważnie, jego wzrok biegał po całej mojej twarzy, dopóki nie spoczął na oczach. Wystająca łagodnie grdyka pojechała po długiej szyi do góry.
-Dla mnie…- powtórzył znacząco, o wiele ciszej, niż przed chwilą i uśmiechnął się delikatnie. Odwzajemniłam po chwili nieśmiałym uśmiechem wdzięczności. Kotek, mruczący do tej pory zawzięcie, przeszedł samego siebie w stopniu nasilenia i głośności wydawanego odgłosu. Zdawać by się mogło, że twarz Syriusza nieco urosła w moich oczach…
-Och, no wiedziałem, że tu mam was szukać, no!...- James wypadł z zarośli- Wy wiecie, że jutro nie robię treningu?! Chyba już to mówiłem Lukasowi i Caradocowi, ale nie wiem, czy wam…
-Nie, James, nie mówiłeś!- warknął ze złością Syriusz, puszczając mnie. Zerknęłam na niego ze zdziwieniem; na policzkach oblał się mocnym rumieńcem. Zaskoczyło mnie to nieco, bo nigdy się nie rumienił. A jeśli nawet, to przez jego śniadą cerę nic nie było widać.
-Ooo…- James chyba skumał, że coś jest nie tak- Hmm… no, tego ehh… No więc tak… Hmm, taa… Ja już chyba ten-tego…
-No to ten-tego spływaj…- burknął Łapa- Ech, a zresztą!... Wracamy, głodny jestem…
Po czym zerwał się i szybko ruszył ku majaczącym na horyzoncie wieżom, wpychając ręce głęboko do kieszeni i nie odwracając ku nam głowy. Stanęłam obok czerwonego ze wstydu Jamesa.
-Co ja mu zrobiłem?- zadał nieśmiałe pytanie James- Speszyłem go czymś, ale nie wiem, czym…
Uśmiechnęłam się do Jamesa wyrozumiale i położyłam dłoń na jego ramieniu.
-Nie przejmuj się. Syriusz jest chimeryczny, miewa takie huśtawki… Cóż robić! Przeproś go i porozmawiaj z nim, na pewno wszystko się wyjaśni…
-Ja nie wiem!...- razem, ramię w ramię wspinaliśmy się ku zamkowi- Patrz go, co za kozak, tak szybko się ulotnił…
Nie podchwyciłam uwagi, mrugając usilnie i wstrząsając lekko głową. Za nic bowiem nie mogłam zapomnieć wyrazu twarzy Syriusza, jego oczy, nawet gdy zamknęłam swoje, wpatrywały się we mnie, jakby chciały odkryć najbardziej oddalone zakamarki mojej duszy…
Kwiecień oznaczał dla wielu z nas również pilną naukę do egzaminów. Na szczęście, sumy mieliśmy za sobą, przed nami pojawiła się perspektywa ostatnich egzaminów w szkole. Zostaną wyłącznie owutemy. Jak ten czas leci…
Myślałam usilnie nad całym moim życiem, gdy swe niespieszne kroki kierowałam ku bibliotece, jak co wieczór.
Przeprowadzki z miejsca na miejsce, aż wreszcie upragniony dom-Hogwart, pełen tajemnic, zagmatwany. Nawet kurz wydawał się tu pachnieć wiekami, każdy kąt miał swoją historię. A oprócz mnie były tysiące uczniów ze wszystkich pokoleń, którzy czuli do Hogwartu to samo, co ja. Czy łatwo będzie mi go opuścić? Szczerze mówiąc, to nie wyobrażam sobie życia bez tego miejsca.
Tu poznałam wszystkich przyjaciół, doświadczyłam przygód, zakochałam się dwa razy, poznałam magię, poczułam się ważna i po raz pierwszy przykuwałam uwagę chłopców…
Każda z bliskich mi osób przeszła długą drogę od początków naszej znajomości, bym ich postrzegała tak, jak widzę obecnie.
Od samego początku Jamesa lubiłam najbardziej. Musiałam przeżyć do niego silne uczucie, które teraz wydało mi się zwyczajnie śmieszne, by poczuć, jak bardzo go kocham. Przyjacielską miłością, rzecz jasna. Wiedziałam, że bez Jamesa moje życie byłoby takie puste i szare. Zbyt… rzadkie.
Syriusz? Hmm, nic dodać, nic ująć. Od obojętności, przez dziką nienawiść, liczne sprzeczki i depresje relacji po niewiarygodne porozumienie i swego rodzaju braterską miłość, przywiązanie i oddanie. Aż trudno było mi uwierzyć, gdy przypomniałam sobie tamtą noc-pierwszy szlaban i poczucie silnej do niego niechęci.
Lily-z początku wielka przyjaciółka, potem przeze mnie odrzucona, teraz często nie rozmawiamy, odkąd nasza grupka z Severusem się rozpadła. Było mi przykro, ale nie mogłam znieść obecności Lily bez Severusa. Nie mogłam znieść poczucia, że mnie jest dane z nią rozmawiać, a jemu już nie…
I wreszcie sam Severus. Z początku mnie nie znosił, potem zaakceptował, a potem… No właśnie, później poczułam, że jest mi niezwykle bliski. Bliższy, niż ktokolwiek inny…
-„Akumulacja asteroidów w dziejach ludzkości”…- mruknęłam do siebie, wodząc palcem po grzbietach starych ksiąg- „Io. Księżyc owiany tajemnicą”…
-Cześć, Meg!- niski, tępy głos oderwał mnie od poszukiwań- Co tu robisz?
Westchnęłam cierpliwie i wysiliłam się na uśmiech.
-Szukam czegoś z astronomii. Muszę się pouczyć do egzaminów. A ty, Gregor?
-Ja też się muszę pouczyć.- wydukał- Możemy pouczyć się razem!
-Taa, myślę, że to całkiem dobry pomysł…- rzekłam stwierdziwszy, że mi to specjalnie nie wadzi.
-Chodź do naszego stolika!- złapał mnie za rękę zbyt mocno i łopatologicznie pociągnął za sobą. Gdy tylko tam podeszliśmy, już mnie cofnęło.
-Nie zjedzą cię!- zarechotał Gregor.
Przy stoliku bowiem siedziała grupka Ślizgonów. Na widok Severusa się ucieszyłam, gorzej z resztą.
Po lewej stronie Seva siedział Nott, przewracając małymi oczkami na wszystkie strony. Obok Notta dostrzegłam Mulcibera, Ślizgona, który kiedyś podobno prawie obrał ze skóry jedną dziewczynę. Po prawej stronie Seva rozwalił się jakiś Ślizgon, którego widziałam w drużynie quiddicha na meczach z innymi domami. Chyba nazywał się Lestrange. Obok stało puste miejsce, tak, jak obok Mulcibera.
-Mary Ann!- ucieszył się Severus. Reszta łypnęła na mnie spode łba. Gregor rozwalił się na pustym miejscu obok Mulcibera, zagarniając dla siebie jakąś książkę ze stosu.
-Usiądź!- poprosił Severus. Goyle posłał kumplom wymowne, wściekłe spojrzenie. Opadłam na krzesło obok Lestrange’a- I jak? Żyjesz jeszcze?
-Staram się…- mruknęłam. Lestrange parsknął.
-To ty jesteś tą dziewczyną, co ją wampir pogryzł?- zagadnął podejrzliwie Mulciber, mrużąc oczy.
-Tak, to ja.- spuściłam wzrok. No tak, teraz się zacznie…
-Naprawdę?- Lestrange przekręcił się ku mnie z zaintrygowaniem- I pijesz ludzką krew? Super!
-Ehe…- odpowiedziałam jedyną przychodzącą mi na myśl dość dobrze wyartykułowaną odpowiedź.
-Co ty, zgłupiałeś?! Wywaliliby ją za picie ludzkiej krwi!- parsknął Severus.
-Te, nie mądruj się, Snape. Nie jestem taki ciemny!- zarechotał.
-A wyglądasz, jakbyś był!- rzucił Gregor zza ciężkiego woluminu. Lestrange prychnął.
Przyjrzałam się każdemu z osobna. Mulciber miał twarz buldoga i krótko ścięte włosy. Był raczej krępy i nie wyglądał na typa intelektualisty. Nott był drobny i nie przypominał szesnastolatka. Długie blond włosy zawiązał w kucyk. Po Lestrange’u od razu było widać, że śpi na pieniądzach. Poza tym miał ciemne, dlugie włosy i niedbały zarost.
-Uważaj, nie prowokuj go! Jeszcze gotowy cię sprać!- ostrzegł go Nott z uśmieszkiem.
-Co ty gadasz, Nott?! Jeszcze koleżanka Goyle’a pomyśli, że jestem jakimś tyranem, który tłucze własnych kumpli!- uniósł brwi Lestrange, po czym począł się zabawiać podpalaniem zmiętych kartek pergaminu- A wolałbym, żeby poznała mnie od innej strony…
-To jakaś aluzja, Lestrange?- parsknął ohydnie Mulciber. Lestrange cisnął w niego kulką pergaminu, trafiając prosto w oko.
-Ale masz cela!- warknął Mulciber.
-W końcu to najlepszy ścigający!- zawołał Nott- Wszystkie gole wbija! Dzięki niemu nasza drużyna nareszcie zdobędzie Puchar, no nie?
-Noo! Ciągle kradli nam go ci Gryfoni…- burknął Mulciber.
-Cóż, widocznie byliśmy lepsi!- orzekłam chłodno, czując narastający gniew.
-Czas przeszły, słusznie…- zasyczał Mulciber, posyłając mi mściwie spojrzenie. Odpłaciłam mu tym samym.
-Sezon jeszcze nie dobiegł końca. Różne rzecz mogą się zdarzyć!- warknęłam z irytacją- Zbytnia pewność siebie może zgubić niejednego, skarbie…
-No nareszcie się znalazł ktoś, kto podziela moje zdanie! Od miesięcy wmawiam to mojemu bratu…- westchnął Lestrange, irytująco przeciągając sylaby- Miło, że to zauważyłaś…
-A co takiego robi twój brat?- spytałam go z zaintrygowaniem. Być może ma to związek z Voldemortem…
-Ech, nawija o zaproponowaniu małżeństwa Bellatriks Black… Wiesz, ona jest czystej krwi. Musimy połączyć majątek z innym bogatym szlachcicem. To się nazywa…
-Tradycyjne Czarodziejskie Śluby Czystej Krwi…- wtrąciłam.
-Dokładnie!- Lestrange kiwnął głową z ukrywanym podziwem, że wiem takie rzeczy.
-A czyż ona nie miała być z Crabbe’em?- zapytałam, bo przypomniała mi się przepowiednia Trelawney. Lestrange zmarszczył brwi, zaskoczony. Uśmiechnął się z politowaniem.
-Co, wierzysz tej starusze?- zaśmiał się- Nie, jej przepowiednie się NIGDY nie sprawdzają. No, chyba że ktoś już razem jest ze sobą…
-Nie, nie wierzę…- przypomniało mi się, że według Kasandry będę żoną Syriusza. Pff…
-No, to w porządku. A tak w ogóle, to jestem Rabastan.- wyciągnął do mnie rękę, w oczach dostrzegłam jednak chłód i jakąś niechęć.
-Mary Ann.
-Taa, wiem. Jesteś ścigającą z wrogiego obozu. Już się nasłuchałem od kapitana, jak bardzo jesteś niebezpieczna…- rzekł, ściszając głos.
-Ja?- zdziwiłam się mocno.
Kiwnął głową nonszalancko. Mimo, że rozmawialiśmy na różne tematy jakieś następne piętnaście minut, Rabastan wydał mi się jakiś nieprzyjemny i odpychający. Taki pretensjonalny.
-Któraż to godzina!- wydał zduszony okrzyk pod koniec- Już szósta wieczór. Co za niesprawiedliwość-piękne, kwietniowe wieczory musimy spędzać na nauce do idiotycznych egzaminów, które na nic nam się nie zdadzą!
-Ty się nie uczysz, tylko rozmawiasz z Meg!- burknął Gregor, lekko czerwony ze złości. Chyba go irytowało, że całą uwagę skupiłam na Rabastanie, nie na nim.
-Masz rację, późno już…- skwitowałam, czując, że muszę ich zostawić. Wstałam, chwytając książkę o podwójnych gwiazdach i rzucając krótkie „Cześć!” Sevowi, Rabastanowi i Gregorowi, opuściłam bibliotekę, ruszając długim korytarzem, po którym biegły pasma złotego, zachodzącego słońca.
Westchnęłam do siebie z jakąś ulgą. Cieszę się, że nie mam fotofobii, jak większość wampirów, że mogę obserwować, jak każdego dnia słońce budzi się do życia, jak rozwesela każdego… Sam widok takich pasm zachodzącego słońca, rozciągniętych po podłodze i ścianach napawa człowieka takim szczęściem i spokojem, słodką tęsknotą…
-A panna Lupin, jak zwykle, odosobniona!- rozległo się za mną i obok mnie znikąd pojawił się Syriusz, idąc ramię w ramię ze mną i wpychając ręce głęboko w kieszenie. Posłał mi zadziorny uśmiech.
-Przeszkadza ci to?- parsknęłam- Wiesz, mogę wrócić do biblioteki i wynająć bodygarda w osobie Gregora Goyle’a do towarzystwa, na pewno chętnie na to pójdzie…
-Ej, spoko!- zerknął na mnie z ukosa, uśmiechając się ciepło i uspakajająco- Przecież ja tu jestem…
Chwycił mnie mocno za dłoń, posłaliśmy sobie porozumiewawcze, radosne uśmiechy i tak ruszyliśmy ku naszej Wieży Gryffindora...

[ 9 komentarze ]


 
48. Polowanie na Psią Gwiazdę.
Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 13 Marca, 2010, 17:08

Hej, notka się nareszcie pojawia. Nawiasem mówiąc, dokładnie dwa lata temu wstawiłam tu pierwszy odcinek. Ale ten czas leci...
Następną planuję dodać za tydzień. No, to miłej lektury.
Dedyk dla Syrci ;-)

Zimno…
Głowa dawała o sobie znać tępym bólem. Miałam wrażenie, że leżę w powietrzu, w próżni, idealnej ciemności, która mnie otaczała…
-To ona?
-Tak, najwyraźniej.
-Wygląda tak niewinnie…
-Przypomina nas!
-Weź już się nie wygłupiaj… Nie przypomina. I nie powinniśmy jej tu ściągać bez pytania.
-A ty znowu swoje…
Rozchyliłam powoli powieki. Nie widziałam prawie nic, ciemno… Może te głosy to jedynie jakieś halucynacje? Chwilę potem ukazał się zamazany obraz, nade mną majaczyły kolorowe plamy.
-Otwiera oczy! Ciekawe, czy nas widzi…
-Skoro na nas patrzy, to chyba oczywiste, że tak!
-Remus?- szepnęłam machinalnie.
-Coś mówi… Cii! Nie przeszkadzajcie, dzieci!
Obraz wyostrzył się. Usiadłam, zorientowawszy się, że siedzę w trumnie. Mój przymulony wzrok padł na twarz najbliżej: był to jakiś chłopak o jasnych, postawionych na sztorc włosach i oszołomionym spojrzeniu. Dalej stała kobieta, starsza od niego grubo. Była piękna, mimo, iż twarz znaczyły zmarszczki. Na końcu dostrzegłam jej wierną, młodszą kopię. Wydało mi się dziwnie niejasne, że już ich kiedyś widziałam.
-Jak się czujesz?- zapytała kobieta z troską w głosie.
-Dziwnie…- szepnęłam, kryjąc twarz w roztrzęsionych dłoniach. Pozwolili mi odetchnąć. Po wzięciu głębszego oddechu zakręciło mi się w głowie.
-Jak masz na imię?- zapytał chłopak z uprzejmym zainteresowaniem po chwili.
-Eee… Mam to na końcu języka!- zawołałam, czując, że pamięć ciurkiem wypływa mi uszami na zewnątrz. Jednak chwilę potem stwierdziłam z żalem- Nie wiem!
Moi towarzysze spojrzeli po sobie wymownie.
-Pomyśl, na pewno sobie przypomnisz!- zachęciła mnie młoda dziewczyna.
-Nie, już mi uciekło!
-To na pewno jedno z tych imion: Lucy, Grace, Elisabeth…
-Susan…- dorzucił chłopak.
-No, może Susan!- przytaknęła dziewczyna- Mary, Agnes…
-Deborah…
-Mary!- olśniło mnie- To imię brzmi dziwnie znajomo…
Znowu wymienili spojrzenia, chłopak poruszył się dziwacznie, a potem starsza kobieta uśmiechnęła się nieco krzywo, jakby męczył ją wyjątkowo silny skurcz.
-Więc, Mary… Witaj w naszym domu!- zaśmiała się perliście.
-Pomóc ci?- chłopak podał mi rękę i chwilę potem stałam obok niego na nogach. Rozejrzałam się z oszołomieniem.
-Gdzie ja jestem?- wyrwało mi się.
-To Norwegia.- wyjaśniła kobieta- Nie tak daleko od twojego domu, nieprawdaż?
-Mojego domu?- wymamrotałam- A wy wiecie, gdzie on jest? Bo ja tak nie do końca…
-Jak to gdzie, w Anglii! Jesteś z Anglii!
-Aha…- mruknęłam z niekłamanym zaskoczeniem- Nic sobie nie przypominam…
Zachwiałam się lekko na niesprawnych nogach. Wszystko wydawało mi się takie śmieszne i zabawne…
-Lecimy!- ucieszyła się z jakąś wrogością najstarsza kobieta.
-Matko, przecież ona musi wypocząć.- mruknął półgębkiem chłopak.
Kobieta popatrzyła na niego ze zdziwieniem, potem na mnie, a na końcu wydała warknięcie pełne frustracji.
-No dobrze!… Ale za trzy dni ruszamy! Do tej pory…
Namyśliła się, urywając w połowie, po czym szybko odeszła, zamiatając połami pięknej, starodawnej sukni. Młodsza dziewczyna westchnęła z zawodem i wyszła z pokoju, po posłaniu mi nieco wrogiego spojrzenia.
-I naprawdę nic nie pamiętasz?- podjął po chwili chłopak, gdy cisza zrobiła się już nieznośna. Oparłam się plecami o trumnę, by nie chwiało mną tak, jak obecnie. Kiwnęłam w odpowiedzi.
-Zanim się nie obudziłaś, coś powiedziałaś…- zmarszczył brwi.
-Co?
-Nie wiem… Było niewyraźnie…
Zamknęłam oczy, próbując sobie przypomnieć wspomniany moment. Nic. Pokręciłam głową.
-No trudno… Jestem Florian, Mary.- podałam mu rękę. Ujął ją w swoją i pochylił się nad nią szarmancko. Wydawało mi się to jednak sztuczne, jakby innych powitań Florian nie znał- Moja matka to Diana, pewno pozwoli ci do siebie mówić po imieniu. Siostra nazywa się Marina. Mam jeszcze brata-Jonasza, ale nie ma go w domu. Udał się na polowanie.
-Na jakie polowanie?- wytrzeszczyłam oczy.
Florian zmieszał się.
-On poluje na ludzi. I wilkołaki.
-Poluje na…- zamarłam.
-Tak. Bo my… jesteśmy wampirami.- odwrócił wzrok w bok- Ty zresztą też. No, prawie.
-Ja? Ale dlaczego?
Florian rozejrzał się czujnie.
-Chodźmy stąd. Marina tu się zaraz zjawi. Nie lubię, jak czyta w myślach… Robi to bardzo łopatologicznie.- uniósł się kilka cali nad drewnianą podłogą- Wiesz, powinnaś się trochę zregenerować. Przyniesie ci to sprawność. Po prostu połóż się w trumnie i wyłącz świadomość…- po czym wyfrunął leniwie przez drzwi. Zza framugi rozległo się- A jutro ci wszystko wytłumaczę.
Czując się nieco dziwnie, złożyłam swe ciało w trumnie, mając wrażenie, że głowa zaraz mi eksploduje. Nic nie pamiętam… Dlaczego? Kim jestem? Skąd się tu wzięłam?
Póki co wiedziałam, że jestem prawie wampirem, mam na imię Mary (chyba), oraz, że znajduję się w Norwegii. Gdzie cała moja przeszłość? Co się działo wcześniej? Ile mogę mieć lat?
Na żadne z tych pytań nie potrafiłam sobie odpowiedzieć. W mojej głowie powstała wielka, czarna dziura, w której znikło całe moje dotychczasowe życie. Straciłam tożsamość…

***

Idealnie białe niebo bez żadnej chmurki. Zimny powiew owiał moją twarz, rozsypując po szyi i ramionach rudo-czarne loki. Odgarnęłam je niedbale z twarzy i ponownie uniosłam głowę.
Najcichszy szmer nie mącił martwej ciszy. Wydawało mi się, że słyszę, jak kropla z wolna płynie po igiełce na pobliskiej jodle, by wkrótce spaść i wyżłobić pionowy tunel w śniegu pod nią.
Oderwałam spokojnym ruchem nitkę z półprzezroczystego, purpurowego, rozkloszowanego rękawa. Jego drugi koniec sięgał prawie moich kolan. Sukienkę ową miałam na sobie od samego początku, odkąd tylko się ocknęłam w trumnie. Była przepiękna, lecz niestety, nie mogłam się przejrzeć w lustrze, nie zobaczyłabym własnego odbicia.
Bezwiednie przejechałam dłonią po najbliższej gałązce średniego iglaka, usiłując przypomnieć sobie jakiś szczegół z życia, ale niezbyt mi to wychodziło. Głowa pulsowała tępym bólem, niezbyt dokuczliwym. Wiedziałam, że to od światła słonecznego, które, pomimo gęstej warstwy bezbarwnych chmur, zdołało ogrzać i rozjaśnić ten ponury, nieruchomy las norweski.
Poczułam, że nie jestem sama. Rozejrzałam się z trwogą dookoła, nikogo jednak nie było. Znów skupiłam wzrok na gałązce. Natychmiast ponownie odwróciłam się do tyłu z czujnością.
-Kto tu jest?- zapytałam ostrożnie. Cisza. A potem…
-Wiedziałem, że prędzej, czy później się zorientujesz!- parsknął Florian i opadł na śnieg z powietrza, w którym przed chwilą wisiał- Wampirów się nie oszuka.
-Obserwowałeś mnie!- oburzyłam się. Uśmiechnął się chytrze.
-Tylko trochę. Zachowujesz się nadzwyczaj osobliwie…
Podszedł do mnie z wolna, wciskając ręce głęboko do kieszeni garnituru, który nosił. Przyjrzałam mu się podejrzliwie.
-Jesteś taki smutny.- rzekłam pewnie, zanim nie ugryzłam się w język- Tak myślę.
Jego blade wargi wykrzywił gorzki uśmiech.
-Z czego mam się cieszyć? Chyba nie z życia, którego nie mam, nie?!
Odwrócił się i odszedł z wolna. Po chwili namysłu zaniechałam próby dogonienia go. Najwyraźniej woli zostać sam. Cóż, doskonale go rozumiem.
Ruszyłam w przeciwnym kierunku, delikatnie wodząc stuloną lekko dłonią po ośnieżonych, iglastych gałązkach. Szczypał mnie w skórę chłód śniegu, z wolna topniejącego na opuszkach.
Niebo przysłoniły ołowiane chmury, zwiastujące burzę śnieżną. Rozejrzałam się po nich ze spokojem. Kilka płatków zamrożonej wody nagły wicher podrzucił w górę z ziemi.
Rozległo się warczenie. Wyczułam jakiś nieprzyjemny smród sierści. Raptownie odwróciłam się do tyłu, dosłownie w tym samym momencie, w którym coś uderzyło mnie z prawej. Z cichym okrzykiem wylądowałam na ziemi w śniegu. Stwór z niewiarygodną prędkością zawrócił ku mnie, ujadając dziko. Odleciałam szybko w bok, uderzając ramieniem o głaz pod śniegiem. Wróg dopadł jednak do mnie szybciej, niż mogłabym przypuszczać, kierowany dziką nienawiścią. Instynktownie wystrzeliłam w powietrze, bestia podskoczyła wysoko w biegu. Ostre, obnażone kły zabarwiła moja czerwona krew…
Z oszołomieniem zerknęłam na bok, cały skąpany we krwi. Nie czułam bólu.
Na dole stwór wychodził z siebie, by sięgnąć do zawieszonej w powietrzu ofiary.
Z lasu ku stworzeniu śmignęła smuga czegoś, co poruszało się niezwykle szybko. W ułamku sekundy zaatakowało zwierzę. Rozległ się ohydny skowyt i jęk, donośne wycie zadźwięczało w mojej głowie. Stworzenie ochlapało swą krwią śnieg, kilka razy wierzgnęło konwulsyjnie, po czym zaległa martwa cisza.
Florian stał na dole, przyglądając mi się ze znużeniem. Otarł twarz, naznaczoną krwią napastnika. Delikatnie opadłam na ziemię.
-Dzięki…- wymamrotałam- Co to było?
-Wilkołak.- burknął Florian, z niesmakiem przełykając krew bestii. Wlepiłam w niego pytające spojrzenie- No tak! One są naszymi największymi wrogami. Pamiętaj, NIGDY nie lituj się nad ŻADNYM wilkołakiem. On na pewno nie zlituje się nad tobą. Sama zresztą widziałaś…
Przyjrzałam się uważnie zwłokom na śniegu. Naokoło mokrej, brudnej mieszanki sierści i stygnących mięśni rozlewała się brunatna krew, topiąc i barwiąc śnieg w jakiś makabryczny sposób. Znowu przeniosłam wzrok na chłopaka. Wlepił zimne spojrzenie w obiekt na śniegu.
-Wracajmy, nic tu po nas.- mruknął, gdy już otrząsnął się z letargu- Ale wolno. Naprawdę, nie spieszy mi się do wieży…
-Do domu?
-Nie, do wieży. Dom utraciłem już dawno temu.- spuścił swe oszołomione spojrzenie z powrotem na wilkołaka.
-Ja swój także…- szepnęłam ze smutkiem, gdy już zrównaliśmy się i ramię w ramię ruszyliśmy ku wieży. Florian przeniósł na mnie pytający, nieco współczujący wzrok.
-Naprawdę nie pamiętasz domu?
Pokręciłam przecząco głową.
-Przypuszczam, że musiałaś znać Psią Gwiazdę…- wpatrzył się w czubki ośnieżonych jodeł.
-Kogo? - zdziwiłam się.
-Psią Gwiazdę.- zerknął na mnie z ukosa- On zabił naszego ojca.
Nic, ale to nic z tego nie zrozumiałam.
-Możesz mi wyjaśnić to głębiej? Kim był wasz ojciec?
-Wampirem, jak my. Miał na imię Wiktor. Udał się na polowanie, na Wyspy Brytyjskie. Uwielbiał dreszczyk emocji i nie zważał na śmiertelne dla niego promienie słoneczne…
-Śmiertelne? Przecież my jesteśmy na zewnątrz, a nic nam się nie dzieje!
-Zależy od wampira, jak reaguje na światło słoneczne. Ojciec miał bardzo silną fotofobię, choć nie tak, jak Jonasz-jego słońce mogłoby zabić. Ojciec jeszcze potrafił wytrzymać w pochmurny dzień, co prawda z silnymi bólami, ale jednak. Moja mama też nie jest zbyt odporna, mogłaby zemdleć i naprawdę silne słońce pewnie by ja zabiło. Natomiast mnie dokucza ból i ogólne otępienie. Marinę słońce w ogóle nie rusza. Czyli widzisz, jak wiele skrajnych reakcji może wywoływać światło słoneczne… Mniejsza, wrócę do ojca… Poleciał na Wyspy, by trochę zapolować, to była jego „pasja”, czy coś takiego. W pewnym stopniu Jonasz go bardzo przypomina…
Zmarszczył brwi, dumając nad czymś usilnie, po czym podjął na nowo:
-Któregoś dnia matka wyznała, że ojciec nie żyje. Zabił go właśnie on.- wlepił wrogie spojrzenie we własne buty.
-Psia Gwiazda? Czemu myślisz, że on mógłby mnie znać?- zdziwiłam się.
-Ponieważ zabił go w trakcie, gdy ojciec cię… zabijał. Dobra, wiem jak to brzmi!- zniecierpliwił się.- Ale tęsknię za nim, mimo, że taki był…
Odwrócił wzrok. Byłam prawie pewna, że jego blade policzki zwilżyły łzy, do których nie chciał się przyznawać.
-Kiedyś było inaczej…- szepnął- Kiedyś wszyscy się kochaliśmy, mieszkaliśmy w zdrowym, normalnym amerykańskim miasteczku, mieliśmy swe plany na przyszłość…
-Florianie…- rzekłam ze współczuciem, kładąc mu prawą dłoń na ramieniu. Zwrócił ku mnie nieco oszołomioną twarz. Smutne oczy barwy ciemnego złota zasłoniła szklista kotara łez.
-Może myślisz, że to głupie, iż teraz płaczę. Ja też tak uważam. To takie… niemęskie. Ale mam już dość, rozumiesz?!- krzyknął cicho z wyrzutem, kryjąc twarz w jednej ze swych szczupłych dłoni- Dzień w dzień to samo, porażająca pustka, brak prawdziwego życia, tylko takie bezsensowne zawieszenie w przestrzeni… I tak w nieskończoność. To jak klątwa, odwieczna kara za nic… Chcesz tak?!
-Nie…- wyszeptałam, zaskoczona, że o to pyta.
Kiwnął lekko, jakby moja odpowiedź utwierdziła go w jakimś przekonaniu.
-Tak myślałem…- szepnął bardziej do siebie, niż do mnie.
Dobrnęliśmy do wieży, gdy dzień zamieniał się w noc. Delikatny, granatowy kolor opanował świat naokoło nas. Cisza, jaka panowała przy wieży, zdawała się być aż zbyt głośna. Wnet rozdarło ją wycie dzikiego zwierzęcia gdzieś za naszymi plecami. Wlecieliśmy z wolna do środka.
Weszłam do dość sporej biblioteczki, Florian za mną. Nikogo tu nie było, ani kobiet, ani tego Jonasza, którego jeszcze nie zdołałam zobaczyć.
-Chciałabyś coś poczytać, Mary?- zapytał uprzejmie. Wzruszyłam ramionami, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
-To jest doskonała książka, jeżeli chcesz więcej dowiedzieć się nas temat wampirów… Oczywiście, dla człowieka z połowy XX wieku tekst może być nieco ciężki do rozszyfrowania…
Wyjął dość cienki wolumin, oprawiony w połyskliwy materiał. Domyśliłam się, że musiał mieć co najmniej sto lat.
Drzwi za nami rozwarły się gwałtownie. Wleciała Marina.
-Florianie, jesteś proszony uprzejmie do salonu, prośba naszej matki.- oznajmiła, jednak wyczułam, że jest nieźle podminowana z jakiegoś powodu. Na białe policzki wkradł się rumieniec zdenerwowania. Wymieniłam zdziwione spojrzenia z Florianem. Westchnął i udał się za siostrą do salonu.
Opadłam na poduszki i otworzyłam książkę na chybił trafił.
„…od dawien dawna ma taką postać rzeczy. Gdyż ilekroć kogo Syn Nocy ukąsi, tego żywot nie do poznania się zmienia. Oto, co może się zadziać:
1) Ofiara bestyi staje się jej podobna, odtąd niewinne dusze żywych sama kąsać będzie, na błagania niepomna, niegodne miano wampira przybiera, demona z piekielnych czeluści rodem wziętego. Zważmy w duszach swych, iż nieczęsto tak się zadziać może;
2) Nieszczęśnik nieodżałowany snadnie ducha swego wyzionie. Ot jest najczęstszy skutek;
3) Jeżeliby kto potępioną sromotnie praktykę przerwał, którą to wampiryj na swej niewinnej ofierze z lubością stosuje, ten to liczne powikłania i zakłócenia w pracy ciała ugryzionego powoduje.
Nie jest to w ludzkiej słabej możliwości, by na owy stan rzeczy cóżkolwiek…”
TRZASK!
Gwałtownie uniosłam głowę znad książki i przeniosłam na ścianę, którą biblioteka dzieliła z salonem. Widocznie ktoś od drugiej strony coś o nią rozbił.
Z najwyższą ostrożnością podleciałam do ściany i przyłożyłam doń ucho. Zapewne w normalnym stanie nie usłyszałabym zbyt wiele, ale obecnie moje zmysły były bardzo ostre.
-…No przecież ci mówię!- usłyszałam podniesiony głos- Ona go nie pamięta!
-Trochę tego nie rozumiem, jak mogłaby nam pomoc zabić tego człowieka!- zadrwił obcy mi męski głos.
-Jonasz ma rację. Ona się do tego nie nadaje! Nie każmy jej robić takich rzeczy! Nie mogę sobie wyobrazić, by Mary mogła kogoś…- ktoś przerwał Florianowi:
-Nie po to ją tu sprowadzałam! Mówię chyba jasno, nie?!- krzyknęła Diana.
-A ja myślałem, że…
-Że co? Że ona będzie do nas podobna? Możemy się starać ją tu jakoś uplasować, ale nie to jest naszym priorytetem, Florianie! Naprawdę, nie rozumiesz?!
-To TY nie rozumiesz!
-Czego?!- podjęła gwałtownie Diana. Florian nie odparł.
-Nie no, to jest chore. Jak możecie się tak kłócić?- stłumiony głos Mariny był podirytowany- Polecimy zabić Psią Gwiazdę z jej pomocą, gdyż ona NA PEWNO go zna. Tylko to ukrywa, tak myślę…
-Myślisz widać za dużo…- burknął Florian.
-O co ci chodzi?! Chciałam tylko powiedzieć, że po wszystkim przyjmiemy ją w swoje szeregi i już tu pozostanie! Co cię tak irytuje?!
-Florian na pewno pragnie ją uratować, czy jakoś tak… Ech, braciszku, ona nawet nie wie, że chcemy z niej zrobić wampira z krwi i kości…- znów zadrwił nieznany mi głos- Polecimy tam jutro wieczorem? Doskonale…
Wystarczyło mi tego dobrego. Wyleciałam dość gwałtownie z wieży i pomknęłam w ciemnym już las.
Śnieg padał z nieba, na którym brak było księżyca, zabranego przez chmury. Leciałam na niskiej wysokości nad ziemią, w końcu przycupnęłam na grubej, oszronionej gałęzi wysokiego drzewa iglastego, obserwując tępo przestrzeń.
Czyli mam być wampirem… Tym uwięzionym we własnym ciele stworem, którego mi opisywał dziś Florian. Ścisnęłam mocniej trzymany pień. Nie chcę tego… To brzmiało przerażająco, nie podoba mi się taki obrót spraw. Tylko gdzie mam uciec? Nie ma wyjścia, muszę siedzieć w tej wieży…
Kto to jest Psia Gwiazda?! Jeżeli go znam, może mi pomóc…
Usiłowałam rozpaczliwie cokolwiek sobie przypomnieć, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Muszę coś szybko wykombinować, jeżeli chcę powrócić do normalności, gdziekolwiek ona jest…
Poczułam się okropnie dziwnie. Jakby z każdej strony czyhało zagrożenie. Z jakiej racji oni chcą ze mnie uczynić jakąś krwawą, potworną bestię?! Bardzo, bardzo się tego boję! Boję się nawet wrócić do wieży… I co ja mam teraz ze sobą począć? Jak powrócę, to może mnie zjedzą, kto to wie? W końcu człowiek to dla nich nie lada rarytas do schrupania, nawet taki pół-na pół człowieczy…
Ukryłam twarz w dłoniach. Muszę się uspokoić, może coś mi zaraz przyjdzie do głowy…
-Hej, co tak siedzisz?- naprzeciw mnie, wysoko nad ziemią zawisł Florian i przyglądał mi się nieco zdziwionym wzrokiem.
-Odejdź!- warknęłam, po czym zeskoczyłam z drzewa na dół i szybko oddaliłam się. Florian dogonił mnie z łatwością- Zostaw mnie w spokoju!
-Co ci się stało?- zdziwił się.
-Nie łatwiej byłoby ci przeczytać moje myśli? Tak łopatologicznie, nieczule, bezlitośnie… Oszczędziłbyś sobie mojego milczenia!
-Mary!- stanął przede mną, wlepiając oczy w moje- Nie chciałbym czytać twoich myśli! Powinnaś o tym wiedzieć. Przecież należą do ciebie.
Wygładziłam zmarszczone ze złości czoło. Florian spuścił speszony wzrok.
-Więc…- podjęłam, nieco zbita z tropu- Ja nie chcę być wampirem, Florianie… I nie kojarzę waszego wroga.
Z wolna podniósł na mnie spojrzenie pełne zrozumienia.
-Słyszałaś naszą rozmowę. Może i dobrze, czułem, że muszę cię ostrzec prędzej, czy później…
-To dlaczego tego nie zrobiłeś?- zaatakowałam.
Florian odwrócił wzrok gdzieś na granatowe niebo.
-Bo… Ech, nie potrafię ci tego wyjaśnić… To było takie egoistyczne. Wybacz mi, proszę. Myślałem, że jak do nas dołączysz, to nie będę taki samotny. Z każdą sekundą, godziną, dzień w dzień. I tak upływają lata… Co innego z tobą… Wiesz, tak bardzo lubię przebywać w twoim towarzystwie, że balem się ciebie stracić. Jedyną przyjazną mi osobę od dwustu lat…
Odwrócił się i z wolna odszedł.
-Florianie, czekaj!- zawołałam za nim po chwili. Zatrzymał się raptownie- Zostań ze mną, proszę!- poprosiłam cicho. Obserwowałam jego czarną sylwetkę. Chwilę potem podszedł do mnie, na jego twarzy gościł niewidoczny uśmiech, bo nie wyrażany poważnymi wargami, lecz oczyma.
-Chodź!- zawołał nagle, po czym złapał mnie za dłoń i zaczął szybko biec przed siebie. Z powodzeniem za nim nadążałam. Jednocześnie naszła mnie myśl, że już kiedyś biegłam z kimś za rękę w tak szybkim tempie…
-Gdzie lecimy?!- wrzasnęłam. Nie odparł.
W końcu zatrzymał się na polance, na której wznosiło się parę ośnieżonych głazów. Wdrapaliśmy się na nie. Florian spojrzał na śnieg na skale, ten w mig się roztopił, a głaz był suchy.
-Madame usiądzie pierwsza!- skłonił się teatralnie, udając dżentelmena. I znowu naszło mnie dziwaczne deja vu, że już nie raz ktoś tak robił.
-Spryciarzu, pewnie chcesz się przekonać, czy głaz jest odpowiednio suchy!- parsknęłam, ale usiadłam. Skała nawet się nagrzała dzięki psychokinezie Floriana- Czemu akurat tu?
-Żeby wilkołaki nas nie dorwały.- ukląkł obok i wpatrzył się w szaro-granatowe niebo, niosące zawieje śnieżne i zimne wichry. Obserwowałam jego dziewczęcy profil z jakimś dziwnym spokojem.
-W zasadzie to ile ty masz lat?- zapytałam. Parsknął.
-Dziewiętnaście, tak w teorii. A w praktyce ponad dziesięć razy tyle.
Uśmiechnęłam się.
-A reszta twej rodziny?
-Cóż… Marina ma dwadzieścia cztery, Jonasz… dwadzieścia siedem, tak myślę. Matka miała czterdzieści cztery, gdy wampir ją ugryzł, ojciec był starszy o trzy lata. Ciekawe, ile ty masz lat…
Uśmiechnęłam się smutnie. Niestety, na to pytanie nie znałam odpowiedzi.
Po chwili ciszy podjęłam:
-Florianie, jak to się stało, że jesteście wampirami?
Florian natychmiast spoważniał. Spuścił wzrok, unikając mojego.
-To chyba zbyt złożona historia, by ją opowiadać. Nie potrafiłbym ci tego opowiedzieć, by odpowiednio oddać dramatyzm.
-Proszę, opowiedz! Na pewno ci się uda!
-Nie, wolę ci to pokazać. Chcesz?
Posłałam mu pytające spojrzenie.
-Wystarczy, że zajrzysz do mojego umysłu…
Skupiłam się więc na jego myślach. Po chwili w głowie uformował mi się obraz…

Stara, ciasna uliczka. Na jasnobłękitnym niebie zawisło słońce, które chyliło się ku zachodowi. Drewniany szyld piekarni z wymalowanym nań rogalikiem delikatnie kołysał się na wietrze, skrzypiąc przy tym monotonnie. Niewielu ludzi mijało stojącego przed piekarnią chłopca. Przeważnie czarne niewolnice, skromnie ubrane w fartuchy i proste sukienki, spieszyły do domu właścicieli. Co jakiś czas rozlegał się tętent koni po brukowanej ulicy i stukot obcasów, gdy możnowładcy wychodzili ze swych lektyk w celu załatwienia spraw finansowych.
Florian westchnął i zmrużył oczy, które zawiesił na wystawie piekarni. Miał śniadą, zdrową cerę, włosy w nieładzie (najwyraźniej nie było go stać na białą perukę). Jego twarz również nie wyglądała, jak obecnie. Była spokojniejsza, mniej… szalona. Wyglądał jak najzwyklejszy w świecie nastolatek, ubrany w nieco niechlujny strój z końca osiemnastego wieku.
Ładna, czarnoskóra dziewczyna przemknęła prawie niepostrzeżenie pod ścianą piekarni, ściskając w dłoniach wiklinowy koszyk z jajkami. Kroki kierowała do drzwi.
-Mary?- zapytał rozedrganym od emocji głosem Florian.
Dziewczyna raptownie odwróciła się ku niemu. Jej wielkie oczy rozwarły się szerzej z wolna.
-Czekałem na waćpannę…- spuścił wzrok na trzymany w ręku bukiecik fiołków i spąsowiał. Posłała mu pytające spojrzenie.
-Co zaś waćpan mówisz? Przecież mówiłam, że niemożliwe moje spotykanie z panem…- nieśmiało zwiesiła głowę, świadoma, że rozmawia z kimś ważniejszym w hierarchii.
-Nie dbam o zdanie piekarza, Mary. Ja waćpannę uwolnię i nawet, gdy on nie przyzwoli.
-Paniczu Florianie, przecież to nie godzi się! Pan piekarz surowo zakazał! Ja jestem zwykłą niewolnicą, piekarz wydać może mnie jedynie za drugiego niewolnika. A prędzej już umrze, niż mnie wyswobodzi.
-To w takim razie rychło umrze!- zawarczał gniewnie przyszły wampir. Mary wytrzeszczyła jeszcze bardziej oczy i z przerażeniem pokręciła głową.
-Nie!… Waćpan nie możesz być mordercą! Proszę odwołać swe zgubne słowa!
-Co tu się wyprawia?!- z piekarni wytoczył się pokaźnych rozmiarów człowiek. Wsparł grube ręce na bokach.
-To znów ty, przybłędo?! Nie nastawaj na moja służkę, bo cięte razy otrzymasz! A ty, dziewko nieprzyzwoita, ośmielasz się słuchać tego młokosa?! Śmiesz łamać umyślnie nakazy pana?! Już, do spiżarki, pomiocie czarta!- chwycił ją za gęste, czarne włos i począł szarpać niemiłosiernie. Dziewczyna błagała o zlitowanie-nie pomogło.
-Stać!- wrzasnął przerażony Florian. Piekarz puścił niewolnicę, która natychmiast skorzystała ze sposobności i poratowała się ucieczką do wnętrza piekarni.
-Śmiesz mi rozkazywać, obdartusie?!- ryknął. Florian cofnął się automatycznie do tyłu- WYNOŚ SIĘ STĄD I ŻEBY ME OCZY NA CIĘ WIĘCEJ NIE PATRZAŁY!!!
Florian nie drgnął, jedynie mocniej i pewniej stanął na bruku, wlepiając zbuntowany wzrok w potężne ciało piekarza.
-Słyszałeś mnie?! Może się powtórzę kijem?!- zero odpowiedzi- John! Natychmiast do mnie!- ryknął w głąb sklepu. Chwilę potem wytoczył się z niego olbrzymi, czarnoskóry niewolnik, o napakowanych mięśniami ramionach i ogolonej głowie. Na siebie zarzucił brudny fartuch, biały od mąki. Uśmiechnął się okrutnie do Floriana, który jakby skulił się w sobie.
-Zabierz mi go sprzed inwestycji, bo niezmiernie mnie rozdrażnił… Jeno masz mi rychło wracać do tych francuskich rarytasków! A ty, młokosie, zaś spróbuj na mnie do panów donieść!…
Piekarz wrócił do piekarni, murzyn chwilę potem zmiażdżył wątłego Floriana, wykręcając mu boleśnie kończyny. Florian jęknął z bólu, próbując jednocześnie umknąć. Nic to nie dało i chwilę później spoczywał w rynsztoku, pełnym brudnych pomyj z pobliskich budynków, słaniając się z bólu.
-Za pozwoleniem, panie.- niewolnik z okrutną miną pochylił się nad nim- To ja posiądę na własność tę dziewkę. Jestem jedynym sługą mego pana, hojnie mnie nią wynagrodzi.
-Ależ ona miłuje mnie! Jesteś od niej starszy o połowę!- przeraził się zrozpaczony Florian, nie dbając o obrzydliwe odpady, płynące z nurtem i zatrzymujące się na nim.
-Nie robi to różnicy… Nie ważysz mi się do niej więcej zbliżyć…- wyszczerzył się. Błysnęły białe, ostre kły. Zbyt ostre… Florian zmierzył je zaskoczonym spojrzeniem- Bo jeśli nie… Kara będzie niewspółmierna do przewinienia…
Niewolnik wstał i odszedł. Miodowowłosy westchnął, po czym zrobił to samo. Zdawałoby się, że w jednym z niewielkich okienek błysnęły duże oczy, które przyglądały się chłopakowi. Ale on już się nie odwrócił, pozostawiając po sobie jedynie bukiecik fiołków, stratowanych brutalnie na bruku…
Obraz nieco się zamazał, potem wyostrzył i znajdowaliśmy się w bardzo skromnym i ciasnym wnętrzu. Na zewnątrz zapadł już dawno zmrok, pomieszczenie oświetlał bardzo słaby blask z jednej, zwyczajnej świecy. Na przykrytej narzutą taniej sofie siedziała czarnowłosa kobieta i w skupieniu dziergała kobierzec na krośnie. Poznałam w niej Dianę. Przy prostym stole siedziała Marina i skrobała kartofle do wielkiej miednicy. Rozejrzałam się za właścicielem wspomnienia: Florian podpierał jedną ze ścian, wlepiając tępo wzrok w nogę stołu.
-Czyli fiołki nie pomagają zakochanym…- westchnęła Diana, nie odrywając wzroku od wykonywanej pracy.
-Nie pomagają…- szepnął chłopak- Matko, cóż mam począć? Toć przecie ona mnie kocha! Jestem tego prawie pewien! Z wzajemnością…
-Ależ to tylko niewolnica piekarza, synu mój. Wyszukać musisz pannę, co z twojego stanu pochodzi.
-Nie mogę, zakochany jestem. W tej jedynie.
Diana westchnęła:
-Syneczku! Szkoda twego gorącego serduszka na takie czcze uczucie do jakiejś niewolnicy!
-Widocznie on tylko taką zdobyć potrafi…- prychnęła Marina znad kartofli.
-Milcz, siostrzyczko. Nie pojmujesz nic.- burknął dziewiętnastolatek i wypadł z domu.
-Zali wróć rychło!- wrzasnęła za nim Diana.
Na uliczkach amerykańskiego miasteczka na modłę Europejską panował już prawie mrok. Brakowało tu elektrycznych lamp, na to było za wcześnie. Ciemność oświetlały jedynie świece. Ich mdły blask wydobywał się z licznych okien skromnych zabudowań. Florian szedł sprężystym krokiem przed siebie, widocznie bez jakiegoś konkretnego celu. Minął bez zastanowienia piekarnię i skręcił w prawo. Po kilku chwilach wyszedł spomiędzy budynków na polankę, nieco oddaloną od miasteczka. Tu oparł się o niską sosenkę i wpatrzył w czerniące niebo.
-Wciąż tu waćpan przychodzisz?- rozległo się w półmroku.
Nieopodal stała Mary. W jej dłoni tkwił bukiet fiołków. Pomyślałam, że Florian musiał ich narwać właśnie tu.
-Tak. Tu przecież spotkałem waćpannę.- spuścił głowę ze smutkiem, jakby go to zabolało.
Mary przybliżyła się nieco i śmiało wpatrzyła w jego twarz. Przyglądali się sobie chwilę z jakimś bólem, dopóki nie zapytała:
-Po co tak bardzo chciał pan mnie widzieć? Piekarz mówił, że nie jestem godna nawet dobrego słowa…- szepnęła- Nie wolno mnie myśleć, ale uważam się za rzecz. Toć nie mogę zrozumieć waćpana. Skoro rzeczą jestem, po co waćpan mi kwiaty znosisz? I o miłowaniu mówisz?
-Bo cię miłuję, Mary.- szepnął z prostotą chłopak.
-Co? Myślałam, że pan mnie chce za żonę brać, żebym domu co dzień doglądała i sprawunki załatwiała!…
-Mylisz się, ukochana…- stwierdził jeszcze ciszej. Chwilę potem Mary i Florian zatracili się w delikatnym pocałunku. Jego delikatność wkrótce jednak zanikła, ustępując miejsca intensywności…
Obraz ponownie się zamazał, tym razem na nieco dłużej.
Ulica wyglądała bardziej ponuro. Na bruku leżały pojedyncze zbitki ze śniegu, wszystko było szare, zimne i mokre. Nawet ciemnobure niebo zdawało się płakać nad tym miejscem. Wydawałoby się, że od poprzedniego wieczora, który zapewne miał miejsce późnym latem, a obecnym wspomnieniem minęło co najmniej trochę tygodni.
Florian wyszedł z niewielkiego sklepiku. Ciaśniej otulił się lichą kurteczką, po czym ruszył ulicą, nie zwracając na siebie uwagi przeciętnego przechodnia.
Za rogiem wpadł prosto na przyczajonego tam rosłego murzyna, opatulonego grubą odzieżą.
Niewolnik przywitał go potężnym ciosem w brzuch, po czym zaciągnął miodowowłosego chłopaka za kołnierz na wąską uliczkę.
-Ty szumowino!- warknął murzyn. Florian wytrzeszczył oczy z przerażenia, próbując się rozpaczliwie uwolnić- Jak śmiałeś!- potrząsnął nim mocno.
Mgła nasilała się i nikt nie widział zajścia w uliczce. Florian milczał.
-Miałeś czelność… Ona… jest przy nadziei!- wrzasnął w końcu, targała nim nieopanowana furia. Floriana natomiast tak zatkało, że przestał się wyrywać.
-Co?!- wykrztusił.
-Zaraz obaczysz, co robię z takimi, jak…
-Ludzie, ratunku! Co ten czarny niewolnik wyczynia?!- odezwał się głos z prawej. Jakiś mieszczanin zauważył poczynania murzyna i szybko podszedł do nich. Niewolnik pokornie ukląkł, puszczając Floriana.
-Należy ci się za to chłosta, głupcze!- warknął nieznajomy.
-Tak, panie.
-Kto jest twoim panem?
-Pan Ramsey, piekarz.
-Pójdź ze mną. A ty, młodziku, jeno czmychaj stąd szybko.
Razem się oddalili. Na odchodnym niewolnik posłał Florianowi tak potworne, złowrogie, mściwe spojrzenie, że tamten aż się wzdrygnął.
-To nic takiego…- szepnął do siebie na uspokojenie i wyłonił się nieśmiało na główną, opustoszałą ulicę. Potrząsnął głową, bardzo czymś zaaferowany, po czym wkroczył do pobliskiej gospody. W środku panował mrok i zaduch. Coś mi to przypomniało, ale zanim się nad tym zastanowiłam, Florian usiadł gwałtownie przy jednym ze stołów. Wbił buntowniczy wzrok w wyszorowany blat, chwilę potem gwizdnął na służącą, by przyniosła mu grzane piwo. Kilkanaście minut nie działo się nic godnego uwagi, a Florian, jedyny klient gospody, całkowicie skupił swe czyny na cynowym kuflu. Wydawałoby się, iż rozważa coś dokładnie. Jego czoło zmarszczyło się w próbie myślenia nad czymś i wyglądał, jakby się zamartwiał.
Scena nieco przygasła, w końcu Florian wstał. Wydawać by się mogło, że chwilę potem, jednak na stole dostrzegłam aż dwa nowe opróżnione kufle, które pojawiły się tam znikąd, a przy ścianie samotnego mężczyznę. Czas więc musiał pobiec trochę naprzód.
Florian nieco chwiejnym krokiem wyszedł na mroźną noc. Jego oddech owiał twarz w postaci pary, na ulicy nie było nikogo.
Dziewiętnastolatek ruszył samotnie ulicą, zapewne w stronę domu. Na chwilę dosłownie przystanął przed piekarnią, jakby się zamyślił, jednak szybko otrząsnął się i podjął drogę na nowo.
Cisza napierała na uszy, ludzie spali już dawno. Florian czujnie rozglądał się na boki, zanim nie stanął przed swym skromnym, obdrapanym domem. Wspiął się po niestabilnych, krzywych schodkach i przekroczył próg. Drzwi przeraźliwie zaskrzypiały, a chłopak syknął.
W środku panowała absolutna ciemność i cisza. Florian starał się zachowywać jak najciszej. Minął drzwi, które były sypialnią jego rodziców (dzięki temu, że pozostały uchylone, dostrzegłam ich w łóżku) i pokrótce wkroczył na rozklekotane, drewniane schody na górę. Niemiłosiernie trzeszczały, gdy na nich się wspinał. Poza trzeszczeniem nie słychać było nic. Przeszły mnie ciarki.
Po omacku dotarł do drzwi i wkrótce opadł z cichym jękiem na zbyt skromne łóżko. Pod naprzeciwległą ścianą stało drugie, na którym spał w najlepsze jakiś czarnowłosy mężczyzna. Przyszło mi do głowy, że mógł być to jego brat, Jonasz.
Florian, mając głęboko w nosie fakt, iż ma na sobie kompletny strój codzienny, nie wyłączając butów, przewrócił się na plecy i założył dłonie za głowę. Jego wzrok błądził nieświadomie po sczerniałych belkach przy niskim stropie. Nic nie przerywało absolutnej ciszy. Nic, poza…
Z korytarza dobiegł do uszu dziewiętnastolatka trzask. Potem następny. Ktoś niewątpliwie wchodził na górę, lub też schodził ze schodów. Trzaski były nieregularne, osoba zatrzymywała się z jakiś powodów, potem znów zaczynała iść. Florian zmarszczył brwi, lecz nie przejął się tym zbytnio. Nakrył jedynie kołdrę na siebie, aż na głowę. Spod nakrycia rozległo się ciężkie westchnięcie.
Drzwi cicho skrzypnęły i minimalnie się uchyliły. Nie byłam w stanie w mroku rozpoznać pojedynczego oka, które omiotło krótko pokój. Florian nie odkrył kołdry, widocznie uznając, że matka sprawdza, czy już powrócił. Postać cofnęła się i na korytarzu rozbrzmiały ciche kroki. Przeszły mnie dziwaczne ciarki. Nie spodobało mi się, że o tak późnej godzinie ktoś zajrzał do pokoju chłopców. Florian zbytnio się tym faktem nie przejął i wciąż spoczywał pod kołdrą. Kroki ucichły, za to skrzypnęły drzwi w korytarzu, po czym zaległa martwa cisza.
Obserwowałam ciemne niebo, zasnute chmurami. Nie było żadnej gwiazdy, najmniejszy promień księżyca nie rozjaśnił niezdrowej ciszy i ciemności zakamarków hermetycznego miasteczka…
-MAAAAAAAMOOOOOOOO!!!
Florian, jak na komendę, poderwał się. Kołdra zjechała na ziemię. Jednym susem znalazł się przy drzwiach, następnym wypadł na korytarz. Dopadł do pobliskich drzwi jak burza i wpadł do środka. Moim oczom ukazał się straszny widok.
Na podłodze leżała ciemnowłosa dziewczyna w nocnej koszuli, zalana własną krwią. Zachowywała się, jakby zaczynał się jej atak padaczki. Przy nodze jednego z dwóch łóżek kulił się zaledwie kilkuletni chłopczyk. Wpatrzył się w wrzeszczącą na ziemi z potwornego bólu Marinę, skrajnie nieprzytomny z przerażenia. Nad nimi górował olbrzymi, ciemnoskóry człowiek. Jego twarz splamiły duże ilości krwi. Oblizywał się i wkrótce, gdy Marina ucichła, podszedł do dziecka.
-NIE! ZOSTAW JACOBA!!!- ryknął Florian, po czym zakrył własnym ciałem dziecko. Murzyn prychnął jedynie, po czym z łatwością pochwycił drobnego dziewiętnastolatka i zanurzył zęby w jego barku.
-Zostaw!…- jęknął Florian- JONASZU!!! NIE!!!
Dziecko płakało, chłopak wierzgał, ale robił to coraz wolniej i wolniej, niczym mucha, która dostała się w objęcia pająka i otrzymała śmiertelną dawkę trucizny…
Po chwili, trupioblady chłopak osunął się na ziemię i zawył z bólu. Jego mięśnie drgały w niekontrolowany sposób, wszystka krew właśnie z niego uszła…
-JONASZU!!!- ryknął jeszcze ostatkami sił- JONASZ!!!
Rozległy się pospieszne kroki, do pokoju wpadł czarnowłosy chłopak, który dzielił sypialnię z Florianem. Wydał zduszony okrzyk, po czym rzucił się ku napastnikowi. Florian miotał się na ziemi, ale jego ruchy znów się spowolniły i ustawały coraz bardziej, jad trawił wnętrze…


-O rany…
Światło księżyca i ośnieżony las. Ponownie znalazłam się we własnej skórze, z oszołomieniem wlepiłam wzrok przed siebie.
-Co było dalej?- wykrztusiłam wreszcie, przenosząc na Floriana wzrok.
-Dalej?…- ocknął się z trudem- Dalej wampir pogryzł Jonasza, a potem przeszedł do Jacoba. Obudziliśmy się kilka dni potem z potwornym bólem i dziwnym uczuciem. Później zorientowaliśmy się, że jesteśmy wampirami, gdy żaden nie mógł usnąć i ten wstręt do słońca…
-A Jacob? Nie wspominałeś o nim.
Florian spuścił wzrok na dłonie.
-Jacob nigdy się nie ocknął. On po prostu umarł. Był moim najmłodszym braciszkiem, miał zaledwie dziewięć lat…
Zaległa przykra cisza. Po chwili złamałam umowne milczenie:
-A ta dziewczyna, Mary… Takie samo imię, jak moje.- zastanowiłam się nad tym chwilkę- Co się z nią stało? I z twoim dzieckiem?
Dłonie Floriana drgnęły konwulsyjnie.
-Powiedziała mi, gdy tylko ją spotkałem, że woli być żoną Johna, niż spotykać się ze mną i ściągać na siebie gniew i zbulwersowanie. I tak przecież staliśmy się dziwakami. Wiesz, zasłonięte okna, wychodzenie po zmroku ojca i Jonasza, brak na ulicy roześmianego Jacoba… Kilka tygodni potem Mary poroniła w piwnicy swego pana, a on, zamiast wezwać medyka, zbił ją do nieprzytomności za zadawanie się z łachmytami. Zmarła w wyniku ran i przez ciężki poród, dosłownie parę dni potem… A my wynieśliśmy się tu, gdy tylko przyszło lato…
Głos Floriana się załamał.
-Florianie…- łzy potoczyły się po moich policzkach i mocno ścisnęłam jego dłoń w swojej. Wpatrzył się we mnie, jasne, orzechowe oczy zalśniły.
-Dziękuję, że tu jesteś.- szepnął. Delikatnie go objęłam w pasie, po czym oparłam swą głowę na jego ramieniu. Trwaliśmy tak długo, dopóki pierwsze zorze nie rozjaśniły cichego lasu…
Ten dzień był niezwykle pochmurny. Słońce nie wychodziło zza chmur nawet odrobinę. Ciarki mnie przechodziły, ilekroć pomyślałam, że mogliby ze mnie zrobić wampira. Siedziałam grzecznie w bibliotece i czytałam właśnie o tych stworach, gdy do pomieszczenia wkroczyły dwie kobiety.
-Myślę, Mary, iż już czas, byśmy wyruszyli.- stwierdziła Diana. Ja i towarzyszący mi Florian przenieśliśmy na nią wzrok.
-Teraz?- zapytałam.
-Tak. Eee, spieszy nam się z powrotem. Musimy wykonać ważny rytuał.- oczywiście, zapewne chodziło o zrobienie ze mnie bestii. Wstałam z wolna, odsyłając książkę na półkę. Florian również się podniósł.
-Dlaczego chcecie mnie użyć do zabicia Psiej Gwiazdy?- zapytałam podejrzliwie. Diana westchnęła.
-Ty jesteś z tamtego terenu. Znasz go, mniemam, doskonale. Znasz zapewne też naszego wroga. Musimy tam lecieć dużą grupą. Dwie osoby nie wystarczą.
-Tylko dwie?- zdziwiłam się- Kto leci, a kto nie?
-Marina ma pewne ważne sprawy na zachodzie Europy. Natomiast Florian nie planuje nikogo zabijać w najbliższej przyszłości…- mruknęła ze słabo ukrywaną pogardą.
-Ale nie wiem, jak mogłabym wam się przydać…
-W istocie…- do pokoju wkroczył żwawo wampir, którego jeszcze nigdy nie widziałam. Miał czarne włosy i kojarzyłam go ze wspomnienia Floriana.
Jonasz zmierzył mnie straszliwym wzrokiem. Była w nim wrogość i pogarda, a także coś w rodzaju żądzy pomieszanej z ironicznym spojrzeniem i jakaś mściwa satysfakcja. Skuliłam się blisko Floriana, który nagle wydał mi się ciepły i przyjazny. Miodowowłosy wampir zmierzył skrajnie różnego od siebie brata ostrzegawczym, nieco zdenerwowanym wzrokiem, po czym delikatnie objął mnie w pasie, by dodać otuchy.
-Gdy już go dorwę…- zaczął Jonasz, zwracając się do matki- Pożałuje, że kiedykolwiek przyszedł na ten świat. Będzie cierpiał straszne męki…
Aż się wzdrygnęłam. Jejku, biedny ten nasz wróg…
-Dobrze, wyruszamy. Za dziesięć minut masz stać pod wieżą, Mary!- zarządziła Diana- Dorwiemy tego Syriusza… Żegnajcie, synu i córko!
Oboje wyszli z biblioteki, Marina westchnęła wymownie, po czym wyleciała leniwie przez drugie drzwi, prosto na piętro bez dachu.
-Syriusz…- szepnęłam ze zdziwieniem.
-Co mówisz?- Florian przybliżył się nieco i zmarszczył brwi.
-Syriusz.- powtórzyłam. Coś uformowało mi się w głowie. Szare, lśniące oczy. Żaden z wampirów takich nie miał…
Masz fajne włosy, wiesz?… No co? Smakowała tak, jak cuchnie mój skrzat domowy… Zaraz powiesz, że twoje włosy to też moja wina?!… Czy ja jestem jakiś słownik?… Jak sobie życzysz, kotku!… Zrobię specjalnie dla ciebie zeza rozbieżno-dośrodkowego… Byłbym grzeczny… Uważaj, jak się do mnie zwracasz, dziewczyno!… Zostawiłeś ją na pastwę CHIMERY?!?!… Słyszałeś panią profesor?! Zlizuj to!… Od pewnego czasu badam twój ciężki przypadek… Masz na myśli tego Ślizgona z mordą, niczym traktor?!… Nie możesz usnąć! NIE MOŻESZ USNĄĆ!
-Syriusz!- rzekłam stanowczo, zdziwiona, jak łatwo można było sobie o nim przypomnieć. Florian zmarszczył brwi jeszcze mocniej.
-Masz na myśli Psią Gwiazdę? Co z nim?
Nie odparłam. Stałam jedynie, przetrawiając fakt, że pamięć całkowicie mi wróciła. Wszystko! Jakie to dziwne uczucie! Jeszcze przed sekundą nie wiedziałam, jak mam na imię. Uśmiechnęłam się z ulgą.
-Widzisz, Florianie, moje prawdziwe imię brzmi Mary Ann.
-Co?! Czyli już wszystko pamiętasz?!- ucieszył się.
-Tak. Mam siedemnaście lat i chodzę do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie.- mruknęłam dla pewności- Dziś tam nareszcie wrócę!
Nagle zmroziło mnie ze strachu. Przecież lecimy tam, by zabić Syriusza! Łapa jest w niebezpieczeństwie!
-Florianie! Syriusz to mój przyjaciel! A twoja rodzina chce, byśmy go zabili!- zawołałam ze strachem.
-To co zrobisz?- zmrużył oczy.
-Musisz mi pomóc! Leć tam ze mną! Uratuj go! Ja nie poradzę sobie z twoją rodziną!
Florian zaśmiał się wcale nie śmiesznym śmiechem.
-Nie wiesz, o co prosisz. Ja mam ocalić zabójcę mego ojca? I jeszcze sprzeciwiać się matce i bratu? Przecież to nonsens!
-Florianie!- poprosiłam rozpaczliwie- Potrzebuję twojej pomocy! Pomóż mi!
-Nie mogę spełnić twojej prośby!- zmrużył chłodno oczy i odwrócił się, by odejść.
-Ale ja go KOCHAM!- jęknęłam błagalnie. Była to poniekąd prawda, Syriusz był mi bardzo bliski, z pewnością darzyłam go jakimś rodzajem braterskiej miłości. A już na pewno nie chciałam, by mu się coś stało.
Florian odwrócił się gwałtownie. Jego oczy rozszerzyły się, twarz wyrażała szok.
-Kochasz?…- wydusił z siebie wreszcie. Kiwnęłam. Dziewiętnastolatek wlepił we mnie niewidzące spojrzenie. Po chwili przerobił je na wściekłe, nieco zbuntowane. A następnie po prostu wyparował.
-Florianie?!- jęknęłam z rozpaczą- Florianie, wróć!
Nie pojawił się ponownie.
-Proszę bardzo, idź! Zajmij się tą swoją akromantulą, po co masz mi pomagać!- krzyknęłam z wyrzutem. Przeszły mnie ciarki, że będę musiała sama pokonać te wampiry, ale nie było czasu do stracenia-Diana właśnie mnie zawołała. Czas ruszać do Hogwartu…
Przeszły mnie ciarki, że będę musiała sama pokonać te wampiry, ale nie było czasu do stracenia-Diana właśnie mnie zawołała. Czas ruszać do Hogwartu…
Wyłoniłam się na zimny wieczór.
-Ruszamy! Lećcie za mną, już ja znam trasę, czytałam przyszłość… Coś się stało, Mary?- Diana zmarszczyła brwi.
-Nie, nic takiego…- mruknęłam, czując, że ktoś zagląda mi do umysłu. Zapewne był to Jonasz…
-W drogę!- zawołała Diana i wzbiła się momentalnie kilkanaście stóp nad ziemią. Jonasz poszedł za jej przykładem, a na końcu ja, czując narastającą rozpacz.
Diana pomknęła pionowo na południe, poły jej sukni gwałtownie zafalowały. Moja suknia również tak uczyniła, nieco znosząc mnie w bok.
Diana wyglądała, jak mała kropka, Jonasz był nieco większy. Ja leciałam na końcu, niewiarygodnie szybko. Wiatr zatrzymywał dech. Nigdy na miotle nie osiągnęłam takiej prędkości.
Korony nagich drzew śmigały pod nami. Gdzieniegdzie dostrzegłam lśniące oczy wilka, niczym dwa kamienie szlachetne, jednak za szybko leciałam, by przyjrzeć im się bliżej. Niebo zasnuły granatowo-szare chmury, zwiastujące burzę śnieżną.
Wkrótce podróż mnie znużyła i poczęłam zastanawiać się nad Syriuszem. Przecież nie uda mi się mu na czas pomóc! Jestem zbyt słaba, by walczyć z Dianą, a co dopiero Jonaszem! I co, mam ich zabić? Mam osierocić Floriana, sprawić, by jego życie na nowo przeszył ból? Przecież matka była najdroższą mu osobą! A może ich jakoś skutecznie z Hogwartu wykurzyć… Chyba jednak nie, oni są bardzo zdeterminowani. A jakby tak ostrzec w porę Dumbledore’a? Tylko jak wejść do Hogwartu, żeby nie poleźli za mną? Zakładając oczywiście, że w ogóle się do niego dostaniemy, przecież chronią go czary…
Po, zdawać by się mogło, dwudziestu minutach lotu, oczom moim ukazał się niesamowity widok: norweskie fiordy i bezkresne morze.
Diana skręciła lekko w prawo, powieliliśmy jej zachowanie. W moje nozdrza uderzył nieprzyjemny, morski zapach ryb i słonej wody. Wkrótce fiordy zostały za nami, otoczył nas ocean. Przeszyła mnie lekka paranoja, gdy uświadomiłam sobie, że pode mną faluje cała masa głębokiej wody, a do lądu jeszcze tak daleko…
Kolor wody był dosłownie czarny i nieco przeraził mnie fakt, iż wyglądała tak głęboko, ciągnąca się w nieskończoność toń… Nade mną chmury, prawie zupełnie czarne, toczyły się po niebie. Zawisłam w nieważkości pomiędzy dwoma nieskończonymi przestrzeniami: niebem a oceanem. Zdawać by się mogło, że poza nimi nie istnieje inny świat, że jedynie kolor czarny, szary i granatowy zdobią wszechświat rzeczy…
Podróż trwała niewiarygodnie długo. Poza nieskończonym horyzontem nie widziałam nic nowego. Wkrótce z nieba znikły resztki chmur, a rozsypały się na nim lśniące, białe kropelki-gwiazdy. Na Ziemi zapadł mrok, że oko wykol. Woda jeszcze bardziej pociemniała, o ile to w ogóle możliwe, nade mną roztoczyła się czarna kopuła z mrugającymi gwiazdami. Przez nieboskłon biegła lśniąca Droga Mleczna. Nie widziałam nic poza srebrnymi punktami na niebie, pęd wiatru oddzielił mnie od świata. Nigdy nie czułam się tak zawieszona w czasie, w bezruchu i nicości. Sekundy zdawały się być wieczne, wieczność była sekundą…
W końcu, zdawałoby się, w następnym życiu, dostrzegłam delikatny zarys lądu. Wyspy Brytyjskie roztaczały przed nami swe tereny. Niedługo potem pode mną nie falowała już woda, lecz rosła trawa, oszroniona z powodu niskiej temperatury.
Kilkanaście minut potem Diana gwałtownie zniżyła lot, Jonasz za nią, a ja na końcu.
-Proszę, proszę, a więc to tu zginął Wiktor…- kobieta zmrużyła oczy, rozglądając się czujnie po lesie, w którym stanęliśmy. Panowała nieprzyjemna, nocna cisza, bardzo niepokojąca. Tu i ówdzie rozległ się jakiś szelest. Czyżby był to Zakazany Las?…
Jaka to ulga, wrócić do domu! Nie byłam tu co prawda zaledwie kilka dni, ale czułam, że minęło pół wieku. Jak to się wszystko różni od norweskiego lasu! Brak śniegu, nieco cieplejsze powietrze… Powstrzymałam się całą siłą woli od ucałowania omszałego pniaka.
-Zatem chodźmy dopełnić zemsty!- wysyczał Jonasz i pędem rzuciliśmy się w stronę zamku. Gdy tylko wyszliśmy z Lasu, naszym oczom ukazał się najukochańszy widok: zamek Hogwart w całej swej okazałości. Poczułam, jakby ktoś oblał moje serce złotym, kojącym balsamem.
-Cóż to!- warknął Jonasz, oczy mu się zwęziły- Wyczuwam wilkołaka!…
-O czym ty mówisz?!- zdziwiłam się. A potem serce mi zamarło. Remus… Przecież Remus jest wilkołakiem, jak mogłam to przeoczyć?! O nie, teraz i on jest w niebezpieczeństwie…
-W tym zamku czai się ten brudny szczeniak!- warknął- Ale mnie nie umknie, jak tylko skończymy z tamtym, zajmę się wilkołakiem…
-Dobrze, synku…- rzuciła niedbale przez ramię Diana, widocznie zajęta analizowaniem czegoś. Coś mi przyszło do głowy…
-Mam pomysł!- rzuciłam- Pójdę po nich i wywabię ich do Lasu. Po co robić raban, wszyscy się zbiegną… Zabijecie Psią Gwiazdę w Lesie.
Jonasz zmierzył mnie zdziwionym spojrzeniem. Skupiłam całą siłę woli na małej trawce i analizowaniu jej zwyczajnego wyglądu. Jeśli się wyda, co zamierzam…
-Tak. To jest pomysł!- przytaknęła Diana, nie zdradzając jakichkolwiek podejrzeń- Ale szybko wróć, dobrze? Już chciałabym pomścić Wiktora…
Niepewnie ruszyłam przed siebie, obróciłam się tylko raz ku wampirom. Diana zachęciła mnie kiwnięciem, a Jonasz wpatrywał się we mnie z jakąś złowróżbną satysfakcją.
Potrząsnęłam głową, by odgonić przykre myśli i wzbiłam się w powietrze. Szybko pokonałam dystans pomiędzy zamkiem a lasem i kucnęłam na jednej z okiennic Wieży Gryffindora. Przede mną rozpościerał się znajomy widok: cztery łóżka z czerwonymi baldachimami i kolumienkami. Wszystkie były zasłonięte, ich właściciele musieli spać w najlepsze.
Poziomo, z wolna, twarzą w dół wlewitowałam do środka. Rozsunęłam zasłony pierwszego lepszego łóżka. James Potter chrapał w najlepsze, malowniczo rozwaliwszy swe ciało na całej powierzchni posiadanego posłania. Uśmiechnęłam się do siebie, po czym wycofałam i uchyliłam zasłony przy nogach sąsiedniego łoża. Tym razem to był Syriusz, założywszy rękę za głowę, wtulił w nią niewinnie twarz. Odgarnęłam zasłony i wleciałam za nie, czując się, jakbym pływała w głębokiej wodzie. Zawisłam nad Syriuszem głowiąc się, jak mam go obudzić, żeby nie dostał śmiertelnego ataku zawału. Problem rozwiązał się sam, bowiem któryś z chłopaków za zasłoną przypuszczalnie zleciał z posłania, gdyż rozległo się głośne BUM! i Syriusz ocknął się raptownie. Zamlaskał ustami, po czym wpatrzył się we mnie błogo, uśmiechając, jak przygłup. Dwie sekundy potem wytrzeszczył oczy, zamarł i rozwarł paszczękę:
-AAAAA!!!…
-Nie, CIII!!! Nie krzycz, to tylko ja!- szybko położyłam mu mój palec wskazujący na ustach. Wlepił we mnie skrajnie przerażone spojrzenie, a za zasłoną rozległo się:
-Łapsko, co prujesz twarz?! Znowu ci się coś przyśniło? Sarenka, czy coś tam…- wybełkotał półprzytomny Rogaś.
-Syriuszu?- skrzypienie podłogi oznajmiło, że ktoś się zbliża. Chwilę potem Remus rozchylił w pełni zasłony. Zatkało go.
-Co jest?- Peter wstał i wydał zduszony okrzyk. Stwierdziłam, że nie ma sensu wciąż wisieć nad Syriuszem, toteż wyleciałam na zewnątrz i zawisłam przy stropie na środku sypialni. Z dołu zmierzyłam wszystkich spojrzeniem: Peter kulił się gdzieś przy oknie, Remus wciąż stał z opuszczoną szczeną i trzymaną w dłoni zasłoną z łóżka Syriusza. Głowa właściciela tegoż wychyliła się zza zasłon i wpatrywała we mnie ze strachem i zaintrygowaniem. Natomiast James aż wypadł ze swego posłania, gdy tylko próbował stanąć na nogi.
-Duch Meg!- pisnął Peter- Będzie nawiedzać Hogwart!
Roześmiałam się, nieco nerwowo.
-Co ty, chory?!- zapytał Syriusz i parsknął radosnym, pełnym ulgi śmiechem. Opadłam na ziemię i wykonałam teatralny ukłon, zamiatając połami mojej bordowej sukni. Syriusz zwlekł się z posłania i podbiegł, by mocno mnie przytulić. Jego zachowanie powielili kolejno Remus, James i Peter, wciąż nieco wystraszony
-Nie pytajcie, co i jak. Syriuszu, grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo. Tobie też, Remusie.- rzekłam, zanim zaczęły się pytania. Oboje wyszczerzyli oczy. Zaległa napięta cisza.
-Co?…
-Nie czas na pytania. Uciekamy stąd.- rzekłam stanowczo. Remus i Syriusz wymienili wymowne spojrzenia- Nie wiem, gdzie. Daleko. Nie możecie tu zostać. Nie chcę was stracić…
Ujęłam ręce obydwu. Nie pozwolę, by ktoś ich zabił…

[ 56 komentarze ]


 
47. Anonimowy S to...?!
Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 20 Lutego, 2010, 15:31

Florian zmierzwił swe miodowe włosy.
-Wyruszacie w końcu, czy nie?- zapytał brata, pogrążonego w lekturze. Biblioteka dostarczała im ich ulubionych i praktycznie jedynych rozrywek.
-Wiesz, że najpierw musimy wezwać pewną osobę…
Jonasz uniósł głowę znad książki, gdy wypowiedział tę kwestię i przyjrzał się uważnie bratu.
Jedna brew Floriana pojechała do góry po czole.
-Matka mówiła, że ojciec zaraził kogoś wampiryzmem, tam, na Wyspach Brytyjskich.
Florian zesztywniał.
-Biedaczek…- mruknął.
-Coś nie do końca się udało. Ale ta osoba i tak należy do naszego świata.- warknął czarnowłosy.- Musimy ją tu przyjąć, trzymać się razem.
-Ale dlaczego?
Florian wyczuł, że jego siostra zbliża się nieuchronnie i czyta w jego myślach.
Naraz otworzyły się drzwi.
-Ponieważ ma teraz znamię naszej rodziny, praktycznie do niej należy. Chociaż nie do końca, bo zamiana nie dokonała się jeszcze w pełni. Musimy coś zrobić, by ta istota stała się jednym z nas.- rzekła Marina.
-A jeśli nie będzie chciała?- zdziwił się najmłodszy wampir.
-Nie wiem, czy będzie miała jakikolwiek wybór…- wzruszyła ramionami Marina.
-Dzieci, już czas.- Diana weszła do biblioteki.- Idziemy ją przywołać. Może pomoże nam zabić naszego wroga. Im nas więcej, tym lepiej.
Jonasz przewrócił oczyma.
-Kondukt powitalny, phi! To nie dla mnie… Idę coś upolować…
Sekundę potem już go nie było.
-Chodźmy, Florianie, Marino.- kobieta kiwnęła na dzieci i razem udali się do jadalni, do jednej z trumien.
Zaczął się obrząd…


Nad stadionem unosił się krzyk setek gardeł. Świsty, wrzaski, pełne wrażenia i napięcia napełniały moje uszy, mimo, że stałam niedaleko chatki Hagrida-całkiem daleko od boiska. Już przywykłam do wyostrzonego słuchu i węchu, innych zmysłów, oraz dziwnych zmian…
Marzec w tym roku szybko nadszedł. Tak naprawdę trudno było mi uwierzyć, że już jest. Czas przeciekał mi się w szóstej klasie niczym piasek przez palce.
Od dwóch dni ja i Remus byliśmy pełnoletni. Tak naprawdę to nie poczułam różnicy. Rodzice nie mogli przysłać nam zbyt wiele, ale dostaliśmy po drobnym upominku od przyjaciół i trochę kasy.
Bezwiednie wyciągnęłam kartkę z kieszeni peleryny: był to niewielki liścik, który dostałam przedwczoraj. Niejaki S pisał do mnie, ja do niego. Zżerała mnie dzika ciekawość, kim on tak w rzeczywistości jest. Dawno pozbyłam się myśli, że mógłby być to Lukas, to było zbyt subtelne, jak na niego. Bo osoba sprawiała wrażenie wrażliwiej, a nie, jak on, okazującej swe uczucie z delikatnością godną człowieka jaskiniowego.
Jak miło, że mogę w samotności opierać się o to drzewo. Że nikt mi nie przeszkadza. Wszyscy poszli na ten mecz Slytherin kontra Hufflepuff. Super, błogosławiona cisza…
Obserwowałam wierzbę, o którą się opierałam. Na gałązkach pojawiały się pierwsze wiosenne pączki. Śnieg dawno już stopniał, trawa powoli odradzała się do życia. Słychać było co jakiś czas nieśmiały świergot ptaka. Jasne niebo zwiastowało letnie upały, mimo, że wydawały się one niezwykle odległe. Zostały jeszcze niecałe trzy tygodnie, a wiosna wróci…
Usłyszałam czyjeś kroki. Kto fatyguje się tu teraz? Jeżeli ktoś zmierza do mnie, to tylko Peter-on jeden wie, że tu jestem.
O rany… Zza drzewa wysunął się powoli nie kto inny, ale…
-Hej, szukałem cię!- Luke posłał mi niepewny uśmiech.
-A to czemu?- zainteresowałam się, w duchu przyrzekając, że uduszę za pierwszym lepszym razem Petera za to, że szasta informacjami na prawo i lewo.
-Nie dostrzegłem, byś stała na trybunach. Czemu tak się odcinasz od ludzi?
-Ech, nie sądzę, że chciałabym ci zdradzać moje sekrety.- odparłam, nieco poirytowana faktem, że można być takim natrętnym.
-Rozumiem.- zmrużył oczy- Nie proszę cię o to. Myślałem, że może coś ci się stało…
-Póki co żyję. A teraz, jeśli mogę cię o to prosić…
Głos uwiązł mi w gardle i po prostu wyminęłam go, nie zaszczycając nawet chłodnym spojrzeniem. Utkwiłam dumny wzrok w wieżach Hogwartu.
-Mary Ann, czekaj!- warknął i złapał mnie za ramię. Obróciłam się gwałtownie, gasząc go spojrzeniem, dopóki nie puścił. Przybliżył się nieco, świdrując mnie wzrokiem. Nie cofnęłam się, choć wzięła mnie na to ochota.
-Nie bądź taka oschła i zimna!- poprosił nieco rozkazującym tonem. Uniosłam brwi.
-Wolałabym, abyś mi nie mówił, co mam robić, a czego nie.- mruknęłam.
-Źle mnie zrozumiałaś. Nie o to mi chodzi!- warknął- Nie podoba mi się po prostu, że… Że dla mnie jesteś taka, a dla innych…
-No?- podchwyciłam gwałtownie- Co chciałeś mi powiedzieć? Co masz na myśli?
Zastanawiał się chwilę.
-Mnie tak traktujesz, a… a Potter, na przykład… Albo Black.
-Zastanówmy się…- rzekłam ironicznie- Dlaczego jestem otwarta na Jamesa i Syriusza… Naprawdę, nie mam pojęcia!
-Oni wcale nie są lepsi ode mnie w niczym!- zirytował się- Traktowałbym cię inaczej…
-O czym ty w ogóle mówisz?! Co kryje się za tym „traktowałbym”?
Wwiercił we mnie swe ciemne, błyszczące oczy.
-Czy wiesz, że odcień twoich tęczówek jest inny?- zdziwił się nagle, zbliżając twarz do moich oczu.
-Co?- zapytałam, zdezorientowana.
-Poważnie, mają srebrny kolor. Kiedyś były zielone.
-Zwariowałeś?!- parsknęłam- Jak oczy mogą być srebrne?!
-Mogą najwyraźniej, bo twoje takie są…- wpatrzył się w moje tęczówki intensywnie.
Ona…jest…taka…taka…jest…taka…
-Przepraszam, mówiłeś coś?- zapytałam, zaskoczona. Luke uniósł brwi- Słyszałam, jak ktoś coś o kimś mówił…- urwałam, zdając sobie sprawę, jak to dziwnie zabrzmiało.
-Nie, nie wydaje mi się…- chrząknął- Pozwól mi jeszcze chwilę przyjrzeć się twym oczom…
Nie…wytrzymam…nie…
Jego twarz rosła z każdą najmniejszą chwilą. Wydało mi się to wręcz dziwne, obce, nierealne…
Gdy jego nos delikatnie dotknął mojego, gwałtownie odskoczyłam. Wpatrywałam się w niego czując, jak na mych białych policzkach wykwitają malinowe plamy.
-Dam ci życiową radę.- wykrztusiłam chłodno, kompletnie wytrącona z równowagi- Następnym razem z kolejną dziewczyną zacznij inaczej…
Poczułam, że stało się to, co chciałam: zrobiłam się niewidzialna. Lukas rozejrzał się, przerażony.
-Mary Ann?!- wrzasnął, nieco rozpaczliwie. Nie dbałam o to: pobiegłam prosto do szkoły.
No nie… Nie mogę uwierzyć w to, co się przed chwilą działo… Dlaczego zaczynam płakać?! O co mi chodzi?! Powinnam się cieszyć czy wzruszyć ramionami… Bo ja wiem. Kto by przejmował się takimi bzdurami?!
Jako, że nauczyłam się już stawać widzialna gdy chcę, w Sali Wejściowej szybko to zrobiłam. Akurat napatoczyła się grupka Ślizgonów. Nie wytrzymałam. Łzy poleciały z moich oczu.
-Severusie!- jęknęłam głośno przez łzy. Wszyscy zerknęli na mnie. Nie dbając o pozory, podbiegłam ku najlepszemu przyjacielowi i zarzuciłam mu ręce na szyję. Było mi źle, bardzo źle. Bałam się jednego: że mnie odtrąci, wyśmieje, uda, że mnie nie zna. Ale Severus zrobił coś, co tylko jeszcze bardziej wzmogło moje uczucie: objął mnie bardzo mocno, dodając otuchy. Poczułam falę ciepła ku niemu, jaka wylewała się z mojego serca galonami.
Ślizgoni wlepiali w nas skonsternowane, zbite z tropu spojrzenia. Niektórzy uśmiechali się nieco złośliwie, ale niewiele mogli zrobić, w końcu Sev był ich kumplem.
-Ktoś cię skrzywdził?- szepnął Severus w moje ucho. Jego pytanie nasączone było groźbą.
Nie odparłam. Obrzydzenie do Lukasa wypełniło mnie do cna. Nie potrafiłam nad nim zapanować. Do cholery, co on takiego zrobił?! Przecież nie wybił mi połowy rodziny! To o co tak naprawdę chodzi?! Nic z tego nie rozumiem… Jestem jakaś nienormalna.
-Nic, dopadł mnie nagły żal…- odparłam cicho i mocniej się do niego przytuliłam. Poza Remusem i Jamesem tylko z nim czułam się w pełni swobodnie. Chociaż przy Syriuszu też ostatnio tak zaczęłam.
Wszyscy uczniowie Hogwartu weszli przez drzwi frontowe; mecz się zakończył. Sądząc po minach większości, wygrali Ślizgoni-niezawodna, niepokonana drużyna tego roku. Trzech Huncwotów, czyli James, Peter i Syriusz, posłali mi zaskoczone spojrzenia, gdy dostrzegli mnie w tak nietypowej sytuacji. Syriusz kiwnął na mnie dyskretnie, by nikt nie zauważył.
Puściłam Severusa, szepcząc „Dziękuję”, po czym podeszłam do Łapy. Gestem wskazał reszcie, że nie są mu potrzebni do szczęścia, toteż James i Pet odeszli do dormitorium.
-Hej, chciałbym porozmawiać o… Och, znowu coś ci się stało?- zerknął na moje srebrne oczy.
-Najwyraźniej.
Szkoda… Zielone były przecudne…
-Dziękuję.- uśmiechnęłam się. Humor skoczył mi diametralnie po przytuleniu się do kochanej osoby. Syriusz utkwił we mnie zaskoczone, pytające spojrzenie.
-Że moje zielone oczy ci się podobały… Wiesz, chyba umiem czytać w myślach…- to obojętne stwierdzenie nawet mnie tak mocno nie zszokowało. Ogólnie, już mało co mnie dziwi.
Syriuszowi z wolna stężała twarz.
-Błagam, wyłącz to, dobrze? Przynajmniej wtedy, gdy ze mną rozmawiasz. Nie będę mógł się skupić mając poczucie, że ktoś grzebie mi w mózgu. Proszę…- posłał mi nieco przerażone, błagalne spojrzenie.
-Dobra, jeżeli nie chcesz…- wzruszyłam ramionami, nieźle ubawiona jego trwogą. Spojrzał na mnie nieufnie- Widocznie masz myśli, których nie chciałbyś nikomu pokazać…
Parsknęłam złośliwie. Syriusz podjął przerwany wątek, udając głuchoniemego:
-No więc ekhym… Wracając do sprawy, co jakiś czas pojawiają się u ciebie dziwaczne zdolności oraz zmiany w wyglądzie… Zapisałem je sobie, bo od pewnego czasu badam twój ciężki przypadek…
-Dzięki!- pokręciłam głową z politowaniem- Jakiego niewiarygodnego odkrycia dokonał pan Black?
Syriusz pogrzebał w kieszeni i wyciągnął zmiętą karteczkę:
-Wygląd.- jął wyliczać- Proste, czarne włosy…
-To akurat od szamponu.- zaprotestowałam.
-A chciałaś, żeby były proste?- zripostował. Nie odpowiedziałam.
-Dalej… Nieustanna bladość, kły ostre i długie, teraz masz jeszcze inne oczy…
-I księżyc na biodrze.- zauważyłam beztrosko- Takie znamię. Noszę je, odkąd ugryzł mnie wampir.
Syriusz uniósł brwi.
-No właśnie. A teraz najważniejsze-zdolności i cechy. Szybkie bieganie, niewidzialność, latanie, czytanie w myślach, przemieszczanie przedmiotów, wstręt do czosnku i cebuli, do srebra i słońca oraz megaostre zmysły. Nie zastanawia cię to?
-Nie, wcale.- mruknęłam z sarkazmem.
-Bo mnie bardzo. Jesteś zupełnie, jak wampir. Tyle, że nie pragniesz krwi. Na razie…- dodał ostrożnie.
-Przecież Dumbledore powiedział, że nie będę wampirem!- przeraziłam się.
-Tak. Ale mówił o skutkach ubocznych…- Syriusz spuścił głowę- Mówił, że wampiry są nieśmiertelne. Że mają mnóstwo wspomnień i często przelewają je w swoje ofiary. Wiesz… Twoja podświadomość może wyczyniać różne rzeczy. Być może o niektórych nawet nie masz pojęcia…
Posłał mi znaczące spojrzenie.
-Co sugerujesz?- zapytałam z najwyższą ostrożnością. Jego słowa mnie przeraziły. Bo nie zrozumiałam z nich tyle, ile bym chciała. Brzmiały, jak groźba.
-Czytałem dużo na ten temat… Jak nigdy, he he!... No nic, w każdym razie, był taki jeden przypadek, że wampir zlał się w jedno ciało ze swą ofiarą. Innym razem, w trakcie wysysania wampirzyca została zabita. W ofiarę przelała myśli i wspomnienia o jedynym synu, automatycznie. I ten mężczyzna łączył się myślami z tym jej synem. Słynny przypadek z osiemnastego wieku… Nic nie rozumiesz?
Zamilkł, obserwując mnie uważnie. Nic nie odpowiedziałam, rozmyślając nad jego słowami.
Czy jej to nie rusza?!... Jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie…
-Tak, wiem.- rzuciłam niecierpliwie.
-Mary Ann!- oburzył się- Już z tobą nie rozmawiam. Miałaś panować nad tym!
-Och, no tak… Przepraszam cię!
-Dobra, spadam. Zanim usłyszysz więcej, niż bym chciał…
Posłał mi krzywy uśmiech i zmył się tak szybko, jak tylko mógł. Hmm, nie brzmiało to wszystko zbyt wesoło…
O moją głowę pacnęła zmięta kulka pergaminu. Rozejrzałam się uważnie, lecz nikogo nie było. Być może to robota Irytka?
Podniosłam znalezisko i rozwinęłam.
„Mary Ann!
Rzadko spotykam takie osoby jak Ty. Wierz mi. Chciałbym jeszcze spotkać Cię na żywo, byś wiedziała, kim jestem naprawdę. Przyjdź pod dział o runach w bibliotece, w piątek przed śniadaniem.
Twój S”.


***

-Dziś na pewno się uda!- ucieszyła się Marina.
-Tak. Upłynął określony czas…- odparł Florian, z ciekawością przyglądając się trumnie.


Piątek przed śniadaniem… Póki co, trzeba się zwlec z łóżka.
Obudziłam się z zamkniętymi oczyma. Ból głowy był nieznośny, gorszy, niż zwykle. I do tego ta senność…
-Mary Ann! Zaraz zaczynamy lekcje!- głos Lily zadźwięczał nieprzyjemnie.
-Nigdzie nie idę…- ledwo wymamrotałam.
-Ależ idziesz!- zirytowała się Lily i postawiła mnie na nogi. Oczy same mi się kleiły.
-Spałaś w ogóle tej nocy?- zapytała Alicja. Kiwnęłam potakująco- Dziwne…
Z trudem dobrnęłam na sam dół. Droga tam zajęła mi dziesięć minut więcej, niż zazwyczaj przy średnim tempie pośpiechu.
W bibliotece około ósmej nie było nikogo, poza zdesperowanymi jednostkami. Wpadłam do toalety niedaleko królestwa książek, by przemyć twarz. W lustrze dostrzegłam odbicie własnej buzi. Odcień skóry był potworny, jak zielona świeczka, ale nie dbałam o to. Najbardziej interesowało mnie obecnie utrzymanie w miarę pionowej postawy przed tym zlewem.
Udało mi się nieco oszukać senność strumieniem lodowatej wody, którym ochlapałam twarz. Oczy nieco się rozszerzyły.
Z powrotem ruszyłam ku bibliotece. Teraz poczułam nagły zryw własnego serca. Mimo wszystko ciekawość walczyła z całkowitym otępieniem. Zdenerwowanie wkradło się do mózgu. Zaraz nie wytrzymam tego napięcia… Tym S może być każdy…
Powoli podkradłam się pod jedną z półek, przyglądając się uważnie działowi z runami. Nikogo tam nie było poza jakimś uczniakiem, szperającym wśród książek z zapałem.
Dopadło mnie rozczarowanie. Może ten S wcale nie miał sympatycznych zamiarów? A jeśli zrobił to jakiś dziwny Ślizgon, by z kumplami ponabijać się ze mnie? Być może stoją gdzieś razem i mnie obserwują, mając ubaw po pachy z głupiej, naiwnej Mary Ann Lupin, która, niczym ten piesek, posłusznie przyleciała do biblioteki…
Dobra, udam, że interesują mnie runy, a nie jakieś głupawe spotkania z anonimami. Podeszłam pewnie do półki i jeździłam wzrokiem po woluminach, by znaleźć wyimaginowaną książkę. Westchnęłam mimowolnie.
-Czegoś szukasz? Może mógłbym ci pomóc?- zaoferował się szperający w książkach uczeń.
-Nie, dzięki, Gregor…- rzuciłam przez ramię, nieco zaskoczona nagłym zewem rycerskości, jakim popisał się przed chwilą Goyle. Zerknął na mnie z ukosa.
-Lubisz runy, prawda?- zagadnął.
-Owszem…- rozejrzałam się naokoło niecierpliwie, czy S nie idzie mnie ratować z opresji.
-Ja też.- zerknęłam na niego z ciekawością. Uśmiechnął się tryumfalnie- Wiedziałem, które miejsce najlepiej nada się na spotkanie…
Zamarłam i wydałam zduszony okrzyk. Wlepiłam w niego przerażone spojrzenie. Uśmiechnął się smutno i nieco przepraszająco.
-Taa… To ja jestem tym S.
-Ty jesteś…- dalej głos uwiązł mi w gardle. Pięknie. Nic, tylko się zabić…
-Hmm… S jak Slytherin…- dodał, najwyraźniej nie wiedząc, co dalej. Zaległa przykra cisza.
-Dlaczego do mnie pisałeś?- spuściłam wzrok. Taak, Goyle jest zdecydowanie za wysoki, by wpatrywać się w niego zbyt długo…
Zastanowił się chwilę.
-Bo ty jesteś inna. Sympatia, jaką okazałaś mi w szpitalu… Jesteś…
Naraz rozległ się dzwonek. Odetchnęłam z ulgą.
-Ech, te durne lekcje… Chciałbym z tobą porozmawiać. Możemy spotkać się tu po lekcjach? Może mielibyśmy więcej czasu…
-Eee, dobra…- mruknęłam bez zastanowienia i szybko uciekłam.
Świat się wali… O co im wszystkim chodzi?! Najpierw ten idiota Steinmann, teraz Goyle… Tak się na mnie uwzięli, no! Czym się wyróżniam od innych? Chyba niczym, tak myślę. Być może inne dziewczyny też mają takie problemy? Weźmy na przykład Lily i jej fanatycznego, zdesperowanego wielbiciela… No, ale jest monumentalna różnica pomiędzy, powiedzmy, Lukasem a Jamesem, pod względem zarówno kręgosłupa moralnego, jak i stopnia pofałdowania mózgu. Oj tak, na Steinmanna jestem wściekła. Ech, zaczyna mnie to wszystko już drażnić z lekka…
Dobrnęłam do klasy transmutacji, pod którą czekała na mnie Lily.
-No i co? Widzę, że wciąż ledwo odbierasz świat zewnętrzny.- zmartwiła się. Ziewnęłam szeroko w odpowiedzi.- Ciekawe, od czego to…
Obok nas stanęli Huncwoci.
-I jak?- James aż skakał z podniecenia- Poznałaś tego oszałamiająco przystojnego, niewiarygodnie męskiego pożeracza serc niewieścich?!
Parsknęłam. Jego wersja skrajnie różniła się od rzeczywistości.
-Taa… To Gregor Goyle.- i zaczerwieniłam się.
Huncwoci wypuścili powietrze z ust po tych słowach.
-Łee!!!- Syriusz parsknął i odrzucił włosy do tyłu- Masz na myśli tego Ślizgona z mordą niczym traktor?! To brakujące ogniwo pomiędzy małpą a człowiekiem?!
-Widzisz, Syriuszku?!- ucieszył się Rogaś- Odnalazłeś wreszcie rodzinę!
Zaraz zarobił kopa.
-I jak było? Romantycznie?- cieszył się bezczelnie Remus. Posłałam mu pełne politowania spojrzenie.
-Zwariowałeś?! Chciałam stamtąd zwiewać czym prędzej!!!
-Trzeba było.- zauważyła Lily.- Może powinnaś mu powiedzieć, że nie interesuje cię znajomość z nim…
-Nie umiem być niegrzeczna dla tych, co mi nie zaskórzyli…
-Trzeba było mnie tam wezwać, wyrwałbym cię z opresji!- zawołał bohatersko Rogaś- Dowaliłbym mu…
-Taa…- Syriusz parsknął- Miałbyś chyba sinusoidę zamiast twarzy…
-Lepsza sinusoida niż to, co ma teraz!- wydusił z siebie z trudem Remus i oboje z Syriuszem leżeli na ścianie, wietrząc jamy ustne i łapiąc rozpaczliwie powietrze. James ryczał ze śmiechu, jak opętany. Nawet Lily lekko się uśmiechnęła. Tylko Peter stał bez żadnej reakcji.
Wleźliśmy do klasy za McGonagall.
-Evans!- usłyszałam za sobą szept Jamesa, gdy już opanował dziki atak śmiechu- A co to jest to sinuo-coś-tam?...
Lekcje były masakryczne. Nie potrafiłam się skupić. Nie dość, że Goyle obijał mi się o ścianki głowy, to jeszcze praktycznie usypiałam. Na dwóch transmutacjach czas dłużył się w nieskończoność. Kilka razy Lily zmuszona była mnie poszturchiwać, bo osuwałam się na blat ławki. Niestety, na dwóch następnych lekcjach, czyli eliksirach, nie mogłam siedzieć, lecz stałam. Tym razem to na Alicję spadła niewdzięczna rola osobistego budzika. Najgorzej jednak było potem-ostatnią bowiem lekcją była obrona. Musiałam się bardzo pilnować, by nie zarobić szlabanu za zbyt częste mruganie powiekami.
-I jak dzień?- Goyle usiadł naprzeciw w bibliotece. Jego niski głos, nieco tępy z brzmienia dziwnie mnie rozdrażnił.
-W miarę.- odparłam zdawkowo, czując się niezwykle niekomfortowo.
-Wyglądasz na senną.- z szokiem odkryłam pod nieco zachrypniętą warstwą jego głosu troskę i zaniepokojenie- Wszystko gra?
-Tak, mam ostatnio pewne problemy z samopoczuciem…
Urwałam, obserwując Syriusza, który przemknął za jego plecami. Widocznie szukał jakiejś książki, ale miałam nieodparte wrażenie, że został wysłany przez siły wyższe swego gangu na szpiegowanie. Zezłościło mnie to.
-Może dlatego, że ugryzł cię wampir.- zerknęłam na niego z zaskoczeniem- Tak, wiem. Wszyscy to wiedzą. Wiesz, powinnaś iść i się wyspać.
-Taa… Chyba tak zrobię. Eee, dzięki, Gregor… - i podniosłam się z wolna.
Naraz zakręciło mi się w głowie. Kurczowo złapałam krawędź krzesła, po czym bezzwłocznie oddaliłam się, czując na sobie zaniepokojony wzrok Goyle’a.
-Nic mi nie jest…- szepnęłam do siebie na pocieszenie. Ból głowy był nie do zniesienia, nigdy tak mnie nie bolała. Miałam wrażenie, że coś rozrywa od wewnątrz moją czaszkę, coś próbuje się wydostać…
-O, hej, siostra!- Remus zagadnął mnie, niosąc naręcze jakichś książek. Zmarszczył brwi- Coś ci dolega jeszcze bardziej? Jesteś nawet nie blada, ale trupio zielona…
Warknęłam doń w odpowiedzi. Cofnął się, zaskoczony.
-Zjeżdżaj, wilkołaku...
Wyminęłam go i z trudem utrzymując pionową postawę ciała ruszyłam dalej. Miałam wrażenie, że ziemia ucieka mi spod stóp.
-Mary Ann!- Remus ocknął się za mną. Zignorowałam go, zastanawiając się nad celem i przyczyną mojej odzywki. Szłam przed siebie, jak we śnie, bardzo męczącym śnie. Można by powiedzieć, iż był to koszmar.
Przede mną długa droga do dormitorium…
Trzy kroki naprzód. Nogi zaczęły mi się trząść, kolana z trudem utrzymywały ciężar, jaki na nich spoczywał.
Cztery następne. W brzuchu powstał lej, próżnia, miejsce, gdzie szła cała moja energia i wyparowywała. Bolało. Mimowolnie zgięłam się lekko wpół.
Po dwóch krokach dalej desperacko złapałam się mijanej kamiennej okiennicy. Mój mózg ścisnął się niczym pięść, spowodował zamroczenie przed oczyma. Straciłam przez chwilę rozeznanie, gdzie góra, a gdzie dół. Przed oczami rozbłysły wszystkie gwiazdy, ale uczucie powoli mijało. Łomoczące serce wyrównywało rytm, żołądek rozkurczał się. Tylko wciąż nie mogłam się ruszyć z miejsca. Wlepiłam wzrok w dłonie, zaciśnięte boleśnie na rzeźbionej okiennicy. Zrobiły się szare, na skórze wykwitły jakieś dziwne, fioletowe plamy. Ciekawe, od czego to… Poczułam niewyobrażalne zimno, wędrujące od rąk, by rozejść się po całym ciele. A więc jednak coś niedobrego dalej się dzieje…
-Meggie, nie umieraj! Przybywam!
Wrzask Jamesa gdzieś po prawo sprawił, że prawie ogłuchłam. Sekundę potem James i Remus przystanęli obok.
-Co ci się dzieje?- wrzeszczał Rogaś.
-Nic, nic mi nie jest… James, już wszystko gra…- szepnęłam. Głowa nagle przestała dawać o sobie znać bólem, odzyskiwałam czucie. Tylko nogi mi się trzęsły i to absurdalne zimno…
-CO TY MI ZA KITY WCISKASZ, DZIEWCZYNO?! STOISZ LEDWO NA TYCH SWOICH ODNÓŻACH, TRZYMASZ SIĘ OKNA… TO JEST NORMALNE?!- podrapał się po łepetynie- No, chyba żeś se golnęła z gwinta…
-James, mózg postradałeś, przecież to Meggie!!!- oburzył się Remus- A nie Syriusz…
-Powiedz coś! Co tylko chcesz!- poprosił James- Chcesz pączka? Ptysia? Bezę? Homara z anchois?! Wszystko razem?!?! Zrobię wszystko, tylko wróć!!!- zawrzeszczał dramatycznie, machając dziko rękoma na wszystkie strony. Remus westchnął.
-Chcę spać…
-SPAĆ?!?! JUŻ, NATYCHMIAST, ZAŁATWIONE, ROBI SIĘ!!!- poczułam, że James podniósł mnie na rękach i ruszył ku naszemu dormitorium. Remus pomykał za nim. Czułam, że muszę powiedzieć mu coś ważnego.
-Jest bardzo blada!- zauważył z troską, ignorując natarczywe spojrzenia gapiów.
-Od niewyspania.- zasugerował James- No, teraz się wyleżysz. Nie ma bata. Koniec. Masz szlaban na bezproduktywne szlajanie się po szkole. I umawianie na randki z jakimiś pasztetami.- burknął na koniec.
-Remus!- jęknęłam natarczywie- Remus, przepraszam…
-Nie masz za co… Ja zawsze ci wybaczę…
-Nie wiem, co we mnie wstąpiło…
-To zrozumiałe.- mruknął, obserwując nieprzytomnie mijane jednostki uczniowskie. Wszyscy odwracali się, słychać było zaintrygowane szemranie.
Dobrnęliśmy, zdawać się mogło, po kilku sekundach do dormitorium. Film począł mi się urywać i odczuwałam ulgę na myśl o słodkim, głębokim śnie, po którym odzyskam sprawność…
James złożył mnie na łóżku Remusa (czyli tym najmniej uświnionym i najbardziej sterylnym), po czym oboje usiedli w jego nogach. Powoli zamykały mi się powieki, odpływałam…
-STOP! NIE!
Ktoś wpadł do dormitorium i doskoczył do mnie, potrząsając mną. Poznałam po głosie, iż był to Peter.
-Co…?- zapytałam, nieprzytomna prawie.
-Co ty robisz?! Ona musi się przespać, ledwo kontaktuje…- obruszył się gdzieś tam James.
-Syriusz już tu idzie…- wyjąkał, jakby to wyjaśniało jego zachowanie. Jednak powieki przymknęły mi się mimowolnie i już zapadałam w sen.
-NIE POZWÓLCIE JEJ USNĄĆ!!!- grzmot Syriusza skutecznie mi przerwał. Podbiegł do mnie i chwycił mocno w ramiona.
-Mary Ann, słuchaj! NIE WOLNO ci spać!!! Słyszysz mnie?! Nie możesz usnąć! Wstawaj i nie wiem… Pobiegaj sobie w kółko. Albo włóż głowę pod lodowatą wodę.
-W marcu?!- przeraził się Remus, ale nikt go nie słuchał.
-Nie… potrafię…- wyszeptałam, ale rozchyliłam powieki.
-MUSISZ! To jest niebezpieczne!- potrząsnął mną, jak kukłą.
-Co?- zdziwił się Lunatyk. Syriusz rzucił mu od niechcenia średniej grubości wolumin, który aż do teraz trzymał pod pachą.
-AUU!- Remus oberwał prosto w skroń. Krew polała się. Cała ta szarpanina wydała mi się zbędna, nie z tego świata. Remus wrzeszczał coś do Syriusza i odwrotnie, ale ja tego nie widziałam. Aksamitny, czarny sen otworzył przede mną swe wrota…



Następny odcinek za tydzień.

[ 7 komentarze ]


 
46. Walentynkowe przepowiednie i...
Dodała Mary Ann Lupin Poniedziałek, 08 Lutego, 2010, 00:00

No i nowy odcinek. Nieco przydługi-rekordowy wpis miał tylko 3 strony więcej, hehe.
Dziękuję pięknie za życzonka :-D! I Syrci za wiersz dla mnie u Lunia-piękny prezent. Tak, kończę 18 (odpowiedź dla Alice-mam nadzieję, że przybędziesz wkrótce na mój pam bez większych problemów :).
Pozdrawiam! Dedyk dla Was!

-MAM WAS!
Ku nam pomknął z prawej zielony strumień. Zrobiliśmy gwałtowny unik w bok, zaklęcie roztrzaskało w drobny mak każdy najmniejszy słoik. Rozległ się ogłuszający hałas, wróg osłonił twarz przed wodospadem szkła, które rozprysło się na wszelkie możliwe strony. Wykorzystaliśmy moment jego nieuwagi i prawie na klęczkach zwialiśmy w lewo, wzdłuż pólek z konfiturami. Co jakiś czas jakiś słoik za nami eksplodował, gdy trafiło go zaklęcie.
-Szybciej!- jęknął James- Musimy odnaleźć chłopaków!
Chwyciłam w biegu parę butli coli z mijanej półki i rzuciłam za siebie. Po odgłosie poznałam, że jedna się stłukła. Druga natomiast wpadła pod nogi napastnika, który wywrócił się o nią z impetem.
Jego różdżka, która wciąż oświetlała wnętrze zaklęciem światła, zatoczyła malowniczy łuk w powietrzu. Niezawodny szukający, James, chwycił ją w dwa palce, wydając okrzyk tryumfu.
Zatrzymaliśmy się przed ladami z mięsem. Za jedną z nich kulił się Pet, Syriusz natomiast biegał po niej i ciskał we wrogów różnymi częściami zwierząt, zazwyczaj z kością.
-Hej! Wara od moich kumpli!- warknął James i posłał jakieś zaklęcie w stronę jednego z czarodziejów. Trafił w lodówkę z wędlinami, która rozwaliła się efektownie, obrzucając pobliskie otoczenie swymi szczątkami. Następny czar skutecznie powalił pierwotny cel.
-HA!- zawył Syriusz z uciechy.
Zielony promień z prawej o cal minął moje biodro i trafił w beczkę z arbuzami, która natychmiast rozeszła się w szwach. Wielkie, zielone owoce runęły ku mnie, Remusowi i Jamesowi, który tego nie zauważył, toteż chwilę później spoczywał zaskoczony na ziemi pod ladami z mięsem.
Czarnoksiężnik rzucił się ku bezbronnemu Rogasiowi, który zamarł.
-Łapy precz, kretynie!- ryknął Syriusz, zeskoczył z lady, po czym, po chwili zastanowienia zdzielił go w łeb trzymanym od samego początku metalowym koszykiem.
Gdy wróg leżał powalony na ziemi, całą piątką rzuciliśmy się główną aleją ku wyjściu. Już tak niedaleko…
Zaklęcie wystrzelone za nami pomknęło ku naprzeciwległej półce, a ona runęła prosto na nas.
-W BOK!- ryknął James.
-UWAGA!- wrzasnął Pet.
Poczułam, jak ktoś z lewej popchnął mnie i razem przetoczyliśmy się w prawo. Chwilę potem o podłogę, tam, gdzie przed sekundą staliśmy, grzmotnął potężny regał z alkoholem. Harmider tłuczonego szkła i odgłos uderzenia o kafelki ogłuszył mnie na kilka chwil.
Pozbierałam się z podłoża, obok leżał Remus.
-Nic ci nie jest?- spytał- O nie…
Bo oto na końcu jednej z alejek dostrzegł biegnących ku nam dwóch czarnoksiężników.
-Do magazynu!
Naraz dopadliśmy do drzwi na końcu alejki, w której leżeliśmy, po czym władowaliśmy się do środka, w ostatnim momencie zamykając za sobą drzwi.
-Zabarykaduj tym!- zawołałam, wskazując na skrzynię. Z najwyższym wysiłkiem przesunęliśmy ładunek tak, by zasłonił wejście, po czym skryliśmy się we wnętrzu ponurego, ciemnego magazynu.
Stosy skrzyń nieco nas dezorientowały co do kierunku poruszania się. Remus złapał mnie za rękę i razem w milczeniu posuwaliśmy się w labiryncie.
Od strony wejścia rozległ się huk, odłamki skrzyni uderzyły o inne.
-Są tu…- szepnął Remus, po czym lekko wychylił się zza węgła, by dostrzec przeciwnika.
-Włazimy?- wymamrotałam, wskazując na nieco niższą skrzynkę.
-Z ust mi to wyjęłaś…- szepnął flegmatycznie, po czym bezszelestnie wspięliśmy się po skrzynkach na sam szczyt i przykucnęliśmy, by obserwować zdarzenie z góry.
Wolno poruszający się między ścianami ze skrzyń obiekt obserwował wszystko z najwyższą czujnością. Przystanął dokładnie pod nami. Remus poruszył się niespokojnie, jego kolano chrupnęło nagle.
Mężczyzna z wolna począł unosić głowę ku górze.
-ZWIEWAMY!- krzyknęłam, po czym błyskawicznie zerwałam się na równe nogi i kopnęłam glanem z całej pary skrzynkę stojącą obok. Pakunek zleciał i rąbnął wroga w głowę. Remus uderzył w następną, która powieliła zachowanie poprzedniczki.
Rzuciliśmy się do ucieczki w prawo, skacząc po skrzyniach w najwyższym pośpiechu, a one, naruszone naszym szybkim i gwałtownym biegiem, obsuwały się na dół, robiąc nieziemski hałas.
-REMUS, SZYBCIEJ!- jęknęłam, czując, że tracę grunt pod nogami. Ale niewiele to dało-wkrótce oboje zwaliliśmy się z kretesem na ziemię razem z pakunkiem, na którym się znajdowaliśmy.
-Auu!- jęknął Remus, gdyż skrzynia zmiażdżyła mu nogę. Następna uderzyła mnie w głowę kantem. Zaszumiało mi w uszach, poczułam krew spływającą po skroni…
Do rozwalonego magazynu wpadły dwie postaci i z wolna, nieuchronnie się ku nam zbliżały.
-Nie…- szepnął Remus, próbując wydostać nogę. Ja straciłam na chwilę świadomość i ległam w bezruchu na zakurzonej posadzce. Wszystko dwoiło mi się przed oczyma.
-Remus? Mary Ann?- z ulgą stwierdziłam, że szept ten należy do Syriusza.- Gdzie James?
-Był z wami…- jęknął przez zaciśnięte zęby Remus. Syriusz i Peter pomogli mu wydostać się czym prędzej spod skrzyni, a potem czyjeś ramiona uniosły mnie do góry.
-Został w środku…- szepnął Syriusz z przerażeniem.
-Tu jest wyjście!- zauważył Peter, wskazując na drzwi- Nim wydostaniemy się na zewnątrz!
-Najpierw znajdźmy Jamesa!
-Może ktoś po niego wróci? Remus jest przecież ranny, nie wejdziemy tam wszyscy!
-Dobra!- wymamrotałam- Wyjdźmy, potem po niego wrócę. Najpierw oddalmy się z Remusem.
-Ale nie dasz sobie rady sama!- żachnął się Syriusz.
-Nawet nie wiesz, jak ostatnio szybko umiem biegać, jeśli tylko zechcę…- szepnęłam, choć nie tak pewnie.
-Cóż, zdążyłem się przekonać o tym, gdy wpadłaś na mnie w parku…
Wyszliśmy na zimną, styczniową już noc. Przed nami rozpościerała się ulica, wiodąca prosto do Londynu.
-Pięć minut drogi stąd pieszo zaczyna się zatłoczone centrum.- objaśnił Syriusz- W tłumie łatwo zgubić ofiarę… To jest ulica Holywell Row, jak nią pobiegniemy, wkrótce dotrzemy do Moorgate, tam śmierciożercy nas nigdy nie znajdą.
-Ruszajcie!- poprosiłam, przerażona faktem, z kim mam do czynienia- Poradzimy sobie z Jamesem.
Zawróciłam do sklepu. Nie miałam najmniejszej ochoty wchodzić do ciemnego pomieszczenia, gdzie czają się śmierciożercy. Tak naprawdę wcale nie muszę znaleźć Jamesa, on może siedzi gdzieś w kącie i nigdy się nie ujawni… A ja nie mam różdżki. Bóg jeden wie, ilu ich tam się na mnie czai…
Przekroczyłam próg głównym wejściem. Przy rozwalonych ladach leżały martwe ciała ekspedientek i jeden klient.
Z duszą na ramieniu ruszyłam główną alejką, zasłaną śladami walki.
Z prawej wypadł na mnie jeden ze śmierciożerców. Roześmiał się w głos okrutnym śmiechem.
-A masz!
Podniosłam z ziemi roztrzęsionymi rękoma puszkę z żarciem dla kota i cisnęłam prosto w jego roześmianą gębę. Puszka zdzieliła go w rozwartą szczękę. Druga spowodowała, że stracił przytomność. Głupkowaty śmiech ustał.
-Meggie!- usłyszałam słaby głosik.
James leżał niedaleko roztrzaskanego regału z alkoholem.
-Coś mi się stało z ręką…- podniosłam Jamesa z trudem, wyczuwając jednocześnie, że ktoś zbliża się.
-Wiejemy.- mruknęłam w tym samym momencie, gdy zza węgła wypadło dwóch śmierciożerców.
Dopadliśmy do drzwi. Zaklęcie za nami wysadziło je, rozpryskując szkło na śnieg.
-Moorgate…- pomyślałam- Trzymaj mnie mocno za rękę, Rogaś…
Zaczęliśmy biec jak najszybciej w stronę centrum. Całą siłę woli skupiłam na tym, że chcę uciec. Daleko. MUSZĘ uciec… A jeśli to nie podziała?...
Nagle wszystko naokoło zrobiło się jakby zamazane. W sekundę przebiegłam kilkadziesiąt jardów, James ze mną, uczepiony moje ręki.
-MEGGIE!- ryknął, jakby zdziwiony.
-Siedź cicho!- odwrzasnęłam w euforii, z trudem zmuszając własny tułów do nadążania za przebierającymi ultraszybko nogami.
Dwie minuty potem wmieszaliśmy się w tłum świętujących Nowy Rok mieszkańców Londynu.
-Gdzie reszta?- zaniepokoiłam się- Syriusz miał rację. Oni nas nie znajdą, my siebie także nie…
-Na pewno sobie poradzili!- pocieszył mnie James- My też sobie poradzimy! Musimy się tylko gdzieś przechować przez resztę nocy…
Wymijaliśmy niespotykane tłumy ludzi, trzymając się kurczowo za ręce.
-Masz jakąś kasę?- zagadnął spokojnie okularnik.
-Nie… Miałeś zamiar gdzieś przenocować?
-Taa, to byłoby chyba najlepsze rozwiązanie… Radziłbym nie wracać do mnie, gdy po okolicy kręcą się takie menele…- zakończył z odrazą.
-Nie podoba mi się, że śmierciożercy tak zaczynają się panoszyć…- szepnęłam.
Mijał nas nieświadomy niczego, radosny, lekko podchmielony tłum, ciesząc się ze wszystkiego. Nawet nie wiedzą, jakie niebezpieczeństwo czyha na nich!...
James rozglądał się z czujnością dyskretnie, jego ręka w skórzanej rękawiczce ściskała o wiele mocniej moją, niż wynikałoby to z sytuacji.
Radość tłumu i różnorakie hałasy zdawały się być groteskowo śmieszne. Najpierw widziałam śmierć niewinnych ludzi. Teraz ktoś śmieje mi się w twarz, bo zobaczył fajerwerk…
Dwie łzy spłynęły po moim nosie. James otoczył mnie swym lewym ramieniem. Odwzajemniłam gest.
-Spędźmy noc w jednym z budynków, co? Jestem tak zmęczony, że jest mi już wszystko jedno…- mruknął.
Weszliśmy do jednego z licznych budynków mieszkalnych przy ulicy, po czym skuliliśmy się razem blisko siebie w kącie zatęchłego korytarza…

Księżyc wpuszczał przez otwarte okno blade światło. Przesuwał się z wolna po małym, drewnianym łóżku. Pościel była wełniana, w niebiesko-czerwoną kratkę.
Mała piąstka zacisnęła się na poduszce. Bardzo jasne, prawie białe loczki porozsypywały się na pościeli naokoło główki pogrążonego we śnie ośmioletniego dziecka. Niedaleko leżał filcowy misiek, ręcznie zrobiony przez troskliwą mamę. Jedno oczko z czerwonego guzika już dawno odpadło, ale miś był wciąż najukochańszą zabawką chłopca.
Pod oknem spoczywały dwa drewniane wagony i lokomotywa, dalej, metalowe pudełko po herbacie, gdzie chłopczyk trzymał kilkanaścioro ołowianych żołnierzyków. Potem mały stos książek, które uwielbiał oglądać i czytać. Na końcu leżała lalka z drewna, słomy i trocin, należąca w przeszłości do jego siostry. Nigdy się nią nie bawił. Wszystko pogrążone było w idealnej ciszy, sen obejmował nawet żołnierzyków w pudełku.
Światło księżyca przysłonił cień. Coś, co wskoczyło na parapet i poruszało się prawie bezszelestnie, wślizgnęło się do pokoju i zbliżyło ku dziecku.
-Świetnie.- oblizał wargi Jonasz- Wiedziałem, gdzie się udać. Ranemsletta jest pełne smacznej, młodej krwi…
Pochylił się nad drobnym, bezbronnym ciałkiem.
-Mamo?...- zapytało dziecko, zanim nie krzyknęło piskliwie, szamocząc się w objęciach śmierci…

„ZRUJNOWANO SKLEP SIECI SAINSBURY’S” a dalej „Kim byli tajemniczy sprawcy?”.
Czyli gazety już wiedzą…
Przyglądałam się pierwszej stronie lokalnej gazety. Głosiła, że zginęło w sklepie aż osiem osób. Westchnęłam, odkładając brukowca na półkę.
Salonik prasowy, w którym stałam z Jamesem, nie był zbyt zatłoczony. Poza nami stał tu jeszcze jakiś potężny facet oraz drobna staruszka.
James zajrzał mi przez ramię i obdarzył ciepłym uśmiechem otuchy.
-Wiesz, że ci się wyprostowały zupełnie włosy przez tę noc?- zagadnął- To pewnie od pogody…
-Trudno.- pociągnęłam nosem.
-Nie wiem jak ciebie, ale mnie bolą wszystkie kości po tej nocy!- parsknął szeptem.
Uśmiechnęłam się smutno w odpowiedzi.
-Nie martw się. Oni już na pewno są szczęśliwi.
-A co, jeżeli zostawili tych, którzy ich kochali?- zapytałam, a łzy zamazały mi widok- To właśnie najbardziej ich mi szkoda…
James nie odnalazł stosownej riposty. By nie dostrzegł, że łzy spadają obficie z mych oczu, odeszłam w bok.
BUCH! Wyryłam prosto w wielgachny brzuch tamtego mężczyzny.
-Przepraszam.- bąknęłam.
-MARY ANN!- rozległ się tubalny okrzyk. Uniosłam głowę ku górze i oniemiałam.
-O ja…- udało mi się tylko wykrztusić.
-Mia bella ragazza!- zawołał entuzjastycznie człowiek- Co za niespodzianka! Żyjesz? Myślałem, że nie…
Chwycił mnie w swój kleszczowy uścisk. A potem ryknął takim śmiechem, że pół sklepu się zatrzęsło.
-Wujek Giuseppe…- szepnęłam, zszokowana.
-Naturalmente!- zakrzyknął.
Nie widziałam go z siedem lat! Teraz musiał mieć prawie pięćdziesiątkę, jednakże czarne włosy, zapięte w kitkę, przeczyły jego wiekowi. Garnitur opięty był na potężnym brzuszysku.
-Nie poznałem cię od razu. Tui capelii… Są inne! Hebanowe i proste! A miałaś takie piękne loczki, ragazza! I coś taka blada? I trista? Rozchmurz się nieco, prego!
-Eee… Dobrze. Wujku, co tu robisz?
-Och, moja praca. Czasem muszę wyjechać. Bella Italia! Zawsze tęsknie!
Znowu ryknął śmiechem.
-Wracając do ciebie… Słyszałem, że nie żyjesz! Povera Julia! Tak ją kochałem!
Kiwnęłam.
-Chyba muszę już spadać…- zerknął na zegarek- Che ore sono?… Ach, już dziesiąta za dwie! Cóż, Mary Ann, za chwilę mam ważną rozmowę… Odwiedź nas w wakacje, d’accordo?
-Dobrze.- uśmiechnęłam się- Do wakacji jeszcze trochę…
-Szybko zleci! Prego, to nasz adres! Nie zgub go! Wyślesz nam una lettera z odpowiedzią!
Wakacje spędzasz w tym roku w Italii!
Jeszcze raz zmiażdżył mnie w czułym uścisku, po czym wytoczył się na zewnątrz. Zrobiło się dziwnie cicho.
-Ło matko!- westchnął James.- A kto to był?
-Mąż przyrodniej siostry mamy. Tej mugolskiej. Miały jednego ojca. Mój przyszywany dziadek miał romans z Włoszką i z nią wyjechał do jej kraju, pozostawiając mamę z babcią. Moja mama i Anastasia, bo tak nazywało się nieślubne dziecko, miały tyle samo lat. I dlatego bardzo się lubiły, mimo dziwnej sytuacji w rodzinie. Traktowały się jak najlepsze przyjaciółki. Bywałam u nich z mamą na wakacjach, gdy byłam młodsza. Zawsze ojciec wujka Giuseppe, Luciano, traktował mnie jak najukochańszą wnuczkę i pieszczoszkę, mimo, że nie byliśmy spokrewnieni.
James pokręcił głową. Byłam absolutnie pewna, że nie zrozumiał ni w ząb.
-To co, szukamy ich? Może siedzą u mnie…- podjął- Głodny jestem.
-Ja też…
Na zewnątrz czuć było zapach świeżych bułeczek z pobliskiej piekarni. Żołądek skręcił mi się boleśnie.
-Mmm, mam niekontrolowany ślinotok…- westchnął James tęsknie- Nie mamy pieniędzy…
Przykleił nos do szyby.
-Przydałaby się peleryna-niewidka…
Przyjrzałam się bułeczkom i nagle z całą mocą zapragnęłam zjeść jedną z nich.
-Nie dla psa kiełbasa, nie?- mruknął James, odwracając się ku mnie- Meggie?
Rozejrzał się.
-Meggie?- krzyknął, jakby mnie szukał.
-Przecież stoję obok, ślepolcu!- zaśmiałam się.
James raptownie rozejrzał się, nie lada zszokowany.
-Meggie! Gdzie jesteś?! Słyszę cię, ale nie widzę!
-James, masz omamy z głodu?! Stoję tuż obok!
Pomachałam mu rękoma przed twarzą.
-Gdzie?
Zerknęłam na wystawę z wolna i dostrzegłam, że moja osoba nie odbija się w szybie. Co…?!
-Ty… Ty naprawdę mnie nie widzisz?- szepnęłam ze strachem.
-Bóg mi świadkiem!- zawołał- Coś ty zrobiła?!
-Nic! Stałam sobie niewinnie!- odparłam, zerkając na bruk, na którym nie spoczywały moje stopy, mimo, że powinny- Mam iść po te bułeczki? A jak się zrobię widzialna na środku sklepu?
-Nie, lepiej nie… Nie będziemy kraść. Dojdziemy do domu o własnych siłach! Ekhem, czy mogłabyś się z łaski swej zmaterializować? Czuję się jak debil, gdy gadam do powietrza…
-Nie umiem tak na zawołanie! Czekaj, spróbuję się skupić…
Nic to nie dało. Ogarnął mnie paraliżujący strach, że już na zawsze tak pozostanie.
-James, ratuj!- pisnęłam i potrzasnęłam nim.
-Tylko jak? Czekaj, wracajmy. W domu na pewno coś się wymyśli… Pobiegniesz tak szybko, jak wczoraj? Dotrzemy tam w pięć minut!
Mój megaszybki sprint był dziś jeszcze dziwaczniejszy, niż wczoraj. Miałam wrażenie, że jestem parą oczu, szybującą nad ziemią.
-No, nareszcie!- Syriusz rzucił się ku kumplowi w hallu.- Gdzie jest Mary Ann?
-Tu!- pisnęłam żałośnie.
-O rany…- wyszeptał Syriusz- No to mamy problem…
Dotarliśmy do salonu, gdzie siedzieli Remy i Peter.
-Tylko mi nie mów, że zgubiłeś moją siostrę!- Remus wstał, twarz mu stężała.
-Jeśli chodzi o zasięg wzrokowy, to przyznaję, że tak…- odparł James, pokornie spuszczając głowę.
-Jestem tu, Remusie!- szybko wtrąciłam- Trochę chyba straciłam na ostrości…
Zaległa cisza. A potem wybuchnęłam śmiechem. Huncwoci zerknęli po sobie, a potem, jeden po drugim, zawtórowali mi, pokrótce tarzaliśmy się wszyscy na podłodze.
Przytuliłam się do Remusa, a w sercu narósł mi dziwny smutek. Wszyscy zbiliśmy się w ciasny kłębek.
-Specyficzne uczucie!- parsknął Luniaczek- Powietrze mnie obejmuje!
-Nie łam się, Meggie! My i tak cię wszyscy kochamy!- zakrzyknął James.
Mój kotek zamiauczał żałośnie. Westchnęłam.
-Mam nadzieję, że dojdę do siebie.
-Być może czujesz się niedowartościowana.- James odchrząknął, jak profesor, pragnący wyrazić swą niewiarygodną tezę- Odrzucona przez społeczeństwo…
-Przymknij się, mądralo…- rzuciłam niedbale.
Syriusz zmarszczył brwi, myśląc nad czymś głęboko.

***

-Czeka go śmierć…- wycedziła przez mocno zaciśnięte zęby Diana.
-Matko, co zobaczyłaś?- Marina podeszła do rodzicielki, która krążyła przy stole. Florian zmierzył ją przeciągłym spojrzeniem, spoczywając na jednym z foteli.
-Widziałam, kto zabił Wiktora. Miałam wizję... Wiktor przyszedł do mnie w nocy… Powiedział, kto to był… Wiem nawet, jak wygląda i jak ma na imię!
Roześmiała się złowrogo.
-Nie możemy wyruszyć, by go zabić, dopóki Jonasz nie powróci z polowania!- zachłysnęła się Marina.- Wiesz, jak mogłoby się dla niego skończyć pałętanie się gdzieś w dzień…
-Tak, on może umrzeć.- przytaknął Florian.
-Muszę pomścić zabójcę mojego męża!- zasyczała Diana.
Przyjrzała się dzieciom, a potem rzekła z przesadną, ironiczną słodyczą:
-Morderca jest wyjątkowy, nosi imię prosto z nieboskłonu… Psia Gwiazda, też mi coś!
Wybuchnęła demonicznym śmiechem, Florian i Marina zawtórowali jej, Florian nieco przestraszony…

-Meggie, wstawaj! Za dziesięć minut jest mecz!!!
Głos Lily wyrwał mnie z bardzo głębokiego snu. Tak głębokiego, że praktycznie musiałam przypomnieć sobie, kim jestem.
-Meggie, szybko! Błagam!
-Już…
Potworny ból głowy i światłowstręt uderzyły mnie z całą mocą. Zrobiło mi się aż niezdrowo.
Zacisnęłam mocno język między zębami, żeby nie krzyknąć.
-AUU!!!
Lily, krzątająca się przy moim kufrze z ubraniami, obróciła się z pytającą miną.
-Nic… Ugryzłam się, to wszystko…
Wolno rozczesywałam moje ciemne, prawie proste włosy, ziewając przeciągle.
-Hej, Meg! Kontaktujesz? Zaraz masz mecz z Puchonami!
-Hura…
Przyspieszyłam jednak ruchy i szybko zeszłyśmy na dół.
-No chyba żartujesz!- oburzyła się Lily, gdy wypadłyśmy na styczniowy, mroźny poranek i przemierzałyśmy błonia.- Masz natychmiast wracać i coś zjeść!
-Nie ma czasu…- wysapałam- Lily, przepraszam, ale pobiegnę, tak będzie szybciej…
Puściłam się biegiem i dziesięć sekund potem stałam już w szatni i zdejmowałam koszulkę. Byłam obecnie jedyną dziewczyną w drużynie, toteż całą szatnię damską miałam dla siebie.
Chwilę potem dotarłam do mojej drużyny.
-Już jestem!- usprawiedliwiłam się przed Jamesem- Wystarczyło pobiec…
-Hmm, chyba korzystasz ile wlezie z twego nowego daru!- uśmiechnął się- Tylko proszę cię, nie rób się niewidzialna…- mruknął szeptem- Wpędzisz mnie w nerwicę.
Wyszczerzyłam zęby.
-Sen przywraca normalność. W tym przypadku również.- odparłam.
James zmrużył podejrzliwie oczy.
-Co jest?- uniosłam brwi.
-Miałaś jakiś inny uśmiech…- mruknął- Syriuszu!
-No?- fuknął znudzonym tonem Łapa, opierając się na rączce od miotły.
-Coś mi tu nie pasi, a tobie?
Syriusz przyjrzał się krótko moim zębom, marszcząc czoło.
-Kły ci się wydłużyły.- stwierdził chwilę potem.
-Chyba masz rację. Skaleczyłam się o nie dziś rano.- odparłam.
Huncwotom brwi powędrowały wysoko po czołach. Obok Syriusza stanął Luke.
-I jak?- zagadnął, wyszczerzając się- Ładnie ci w tych włosach.
-Naprawdę?- rozpromieniłam się.
-A mnie się wydaje, że czarno-rude loki były hmm… Jedyne w swoim rodzaju!- dorzucił swoje trzy grosze Syriusz. Zanim jednak Luke zareagował, James wygonił dziatwę na stadion.
-Kupą, mości panowie… I nadobna niewiasto.- skłonił głowę ku mnie.
Ja, Syriusz i Philip ustawiliśmy się na pozycjach ścigających, James-szukającego, Jack i Luke przyczaili się z tyłu, by chronić nas przed tłuczkami, Caradoc poleciał ku bramkom, które bronił. Mecz się rozpoczął.
Ściskało mnie z głodu, odgłos meczu był sto razy głośniejszy, niż zwykle. Do tego doszedł niemiłosierny ból zranionego języka i głowy, bo świeciło słońce. Dobrze, że jest tylko szron, śnieg mógłby nieźle razić. Postanowiłam skupić wszystkie swe siły na meczu.
W ciągu dziesięciu pierwszych minut Gryfoni zdobyli przewagę czterech goli. Puchonom chyba się to nie spodobało, bo zaostrzyli taktykę.
Tłuczek, wysłany przez jednego z ich pałkarzy posłał Syriusza na ziemię, mimo jego desperackiej ucieczki. Łapa mógł tylko leżeć na twardej ziemi i obserwować wszystko z dołu.
Cała wataha Puchonów ruszyła ku bramkom, by wbić gola. Teraz mają jednego przeciwnika mniej, łatwiej będzie im zdobyć punkt… Poczułam, że muszę im w tym przeszkodzić.
Przynaglałam miotłę, żeby się pospieszyła. Ale wiedziałam, że przeciwnicy są zbyt daleko, nie dogonię ich na tym gracie.
ŁUP! Tłuczek od jakiegoś Puchona przyładował prosto w moją miotłę. Poczułam, że rozpada mi się pod nogami. Muszę lecieć dalej, nie wolno mi się poddać… Wychyliłam się bardziej do przodu, zupełnie prostując nogi i mknęłam poziomo, niczym strzała. Wyciągnęłam ręce przed siebie, by chwycić kafla.
Przez widownię przetoczył się okrzyk przerażenia, zaskoczenia, szoku. Minęłam Luke’a, dostrzegając jego totalnie zdezorientowaną twarz. Nic mnie nie obchodzi, muszę dotrzeć do ścigających Hufflepuffu. Leci mi się teraz tak lekko, nie poddam się…
W locie złapałam kafla, którego przekazywał jeden ścigający do tego obok i natychmiast zawróciłam. Tłum wrzeszczał, jak nigdy.
Dobra, teraz do bramek Puchonów…
Z wrażenia omal nie wypuściłam kafla. Zorientowałam się, że coś jest nie tak. Serce mi zamarło. Wiszę w powietrzu… Tak po prostu, bez miotły. Trzydzieści stóp nad ziemią.
Zatrzymałam się na chwilę i żołądek podjechał mi do gardła. Każdy, nie wyłączając mnie samej, był w ciężkim szoku. Wszystkie oczy graczy i widzów zwrócone były w moją stronę. Wszystkie, poza jednym Jamesem, który, jak zwykle niezorientowany w otoczeniu, pikował po znicza. Chwilę potem go złapał, ale na nikim nie wywarło to żadnego efektu. Dopiero po kilkunastu sekundach rozległ się nieśmiały gwizdek.
Wszyscy poszybowali ku podłożu, ja także postarałam się jakoś wrócić na ziemię. Nie było z tym większych problemów.
-Oni oszukują!- wrzasnął kapitan Puchonów, gdy obydwie drużyny znalazły się za kulisami, że tak ujmę- Faszerują się jakimiś specyfikami, a potem pomykają bez miotły!
-Co za bzdura! Lupin!- McGonagall zmierzyłam mnie uważnym spojrzeniem- Łykałaś coś?
-Nie!- oburzyłam się- Nie wiem, co się stało! Chyba powinnam spaść…
-Chyba powinnaś…- stwierdziła powoli.
-Mówię pani, oni oszukują! Powinno się unieważnić mecz!- pienił się kapitan.
-Bo przegrałeś, taa?!- zdenerwował się James- Nie moja wina, że w mojej drużynie są takie orły! Pani profesor!- zwrócił się ku McGonagall- To nie wina Mary Ann! Ona…
Zerknął na mnie uważnie, po czym szepnął coś na ucho nauczycielce. Zmierzyła go zaniepokojonym spojrzeniem.
-To prawda, Lupin? Coś ci ostatnio… dolega?
Kiwnęłam głową.
-Cóż, mecz wygrali Gryfoni!- objaśniła po chwili, jakby to przesądzało sprawę. Puchon zaklął.- Ale na drugi raz panuj nad eee… sobą, Lupin… Nie chcę takich przedstawień…
-Cóż, widać, że cię nie docenialiśmy!- uśmiechnął się Luke, gdy już Puchoni sobie poszli.
-Ten lot był genialny!- przyznał Syriusz- Oniemiałem.
-Szkoda, że tego nie widziałem… Hehe, Meggie umie fruwać!- James wyszczerzył się- Zatrudnimy cię w roli amorka ze skrzydełkami, który będzie rozdawał walentynki!
Drużyna ryknęła śmiechem na tą wizję. Wsparłam ręce na biodrach i pokręciłam głową.
-No co, powaga! Czternastego lutego już całkiem niedługo!

***

Świece rzucały słaby blask na stół, zastawiony do obiadu. Na samym szczycie siedziała matka, z jej prawej strony córka, z lewej młodszy syn. Najstarszy siedział naprzeciw, na drugim szczycie.
-Udam się tam sama, jeżeli nie chcecie ze mną.- stwierdziła matka, obracając złotą obrączkę na palcu.
-Niezbyt dobrze reagujesz na słońce…- zauważył z troską Florian, z wolna konsumując surowy filet wilczy.
-Nie dbam o to. Ukryję się gdzieś w lesie, lub pod wodą, jak będę mogła…
-Ja wyruszę z tobą.- syknął Jonasz.- Ranemsletta nie zaspokoiło mojego głodu na ludzką krew.
-Zabijecie się po drodze…- westchnęła Marina.
-Nie, siostrzyczko. Nic nie zaspokoi mego głodu krwi, nawet niebezpieczne promienie tego ohydnego słońca!
Ugryzł kawał mięsa i skrzywił się.
-To obrzydliwe!
-Jedz, jak ci dają i nie marudź!- skarcił go Florian.
-Ech, ludzka krew jest taka słodka i pyszna…- westchnął z rozmarzeniem.
Florian zesztywniał i odłożył widelec.
-Coś cię boli, kochanie?- spytała matka. Zignorował ją.
-Szczególnie krew dzieci… Uwielbiam krew małych dzieci… Takie bezbronne, nieświadome niczego, nieporadne istotki. Ich krzyk…
-DOŚĆ!
Florian wstał, na jego twarzy malował się gniew.
-Zabijałeś dzieci?! Niewinne dzieci?!
Jonasz z wolna uniósł się i wpatrywał w brata z drwiną.
-No, to moje ulubione smakołyki!
-Chłopcy…- ostrzegła matka.
-Nie masz serca?!- krzyknął Florian.- Ty…
-Florianie, spokój!
-NIE! Niech mnie wysłucha! Czy wiesz, co ty robisz?! Zabijasz przez to ich rodziców, a oni nie giną… Żyją bez duszy, rozdarci na pół potwornym bólem!
-Jakie to wzruszające…- Jonasz uniósł brwi.
-To mogłyby być twoje dzieci, wiesz o tym?!
-Cisza!- krzyknęła matka.- Już zjeść nie można w spokoju…
-Siadaj, zdechlaku.- mruknął Jonasz i sam to uczynił.- Zamknij swoją delikatną, dziewczęcą buzię i po prostu usiądź. Nic nie wiesz.
Florian zbladł.
Stół poderwał się i rąbnął o ścianę, rozwalając całe jedzenie na podłodze.
-POWTÓRZ TO!
-Florianie!- krzyknęła Marina z oburzeniem.
Wszystkie zasłony na wnękach stanęły w płomieniach.
-Panuj nad sobą i swoją psychokinezą…- warknął Jonasz.
Florian rzucił się na brata, tamten odskoczył na ścianę, atakując od tyłu.
Matka rzuciła się ku dzieciom, w zamian obrywając talerzem, który potłukł się, żłobiąc w jej policzku cienką ranę, niczym od noża. Polała się krew, wrzaski kobiet i okrzyki mężczyzn zagłuszyły niezdrową ciszę samotnej wieży…

Delikatnie zsunęłam się z posłania i natychmiast zerknęłam na kalendarz. Poniedziałek, czternastego lutego. Jęknęłam.
Dziś szałowe (sarkazm) wyjście do Hogsmeade… Ale najpierw trzeba swoje odsiedzieć na eliksirach, runach i wróżbiarstwie… Dobrze, że chociaż ostatnią astronomię odwołali.
Zeszłam na śniadanie sama, gdyż Lily i Alicji już nie było.
Wielka Sala nie była specjalnie odpicowana, poza różowym sercem z kwiatów na drzwiach. Na miejscu usiadłam z Huncwotami, co jakiś czas zerkając na stół Ślizgonów, gdzie spoczywał Severus, pisząc coś w skupieniu. Westchnęłam do siebie.
Za mną jeden z Huncwotów wydał podobnie żałosny odgłos. Odwróciłam się doń. Wszyscy byli przybici.
-Co jest?- zagadnęłam, oblizując automatycznie ostre kły.
-Zabrali nam Mapę Huncwotów!- jęknął James- W nocy.
-Kto wam zabrał?- zmartwiłam się.
-Filch!- brzmiała zbolała odpowiedź.
Zaległa symboliczna minuta ciszy. Gdy już echa tragedii przebrzmiały, mruknęłam:
-Może ją jeszcze odzyskacie! Przecież jesteście Huncwotami!
-Huncwotami bez Mapy Huncwotów! Też mi Huncwoci!- miauknął James i wszyscy zgodnym chórkiem jęknęli, by zamanifestować bezgraniczną rozpacz.
-Co to za typowe, babskie zachowanie?- skarciłam ich- Hej, chłopy! Co wam?!
-Stadne biadolenie pomaga…- burknął Syriusz.
-To był nasz wynalazek! Przypłaciliśmy jego stworzenie trudem, potem i łzami! I milionem szlabanów! Nikt tak nie zna Hogwartu tak, jak my! A ten kapciowaty dinozaur ośmielił się tykać nasz skarb swymi brudnymi, ciemnymi łapami!- zakończył dramatycznie rozedrganym głosem James- Panowie, niniejszym ogłaszam otwarcie Narodowego Dnia Żałoby!
Odpowiedziały mu pochrząkiwania aprobaty.
-Ta nazwa jest idiotyczna!- obruszył się nagle Łapa.
-A masz coś lepszego, by wyrazić to, co czujemy wewnątrz serca?
-Zaraz ci pokażę, co czuję wewnątrz serca…- burknął Syriusz, po czym wydał z siebie masakryczny, rozdzierający ryk.- To właśnie czuję!
-Aha, czyli nazwiemy to Dniem AAAAAAA…!!!- tu Rogaś wiernie powielił odgłos wydany przez Syriusza, skupiając na sobie skutecznie część otoczenia.
-Dobra. Remus, powtórz.
-Cicho siedź, łosiu.- brzmiała odpowiedź na propozycję.
-Wedle rozkazu, Peter?
Peter zaczerwienił się od wstrzymanego powietrza.
-Uwaga uwaga, proszę państwa, oto solo życia Petera…- szepnął teatralnie James.
-Dzień AAAAAA…!!!- wydobył z siebie Pet.
-NIE!- żachnął się Syriusz- Źle! To miał być Dzień AAAAAAA…!!!
-No właśnie mówię, Dzień AAAAAAA…!!!
-Potter, Black, Pettigrew, do reszty już was odmóżdżyło?!- Castor Black stanął nad Huncwotami- Może mi powiecie z łaski swojej, co to za neandertalskie dźwięki wydajecie z siebie?!
-My tylko ustalamy coś!- oburzył się James.
-Hmm, macie nieco specyficzny sposób komunikacji międzygrupowej…- Black zmrużył oczy- Wolałbym, abyście jednak nie raczyli otoczenia swoimi głośnymi rozmowami…
I odszedł, mrucząc coś o Świętym Mungu.
W tym momencie sowa upuściła przed moim talerzem plik walentynek. Jeszcze ich tyle nie było…
-Kto ci zrobił tą rysę na policzku, tak na marginesie?- zagadnął James. Przejechałam bezwiednie ręką po twarzy i wyczułam cienką rankę. Zdziwiło mnie to nieco, ale teraz najważniejsze były walentynki.
Pierwsza była od Jamesa.
„Me serce tęsknota dziobie
Ma słodka Mary Ann.
Gdy tylko myślę o Tobie
Z tęsknoty wrzody mam.
Najprzystojniejszy James Potter w świecie”
-Myślałem nad tym od stycznia!- przyznał z dumą.
- „Najprzystojniejszy James Potter w świecie”?- zdumiałam się.
-Co?! Black, miało być „James Potter, najprzystojniejszy w świecie”!- wrzasnął i wymierzył ucieszonemu Łapie cios w ucho- Coś ty tam nabazgrolił!?
-Urocze!- parsknęłam i otworzyłam następną. Rozpoznałam pismo Remusa.
„Jesteś jedyną, najukochańszą dziewczyną w świecie. Buzi od braciszka.”
Następna była nieco grubsza, niż inne. Gdy tylko ją uchyliłam, usłyszałam znajome nuty:

„Oh yeah, I'll tell you something,
I think you'll understand.
When I'll say that something
I want to hold your hand,
I want to hold your hand,
I want to hold your hand.

Oh please, say to me
You'll let me be your man
And please, say to me
You'll let me hold your hand.
Now let me hold your hand,
I want to hold your hand.”

-Śpiewająca walentynka!- zaśmiałam się- I do tego Beatlesów! To od ciebie, Łapo!
Posłał mi bardzo z siebie zadowolony uśmieszek, nieco wyczekujący.
Następna podpisana była znajomym już S. Jej treść była krótka „Jesteś wyjątkowa. Zawsze o tym pamiętaj”. Intrygujące… Ciekawe, kto to jest? Pewnie Luke. Jego nazwisko jest na S.
Otwarłam walentynkę ostatnią.
„Jest pewna dziewczyna, którą bardzo lubię… Spotkamy się dziś w Hogsmeade? Możemy spędzić razem to święto. Luke.”
Przełknęłam ślinę. Luke zaprosił mnie na randkę… Jeszcze to do mnie nie docierało.
-Co tam? Od kogo?- szybko zakryłam liścik, by wścibski okularnik nie zobaczył zbyt wiele.
-Nie ważne…- szybko oddaliłam się na eliksiry. Randka… Jak to w ogóle brzmi?! Ja i randki?! Nigdy na żadnej nie byłam… Ale wtopa. Ale coś mnie zastanowiło… Tajemniczym S nie może być Luke Steinmann-przecież wysłałby mi w tym wypadku dwie kartki.
Na eliksirach za Chiny nie mogłam się skupić. Ciągle chodziło mi po głowie, jaką decyzję podjąć. To samo miało miejsce na runach: Severus szturchał mnie nieustannie, ale trudno było mi notować cokolwiek.
-Coś taka rozkojarzona?!- szepnął.
-I kto to mówi!- rzuciłam przez ramię- Nie ja notuję dziwne formułki na marginesach książki od eliksirów.
Jedyni Huncwoci na runach, czyli James i Remus, odwrócili się do mnie.
-Co ci jest, dzidzia?- zmartwił się James- Wyglądasz, jakby ci coś dolegało!
-Bo dolega… Luke. Zaprosił mnie na randkę…- wypaliłam, zanim nie ugryzłam się w język.
-CO?!- wrzasnęli naraz James, Remus i Severus.
-To niezwykłe, naprawdę, ale czy możecie uważać, chłopcy?!- warknął nauczyciel.
-Chcesz z nim iść?- szepnął chwilę potem James, gdy już przeprosili.
-Nie wiem… Chyba nie…
-To powiedz mu to! Proste, jak konstrukcja cepa!
-No właśnie tak nie do końca…- speszyłam się.
-Aha!- ucieszył się Rogacz- Nie chcesz zmarnować okazji! On jest przystojny i w ogóle joł!
-Jak możesz tak mówić!- oburzyłam się- Jakbyś mnie nie znał! Zwyczajnie mi głupio… Co mam robić?
-Zaraz wróżka Kasandra przyszłość ci powie!- zarechotał- Następne jest wróżbiarstwo…
Zgodnie z tym, co powiedział, pół godziny potem ja, Syriusz i James wspinaliśmy się na wieżę niezmordowanej Kasandry.
-Dziwne, że po prostu mu nie powiesz, żeby spadał…- mruknął Syriusz- Ja bym tak zrobił…
-No raczej!- zawołał James- Jakby tobie zaproponował, to byłoby to co najmniej dziwne…
-Wiesz, co mam na myśli!- minęła nas grupka rozchichotanych dziewcząt. Syriusz zaklął coś pod wąsem- Już mnie ta lekcja doprowadza powoli do niekontrolowanych tików… Wątroba mi skacze. W górę i w dół…
-Ciekawe, kogo tym razem wyswata…- mruknął cicho James, po czym wspiął się po złotej drabince.
-Aż się boję wylądować powiedzmy z siostrą Goyle’a…- stęknął Syriusz i ruszył za kumplem.
Klasa wyglądała tak, jak zawsze. Mimo lutego było tu niezwykle duszno.
Usiadłam tradycyjnie z Jamesem. Przez chwilę słychać było jedynie rumor wielu rozmów prowadzonych jednocześnie, lecz wkrótce wszyscy zamilkli, bowiem do klasy wkroczyła Kasandra Trelawney, wyglądająca jednak nieco młodziej, przynajmniej psychicznie.
-Witajcie, zgłębiająca tajniki niezwykłej sztuki młodzieży! Dziś możecie skorzystać z niewymownej łaski, jaką daje wam przebywanie ze mną, bowiem, przez wzgląd na dzisiejsze święto…
Syriusz, siedzący obok Jamesa sam, mruknął teatralnie:
-Przygotuj się psychicznie, Rogaś. Zaraz się dowiesz, że będziesz żoną Smarkerusa…
James wybuchnął niekontrolowanym chichotem, a Łapa go skarcił:
-Nie rechocz, jak zmokły chomik, dziecinko. Zaraz ci zasunie karę…
-Ona?!- parsknął głośno. Kasandra nie dosłyszała.
-Taa… Wywróży przyszłość z jakimś… barmanem Dziurawego Kotła. Albo goblinem z Gringotta…
-W sumie to ostatnie mnie bardzo rajcuje…- parsknął James, ale zamknął paszczękę.
-Taak… Widzę to bardzo dokładnie…- Kasandrze najwyraźniej nie przeszkadzały śmiechy-chichy dochodzące od naszych dwóch stolików, bo wciąż drążyła z uporem maniaka.- Ta para będzie razem bardzo długo… Przekażcie im, iż to wiem… Narcyza Black z Lucjuszem Malfoyem…
-Co za bzdet!- warknął Łapa- Przecież każdy wie, że są już sobie obiecani!
Pokręcił głową nad głupotą ludzkości.
-Kolejna, już czwarta para to… Alicja Silverwand z Frankiem Longbottomem. Oni także wytrwają razem, na tyle długo, na ile im pozwolą ich losy…
Zastanowiłam się, co mogłyby oznaczać te słowa. „Na ile pozwolą ich losy…”.
-No tak, a ona absolutnie nie wiedziała, że oni od roku są już razem…- sarknął coraz bardziej rozsierdzony Łapa.
-I mamy jeszcze kogoś… Ty, dziecko!- zwróciła się do jakiejś Ślizgonki, która natychmiast zdrętwiała.- Twoja przyszłość jest bardzo mglista, twój narzeczony będzie kimś niezwykłym… Lecz nie jest pisane ci być z nim, to, co was rozdzieli, jest zbyt silne. Lecz wasza miłość będzie trwać i trwać… A chłopiec ten jest tu, w tej sali…
Poczęła miotać się, by odnaleźć drugą połówkę tamtej dziewczyny. Nawiasem mówiąc, ta bardzo pilnie ją obserwowała, jej twarz wydłużyła się z napięcia. Chyba bardzo musiała wierzyć Kasandrze, a jeśli nawet chciałaby to ukryć, to jej to totalnie nie wychodziło.
Pokręciłam głową. I ona w to wierzy?
-TY!- krzyknęła wreszcie tryumfalnie, aż cała klasa podskoczyła. Chrząknęłam ostentacyjnie. Celowała rozedrganym od emocji paluchem prosto w jakiegoś Ślizgona. Był absolutnie zmieszany i skonsternowany.- Ty będziesz tym wybrankiem, ale nie doczekacie szczęśliwego zakończenia tego uczucia… Rodzice każą twej miłości życia wyjść za kogoś innego… Trudno, popatrzmy dalej…
Swatana para właśnie wysłała w swoją stronę niepozorne luknięcie, natychmiast się odwracając i czerwieniąc. Chyba nie byli sobą nawzajem wielce zainteresowani…
-Oni też są razem?- szepnęłam w stronę Jamesa, chichocząc złośliwie, ale ten tylko zaprzeczył ruchem głowy, bowiem Kasandra stała dokładnie przed nami…
-Drogi chłopcze…- patrzyła na Syriusza, który natychmiast zrobił się sinofioletowy, heh- To uczucie, które łączyć cię będzie z twą żoną jest niezwykłe. Razem wiele przejdziecie, ale wasza miłość, choć nieszczęśliwa, to bardzo mocna więź. A to wszystko…
Grdyka Czarnego podleciała pod górę po jego długiej szyi. Nie skomentował. Nie mogłam już słuchać tych totalnych bzdur… Przecież Łapa stwierdził, że się nigdy nie ożeni, no!
Ciekawe, co powie o mnie… Nie mam zamiaru jej słuchać, przecież to wszystko to mój wybór! Co za łopatologia…
Potarłam bezwiednie rankę na policzku. Ciekawe, od czego ona jest? Chyba Irytek nie zrobił mi jej w nocy, gdy spałam… Wygląda jakby zrobiona została nożem, czy czymś takim… Przypomniał mi się ten pamiętny dzień suma z obrony, gdy James zarobił właśnie taką ranę od Seva, wyglądała identycznie. A więc to od Sectumsempry?...
-Meg!- poczułam, że James mnie trąca w lewy bok.
-Co?- spytałam, a mój głos zabrzmiał dziwnie donośnie. Chyba cała klasa milczała.
Uniosłam głowę znad ubogich notatek na rolce pergaminu. James zerknął przed siebie. Też tam popatrzyłam.
Kasandra stała przede mną z wyrazem tryumfu wypisanym na twarzy.
-Ty!- wypowiedziała tylko w absolutnej ciszy.
-Przepraszam?- spytałam, bo nie do końca zrozumiałam i skarciłam w duchu za ten moment wyłączenia świadomości. O nie, najwyraźniej skończyła dołować Syriusza, teraz przeszła do mnie…
-To ty!- zawołała.
-Co ja?- spytałam niewinnie.
-Och!- zniecierpliwiła się staruszka- To o tobie przed chwilą mówiłam!
-Aha…- chrząknęłam- A co?
Rozległy się pogardliwe parsknięcia Ślizgonów.
-To ty będziesz tą żoną, którą przed chwilą opisywałam! Ty i twój przyszły mąż tak bardzo dużo ze sobą wytrzymacie… Niesamowite, jak wierna będzie wasza miłość!
Ślizgoni ryknęli śmiechem.
Jaki mąż? Przeszły mnie ciarki…
-Hehe, Syriuszu, ale wtopa!- usłyszałam ciche parsknięcie Jamesa, którego brewki jeździły w górę i w dół, w górę i w dół po czole. Zasunął mu sójkę w bok, rechocząc z uciechy. Zerknęłam na Czarnego. Wpatrywał się we mnie, oniemiały, usta miał lekko rozchylone. Twarz była dla odmiany koloru włosów Lily. W oczach dostrzegłam coś takiego, jakby mówił „Przepraszam za tą szopkę…”
I wtedy nawiedziły mnie podejrzenia. Skojarzyłam oba fakty…
Wytrzeszczyłam powoli oczy, dolna warga zjechała mi z wolna bezwiednie w dół. Ślizgoni ryknęli jeszcze bardziej. Ja i Łapa wymieniliśmy zakłopotane spojrzenia.
Rogacz wydał z siebie przeciągłe „Uuu…” i nie omieszkał bestialsko się z nas ponabijać:
-Ale ja zaklepuję wasze pierwsze dziecko! Jestem jego ojcem chrzestnym, rozumiemy się?
-James!- krzyknęłam z oburzeniem- Powiedz mu coś!…- zwróciłam się do Syriusza.
-…„Mężu”!- zarechotał Rogacz, a Ślizgonów to jeszcze bardziej uchachało.
Syriusz już otrząsnął się z szoku, po czym, chyba nie wiedząc, co zrobić, posłał mi przesadny wyszczerz.
-Co tam?- spytał przez Rogasia, najwyraźniej bardzo z siebie zadowolony.
-Och, jesteście beznadziejni!- warknęłam- Oboje!
-Chyba mogę przejść dalej?!- krzyknęła nauczycielka, o której wszyscy zapomnieli- Czy to taki powód do radości? Miłość, to miłość, moi drodzy…
Ja i Syriusz spaliliśmy cegły i zanurzyliśmy się w notatkach.
-Nie ma się z czego śmiać! Następna para…
James rechotał, jak opętany-dopóki Kasandra nie stanęła przed nim…
-…to niesamowite uczucie, pełne radości! Mój drogi, twej wybranki nie ma w tej sali, ale jest w twych myślach!
-N-naprawdę?- wydukał sztywno, co bardzo ucieszyło naszą dwójkę.
-Niesamowita miłość, choć krótka, będzie piękna! Ta dziewczyna, Evans… Chodziła tu w zeszłym roku! Teraz jej nie ma…
James przełknął głośno ślinę i zachichotał nerwowo. Tym czasem Ślizgoni wyli jeszcze bardziej z uciechy. Każdy wiedział o obsesji Jamesa-Lily…
-Ty, mój drogi chłopcze…- i nauczycielka zajęła się jakimś innym potworkiem ze Slytherinu- Tak, panie Crabbe! Twoje małżeństwo z Bellatriks Black przetrwa próbę czasu. Jeszcze nie wiecie, jak bardzo się kochacie!
-A więc Bella będzie z Crabbem?- zarechotał mściwie Syriusz do kumpla, który powoli odzyskiwał kolory na buzi…
-SŁYSZAŁEŚ? BĘDĘ Z EVANS!!! ALE JAZDA!- James wyżywał się właśnie na jednym z rękawów szaty Syriusza.
-Ach, i ty w to wierzysz?- sceptycznie pokręciłam głową, gdy wychodziliśmy na przerwę- Przecież każdy wie o tym, że się w niej zakochałeś! To nie było zbyt trudne, by przepowiedzieć ci z nią przyszłość!
-Och, przecież ona zawsze ma rację!- zirytował się.
-Chyba się przesłyszałam! Jeszcze rok temu sam mówiłeś, że to dlatego, że ona przepowiada przyszłość tym, co są ze sobą…
-Nie wierzysz w jej dar?- zaatakował James.- Nawet ona widzi, jak bardzo do siebie pasujemy!
-Nie, nie wierzę!- warknęłam.
-A co? Nie chcemy być już z Syriuszkiem?- zaśpiewał słodko James.
-Chcesz w zęby?!- zdenerwowałam się.
Ale James tylko wydał z siebie jakiś mściwy odgłos, takie krótkie, tryumfalne „Hehe!”. Był w znakomitym humorze.
Syriusz natomiast w ogóle się nie odzywał. Ogólnie wyglądał, jakby coś go bolało.
-Hej, LILY!!!- wyśpiewał James niebiańsko (a przynajmniej tak mu się wydawało) w stronę rudej, która stała oparta o ścianę w Sali Wejściowej. Uniosła nieznacznie brwi znad formularza trzymanego w dłoni.
-Amor złotoskrzydły podpowiedział mi, że czeka cię świetlana przyszłość ze mną…- ukłonił się przed nią nisko- Pójdź w ramiona miłości!...
Rozłożył szeroko ręce i ruszył na Lily.
PLASK! Zarobił siarczysty policzek, ruda, czerwona, jak piwonia, zwiała czym prędzej z widoku wszelkiej istoty ludzkiej.
-Ona to mnie jednak kocha!- rozmarzył się, trzymając mocno swój policzek w czułym uścisku- Dała do zrozumienia, że mnie widzi…
-Hmm, jeżeli po ślubie też tak będziesz traktowany, to…- zauważył znudzony Łapa.
-To co? Każdy jej dotyk jest niczym balsam!!!- zapiał James.
-Chyba nie chcesz być non stop prany wałkiem przez łeb?!
-Co…? Może być i wałkiem… Wolę jednak siadać na cieście, by je rozpłaszczyć…- wymamrotał James, niezbyt zorientowany w temacie i ruszył otumaniony śladami Lily, jakby była jakimś magnesem. Syriusz i ja wymieniliśmy rozbawione, wymowne spojrzenia.
-Hejka!- Peter wpadł na nas- Idziecie do wioski?
-Pewnie, że tak!- zawołał Remus, doganiają Glizdka- Siemka, siemka! I co, Meggie? Decydujesz się na spędzenie tego popołudnia z Lukiem?
-Właściwie to…
-Powinnaś pójść ze swoim przyszłym mężusiem, on na bank się ucieszy!- wyszczerzył się skądś Rogaś, który już chyba otrzeźwiał.
-Ha ha!- skwitowałam ze złością.
Ruszyliśmy zatem błoniami, by wkrótce stanąć na brukowanej, groteskowej uliczce czarodziejskiego Hogsmeade. Śnieg lutego pokrywał dachy domostw i budynków. Mijało nas całe mnóstwo par. Poczułam się trochę zażenowana.
Przed Trzema Miotłami stała grupka piątoklasistów z Gryffindoru, między nimi Luke. Żołądek podjechał mi pod samo gardło i wtopiłam się w sztuczny tłum, jaki inicjowali Huncwoci.
-Hej, jeszcze się zastanawiasz?!- zawołał James- Przecież obok stoi wybranek twego serca, jak możesz myśleć o walentynkach z tym Żydem?
-James, uspokój się! To, że Kasandra, która cierpi na amnezję i inne nieznane schorzenia mózgu, nagadała nam takich bzdur o naszej przyszłości, nie znaczy, że muszą się spełnić! Wybór chyba należy do nas, nie mylę się?!
-Och, Meggie, daj spokój! Jestem pewien, że miała rację!
-Taki jesteś o tym przekonany?!- zaśmiałam się nieśmiesznie- Nie powinieneś wysuwać zbyt pochopnych wniosków…! Zaraz ci pokażę, jak bardzo się mylisz!
Odeszłam od Huncwotów, prosto do Steinmanna.
-To gdzie idziemy?- zapytałam bez ogródek.
Podziałało, jak kosa na żyto. Jednak chwilę potem już odzyskał swój biały uśmiech i radosne spojrzenie.
-A gdzie chciałabyś? W Trzech Miotłach jest niezły tłok… W taki mróz przydałoby się jednak coś gorącego, nieprawdaż?
Kiwnęłam, czując, że pocą mi się dłonie.
-Ale niedaleko jest pijalnia czekolady, mam rację?- zaśmiał się w naprawdę irytujący sposób.
Powstrzymałam się od kolokwialnego „Nie, debilu” i mruknęłam jedynie:
-Dobra, to chodźmy, Luke…
Oddaliliśmy się razem od jego kumpli. Rzuciłam przez ramię tryumfalne spojrzenie oniemiałym Huncwotom. Wyglądali, jak ławica karpi.
-Już myślałem, że nie będziesz chciała się ze mną umówić!- zerknął na mnie z ukosa. W ostatnim momencie ugryzłam się w język, żeby nie powiedzieć mu, iż rzeczywiście miałam duże wątpliwości. Zamiast tego uśmiechnęłam się tajemniczo.
-Widać, to twój szczęśliwy dzień.- mruknęłam.
-Jeszcze jak!- znów obnażył wszystkie swe białe zęby. Przyglądałam się jego żydowskiemu profilowi uważnie- Normalnie powinienem siedzieć i zakuwać do sumów. Ale mi się nie chce…
Wkroczyliśmy do pijalni czekolady i zajęliśmy stolik. Siedziało tu kilka par, oraz grupki przyjaciół, rozprawiających o całej gamie różnych spraw, plotkujących beztrosko.
-A jak tobie poszły sumy?- zagadnął.
-Tak, jak sobie wymarzyłam…- odparłam enigmatycznie.
Zmierzył mnie przeciągłym spojrzeniem.
-Mam nadzieję, że uda mi się zdać zaklęcia. To mój słaby punkt. Marzy mi się praca w Departamencie Magicznych Gier i Sportów… A ty? Kim pragniesz zostać?
-Hmm.- potoczyłam wzrokiem po ciemnoczekoladowym stropie- Chcę walczyć.
Uniósł brwi.
-Z kim?
Sama w duchu zaśmiałam się z siebie, że prowadzę z nim taką dziwaczną grę.
-Z tymi, którzy niszczą.- odparłam z powagą.
-Aha…- zgodził się ostrożnie, lekki uśmieszek przemknął przez jego twarz. By zyskać na czasie, upiłam nieco mojej miętowej, białej czekolady- Cóż, jeżeli z taką utalentowaną czarownicą będą mieli do czynienia…
Posłał mi olśniewający wyszczerz.
-Co masz na myśli?- zapytałam tonem mało zainteresowanej, udając, że komplement nie zrobił na mnie wrażenia.
-Wiesz, jeszcze nie spotkałem nikogo, kto umiałby latać…
-To nie wszystko.- stwierdziłam, zanim nie ugryzłam się w język.
-Masz jakieś inne ukryte zdolności?- uniósł brew, słabo ukrywając zaintrygowanie.
-Mnóstwo innych…- wzruszyłam ramionami i znów upiłam czekolady. Nieźle mnie bawiło takie bajerowanie Luke’a.
-Pokażesz mi?- szepnął zachęcająco.
-Może kiedyś…- uśmiechnęłam się tajemniczo. Odwzajemnił to, nieźle z siebie zadowolony. Imbecyl.
Hmm, gdzie jest cukier? Zerknęłam na brązową cukierniczkę w kształcie wuzetki. Zanim zdążyłam jednak wykonać ruch ręką w jej stronę, cukierniczka najspokojniej w świecie podleciała i lekko opadła obok kielicha z białą czekoladą. Zamarłam.
-O rany!- Luke wytrzeszczył oczy- Jak ty to zrobiłaś?! Bez różdżki?
-Ekhem…- zamrugałam szybko- Taak, no ba! To jedna z tych zdolności, o których mówiłam. Mam ich trochę w zanadrzu…
Zerknęłam na bukiecik róż w dzbanku: wylewitował w powietrze i osiadł między nami. Specjalnie tak zrobiłam, by chociaż jedno, błyszczące oko nie świdrowało mnie jak rentgen.
-Niesamowite! Jesteś cudowna!- usłyszałam zza kwiatków. Pff, taa…
Odgarnął dłonią bukiet, uśmiechając się do mnie. Natychmiast ukryłam twarz za własnym pucharem z miętową czekoladą, udając, że wzorek na jego ściance jest wielce interesujący.
-Hej, Meggie!- zagadnął zachęcająco.
-Prosiłabym cię o przysługę!- odparłam słodko.
-Zamieniam się w słuch!
-Nie nazywaj mnie tak. To imię przysługuje mi jedynie z ust Jamesa i Remusa.
Luke nieco oklapł w sobie.
-Czyli tym najbliższym.- dodałam.
-Mógłbym jakoś znaleźć się w ich gronie?- uniósł brew zalotnie.
Całą siłą woli powstrzymałam się w tym momencie, by nie wyjść z pijalni. A już na pewno z trudem przyszło mi złapanie w porę ręki, gdy ta drgnęła konwulsyjnie, nosząc się z zamiarem
dania mu prosto w olśniewające zęby.
-Wątpię.- odparłam cierpko- Na moje zaufanie trzeba sobie długo i mozolnie zapracowywać.
-Spróbuję… Jesteś taka tajemnicza…
Posłał mi płomienne spojrzenie. Spuściłam oczy. I w co ja się wpakowałam?!... Trudno, zachowajmy twarz pokerzysty…
-Nikt ci nie broni…- odparłam z wyniosłym uśmieszkiem- Ale uprzedzam…
W tym momencie na moją głowę spadła mała koperta. List do mnie…
„Jak mówi przysłowie, pozory mylą. Chciałbym, abyś się o tym przekonała. Twój S”

Następna 20 lutego. Komentujcie :-)

[ 24 komentarze ]


 
45. Punkt północ...
Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 30 Stycznia;, 2010, 18:38

Hej, hej! :-D
Dedykacja dla Syrci, parszywka, Alice, Olii, Aleksy. Oraz Parvati i Vanessy, która skomentowała poprzednią.
Następna pojawi się 8 lutego (poniedziałek), nie w sobotę. Special date, heh XD

Odrętwiałe palce poczęły wyczuwać jakąś tkaninę…
Było mi nienaturalnie zimno…
Powoli odczuwałam, że oddycham. Każdy nerw budził się z absolutnego odrętwienia, to samo z mięśniami. Serce bardzo wolno pompowało krew, miałam problemy z oddychaniem…
Czułam, że leżę. W czymś ciasnym i podłużnym. Do moich otępiałych uszu dochodził z bardzo daleka trzask płonącego ognia na kagankach świec, mózg powoli przetwarzał informacje…
Coś się poruszyło z lewej. Odważyłam się uchylić powieki.
Wpatrywałam się w kamienny strop w jakiejś komnacie. Był to chyba gabinet Dumbledore’a, bo zauważyłam purpurowe draperie na łukach. Jednak z dwóch stron zasłaniał mi widok jakiś kawałek drewna…
Spróbowałam się podnieść. Kręgosłup odmówił posłuszeństwa całkowicie. Ponowiłam próbę, pomagając sobie skostniałymi palcami, które zacisnęłam na drewnianych ściankach. Podciągnęłam się do góry i usiadłam.
Rzeczywiście, znajdowałam się obecnie w gabinecie dyrektora. A spoczywałam w… Brr!
-Mary Ann!- bez wątpienia ktoś krzyknął i zrobiło się zbiegowisko naokoło mnie.
-Dlaczego leżę w trumnie?- spytałam słabo.
Rozejrzałam się naokoło. Twarze wydały mi się znajome. Był tu Remus, Syriusz, James, Lily, Peter, Dumbledore, McGonagall, Slughorn, pielęgniarka…
-Matko, dziecko drogie!- przeraziła się ta ostatnia- Jaka ty jesteś biała! Jak śnieg!
-Jak się czujesz?- spytał wilgotnie Remus.
-Dziwnie.- mruknęłam, czując, że w ustach mam nieprzyjemny, metaliczny smak. I to piekielne zimno…- Zamarzam…
-Szybko, Horacy!- Dumbledore wskazał gdzieś za siebie, a Ślimak odbiegł, by coś wziąć.
-Co mi się stało?- szepnęłam, oglądając trupioblade dłonie, położone bezwładnie na okrywającym mnie grubym, czarnym aksamicie, co jeszcze bardziej podkreślało ich koloryt.
-Ugryzł cię wampir. W Lesie.- odparł Syriusz po chwili milczenia- Z tydzień temu.
Zmroziło mnie jeszcze bardziej. Ponad ramieniem zgromadzonych dostrzegłam grubą rękę Slughorna z jakimś bursztynowym płynem w kryształowym kuflu.
-Wypij. To Ognista Whisky.
Łyknęłam parę łyków. Była rzeczywiście rozgrzewająca. Wzdrygnęłam się.
-Czy to oznacza, że jestem… wampirem?- spytałam z przerażeniem.- Jestem groźna dla każdego napotkanego człowieka?
Remus jest wilkołakiem, ja wampirem…
-Cóż…- Dumbledore zawahał się- Pan Black na całe szczęście przerwał mu w trakcie jego czynności. Gdyby dobiegła ona końca, to na pewno albo byś umarła, albo stałabyś się wampirem, to zależy…
-Jak mu przerwałeś? Pamiętam już, że byłeś nieuzbrojony…- zastanowiłam się, czując jednocześnie ulgę i wdzięczność do Syriusza.
-Zdzieliłem go w łeb!- warknął i pokręcił głową z obrzydzeniem.- Leżał gdzieś na ściółce, a potem, jak go rano szukaliśmy, to był sam proszek w tym miejscu.
-Więc dlaczego tak dziwnie się czuję?
-To normalne. Wiele cię kurowaliśmy, może to od tych eliksirów…- mruknął dyrektor.
-Czy pamiętasz cokolwiek, co działo się po ugryzieniu?- ozwała się McGonagall- Czy nic? Ciemno?
-Raczej to drugie.- mruknęłam po chwili zastanowienia- Nic nie pamiętam, odkąd wampir mnie ugryzł…
-Czy… czy to będzie miało jakiś wpływ na jej funkcjonowanie?- zapytała Lily wilgotnym tonem.
-O, z pewnością.- odparł Dumbledore- Mogą pojawić się jakieś skutki uboczne. Wie pani, panno Evans, wampiry wstrzykują do ciała pewne enzymy, gdy wysysają krew… Poza tym są nieśmiertelne, mają wiele wspomnień, mogą się pojawić jakieś… No cóż, zobaczymy. Może nic się nie stanie? Być może nie będzie żadnych komplikacji…
-Czy… czy możemy ją wyjąć z tej trumny?- spytał zbolałym głosem James.
-Oczywiście.- powiedział poważnie Dumbledore, ale oczy mu się śmiały.
-No, panowie! Pomóżmy damie!- mruknął Syriusz i czterej Huncwoci wyciągnęli mnie z trumny (myślałam, że mnie rozerwą na dwie połowy, bo każdy ciągnął za inną kończynę).
Stanęłam niepewnie i natychmiast ugięły się pode mną nogi. Przytrzymałam się Petera, który był najbliżej i Syriusza, który wciąż mnie podtrzymywał.
-Powinnaś spędzić tę noc pod fachową opieką uzdrowiciela. Tak więc proszę, byście zaprowadzili ją do skrzydła szpitalnego.- zwrócił się do Huncwotów i Lily dyrektor.
-Tak jest!- odpowiedzieli chórem.
Chyba bardzo wzięli to sobie do serca. Jeszcze wciąż nie mogłam chodzić, tak więc nieśli mnie na zmianę: raz James, raz Syriusz, raz Remus i w końcu Lily z Peterem, który był za niski, by mnie udźwignąć.
Gdy już znalazłam się w szpitalu, pielęgniarka, mimo głośnych protestów, gróźb i zamieszek, wygoniła dziatwę za drzwi. Zostałam sama.
„Co za dziwne poczucie odrętwienia” myślałam, zakładając piżamę. Trudno było mi posługiwać się rękoma.
-Ale jestem blada…- szepnęłam, lustrują nie do końca sprawne nogi- A co to?
Na jednym z bioder dostrzegłam dziwną, ciemną plamkę w kształcie półksiężyca. Wzruszyłam ramionami, choć jestem pewna, że nie było jej wcześniej. Zapadłam w głęboki, ciepły sen, gdy tylko złożyłam swe ciało na łóżku.
Następnego dnia, po okropnej, lodowatej nocy, zeszłam na niesprawnych jeszcze nogach na śniadanie. Ostatnie, jak się okazało, przed wyjazdem do domów na święta.
-Nic nie straciłaś w tym tygodniu, nie martw się.- James właśnie wylał połowę butelki ketchupu na suchy chleb, pomagając sobie entuzjastycznymi ruchami- Nauczyciele glińdzili, jak zwykle.
-Czuję się, jakbym spała pięć minut…- mruknęłam, marszcząc nos i nakładając sobie sporą porcję jajecznicy z cebulą- Co to za smród?
-Ja nic nie czuję…- James zmarszczył brwi.
-Nie dziwota, bo to od ciebie tak capie!- parsknął Syriusz, maczając swój tost w górze ketchupu na talerzu Rogasia.- Daj trochę tej kupy pomidorów.
-Ej! To moja kupa!- zbulwersował się właściciel, zasłaniając dłońmi ketchup i przy okazji wsadzając w nią obydwie ręce i rękaw ciemnozielonego golfa.
-Twoja kupa?- Syriusz uniósł brwi.- Dziwne… Moje zwykle wyglądają nieco inaczej, ale cóż…
Peter zakrztusił się w tym momencie trzymanym w buzi jedzeniem, po czym wydał dziwny charkot. Remus zmierzył Syriusza zezłoszczonym spojrzeniem.
-Ty to jak coś powiesz… Jak sowa na parapet. O jaki smród ci chodziło?- zapytał mnie z przesadną dobitnością.
-Nie wiem. Chyba za dużo tu perfum naraz. Udusić się można tym gryzącym smrodem…
Syriusz zmrużył oczy podejrzliwie.
-Pewnie, że tak. To on się tak wypacykował, by go było czuć na kilometr…- Rogaś zerknął na Syriusza z ukosa- Lubi otumaniać przeciwnika z daleka.
-Mary Ann chyba chodziło o mieszankę zapachów…- burknął Czarny.
Od zapachów rozbolała mnie głowa. Mało tego, głośne rozmowy, śmiechy, ryki Huncwotów, dopełniały tego uczucia. Zatkałam ostentacyjnie uszy.
James uniósł brwi.
-No co?!- krzyknęłam- Niech się uciszą!
W głuchej ciszy, jaka panowała w mojej głowie po zatkaniu uszu mogłam jedynie patrzeć na ludzi, wyłączyłam się z rozmowy. Obserwowałam ze średnim zainteresowaniem Rogasia, wsadzającego twarz Syriusza w kupę ketchupu, zastanawiając się, czy otrzymam u pielęgniarki przed wyjazdem jakiś eliksir na ból głowy.
Wkrótce powozy ruszyły ku stacji Hogsmeade, by wysadzić nas właśnie tam.
W pociągu czułam już, że zmierzam ku rodzicom, by znowu spędzić z nimi piękne, miłe święta Bożego Narodzenia.
Ja, Lily, oraz Alicja usiadłyśmy w jednym przedziale.
Przez długi czas przyglądałam się niezwykłym, ośnieżonym pagórkom, okrytym śniegiem lasom i jeziorom, na których powierzchni lśnił lód. Śnieg spadł dopiero wczoraj, a już tak zabielił świat…
-Meg?- zagadnęła Lily szeptem po kilku godzinach monotonnej podróży. Zerknęłam na Alicję. Spała. Ciekawe, czy Lily na to właśnie czekała.
-Mam do ciebie pewne niedyskretne pytanie…- skrzywiła się z konsternacją.
-Jakie?
-Huncwoci są… animagami, zgadza się? Syriusz jest psem, Potter jeleniem, a Pettigrew szczurem.
Ostrożnie przytaknęłam.
-Widziałaś.
-Tak… Wtedy, w nocy. Przemieniali się na moich oczach. Zresztą, ty też…
Uniosła brwi.
-Czemu jesteś animagiem?- spytała po chwili.
-James mi to podsunął.
-Ale to niezgodne z prawem!- oburzyła się- Grozi ci jakaś kara!
-Nikt się nie dowie. Chyba, że ty komuś powiesz…- zerknęłam na nią wymownie.
-Coś ty! Jest jednak coś, co mnie bardziej martwi… Zastanawiałam się nad Remusem. Nie było go wśród was…
Zesztywniałam.
-Ale było tamte zwierze.- spuściła wzrok- Już wiem, dlaczego znika na czas pełni… On jest wilkołakiem.
Wpatrzyła się we mnie z trwogą. Przyglądałam jej się chłodno.
-Myślisz, że to cokolwiek zmienia?- spytałam.- Kocham go bardzo. Nieważne, kim jest. NIGDY nie traktuj go odmiennie.
-To jasne.- przytaknęła- Bardzo go lubię. Ale dlaczego on stał się wilkołakiem?
-Niejaki Greyback, czy jakoś tak, pogryzł go, gdy mieliśmy cztery lata. Zemścił się na moim ojcu za coś. Dlatego rodzice mnie oddali-bo mój brat stał się potworem…
W moich oczach zaszkliły się łzy. Bardzo, bardzo kocham Remusa. I nie interesuje mnie nic.
Mam w poważaniu, że jest wilkołakiem!...
Lily położyła mi na kolanie dłoń, by dodać otuchy.
Na peronie stali rodzice, uśmiechnięci od ucha do ucha. Ja i Remus rzuciliśmy im się na szyję.
-No, dzieci, pożegnajcie się ze swymi przyjaciółmi.- mruknął tata- Ja i mama idziemy na mugolski King’s Cross.
-Papa, Meg!- Lily przytuliła mnie mocno- Wesołych, rodzinnych Świąt!
-Nawzajem. I nie kłóć się z siostrą i rodzicami zbytnio…
Huncwoci zbili się w jedną masę, odstawiając jakiś rytuał pożegnalny, w który wchodziło udawanie gdakania kurczaka, tupanie i jednoczesne obracanie się w miejscu przy wymachiwaniu rękoma w górze, niczym tancerki z Indii, oraz ruch bioder w ustaloną stronę, jak Beatlesi na koncertach, rozszerzając przy tym dziurki od nosa. Coś w tym rodzaju.
-Hej, Sylwestra odprawiam teraz ja!- zawołał Syriusz.- Pozbędę się starych z domu i wszyscy walą do mnie, kapewu?!
-Yes, sir!- zakrzyknął James.
-Ale może nie siedźmy w domu, to zbyt niebezpieczne…- zaproponował Remus.- Dla domu, rzecz jasna…
Mnie również przewinął się przed oczyma Sylwester z tamtego roku, gdy salon rodziny Potter odszedł w niebyt.
-Coś wykombinujemy!- wyszczerzył się Syriusz- Od czego ma się mózg!
-No właśnie, najpierw trzeba go mieć…
-Hej, chwileczkę!- zawołał James- Przecież ty mieszkasz u mnie, fąflu!
Syriusz roześmiał się.
-Ja już myślałem, że się i do jutra nie zorientujesz!

***

Wiktorze!... Gdzie jesteś teraz?!... Wiktor?!...

Raptownie otworzyłam oczy. Mój wzrok padł na zielony baldachim.
W pokoju było jasno, na zewnątrz rozpoczął się od mroźnego poranka kolejny dzień. Przeczesałam palcami włosy i podeszłam z wolna do prezentów, czując huk w głowie. Niemiłosiernie mnie bolała.
-Uch!- warknęłam i podbiegłam do okna, zasłaniając je zielonymi zasłonami. Zrobiło się przyjemniej, mniej agresywnie.
Uklękłam przy prezentach.
Pierwszy był od Jamesa: srebrna bransoletka. Całkiem ładna. Od razu założyłam ją na nadgarstek.
Od Lily dostałam pięknie oprawioną trylogię Tolkiena. Westchnęłam; ostatni raz czytałam „Władcę Pierścieni” tak dawno…
Potem znalazłam dwie kartki świąteczne: od Seva i Petera. Nagle zrobiło mi się smutno, gdy zdałam sobie sprawę, że nie widziałam Severusa, odkąd wampir mnie pogryzł.
Od rodziców dostałam nowy kociołek do eliksirów (typowe…) oraz nową koszulę we fioletową kratkę, długaśną do połowy ud. Ale bardzo fajną.
Remus kupił mi książkę z magicznymi żartami. Pod jego prezentem spoczywała kartka. Były to życzenia świąteczne od niejakiego pana S. Zdumiałam się. Ciekawe, kto to.
Ostatni pakunek był całkiem spory. Otworzyłam go z zaintrygowaniem.
W środku spoczywał nowiutki, wspaniały gramofon! Rozdziawiłam usta. No nie!
Miał korbkę, bo prądu nie mamy.
„Teraz będziesz mogła do woli słuchać muzyki. Radzę Ci zacząć kolekcjonować płyty.
Syriusz Łapa”.
Oniemiałam i zerknęłam na do tej pory bezużyteczną płytę Beatlesów, którą Syriusz kupił mi w piątej klasie. Stała niewinnie na gzymsie kominka, zbierając kurz.
-Śniadanie!!!- rozległo się z dołu.
Szybko się ubrałam i zeszłam do kuchni.
-Kochanie!- zachwyciła się mama, ze zdumienia zatrzymując rękę trzymającą łopatkę z jajecznicą przed talerzem Remusa.- Jak ślicznie wyglądasz!
-A więc James nie miał racji…- mruknął mój brat, przyglądając mi się z ukosa. Miałam wrażenie, że patrzy na mnie wrogo, szybko jednak odrzuciłam tą dziwaczną myśl.
-Że co?- zmarszczyłam brwi.
-Idź lepiej do lustra…
Szybko udałam się do najbliższej łazienki i stanęłam przed sobą samą. Nie poznałam się.
-Super…- wymamrotałam.
Moje włosy miały piękny, jednolity odcień. Były hebanowe z ciemnowiśniowym połyskiem. Każda sprężynka miała czarny kolor.
Bardzo z siebie zadowolona wróciłam na śniadanie, zasłaniając przedtem kuchenne okna różowymi zasłonami w kratkę.
-Co ty robisz, dziecko?- zdziwiła się mama.
-Denerwuje mnie ten świecący śnieg. Razi w oczy.
-Co ty znowu wymyślasz! Wczoraj był taki sam, a nic nie mówiłaś! Jak cię irytuje… Tyle, że teraz nie widzę zbyt dobrze…
Przysunęła mi na talerz spory omlet. Jego zapach uderzył z całą mocą w moje nozdrza. Z jakiegoś powodu nie spodobał mi się. Skosztowałam, głodna, jak wilk.
-Mamo!- krzyknęłam z oburzeniem.
-Co znowu?
-Tu jest CEBULA! Jak mogłaś!
Mama rozdziawiła buzię.
-To zjedz ją. Czy to taki problem?- mruknęła po chwili.
-NIE CIERPIĘ cebuli! Jest obrzydliwa! Nie jem tego.
Odsunęłam od siebie śmierdzący cebulą omlet.
-Zjedz tego omleta!- zawołała ze złością mama.
-Nie!
-Masz go natychmiast zjeść! Nie po to sterczę w kuchni, by potem ktoś oznajmiał łaskawie, że on czegoś NIE BĘDZIE jadł!
-Nie zjem!
-MARY ANN!!! Czy wy zawsze musicie sprawiać jakieś problemy?! Ten nie będzie jadł tego, tamta tamtego… Mam wam przygotować specjalną kartę dań?!
-Doskonały pomysł!- ożywił się Remus.- To ja chcę łososia w morelach!
Natychmiast się przymknął, gdy tylko ugodził go wzrok mamy.
-Masz natychmiast bez dyskusji to zjeść.- wycedziła przez mocno zaciśnięte zęby.
Rąbnęłam widelcem o stół, wstałam i uciekłam do swojego pokoju.
-WRACAJ TU NATYCHMIAST!- rozległo się za mną. Trudno. Wisi mi to, że umieram z głodu.
W pokoju nakręciłam gramofon i z głośnika popłynęło żywiołowe „Rock’n’Roll Music”. Wskoczyłam na łóżko i poczęłam nań skakać, nie za wysoko, by nie wyrżnąć w baldachim moją czarnowłosą głową.
Miałam specyficzny humor. Chciało mi się tańczyć, skakać, śmiać się z mojego buntu i złości matki, ale jednocześnie zalałabym się chętnie łzami. Tyle emocji dawno we mnie nie buzowało naraz.
Za niedługo rok ’77-ten, w którym stanę się dorosła. Nie mogę w to uwierzyć. Tak szybko lata pędzą w Hogwarcie… Ciekawe, co przyniesie życie. Jaką pracę, jaki dom, jakiego mężczyznę i dzieci… Zapewne moim mężem będzie ktoś z Hogwartu. Nawet o tym jeszcze nie wiemy.
Uśmiechnęłam się do siebie na tę myśl. Dobrze by było, jakbym wyszła za Severusa, tylko… czy on byłby szczęśliwy?
Tymczasem przede mną jeszcze kilka dni do tego nowego, intrygującego roku…

***

-Pojedziemy do Syriusza i Jamesa już dziś.- szepnął Remus przy śniadaniu, gdy mama zajęta była podpalaniem pod patelnią.
-Czemu tak wcześnie? Sylwester jest dopiero w jutrzejszą noc!- zdziwiłam się.
-Taki ma plan Łapa. Chciałby, byśmy u nich nocowali.
-Jesteś pewien, że chcieliby, bym tam z wami była?
-Masz mnie za głuchego? Rozkaz był klarowny: zabieram moją przeuroczą, aczkolwiek zadziorną siostrzyczkę ze sobą.
-A Peter? Też będzie tam nocować?
-Nie.- Remus skubnął trochę swojej kanapki.- Peterowi matka nie pozwala nocować poza domem. To się często zdarza. Poza tym Syriusz jest nieco przeziębiony-stwarza zagrożenie.
-Ech… Ta noc nie będzie łatwa dla pozostałych domowników…
-Zwariowałaś?! Przezornie wynieśli się już wczoraj… Sylwestra spędzą u rodziny w Jersey.
A więc po śniadaniu spakowałam swe rzeczy do torby szkolnej, podobnie zrobił Remus. By czas mi się nie dłużył, nastawiłam po raz pięćdziesiąty chyba płytę Beatlesów i usiadłam skrzyżnie na łóżku, zaczytana w „Wyprawie”. Przypominały mi się czasy, gdy byłam Mugolką. Rany, to zdaje się wieki temu było, no!
Dość ciężko czytało się w półmroku, który panował po zaciągnięciu zasłon, ale cóż zrobić.
Z korytarza dała się słyszeć dziwaczna, ostra wymiana zdań. Po chwili do mojego pokoju wpadł Remus. Uniosłam wzrok znad książki.
-Mam dość!- jęknął- Mama nie chce mnie puścić do Potterów na noc!
-Co?- zdziwiłam się.
-No tak! Ponieważ obiecałem, że pomogę jej w odśnieżaniu, sprzątaniu i innych beznadziejnych, bezsensownych pracach społecznych! Chciała przeznaczyć dzisiejszy wieczór na wykonanie ich.
-To po co jej to obiecywałeś?
-Bo ją poprosiłem o przysługę, to wszystko. Wiesz, coś za coś…
Jęknął ze zbolałą miną.
-Po co odśnieżać?! Przecież jutro będzie tak samo, jak wczoraj! Co za różnica… Do kitu z tym wszystkim.
Opadł na łóżko za mną. Jego głos, który już kończył mutację, znowu zabrzmiał:
-Będę mógł dotrzeć tam jutro rano. Poradzicie sobie beze mnie chyba, nie?
-Co?- odwróciłam się do niego- Mam tam udać się sama?!
-No a masz wybór? Przecież cię nie zjedzą tam…
Odgarnął z oczu swe jasne włosy, kręcące się lekko w fale i wlepił wzrok w baldachim.
Po obiedzie (musiałam po kryjomu wygrzebywać cuchnący czosnek z sałatki) szybko złapałam torbę i stanęłam przed kominkiem. Zanim jednak wykonałam jakiś manewr, do salonu przez palenisko wkotłował się tata, centralnie na mnie zresztą.
Gdy już wstaliśmy, powiedział do mnie:
-Nie radziłbym ci kominkiem, Mary Ann. Znowu zniknął czarodziej, gdzieś w Billericay, więc jest straszny rozgardiasz. Sieć Fiuu może zostać zawieszona w każdej chwili, jestem jednym z ostatnich pasażerów. Prawdopodobnie wszyscy w Ministerstwie rzucą się, by go szukać, dantejski bałagan. Chodźmy, teleportuję cię przed dom Potterów.
-Teleportujesz?- zmartwiłam się. Nie lubiłam tego zbytnio.
Złapałam go za ramię, a on obrócił się w miejscu i po raz kolejny w życiu poczułam, jakby przepchnęli mnie przez rurę.
Spora willa Potterów majaczyła przed nami. Zmrużyłam oczy.
-Co jest?- zdziwił się tata.
-Światło mnie razi…
-Przecież robi się już szaro! Ty i te twoje pomysły…
Weszłam z nim na schody przed dużymi, bogatymi drzwiami frontowymi. Kolumny z brązowego marmuru podtrzymywały dach ganku na którym się znajdowaliśmy.
Rodziciel zakołatał w kołatkę w kształcie głowy gryfa.
Za drzwiami rozległy się pospieszne kroki. W drzwiach stanął Syriusz. Wyglądał na nieco zaabsorbowanego. Przepasany był popapranym, różowym fartuchem w miśki. Kotek na mojej piersi zaczął donośnie mruczeć.
-Dzień dobry, panie Lupin.- ukłonił się grzecznie, po czym puścił mi oko. Miałam nieodparte wrażenie, że czegoś oczekuje od mojego taty.
Ojciec skłonił się w jego stronę, zmierzył go od stóp do głów, po czym obrócił się ku mnie.
-Pamiętaj…- zaczął, ale mu przerwałam:
-Dobra, spoko. Bawcie się dobrze!
I szybko wślizgnęłam się do środka. Gdy byłam pewna, że tata się oddalił, odetchnęłam z ulgą.
W przedpokoju panował mrok. Ledwo dostrzegałam Syriusza.
-No, to chodźmy stąd.- mruknął- Mam pewne bojowe zadanie w kuchni…
Razem przeszliśmy przez bogato zdobiony korytarz, by udać się do wspomnianego miejsca.
W schludnej, czystej kuchni bez lodówki (nie zdziwiło mnie to) i innych przyrządów mugolskiego świata stało krzesełko z dzieckiem, które namiętnie grzebało w misce z kaszką.
Uniosłam brwi, gdy Syriusz wyszczerzył się do mnie przesadnie.
-Cóż… Czy jest coś, o czym nie wiem?- mruknęłam.
-Nie, ja nie dzieciaty!- parsknął- To przecież Nimfadora! Nie poznajesz?
-Rzeczywiście… A skąd ona się tu wzięła?
-Andromeda odwiedziła mnie niedawno.- Syriusz podrapał się w głowę- Wybrała się gdzieś z Tedem, więc stwierdziła, że to ja najlepiej nadaję się na niańkę…
Nimfadora ryknęła w niebogłosy. Syriusz oklapł w sobie.
-Nie płacz, Dora!- chwycił ją i począł podrzucać.
-Nie chcem tego jeść więcej!- burknęła, gdy skończył ją absorbować.
-Ale to dobre jest! Będziesz duża i silna!- zawołał w euforii.
-Nie chcem być duza. I jak jesteś taki mondly, to sam to zjedz!
Syriusz przestał się uśmiechać jak debil.
-Dobrze. Pokażę ci, jakie to jest pyszne.
Wziął do buzi jedną łyżkę paćki, po czym zrobił się lekko zielony. Łzy stanęły mu w oczach, z wielkim trudem przełknął jedzenie.
-Widzisz?! Mniam!- wycharczał w końcu. Chciał chyba coś jeszcze dodać, ale zaniósł się okropnym kaszlem.
-Możesz ją potrzymać?- szybko podał mi dziewczynkę, po czym wypadł z kuchni.
Dziecko wpatrywało się we mnie z dzikim zainteresowaniem.
-Kim jesteś?- zapytała lekko rozkazującym głosem.
-Mam na imię Mary Ann. A ty? Jakie masz imię?
-Wiem, ale nie powiem!
Uniosłam brwi.
-Eee tam. Pewnie nie wiesz i tylko udajesz.- mruknęłam chytrze.
-Nie plawda!- zawołała- Wiem, ale ci nie powiem.
-Dlaczego?
-Bo to seklet.
-Sekret…- chrząknęłam- Jeśli nie chcesz mi go zdradzić, to ja nie zdradzę ci mojego sekretu. A on jest mega-największym w świecie sekretem!
Nimfadora rozdziawiła buzię.
-Powiedz!- poprosiła.
-Nie.
-Powiedz, powiedz!
W tym momencie przyszedł Syriusz. Otarł usta rękawem i westchnął ciężko.
-Chodźmy do sypialni. Już się z pewnością najadła tego gów… oj, przepraszam, tej MATERII.
Razem udaliśmy się na górę po dębowych kręconych schodach. Nimfadora siedziała na barana u Syriusza.
-Syli!- zagadnęła- Ona nie chce mi zdladzić jej sekletu!
-Bywa i tak.- mruknął i przekroczył próg sypialni, której spoczywało łóżeczko dla dziecka. Włożył ją do niego, przykrył pieczołowicie kołderką, po czym kiwnął na mnie, żebyśmy się zmywali.
-SYLI!- rozległo się, gdy już podeszliśmy do drzwi.
Syriusz zatrzymał się i posłał jej zmęczone spojrzenie.
-Pocytaj…- poprosiła pokornie.
-No dobra. Co?
-Bajkę…
Usiadłam sobie z boku i przyglądałam się Syriuszowi, jak pochylony nad łóżeczkiem czyta czarodziejską bajkę. Jego miękki, spokojny, głęboki głos śmiesznie brzmiał, gdy niósł taką treść, jednakże doskonale do niej jednocześnie pasował.
Gdy Nimfadora usnęła, wyszliśmy do salonu, by usiąść na czerwonej kanapie.
-Herbaty? Kawy? Czegoś jeszcze innego?- spytał Syriusz nieco zmęczonym głosem.- Może być Ognista Whisky, nikt się nie zorientuje…
-Dobra, dawaj Whisky!- zadecydowałam, a Łapa parsknął, po czym podszedł do ciężkiego kredensu, by poszperać w kryształowych czarkach.
-Fajne włosy.- rzucił przez prawe ramię do mnie- Co prawda, wolałem cię w czarno-rudych…
-Jesteś chyba pierwszą osobą, która to mówi.- uśmiechnęłam się, przeczesując włosy palcami.
-Bo inni się nie znają.- wzruszył ramionami, po czym podał mi pełny whisky kielich.
-Zdrowie Potterów, którzy są w Jersey.- mruknął Syriusz i upił ze swego, opadając na kanapę obok mnie.
-A James?- zapytałam- Gdzie?
-Jak to gdzie? Z nimi. Też bym pojechał, ale nie za dobrze się czuję, więc…
-Co?- zmartwiłam się.- Czyli na Sylwestrze go nie będzie?
-Na Sylwestra przyleci Siecią Fiuu. Nie wypadało mu tak po prostu nie pojechać do rodziny. Ale Sylwestra spędzi z nami. Co to?
Przekrzywił głowę, obserwując mój nadgarstek.
-To jest bransoletka od Jamesa.- pomachałam mu srebrem przed oczyma.
-Nie, mam na myśli, co masz pod nią, na ręku… Zdejmowałaś ją, odkąd założyłaś?
-Nie…
Szybko rozpięłam z jego pomocą bransoletkę. Cała skóra była czerwona od bąbli. Uniosłam brwi. Czułam od pewnego czasu, że mnie dziwnie swędzi nadgarstek, ale żeby pod bransoletką porobiło się coś takiego?
-Wyglądasz, jakbyś miała alergię!- zdziwił się.
-Na srebro?- skrzywiłam się- Nigdy nie miałam alergii na srebro…
Syriusz wpatrzył się we mnie, marszcząc brwi i dumając nad czymś.
-Nie podoba mi się to…- stwierdził, a potem przewrócił oczyma- Dora beczy…
Szybko popędziliśmy na górę. Nimfadora skręcała się na posłaniu i ryczała wniebogłosy.
-Ciii, nie płacz!- poprosił Syriusz, składając ręce, jak do modlitwy. Nie poskutkowało.
-Doruś!- zagadnął nagle przesadnie wesoło Czarny- Patrz tu!
Wsadził dwa palce wskazujące sobie do ust, po czym rozciągnął je do granic wytrzymałości, wystawił język i zaczął wydawać odgłosy podobne do „BLELELE-LOOO-LELELE-LOO!”. Nimfadora przestała płakać i zmierzyła go takim spojrzeniem, że natychmiast przestał.
-Chcem do mamy. Bzusek mnie boli…- wykrztusiła.
-Mamusia wróci!- szepnął z czułością, po czym popędził po lekarstwo.
Gdy już wrócił, okazało się, że Nimfadora za Chiny ludowe nie weźmie do ust takiej paćki.
-Patrz, Dora!- zagadnęłam, po czym wyjęłam z kieszeni zapałki. Zawsze nosiłam pudełko na zapas, odkąd w wieku dwunastu lat musiałam wracać po ciemku do domu. Zapaliłam jedną z nich. Nimfadora rozdziawiła buzię z zaintrygowaniem, w tym czasie Syriusz sprytnie wcisnął jej łyżkę lekarstwa do otwartej paszczy. Z trudem przełknęła.
-Teraz musimy ją zmęczyć…- szepnął do mnie, po czym wrzasnął dziarsko- BAWIMY SIĘ!
Nimfadora zaczęła się śmiać, po czym krzyknęła „BELEK!”, klapnęła Syriusza w nogę i poczęła pomykać na nóżkach, by uciec.
-Zaraz cię złapię!- zaśmiał się Łapa i w skupieniu, bardzo wolno pobiegł w jej stronę, praktycznie się nie poruszając, by mogła uciec daleko.
-Nie złapiesz! Biegam najszybciej!
Ganiali się w ten sposób naokoło mnie, śmiejąc się do rozpuku. Na mojej twarzy pojawił się mimowolny uśmieszek na ich widok. Nimfadora, roześmiana dziko, Syriusz, bardzo z siebie zadowolony ale jednocześnie niezwykle szczęśliwy. Wyglądali, jak tatuś z córeczką.
Skutek ich gonitwy był taki, iż Łapa wpadł na mnie w biegu i zaliczyliśmy z hukiem glebę.
Nimfadora natychmiast wykorzystała chwilowe osłabienie sił wroga, toteż wlazła na niego i poczęła nań skakać.
-Nieee!- wykrztusił- Złaź ze mnie, małpiszonie! Zamęczy mnie ten bachor, no…
Dorze wkrótce znudziło się robienie z Syriusza trampoliny do skoków wzwyż, więc wcisnęła się między nas, bo wciąż oboje leżeliśmy obok siebie na plecach. Oparła główkę (różową, nawiasem mówiąc) na piersi krewniaka, zamykając oczka.
-Śpij, Doruś…- mruknął, przyglądając jej się czule. Poczęła układać głowę w możliwie najdogodniejszej pozycji, po czym szeroko ziewnęła. Syriusz pogładził ją po policzku palcem.
Przyglądałam im się chwilę. Jejku, oni naprawdę się kochają! Obróciłam głowę w prawo, by zawiesić wzrok na rozgwieżdżonym niebie, stwierdzając, że nie chce mi się złazić na dół, by wypakować mydło i piżamę, by poddawać się całemu rytuałowi kąpieli. Leżeć tak na dywanie jest zdecydowanie przyjemniej.
-Syli, bajka…- poprosiła szeptem Dora.
Syriusz zamyślił się chwilę, po czym zaczął spokojnie:
-W odległej krainie, za chmurami, żyła najpiękniejsza czarodziejka, jaką nosił świat. Nigdy jednak nikt nie okazał jej uczucia, gdyż nosiła non stop czarną chustę na twarzy, myśląc, że jest brzydka i niewarta uwagi. Toteż nikt nie wiedział, jak piękny skarb przechodzi mu koło nosa. Pewnego razu jakiś naiwny człowiek zakochał się w niej na zabój. Urzekły go jej rajskozielone oczy. Lecz ona nie wiedziała o niczym. Pozostawała ślepa…
Kotek na mojej szyi zamruczał intensywnie, jednocześnie miaucząc żałośnie…

Florian wlepił oczy w swego najlepszego przyjaciela.
-Wiesz, że cię kocham. Jesteś jedyny, który mnie rozumie…
Olbrzymie szczypce zaklekotały. Florian uśmiechnął się z czułością.
Zaczął mimowolnie bawić się sznurówkami swych wysokich butów, obserwując swego wielookiego przyjaciela.
Dzień był całkiem jasny, w związku z czym Florian nie czuł się zbyt dobrze. Głowa bolała go niemiłosiernie, na szyi wykwitły purpurowe plamy alergika.
„Ech, wolę ten ból i oświetlony las niż tamtą cholerną, zatęchłą wieżę, w której czas zatrzymał się dwieście lat temu!”, przeszło mu przez myśl. „Ojciec ma dobrze-odszedł z tego dziwacznego świata. Też bym tak chciał…”.
Brazylijska akromantula, nazwana Henrykiem, zaklekotała ponownie ku swemu panu.
Pieniek, na którym siedział nie był chyba zbyt wygodny. Zakręciło mu się w głowie, wnętrzności skręciły się w mdłościach. Też coś… Nie wymiotował, odkąd w 1772 jakiś czarny niewolnik nie zatruł go przysmażonym jedzeniem w jednej z amerykańskich restauracji.
-Nie chciałem przenosić się do Norwegii, wiesz, Henryku? Tu jest tak zimno i ciemno… Ale o to chodziło moim rodzicom, gdy pogryzł nas tamten potępiony człowiek…
-Znów gadasz do tego pająka?!
Znikąd pojawiła się kobieca sylwetka jego siostry. Ona, jako jedyna w rodzinie mogła znosić światło słoneczne bez szczególnych skutków ubocznych.
-Zaraz zażartuję, że prawie przyprawiłaś mnie o zawał…- prychnął z sarkazmem Florian.
Marina uśmiechnęła się drwiąco.
-Chciałbym prosić o chwilę prywatności…
-Znów wypłakujesz oczy?- uniosła ciemne brwi- Że nie możesz mieć żony i dzieci? Że jesteś sam? Nie wystarczy ci nasze towarzystwo?
-Ty nic nie rozumiesz…- pokręcił głową.- Byłem zakochany, gdy to się zaczęło…
-W tamtym czarnuchu?!
Florian wstał powoli, zgrzytając zębami.
-To, że była niewolnicą piekarza, nie oznacza, że była zwierzęciem!
-W te, czy we w te… Teraz jest już dla ciebie zwierzęciem… Ach, byłabym zapomniała… To było w osiemnastym wieku… Powinnam użyć czasu przeszłego…
Zaśmiała się pogardliwie. Florian jeszcze bardziej zsiniał.
-Kiedyś będzie inaczej…- wycedził.
-Tak. Zbliża się ktoś, kto nareszcie zrobi z tym wszystkim porządek…- uśmiechnęła się groźnie- Nadchodzi…

Niech zgaszą to przeklęte światło!...
Usiadłam na dywanie, odgarniając ciemnokasztanowe sprężynki. Za oknem było bezwstydnie jasno, Syriusz i Nimfadora spali obok mnie, ciasno zwinięci w kłębek. Dora miała uchylone usta, Syriusza tak spokojnego i bezbronnego jeszcze nie zdarzyło mi się zobaczyć.
Wstałam i udałam się do łazienki. Nogi dziwacznie mi pulsowały. Co jest?...
W bardzo jasnym świetle świec moja twarz wydała się w lustrze być twarzą topielca. Miałam nienaturalnie białą cerę. Makabryczne oświetlenie. Przemyłam buzię, krzywiąc się. Znów poczułam ten pulsujący ból głowy…
Obserwowałam opartą na zlewie rękę i lekko opuchnięty nadgarstek. Odkąd zdjęłam bransoletkę, zniknęły przynajmniej bąble.
Po zabraniu torby z salonu mogłam umyć się i przebrać. Gorąca woda jeszcze bardziej wzmogła migrenę.
Szare dżinsy-dzwony włożyłam na nogi, fioletową koszulę po uda zarzuciłam na siebie. Wreszcie, lekko rozchwianym krokiem opuściłam toaletę, podwijając rękawy do łokci.
Z jednego z pokoi na długim, ciemnym korytarzu wynurzył się Syriusz, przybrawszy swój zwyczajowy wyszczerz.
-To twój pokój?- spytałam, dostrzegając za jego plecami kartkę na drzwiach z krowiastym, dającym po oczach napisem „SYRIUSZ”. Łapa schował uzębienie za wargi i kiwnął z przesadną powagą kilka razy.
-Mogę zajrzeć?
Błyskawicznie zagrodził mi drogę i szybko zaprzeczył ruchem głowy. Uniosłam brwi.
-Aha… Jak rozumiem, wewnątrz w powietrzu unoszą się nieznane szczepy bakterii?
-Coś w tym guście… Chodź na śniadanie. Musimy jeszcze wyprowadzić dziecko na spacer, zanim nie przybędzie następne…
Zostawił mnie samą pod drzwiami. Wlepiłam wzrok w kartkę. Było tu jeszcze nabazgrane „Born to be wild and free”, a pod „SYRIUSZ” widniało małe „Leszcz”, napisane charakterystycznym pismem Rogasia.
Westchnęłam wymownie i zeszłam do kuchni. Syriusz zamarł.
-Co jest?- zmrużyłam oczy- Zaciągniesz zasłony?
-Co ci się stało? Jesteś tak biała, jakbyś od kilku dni nie żyła…
Wyciągnęłam przed siebie przedramiona. W jasnym świetle wyglądały identycznie, jak w ciemnej łazience. Zamurowało mnie.
-Co… co się dzieje?!- zadałam retoryczne pytanie łamiącym się głosem. Zakręciło mi się w głowie i oparłam się na kuchennym krześle. Syriusz podszedł do mnie i objął mnie jednym ramieniem, by dodać otuchy.
-To na pewno dlatego, że noc spędziłaś na podłodze. Może jesteś niedotleniona? Nie martw się, Mary Ann, zaraz pójdziemy na spacer! Głowa do góry!
Wystarczy, że zjedliśmy śniadanie, a Syriusz natychmiast z niemałym wysiłkiem wcisnął Nimfadorę do zwykłego, mugolskiego wózka i wyszliśmy na ulicę.
Była to jakaś bogata, zaciszna dzielnica Londynu.
-Niedługo stąd się przeprowadzają.- rzucił Syriusz, w skupieniu pchając przed sobą wózek. Minęła nas jakaś zbulwersowana, starsza kobieta.
-Gdzie?
-Wracają do korzeni, do Doliny Godryka. Stamtąd pochodzą Potterowie. James chciałby zamieszkać tam kiedyś ze swoją żoną…
Kobieta fuknęła coś pod nosem i pospiesznie się oddaliła. Wymieniliśmy zaskoczone spojrzenia.
-Dolina Godryka?- spytałam z zainteresowaniem- Brzmi jak imię Gryffindora…
-Bo to od niego. To jedyna, poza Hogsmeade, wioska w Anglii zamieszkana jedynie przez czarodziejów.- wytłumaczył, obserwując najbliższy kontener ze średnim zainteresowaniem.
Zamyśliłam się.
-Myślałam już, gdzie chciałabym mieszkać po szkole…
-I?
-Jeszcze nie wiem…- wzruszyłam ramionami- Miałam już tyle domów…
Minęła nas kolejna zbulwersowana babcia.
-O co im chodzi?- szepnęłam, bo miejsce było bardzo ciche, wytłumione przez śnieg.
-Może myślą, że jesteś narkomanką…- parsknął.- Z takim odcieniem skóry… A może nie są zachwycone faktem, że dwoje młodych ludzi ma dziecko…
Zerknęliśmy na siebie wymownie, po czym ryknęliśmy śmiechem.
-Też masz pomysły!- pokręciłam głową. Syriusz wyszczerzył się z przesadą.
Dobrnęliśmy z wózkiem do pobliskiego placu zabaw. Kilkoro dzieci biegało po śniegu z uciechą, niektóre, co młodsze wywalały się na paszcze, podnosząc wrzask nie z tej ziemi, alarmując w większości rozhisteryzowane mamusie, że dzieje im się straszliwa krzywda.
Usiedliśmy na przykrytej śniegiem ławce, Syriusz ustawił wózek przed sobą i jeździł nim machinalnie w tę i nazad, obserwując uważnie rodziny mugoli.
Niektórzy świetnie się bawili, tu i ówdzie stał bałwan, słychać było jednakże płacz, a jakaś wściekła matka, prowadząca energicznie dziecko za rękę, warczała doń:
-I co? Oczywiście, po raz setny zżarłeś marchewkę z cudzego bałwana!
Syriusz zamaskował parsknięcie i zerknął na mnie z ukosa.
-Co się tak krzywisz?
-Razi mnie śnieg!- burknęłam.- I ogólnie, tu jest zbyt jasno.
Łapa zmarszczył czoło. Po pewnym czasie wstał, z wolna ruszył do przodu, a potem… błyskawicznie uformował kulkę ze śniegu i cisnął prosto w moją twarz. Usłyszałam jego szyderczy śmiech.
-Ożesz ty… Ale ci się oberwie!
Rycząc ze śmiechu jak debil, rzucił się do ucieczki, a ja ruszyłam za nim. Cisnęłam w niego śniegiem, ale trafiłam w drzewo, za którym się schował.
-Ty to jednak masz cela…- zadrwił.
-Śmiej się, śmiej!- zawołałam- Zaraz się okaże, czy słusznie…
-Taa, uchu!
I rzucił się do dalszej ucieczki. Zmusiłam obolałe nogi do wysiłku. Muszę go dogonić, popamięta.
Moje nogi poczęły bardzo szybko przebierać po śniegu. Nie jest tak źle! Myślałam, że jestem wolniejsza. Nawet mnie to trochę niepokoi…
Syriusz w ciągu sekundy przybliżył się na wyciągnięcie ręki, a w ułamku następnej wpadłam na niego w pełnym biegu i wylądowaliśmy w zaspie.
-Hej! Przecież byłaś przy tamtych huśtawkach!- zawołał ze zdziwieniem, gdy już się pozbierałam z jego cielska- Jak ty to zrobiłaś?!
Zaśmiałam się, choć sama byłam nie lada zaskoczona. Syriusz wlepiał we mnie zafascynowane spojrzenie.
Wstaliśmy i szybko odnaleźliśmy wózek z Dorą, po czym wolno ruszyliśmy do domu, wprawiając w zdziwienie mijanych ludzi.
-Hej hej!- ryk dzikiego bawoła przerwał ciszę. Naprzeciw nas zamajaczył znajomy kształt.
James parsknął, po czym z chytrym uśmieszkiem zagadnął:
-Przeszkadzam państwu Black w spacerowaniu z dzieckiem?
-Weź ty już lepiej nie powalaj nas swym galopującym intelektem…- pokręcił głową Syriusz.
-Powaga. Wyglądacie właśnie tak!- ucieszył się- Ludzie was tak odbierają, sądząc po minach.
-No co ty nie powiesz…
-No, ale ciesz się, że to Meggie, a nie Peter…
Ryknął rubasznym śmiechem, ale Syriusz nie zawtórował mu. Był bardzo zamyślony i posępny.
-I jak?- zapytał James, gdy już opadł nonszalancko na fotel w salonie. Syriusz usiadł na drugim, ja położyłam się na kanapie, próbując opanować ból głowy.- Wszystko gra? Kiedy przybędą panowie?
-Zasłońcie te okna…- poprosiłam, ignorując Jamesa. Syriusz natychmiast to uczynił wprawiając Rogasia w zdumienie. Jednak James nie skomentował tego.
-Przybędą nieco później. Pójdziemy do Londynu, zgoda?- powiedział Syriusz, grzebiąc w kredensie w poszukiwaniu whisky.
-Meggie, co on ci zrobił z włosami? Wiedziałem, że zostawienie cię z nim nie wróży nic dobrego…- zagadnął Rogacz.
-Dlaczego myślisz, że to Syriusz?- szepnęłam.
-On jest do wszystkiego zdolny… Nawet nie wiesz, jak wyglądały plecy Petera po pewnej nocy w drugiej klasie… Wyrósł mu chyba na nich jakiś mikroklimat puszczy amazońskiej... Apropos, jak spędziliście noc? Udała się?
Syriusz przerwał grzebanie, z wolna odwrócił się ku Jamesowi, posyłając mu gaszące spojrzenie.
-Nie to miałem na myśli, Łapuś…- zarechotał- Czy wszystko było w porządku?
-W najlepszym…- burknął Czarny, wyciągając trunek.- Spaliśmy na podłodze w gościnnym.
James posłał mi nieco spłoszone spojrzenie.
-Masz, wypij to. Chodźmy, Rogaś…
Syriusz podał mi Ognistą Whisky, po czym oboje z Jamesem wycofali się z mrocznego salonu, zanurzonego w cieniu…
-Meggie, wstawaj! Czas ruszać! Za niecałą godzinę pożegnamy stary rok!- dosłownie pięć minut potem poczułam, że ktoś mną potrząsa. Ból głowy powrócił.
-Co, już…?
Nade mną stał mój uśmiechnięty braciszek. Z trudem uniosłam się z miękkiej sofy.
-Hej, ty w ogóle oddychasz?- zmrużył oczy.
-Staram się.- odburknęłam. Miałam szczerze dość mojej podejrzanej bladości.
-Już, zbierać zadki w troki!- zawołał James, wpadając entuzjastycznie do salonu i łapiąc w locie potrąconą przezeń doniczkę- Wyłazimy.
W korytarzu wpadliśmy na Petera i Syriusza. Peter wiązał swe sznurówki w kokardki, natomiast Syriusz zajęty był wiązaniem w podobny sposób długich włosów Peta. Glizdek po pewnym czasie skapnął się, że coś zagraża jego kucykowi, toteż odwinął Łapie fangę w nos.
-Hej hej hej, panowie! Rozejm!- James rozdzielił walczących- Jak można tak kończyć rok?! Wstydźcie się, a fe!
Pet i Syriusz unieśli brwi w konsternacji, a Remus parsknął.
Na zewnątrz słychać już było samotne świsty i wybuchy fajerwerków.
-Juhuuu!- ryknął na dzień dobry James, sygnalizując otoczeniu swą obecność, po czym ruszyliśmy ciemną drogą ku Londynowi.
W domach zapalone było światło, ludzie wychodzili do ogrodów, by przygotować zakupione petardy do wystrzelenia.
-Mugole są dziwni, nie?- zagadnął wesoło James- Cieszą się nie wiadomo z czego… A te ich petardy są upośledzone jakieś.
-No!- podjął Syriusz- Jakby im pokazać nasze, to by chyba osiwieli z uciechy…
Znaczące spojrzenie powędrowało od Syriusza do Jamesa i z powrotem.
-Tylko spróbujcie teraz wybrać się na Pokątną po fajerwerki!- obruszył się Remus.
-Masz rację…- westchnął Łapa, ale zaraz rozjaśniła mu się twarz- Ale nie zaszkodzi skoczyć po mugolskie i je trochę przerobić po naszemu…
-Zaraz! Nie wolno nam używać czarów!
-Nie smędź, Remusie. Na wyspie nic nam nie zrobili! Raz się żyje, potem tylko straszy… Nie jesteśmy już dziećmi!
-Apropos!- ocknęłam się- A co z Dorą? Zostawiłeś ją w domu, mistrzu?!
-Nie.- rzucił przez ramie nonszalancko- Dromeda ją zabrała, jak spałaś… Jimmy, ścigamy się do marketu?
Rogaś wydał z siebie dźwięk zapewne oznaczając aprobatę, po czym oboje rzucili się główną ulicą. Nad nami niebo rozjaśniło się-pierwszy fajerwerk wystrzelił.
Ja, Remus i Peter wkrótce dotarliśmy pod sklep sieci Sainsbury, gdzie reszta naszych towarzyszy kotwasiła się w śniegu.
-Sklep jeszcze otwarty?- zdziwiłam się.
Zielone światło padło na nas z góry. Po niebie rozsypały się zielone gwiazdy. Stanęliśmy wszyscy po d napisem „Sainsbury’s”, który oświetlały kolorowe petardy.
-Ładujemy się tam?- zapytał Syriusz.
-Sprawdźmy, czy w ogóle posiadają coś takiego, jak fajerwerki…- mruknął James, po czym oboje z Łapą wsunęli się do jasnego środka.
-Niech się pospieszą…- Pet zerknął na zegarek- Za pięć północ.
Powietrze wypełniał zapach spalenizny, zewsząd w niebo wysyłane były kolorowe sztuczne ognie. Na horyzoncie nad stolicą rozpętała się prawdziwa wojna pomiędzy petardami, Widok był doprawdy imponujący.
James i Syriusz wypadli ze sklepu.
-Nic nie mają ci mugole…- westchnął James, zerkając na zegarek- Jeszcze dwadzieścia sekund!- wrzasnął w ekstazie.
Huncwoci zbili się w ciasną grupkę. Złoto-czerwony deszcz rozjaśnił czarne niebo.
-Osiem…siedem…sześć…- poczęli mruczeć.
Ktoś nieopodal wystrzelił następną petardę.
-Trzy…dwa…jeden…!
W tym momencie na niebie rozsypał się kolejny piękny złoty deszcz, niebieska rozeta i zielona czaszka z wężem wystającym z ust.
Zaczęliśmy wrzeszczeć „NOWY ROOOOOOOOOOOK!” i tym podobne. Ogarnęła mnie euforia-nowy rozdział otwarty.
Zielony blask czaszki oświetlał w dalszym ciągu nasze twarze. Zerknęłam na chłopaków: Remus uśmiechał się do siebie delikatnie, James cieszył twarz na całego, wietrząc całą posiadaną jamę ustną, Peter podobnie, lecz bardziej subtelnie i nie tak entuzjastycznie. Jedynie Syriusz wpatrywał się w obiekt na niebie, a na jego buzię wkradało się powoli podejrzenie, dominując radość, aż w końcu zupełnie ją zgasiło. Posłałam mu pytające spojrzenie.
-Czego ci mugole nie wymyślą!- zaśmiewał się James.
-Hej, wejdźmy może do sklepu, co?- zaproponował Syriusz ostrożnie.
-Tu jest genialnie! Po co tam iść? Chcesz oglądać papier toaletowy?!
-James! Wejdźmy, tak będzie lepiej!
-O czym ty gadasz?!
-Co, Łapo?- zainteresował się Remus.
Zza pobliskiego budynku wyłoniła się grupa ludzi w pelerynach. Przystanęli raptownie, widocznie nas obserwując.
Syriusz syknął, po czym zaległa napięta cisza.
Zgodnie wykonali charakterystyczny ruch.
Rzuciliśmy się ku wejściu do sklepu, zanim zdążyli wyciągnąć różdżki. Wpadliśmy do środka, Syriusz w locie złapał koszyk, by nie wzbudzać podejrzeń.
-Oddalmy się czym prędzej od wejścia.- zaproponował James, klucząc pomiędzy nielicznymi klientami. Pracownicy podejrzliwie obserwowali naszą piątkę.
Wkrótce stanęliśmy na skrajnym końcu sklepu i udawaliśmy wielce zainteresowanych puszkami z groszkiem konserwowym. Panował zaskakujący spokój i nastrój zwyczajnych, flegmatycznych zakupów.
Syriusz z lekkim zniecierpliwieniem zerkał co jakiś czas za siebie, Remus rzucał mi zaniepokojone spojrzenie, Peter cały się trząsł.
We mnie kotłowało się wszystko: myśli, emocje. Kto to, u licha był?! Czemu chcieli nam zrobić krzywdę? I skąd Syriusz wiedział, że coś się święci?...
-Chyba sobie poszli…- zasugerował nieśmiało Rogacz.
-Nie byłbym tego taki pewien…- szepnął Syriusz.
Od strony kasy rozległ się wysoki, kobiecy krzyk, do niego dołączyły następne. Potem wiele głosów, dźwięk rozwalanego regału, tłuczonego szkła, świst zaklęć…
Wymieniliśmy sparaliżowane ze strachu spojrzenia. Nikt się nie odezwał.
Zaległa głucha cisza… A potem:
-Schowało się tu jeszcze kilka szlam… Wytępimy to robactwo!
Zwielokrotniony śmiech zabrzmiał w mojej głowie.
TRZASK!
W sklepie wybuchły wszystkie lampy, jedna po drugiej, nurzając wnętrze w idealnej ciemności.
Nikt nie ważył się ruszyć. W sklepie zaległa miażdżąca cisza.
-Idą tu.- szepnęłam.
-Skąd wiesz?- zdziwił się Syriusz.
-Nie słyszycie ich?- zdumiałam się, ale nikt nie odpowiedział. Ogarniał nas paraliż. Żadne nie posiadało różdżki.
-W tę.- szepnął niedostrzegalnie nieomal Łapa.
Na paluszkach ruszyliśmy przejściem prostopadłym do półek. Każde z nas wstrzymywało oddech, napięcie było namacalne.
W idealnej ciemności niewiele można było zobaczyć. Wciąż słyszałam kroki za nami-napastnicy zbliżali się.
Delikatne światło rozbłysło za nami: widocznie któryś używał zaklęcia Lumos.
-Spokojnie…- mruknął Remus, ale każdy nieco przyspieszył.
Skręciliśmy w prawo i posuwaliśmy się wzdłuż półek z chrupkami. Od powstrzymywania oddechu zdrętwiały mi płuca.
-Sprawdzę tu…- rozległo się za nami.
Peter pisnął, puściły mu nerwy. Rzucił się w desperacji do przodu i wpadł na Syriusza. Oboje władowali się w stojące niedaleko metalowe wiadro z mopem i wodą . Hałas był nie z tej ziemi.
-TAM SĄ! DRĘTWOTA!
Czerwony strumień pomknął ku chłopakom.
-PADNIJ!- Syriusz rzucił się na Petera i uniknęli trafienia. Zaklęcie ugodziło w półkę za nimi. Potężny regał zachwiał się niebezpiecznie i z wolna runął na naszą piątkę.
-W NOGI!!!
Ja, Remus i James szybko rzuciliśmy się w dalszą drogę, by uniknąć zmiażdżenia. Za nami rozległ się potężny huk, gdy półka grzmotnęła o sąsiadkę, która z kolei osunęła się na następną. Oszołomieni, wpatrywaliśmy się w to gigantyczne domino. Przed nami jednak zamajaczył jakiś ruch.
-CHODU!- ryknął James, po czym pociągnął mnie ku sobie i razem ruszyliśmy za siebie.
Zaklęcia, ciskane ku nam, rozwalały mijane produkty, oświetlały na krótko sklep, żłobiły w kafelkach wgłębienia. Rozlegały się zgrzyty osuwających się regałów.
Wypadliśmy z chrupek i skręciliśmy gwałtownie w lewo, główną alejką, czując na karkach śmierć.
-Tutaj…- syknął Remus, skręcając niespodziewanie w lewo i przywarliśmy do ściany ze słoikami konfitur i przetworów. Cała grupa napastników minęła nas, nawet nie zaszczycając spojrzeniem działu z dżemami.
-Gdzie Syriusz i Peter?- szepnął z przerażeniem James- Myślałem, że się gramolili spod tej półki za nami!
Wymieniliśmy pełne obawy spojrzenia.

[ 9 komentarze ]


 
44. ...
Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 16 Stycznia;, 2010, 16:56

OK, wiem, że ta notka może wywołać pewne kontrowersje, ze względu głównie na początek. Jeśli zacznie Was wkurzać-zerknijcie na koniec. Dla tych, co nie chcą poznać od razu fabuły- nie zaglądajcie tam teraz.

Księżyc rzucał swój srebrzysty blask, nieomalże oślepiająco biały, prosto na iskrzący śnieg. Sypki puch wyglądał, jak setki diamentów, porozrzucanych po ziemi z powodu czyjejś nieuwagi. Biała warstwa spoczywała na każdej najmniejszej gałęzi. Co jakiś czas rozlegał się delikatny szelest, gdy tu i ówdzie śnieg zsunął się dyskretnie z drzewa.
Na niebie, czarnym, jak aksamit, widać było wszystkie gwiazdy północnego nieba, Droga Mleczna, bardzo wyrazista, wyglądała, jak smuga nonszalancko rzuconej garści srebrnego kruszcu. Na północnym horyzoncie majaczyły delikatne muśnięcia zielonkawej zorzy. Księżyc, zawieszony po drugiej stronie nieba, wyglądał bardzo blado przy tym wszystkim, zdawał się być niewyobrażalnie maleńki.
Nieco dalej, tam, gdzie kończył się wysoki las poskręcanych ponuro drzew, zaczynał się młody lasek z niskich iglaków. Wszystkie pokryte były niemalże całkowicie diamentowym śniegiem i wyglądały jak armia niskich, garbatych stworów, zamarłych na zawsze w trakcie ruchu istot.
Najdelikatniejszy podmuch wiatru nie ruszył choć jedną iglastą gałązką. Każde drzewko pogrążone było we śnie… Wszystko wydawało się być wieczne…
Nagły ruch strącił lawinę śniegu z jednego z drzewek. Coś bardzo szybko przemierzało niski lasek. Po chwili przystanęło, łapiąc oddech, by odpocząć po dzikiej ucieczce. Jednak wyczuło szybko, że napastnik nie poddał się i jest coraz bliżej…
Z cichym skowytem ruszyło w dalszą ucieczkę. Wystarczy wpaść w ten las, tam na pewno zgubi trop mordercy.
Stwór kluczył między drzewami, oświetlonymi z południa przez księżyc, z północy delikatnym blaskiem zielonej zorzy. Jego łapy zostawiały niezbity dowód spontanicznej trasy na śniegu.
Czuł, że wróg jest zbyt blisko, praktycznie za pierwszym z brzegu drzewem. Nie da się go wykiwać, czy zgubić, już za późno…
Istota raptownie zatrzymała się. Przed nią majaczył ciemny, nieruchomy kształt. Zrobiła szybki odwrót przez prawe ramię. Nie zdążyła jednak dobiec do najbliższego drzewa, gdy coś dosłownie zwaliło ją z nóg. A potem tylko ból i mocne, cichnące z wolna uderzenia przerażonego serca…
Nieznajomy uniósł się i popatrzył z góry na swego śmiertelnego wroga. Parująca krew skapnęła na śnieg, topiąc go i żłobiąc w nim czerwone wgłębienie.
-Jonaszu, to niezbyt roztropnie. Nagrabisz sobie tymi polowaniami…
Wysoki mężczyzna, zawieszony swobodnie w powietrzu, nagle zeskoczył na ziemię. Przypatrywał się stygnącemu ciału z odrazą.
-Krew wilkołaków jest gorzka, bracie.- dodał po chwili.
-Doskonale wiesz, że nie zabijam ich dla pożywienia!- warknął Jonasz- To rasa, którą trzeba eliminować.
-Wilkołaki tak łatwo nie zapominają urazy. Jeżeli wytropią cię, to z pewnością zgotują niesamowite cierpienia.
-Nie boję się tych kudłatych psów!- wrzasnął- Tak łatwo nie można mnie dorwać i wiesz o tym doskonale, Florianie.
Ruszył wolno w stronę, skąd przybył. Florian poszybował za nim.
-Śledziłeś mnie!- warknął po chwili Jonasz.
-Tak, trochę. Wiesz, że matka nie lubi, jak znikasz na parę dni. Jej zdaniem, jesteś taki sam, jak ojciec.
-Jestem na tyle dorosły, że nie potrzebuję pomocy, gdy zabijam. Nikt nie podskoczy takiej bestii, jak ja…
Jego bladą twarz o lodowatym spojrzeniu zmienił szyderczy, władczy uśmiech.
-Przecież wiesz, bracie, że to moja rozrywka. Matka nie powinna mi w niej przeszkadzać- położył nacisk na sformułowanie „nie powinna”.
Florian zerknął nań z ukosa.
-Czasem mnie przerażasz.
-Ciebie?!- Jonasz zaśmiał się piskliwie- Pomyśleć, że ktokolwiek mógłby przestraszyć wampira… Chodź, braciszku, jak pobiegniemy, to dotrzemy do domu w pięć minut…
Oboje rzucili się w stronę domu nieomalże z prędkością światła. Strącali śnieg z licznych drzew, ich pęd unosił drobinki białego puchu w powietrzu, wprawiając go w powolny ruch…
Dopadli do bardzo starych ruin sporej wieży na niewielkiej polance. Rozwalające się, zwietrzałe kamienie, które kiedyś musiały tworzyć solidny mur, leżały porozrzucane i przykryte śniegiem. Ściana zachodnia była najwyższa i najlepiej zachowana, po północnej, w nieco gorszym stanie, piął się martwy bluszcz. Wschodniej ściany, przed którą stali bracia, praktycznie nie było a z południowej niewiele zostało. Jednak w wieży były aż cztery pokoje, mające ściany i sufit. Reszta, na wyższych poziomach albo już dawno nie istniała, albo nie miała sufitu i jakiejś ściany. Resztki świetności strażnicy widać było po czerwonej draperii na wewnętrznej części ściany północnej, tam, gdzie kiedyś musiało być pierwsze piętro. Materiał, niegdyś niezwykle piękny, zwisał smętnie, kołysany delikatnym powiewem, noszący znamiona czasu. Zdawał się śpiewać jakąś smętną pieśń o przemijaniu. Na sąsiedniej ścianie, naprzeciw draperii zachowały się resztki czerwonej boazerii, zaledwie pięć listewek. Na podłodze pierwszego piętra, niczym na straży, stała jakaś osoba.
Dwóch wysokich mężczyzn przekroczyło próg i znaleźli się w najmniejszym pomieszczeniu, niewielkim przedpokoju. Choć świece, płonące w zaśniedziałych kandelabrach dawały niezwykle mętne światło, Jonasz zmrużył oczy ze wstrętem.
Po dwóch stronach widniała para drzwi w ścianie nieco na skos, bowiem wieża była okrągła. Jonasz popatrzył na nogawki swoich spodni od garnituru, który nosił. Natychmiast wyschły.
-Czy myślisz, że to matka stoi na dachu?- zapytał Florian, gdy uczynił to samo.
-Być może to Marina.- wzruszył ramionami Jonasz, przeczesując długimi, białymi palcami czarną, gęstą czuprynę. Niewiele go to szczerze mówiąc obchodziło.
-Co noc, zawsze to samo…
Weszli oboje do pokoju na lewo. Mieściła się tu spora, jak na rozmiary pomieszczenia, biblioteka. Cały pokój miał czerwono-brązowe odcienie na meblach, ścianach, suficie.
Jonasz opadł na jedną z pluszowych, czerwonych puf, Florian rozwalił się na kanapie.
Zerknął na flaszkę bursztynowego płynu, która po chwili sama doń podleciała, a za nią kieliszek z grubo ciosanego kryształu. Sam Florian, po wypiciu sporego haustu napoju założył ręce za swe miodowe, postawione na sztorc siłami natury włosy i wlepił w brata swe oszołomione spojrzenie.
Zawsze, odkąd stał się nieśmiertelną bestią, miał takie oczy i włosy.
-1976, no, prawie ’77.- mruknął czarnowłosy wampir, zanim jego brat zadał pytanie. Odpowiedział mu śmiech.
-Nie lubię, jak czytasz w moich myślach. Nie ufasz mi, co nie?- uśmiechnął się Florian.
-Nikomu nie ufam, zauważ.
-Dziękuję, że chociaż odparłeś na pytanie o rok, jaki mamy. Czyż niedługo nie minie dwusetna rocznica naszej przemiany?
-Być może.- brzmiała chłodna odpowiedź. Jonasza drażniły rozmowy z bratem.
-Już dwieście lat kiszę się w tym miejscu, nie mogę umrzeć ni się zestarzeć… Wieczny dziewiętnastolatek!- parsknął z goryczą Florian, wlepiając niewidzący wzrok w sufit- Wieczny samotnik…
-O czym ty mówisz?!- zaśmiał się Jonasz- Tak jest zdecydowanie lepiej…
Wpatrzył się w swoje blade, długie palce.
-Jestem nieśmiertelny. Niewiarygodnie szybki. Niewiarygodnie niebezpieczny…- szepnął, a oczy zabłyszczały dziką gorączką.
Florian przyjrzał mu się z uwagą.
-Ej, braciszku, to nie miejsce dla ciebie. Nie ma tu prawie żadnych ofiar, poza wilkołakami. Jeżeli chcesz ludzkiej krwi, nie znajdziesz jej tu.
-Właśnie dlatego zmierzam na południe. Ale matka wciąż wścieka się na mnie o te wędrówki. Czegóż ona chce?! To północna Norwegia, muszę zmierzać na południe… Kiedyś odejdę, będę polować na ludzi.
-Jak chcesz. Dla mnie to ohydne.- Florian zmarszczył brwi, po czym dodał szeptem- Przeklinam dzień, w którym stałem się tym czymś…
Jonasz uśmiechnął się drwiąco. Florian nie potrafił znieść w tej chwili jego obecności, obecności tej krwawej bestii, która wyśmiewała jego delikatność i odrazę do wampiryzmu. Uniósł się z kanapy i wylewitował leniwie na plecach z pokoju tam, gdzie jeszcze nie był tej nocy: do samego serca wieży. Było to już trzecie z czterech pomieszczeń, przez które przeszedł. Znajdowały się tu kręte stopnie na ścianie, z których i tak nigdy nie korzystał. Podleciał prosto ku niewielkiemu wyjściu na niegdysiejsze pierwsze piętro. Przeraźliwe zimno norweskiej nocy uderzyło w jego policzki, lecz nic nie poczuł, jak zwykle zresztą. Wolno, wciąż unosząc się kilka cali nad podłożem poszybował w pionowej postawie do stojącej na dachu kobiety. Wpatrywała się z uporem w południowe niebo.
-Nie ma go jeszcze. Miał powrócić dwa dni temu…- szepnęła kobieta. Kasztanowe włosy przechodzące w heban, poskręcane w łagodne fale na końcach owiewały jej ramiona.
-Matko, jestem pewien, że wszystko w porządku. Nieraz szmat czasu go nie było, spóźnił się raz rok, pamiętasz?
Jej srebrne oczy spoczęły na bladej, oszołomionej twarzy najmłodszego dziecka.
Florian pomyślał, że jest piękna. Zawsze nazywał ją „Panią Zimą”, gdy tylko był młodszy. Miała białą cerę i piękne rysy, nawet jak na czterdziestoczteroletnią kobietę. Myślał, że to może i dobrze, że została pogryziona. Jej twarz już na zawsze pozostanie zakonserwowana i chroniona przed zdradzieckim upływem czasu…
-Florianie…- szepnęła kobieta i musnęła bladą ręką policzek syna. Razem wpatrzyli się w południowy horyzont i księżyc, zawieszony nad nim. Zadął potężny wiatr, nadeszła śnieżyca i lodowa zamieć…
Jonasz przeszedł przez niewielki przedpokój, po czym wszedł do jadalni. Był to zdecydowanie największy z pokojów, zajmował prawie połowę wieży. W kształcie półksiężyca, jego ściany były gładkie, brunatne, na środku stał dębowy, wyszorowany stół i kilka miękkich, obitych pluszem foteli. Na blacie stał złoty świecznik z sześcioma świecami. Jonasz zakrył dłonią ich blask i rozejrzał się.
W ścianach tkwiły pionowe, głębokie i długie wnęki, jak gdyby półki, każda zasłonięta grubą, czerwoną zasłoną. Doskonale wiedział, że znajdowały się w nich dębowe trumny. Łącznie w całej jadalni było ich pięć.
-Marina?- zapytał na tyle głośno, by przekrzyczeć świsty wiatru dobiegające z zewnątrz.
-Taa?- rozległ się kobiecy głos i z jednej wnęki wyłoniła się jego właścicielka, na oko dwudziestoparoletnia. Miała włosy takie, jak jej matka i była do niej niezwykle podobna.- Musisz zawsze przeszkadzać mi w regeneracji?
-Regeneruj się w dzień.- warknął.
-Nie mam co robić teraz, nudzi mi się. Poza tym, tylko ty masz tak zaawansowaną fotofobię, że nie możesz funkcjonować nawet w bladym świetle słonecznym. Ja nie muszę tu sterczeć w dzień.
-Nie bądź taka znów zgryźliwa.- mruknął- Chciałem się przekonać, czy to ty sterczysz znów na tym dachu, czy nasza matka…
-Oczywiście, że ona.- Marina podeszła wolnym krokiem do jednego z foteli i opadła na niego, po czym westchnęła- Dłuży mi się to czekanie na ojca.
-Poradzimy sobie i bez niego.- warknął ciemnowłosy wampir.
-Czy ty coś sugerujesz?- spytała wyniośle, bawiąc się rozwidlonym rękawem sukni.
-Mam pewne przeczucia, ale to nie teraz… I nie waż mi się czytać w myślach! Chcę chociaż myśli zachować dla siebie!
-Dobrze, nie irytuj się, bo coś spalisz.
W tym momencie do pomieszczenia wszedł Florian.
-Czy matka łaskawie raczy zejść z dachu w tym stuleciu?- zapytał Jonasz ze znużeniem.
-Jesteś okrutny…- wymamrotała z zimną furią Marina.
-Tak, zaraz zejdzie, byśmy mogli zjeść obiad przed świtem.- objaśnił Florian, po czym opadł na fotel niedaleko siostry.
Na zewnątrz rozpętała się prawdziwa burza śnieżna. Kobieta, stojąca na straży postanowiła zejść, by móc pobyć choć trochę z drogimi jej osobami. Śnieg, niczym sypkie diamenty owiał jej smukłą postać stojącą na wieży, poderwał jej delikatne loki do góry. Ruszyła w kierunku zejścia na sam dół.
Diano…! Diano…!
Co…?
Diano…!
-No co ty. Jeżeli wyruszysz, to gdzie schowasz się na czas trwania dnia?- Florian przeczesał włosy, jeszcze bardziej stawiając je do góry.- Przecież ty, Jonaszu, nie wytrzymałbyś w dzień.
-Wynajdę jakąś norę w lesie, czy coś.- warknął- Zjem mieszkańców i już.
-Taa, jasne. Może wilkołaczą norę?- zadrwił miodowowłosy wampir.
Marina zawtórowała bratu, gdy ten roześmiał się perliście. Ciemne brwi Jonasza zbiegły się w jedną krechę ze złości.
W tym momencie drzwi jadalni rozwarły się z hukiem. Włosy matki, porozsypywane w nieładzie na głowie, jej zaróżowiona twarz, rozgorączkowane spojrzenie i potworny grymas wściekłości i bólu sprawiły, że cała trójka skuliła się w sobie.
-Zginął…- wycedziła, raniąc ze złości własne wargi długimi kłami. Krew pociekła po brodzie. Po czym wrzasnęła, zawyła, targana piekielną furią.
TRZASK! Jedna z trumien wyleciała z hukiem z wnęki i rąbnęła o ścianę naprzeciw. Stół, przy którym siedziało rodzeństwo podleciał do góry, wyrżnął w sufit i począł zataczać dzikie kręgi pod stropem. Krzesło, na którym siedziała Marina, podjechało pod samą ścianę i uderzyło o nią z łoskotem. Wampirzyca nie zaprotestowała, ściskana paraliżem z szoku.
-NIE ŻYJE!!! ON NIE ŻYJE!!!- matka poderwała się do góry, sama ze złości wyczyniając różne akrobacje na ścianach, suficie, krzesłach, nie mogąc zapanować nad własnym ciałem…
Florian złapał się za szyję i począł się krztusić…

I właśnie w tym momencie zaczęłam odzyskiwać przytomność…




1) Naprawdę, nie czytałam "Zmierzchu". Nie zainspirował mnie również w żaden sposób film.
2) Jest to jeden z pierwszych wątków, jaki chciałam wprowadzić w tym pamiętniku. Chyba nawet pierwszy, konkretny wątek, jaki wpadł mi do głowy (m.in. za sprawą pamiętnika Julii Darkness, tak trochę).
3) Wampiry i wilkołaki naprawdę są odwiecznymi wrogami. Nie jest to tylko wymysł autorki "Zmierzchu".
4) Umiejętności wampirów z sagi wyżej wymienionej są im często przypisywane w różnych źródłach (m.in. szybkie bieganie, czytanie w myślach), nie występują jedynie w sadze.
Vanesso, Dziewczyna bez odbicia nie miała nic wspólnego z Wiktorem, bo pochodziła od Voldemorta.
To tyle. Za dwa tygodnie następny odcinek.

[ 10 komentarze ]


 
43. Światło księżyca rzuca cień...
Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 09 Stycznia;, 2010, 16:33

Alice chciałaby, bym notki dodawała co tydzień... Też bym chciała. Niestety, to niemożliwe. Ale podsunęła mi pomysł- będę dodawać raz tak, raz tak; notka A pojawia się dziś, notka B za tydzień. Notka C dwa tygodnie po notce B, a D-tydzień po C, itd. Kapewu?
Dedyk dla komentujących: parszywka, Parvati, Aleksy i Alice. No i dla Syrci.
A tak na marginesie, chyba ZKP wzięło i umarło, nie? Hmm...
Następny, 44 odcinek już za tydzień. Komentujcie!

„Panno Lupin!
Proszę udać się 17 listopada do lazaretu. Tam, codziennie, od godziny 6 wieczorem odbywać się będzie panny szlaban. Pielęgniarka określi już, jak jej się przydasz. Castor Nigellus Black”
-Mus to mus.- westchnęłam do siebie, chowając do kieszeni dzwonów wiadomość od Blacka. W sumie, to dobrze, że tak się skończyło. Mógłby mnie przecież wpakować za karę do czegoś na wzór krajalnicy szynki…
Przeszłam właśnie ostatnią kondygnację schodów, by znaleźć się przed wylotem jasno oświetlonego korytarza do skrzydła szpitalnego. Panowała względna cisza, o tej godzinie przesiadywano zazwyczaj w bibliotece lub pokoju wspólnym. Mieszkańcy niektórych portretów smacznie chrapali.
Wkrótce przekroczyłam próg szpitala i podeszłam do Pomfrey, która dawała jakiemuś drugoklasiście coś do picia.
-O, jesteś, Lupin…- rozejrzała się- Twoim zadaniem jest opiekować się panem Goyle, leży na samym końcu po lewo…
I wskazała mi jego miejsce pobytu. Zamarłam.
Wolno podeszłam do mojego obiektu zmartwień. Gregor Goyle leżał w bezruchu, szczelnie okryty po same pachy. Potężne muskuły osiłka spoczywały po jego dwóch stronach, na jego twarzy o grubych rysach nie było widać żadnych emocji. Może dlatego, że pogrążony był w głębokim śnie, ale nawet wtedy musiałby mieć jakieś emocje na twarzy.
-Jest nieprzytomny od kilku dni, niedługo powinien się ocknąć.- mruknęła do mnie pielęgniarka, gdy podeszła.- Jakby się ocknął, daj mu ten eliksir. Musisz kontrolować, czy oddycha. Jeżeli przestanie, nasmaruj mu płuca tym…- wskazała na etażerkę przy łóżku, gdzie spoczywała sporych rozmiarów butla i mały flakonik z eliksirem.
-Co mam zrobić?!- zachłysnęłam się- Nasmarować płuca?! Jak?
-Normalnie, na zewnątrz, rękoma!- zniecierpliwiła się i odeszła do jakiejś dziewczyny, która twierdziła, że widziała wampira z Lasu. Na odchodnym pielęgniarka zawołała- Za godzinę kończysz dyżur i cię puszczam wolno!
Podrapałam się po głowie i usiadłam przy prawym boku napakowanego Ślizgona. Wygląda na to, że mam wpatrywać się w niego przez następną godzinę. Git.
Zauważyłam, że po czole Goyle’a spływają krople potu, lądując w jego krótkich, ciemnych włosach, które przystrzygł tak na czubku, by głowa wyglądała, jak spłaszczona. Hmm, ciekawe, co mu się stało? I dlaczego może przestać oddychać.
Postanowiłam skorzystać z okazji i przyjrzeć się bliżej wrogowi. Jego twarz niewątpliwie była średniej urody, choć bez przesady, mogło być gorzej. Przypomniało mi się nagle, jak w czwartej klasie, w styczniu, zaatakowali mnie Ślizgoni i wepchnęli do toalety. On wtedy mnie przytrzymywał. Niezbyt sympatyczne przeżycie.
Zerknęłam na niego i moje serce zalała jakaś odraza i nienawiść. Dupek. Przez niego muszę tu siedzieć, a on nawet mi nie podziękuje! Już nie mogę na niego patrzeć… Niech korzysta z tego, że teraz śpi, potem będzie musiał powrócić do realiów życia i znów będzie tym członkiem społeczności szkolnej, który nikogo nie obchodzi. Równie dobrze mogłoby go nie być, nikt go nie potrzebuje, nikt nie zorientował by się, że czegoś brakuje. Dobrze mu tak! Zapewne nikt go nie odwiedził w tym miejscu. I nie dziwię się.
Wpatrywałam się w niego z zaciętą miną, a on wciąż niewinnie, spokojnie oddychał, nieświadomy niczego. Chwilę potem, powoli zrobił się czerwony. Parsknęłam do siebie z mściwością-wyglądał, jak świeża mielonka wołowa.
Z wolna zmieniał kolor na sinofioletowy. Wyglądało to całkiem interesująco. Przynajmniej coś się dzieje.
Wytrzeszczyłam oczy, zaskoczona tym, że dopiero teraz się zorientowałam, CO się dzieje.
-Pani Pomfrey!!!- ale pielęgniarka wyparowała.- Pomocy!!!
Z ust Goyle’a poczęła wypływać piana. Bez namysłu chwyciłam butlę, wylałam krem na stuloną dłoń, odkryłam kołdrę do pasa i rozsmarowałam maść w miejscu, gdzie powinny być płuca. Bleee, owłosiona klata Goyle’a…
-Oddychaj, palancie…- wydyszałam z przerażeniem.
Z wolna jego szeroka pierś zaczęła unosić się w górę i w dół. Odetchnęłam z ulgą. Było blisko…
„Cóż, tłuku, jesteś mi coś winien”, przeszło mi przez myśl. Przyjrzałam mu się uważnie, czy w przyszłości ma zamiar wykonywać tego typu manewry.
Opadłam z powrotem na łóżko, wpatrując się w niedoszłego denata.
-Jak tam?- spytała Pomfrey, gdy piętnaście minut potem przyszła.
-Jakoś. Raz zaczął się dusić, ale teraz wszystko gra…
-Biedaczek. Uzależniony od otoczenia, bo w każdej chwili może mu się stać krzywda… Nikt nawet o niego nie pytał, nikt się nie zainteresował…
Pokręciła głową i odeszła. Zerknęłam na niewinnie leżącego Ślizgona. Wyglądał jak dziecko pogrążone we śnie, swym własnym świecie.
Żal mi go trochę…

***

-Powoli odmierzajcie składniki, eliksir wtedy nie wybuchnie. Panie Potter, NIE! Co pan wyprawia?! Proszę natychmiast przestać robić to tej biednej dżdżownicy!
Slughorn i jego wielgachny brzuch zniknął z mojego punktu widzenia, gdy ten rzucił się ku trzem Huncwotom na prawo.
-Podasz mi nóż?- spytała Alicja, która zawsze stała przy jednym stoliku ze mną na eliksirach. Podałam jej narzędzie przez lewe ramię i skupiłam wzrok na krojeniu grzybów do wywaru innym nożem.
-Siostra!- rozległ się syk z prawej. Zerknęłam tam dyskretnie.
Remus, bledszy, niż zwykle (zbliżała się pełnia), wlepiał we mnie pełne oczekiwania spojrzenie. Jego prawy policzek oświetlił nagle jadowicie niebieski blask, bo oto, nie wiedzieć czemu, eliksir Syriusza zaczął emitować jasne, fluorescencyjne światło, rzucając blask na jego zszokowaną do ostatnich granic twarz.
Slughorn wytrzeszczył gały, po czym roześmiał się i pogroził paluchem Syriuszowi z rozbawieniem.
-No no, panie Black! Jeszcze chwila, a stworzy pan coś w rodzaju mugolskiej żaretki… żorawki…
-Żarówki…- mruknął Syriusz nieco błagalnie, a wielgachne wąsy profesora zatrzepotały.
-Ano właśnie. Ho ho ho!- to ostatnie wykrzyknienie wydobył z siebie w taki sposób, że myślałam, iż zaraz w podobny sposób doda „Merry Christmas!!!”.
Gdy Slughorn zajął się roztrząsaniem nad Lily, siedzącą na końcu, Remus mógł znowu do mnie zawołać.
-Czy ten twój szlaban jest przeprowadzany w miarę humanitarny sposób?- zapytał.
-Taa. Nie przejmuj się tak, Remusie…
-Co robisz?
-Coś taki ciekaw? A Syriusz? Wciąż ma szlaban, jakby był zdrajcą narodowym?
Remus popatrzył na Syriusza, który w skupieniu, usilnie szorował ręką po włosach, bo jego twór, najwyraźniej obdarzony odrębną inteligencją, wskoczył mu w pewnym momencie na głowę i nie chciał złazić.
-Nie, jego nowym zadaniem jest mycie podłogi pod drzwiami w Sali Wejściowej. Czasem narzeka, że wolałby ten pierwszy szlaban. Wiesz, teraz spadł śnieg i wszyscy wnoszą błoto.
Rozległ się dzwonek i wszyscy rzucili się ku wyjściu z lochów.
-A co ty robisz?- Remus dogonił mnie w kolejce do wyjścia.
-Opiekuję się Gregorem Goylem. Szczytny akt miłosierdzia…
Remus wydał z siebie jakiś odgłos pomiędzy okrzykiem uciechy, a okazaniem obrzydzenia.
-Nie jest źle. Jest nieprzytomny. A mi jest trochę go żal.
-Tobie?- zdziwił się- On na stówę był wśród tych, którzy zaatakowali cię w październiku.
-Wiem… Ale postanowiłam być dla niego miła. Wiesz, gdy kimś musisz się opiekować, to łączy cię z nim taka sympatyczna więź, że…
W tym momencie z sali obok wypadła jakaś dziewczyna i wpadła prosto na nas, a konkretnie na Remusa.
-Och, przepraszam cię, Remusie!- posłała mu przepraszający, miły uśmiech- Czy mógłbyś to dać Syriuszowi? Prosił mnie o to już dawno…- i szybko odeszła. Poznałam ją. Była to Joanne, która w zeszłym roku była partnerką Syriusza na balu.
Remus posłał jej niezbyt przychylne spojrzenie, a potem zerknął na nią z jakimś dziwnym, zawstydzonym smutkiem.
-Katalog motocykli?- zdziwiłam się.
-Taa… Syriusz przymierza się do kupna jednego…
Ostatnia lekcja tego piątku, obrona z Castorem, przeszła szybko, lecz w wielkim stresie.
-WSTAWAJ, BLACK!!!
Syriusz, siedzący ze mną, przewrócił wymownie oczami i podniósł się z wolna, po czym wyprostował się mimowolnie, jakby był w wojsku.
-Cóżem znów uczynił?- zapytał ze znużeniem.
Black zmrużył oczy w podobny sposób, jak jego krewniak i nic nie odpowiedział.
-Siedzisz w ławce i wyglądasz podejrzanie…- mruknął zjadliwie po chwili.
Syriusz wydął policzki i wargi drwiąco.
-Siadaj i wyglądaj normalnie!- warknął Black, a Syriusz wykonał rozkaz, po czym odchylił się na dwóch tylnych nogach swego krzesła. Castor zauważył to i podszedł do niego zamaszystym krokiem, tamten machinalnie zerwał się z miejsca.
-CO JA CI MÓWIŁEM, BARANIE?!- wrzasnął na Syriusza, opryskując go śliną, a ten, nie do końca świadomie, wygiął się do tyłu w pałąk.- NIE HUŚTAJ SIĘ NA TYM KRZEŚLE, BO ŁEB ROZWALISZ I BĘDĘ MIAŁ PAPIERKOWĄ ROBOTĘ!!!
Gdy Black zawrócił ku katedrze, Syriusz dyskretnie otarł twarz rękawem, co doprowadziło Jamesa do utraty kontroli nad powagą.
-A TY, POTTER, Z CZEGO SIĘ CIESZYSZ?!- przechodząc obok Jamesa zdzielił go w głowę od tyłu, aż Rogaś wyrżnął nosem w blat ławki.
Po wszystkim udałam się do szpitala, jak co wieczór. Goyle, niezmiennie leżał na swym łóżku, pogrążony w śnie.
-Wiesz, co masz robić.- mruknęła Pomfrey, stawiając jakąś flaszkę na szafce nocnej Ślizgona.
Tak więc znów rozpoczęłam czekanie. Nużyło mi się kontemplowanie nieruchomego Goyle’a, ale cóż robić. Wygląda nawet słodko, jak tak leży niewinnie.
Jedna z jego powiek drgnęła gwałtownie. Hmm, pewnie coś mu się ciekawego śni.
Ale Goyle otworzył oczy i wlepił we mnie nieobecne, zaskoczone spojrzenie.
-Musisz to wypić…- podałam mu do ust flaszkę z eliksirem. Pił ostrożnie, unosząc zdziwione spojrzenie na mnie.
-Wielkie Nieba, nareszcie, Goyle!- pani Pomfrey podbiegła do nas.- Spałeś już tak długo, że rozważałam przeniesienie cię do Munga…
-Co ona tu robi?- zapytał, marszcząc brwi i wskazując na mnie.
-Mary Ann opiekuje się tobą.- wyjaśniła pielęgniarka.
-Ona?! Nie chcę jej! Niech ktoś inny…
-Świetnie!- warknęłam i wstałam. Łzy wściekłości zasłoniły mi widok, po czym wypadłam z lazaretu, nie zważając na to, że mam jeszcze szlaban.
Co za niewdzięczność! Nigdy więcej nie podejdę do tego idioty! Jutro na szlabanie zajmę się czymś innym, a nie nim. Nie ma mowy! Ja tu pilnuję, czy on jeszcze dycha, czy już nie, a tu proszę! Świetnie wprost!...

***

Grudzień przyniósł roztopy śniegu i nieco wyższą temperaturę, a także drugi mecz quiddicha. Tym razem miał grać Ravenclaw i Hufflepuff.
-Coś czuję, że to Ślizgoni w tym roku zdobędą Puchar…- skarżył się James, gdy stanęliśmy na trybunach.
-Coś ty, mamy genialnego kapitana i szukającego, trójkę sprawnych ścigających, wypasionych pałkarzy, kumatego obrońcę…- Syriusz pociągnął nosem, obserwując parę, która wyleciała z jego ust po tych słowach.
-Jestem genialny?! Bóg zapłać w dzieciach!!!- wyszczerzył zęby James.
-Może poczekamy z tym chociażby do zakończenia przeze mnie edukacji…- burknął Łapa.
Stałam obok Jamesa, Syriusza i Petera, obserwując Lily z jakąś dziwaczną tęsknotą. Dawno z nią nie rozmawiałam. Czyżby się o coś obraziła? Spędza ostatnio tak dużo czasu z Alicją…
Przeczesywałam wzrokiem publikę, ale nigdzie nie mogłam dostrzec Severusa. Cień przesłonił mi wszystko, gdyż przede mną stanęła grupka gryfońskich piątoklasistów, śmiejąc się i wesoło rozmawiając ze sobą. Niech to, przez nich nic nie będę widzieć!...
-Meggie, na barana!- zadecydował James.
-Nie!
-Co, nie ufasz mi?- zasmucił się.
-Nie, po prostu, chcę żyć…- westchnęłam.
-Jak nic nie widzisz, Meg, to może mogę ci jakoś pomóc…- nasz pałkarz, Lukas Steinmann, jeden z tych rozwrzeszczanych piątoklasistów, obrócił się nagle ku mnie i posłał uśmiech olśniewających zębów.
-No nie wiem, Luke…- James wsparł ręce na biodrach- U mnie na barkach byłoby jej zdecydowanie wygodniej.
-Na pewno. Zważywszy, że on jest barczystym pałkarzem, a ty drobnym szukającym…- burknął Peter.
-Cicho tam w dole!- zripostował James.
-Chodź, wciśniesz się!- i Luke pociągnął mnie ku sobie, po czym postawił przed sobą.
-A OTO ONI! DRUŻYNA KRUKONÓW!!!- rozległo się nagle. Rozbrzmiały wiwaty.
-Wszystko widzisz?- wzdrygnęłam się, bo Luke szepnął mi znienacka do lewego ucha.
-Taak, eee… Wszystko gra, Luke. Naprawdę.
Zerknęłam przez prawe ramię z niekłamaną odwagą w jego lśniące oczy. Zawahał się.
-Zawsze mogę cię podnieść na barki.- uśmiechnął się lekko.
-Nie, stąd mam idealny widok…
Nie czułam się zbyt komfortowo, przyklejona do Luke’a przez cały mecz. Ale w tym tłumie nie mogłam nawet zrobić manewru, by powrócić do Huncwotów.
-Doskonale, Gryfoni i Ślizgoni prowadzą łeb w łeb!- cieszył się James, gdy już szliśmy ku zamkowi. Zadął zimny wiatr, pozbawiając go na sekundę tchu, po czym trajkotał już dalej- Teraz musimy tylko rozkwasić resztę!
-Dobry był ten dzisiejszy mecz…- westchnął Syriusz, wpychając głęboko ręce do kieszeni kurtki.
-Mów za siebie.- burknęłam.
James zachichotał z uciechą.
-Pierwszy romantyczny meczyk w życiu panny Lupin!
Zamachnęłam się na niego, ale umknął, wpadając z boku na Petera, czym go zbulwersował.
-Nie wiem, co go ugryzło…- podjęłam, marszcząc brwi.- Przecież nigdy ze mną nie rozmawiał bezpośrednio!
-Nieprawda, raz cię zaczepił o coś…- zauważył James.- W szatni.
-Taa… Ale nawet wtedy go nie zauważyłam i sobie poszłam. Byłam bardzo zaabsorbowana. Myślałam, że się obrazi za taką ewidentną ignorancję. Zresztą, tak nagle by się obudził?...
-Nagle?- prychnął Syriusz.- Ty chyba nie widziałaś, jak wlepia w ciebie wzrok na każdym treningu. Już od października. Przyuważyłem go.
-Co?
-No tak. Nieustannie ciebie obserwuje. Nie zauważyłaś?- uśmiechnął się szyderczo.
Wytrzeszczyłam oczy, zaskoczona tą uwaga.
Rozległ się świst, trzepot, skrzek i dziki ryk Jamesa:
-CO TO MA ZNACZYĆ!!!
Wszyscy parsknęliśmy śmiechem, bo czymś, co go prawie powaliło, była mała, szara sówka, która kokosiła się właśnie na jego bujnej czuprynie, ćwierkając dziko. Syriusz, wciąż rechocząc, odwiązał liścik i przeczytał nagłówek.
-To do ciebie, Mary Ann.
„Panno Lupin!
Pan Goyle jest bardzo zażenowany swym zachowaniem i prosi, byś wróciła do niego i pomogła mu się leczyć. Byłby wdzięczny i przeprasza za swą obcesowość. Poppy Pomfrey”
-Pięknie!- warknęłam- Mowy nie ma!
-Co tam?- spytał Syriusz i zajrzał mi przez ramię, ignorując wyczyny James zajętego całkowicie pozbyciem się niepożądanej lokatorki jego główki. Obecnie Rogaś biegał naokoło niskiego krzaczka z dość dużą prędkością.
-Mógłby sam napisać przeprosiny!- oburzyłam się.
-Co ty. Za dużo od niego wymagasz. Przecież on nie umie pisać!- parsknął Łapa.
-WEEEEŹCIE TO ZE MNIE!!! W MORDĘ JEŻA!!!- zawył niespodziewanie James i wrzeszcząc dziko, rzucił się do ucieczki w stronę zamku. Za nim leniwie poszybowała sówka.
-Może powinnaś mu pomóc? Tak ładnie cię prosi…- zasugerował Peter.
-Sama nie wiem. Może to jakiś podstęp Pomfrey…
Wszyscy obserwowaliśmy linię horyzontu na tle szarego nieba. James, znajdujący się akurat na naszym widoku, wziął dziki rozpęd, schylił głowę jak byk atakujący rogami i z sówką na głowie i dzikim rykiem ruszył na drzewo. Ptak w ostatnim momencie ewakuował się i odleciał gdzieś, podczas gdy Rogaś wyrżnął z kretesem w gruby pień, odbił się od niego i zaliczył glebę z zaskoczenia.
-Ta sowa była nienormalna!- James podbiegł do nas chwiejnym krokiem już bez towarzystwa. Miał lekkiego zeza z powodu oszołomienia. Przejechał ręką po czuprynie i powąchał dłoń z obrzydzeniem- I w dodatku chyba śmiała dokonać defekacji na mojej idealnej, świętej, nieskazitelnej główce! Co za impertynencja!
-Cóż, chyba dała do zrozumienia, jaka czynność podświadomie ściśle łączy się z pojęciem „Głowa Jamesa Pottera”!- parsknął Syriusz.- A teraz już się nie bocz! Idziemy odprowadzić niewiastę do szpitala. Wampir nie śpi…
-Ciebie bym tam raczej zaprowadził, doskonale się uplasujesz…- odciął się Rogaś, ale grzecznie udali się ze mną na mój szlaban.
Z niechęcią wypisaną na twarzy podeszłam do Goyle’a. Przyglądał mi się przepraszająco.
-Bardzo to było niegrzeczne z mojej strony.- mruknął. Nieco zbiło mnie z tropu, że w ogóle może sklecać zdania.
-Owszem.
-Pielęgniarka mi powiedziała, co robiłaś. Dzięki.
-Eee, proszę.- wpatrywałam się w niego z niekłamanym zdumieniem. On powiedział „Dzięki”?! Chyba mu się mózg zniekształcił od tej choroby.
-Tu, Lupin. Masz w misce owsiankę, pan Goyle nie może ruszać rękoma, więc musisz mu pomóc.- pielęgniarka położyła tacę na moich kolanach.
CO?! No chyba ze schodów spadła. Ja mam karmić Goyle’a?! Prędzej Dumbledore odwali tęczowego irokeza na głowie.
Goyle posłusznie rozdziawił buzię, powodując u mnie niekontrolowany ruch wstecz.
-Nie gryzę przecież!- parsknął. Jaki bystry jest! Niewiarygodne.
Nabrałam łyżki kleistej zupy i ostrożnie umieściłam w jego buzi. Za jakie grzechy?! Dobra, spokój… Mogło być gorzej, Black mógłby kazać mi czyścić nocniki.
Gdy nareszcie skończyło się karmienie bobasa, zostało mi jedyne piętnaście minut szlabanu. Jadł niezwykle wolno.
-Dziś był mecz, nie?- zagadnął, gdy pomogłam mu na nowo położyć się w łóżku na plecach.
Kiwnęłam głową.
-I jak?
-Krukoni zwyciężyli różnicą stu siedemdziesięciu punktów.
Goyle zapatrzył się gdzieś wysoko.
-Miałem być pałkarzem.- rzekł po chwili namysłu.
-Hmm.- mruknęłam, bo nic nie przyszło mi do głowy.
-Masz fajnie. Jesteś w drużynie.
-To oznacza mniej czasu.- odparłam nieco chłodno.
-Nie szkodzi. Masz więcej radochy.
Uśmiechnął się do mnie krzywo.
Rozmawialiśmy jeszcze trochę. Potem, na szczęście mogłam uciekać do Pokoju Wspólnego.
Podobnie wyglądał każdy grudniowy wieczór, dopóki Goyle nie raczył wyjść ze skrzydła szpitalnego, a mój szlaban tym samym się skończył.
Ostatniego dnia kary przyczołgałam się do dormitorium. Było po siódmej wieczorem. W Pokoju Wspólnym panował przyjemny rumor, ale ja nie zatrzymywałam się ani trochę i udałam do sypialni.
Jak to dobrze, że mogę wreszcie złożyć spracowaną głowę na tej miękkiej, czerwone podusi, noszącej mój osobisty zapach włosów. Szybko usnęłam, zmęczona pomaganiem Goyle’owi naciągnąć na kark koszulę, co nie było wcale takie łatwe.
Niestety, nie dane było mi długo spać. Śniły mi się różne męczące rzeczy, między innymi twarz Lukasa: jego olśniewające zęby, włosy o barwie roztopionej smoły, świecące, ciemne oczy i olbrzymi, Żydowski nochal.
Wlepiłam wzrok w czerwony baldachim nade mną. Srebrne pasmo księżyca w pełni padało na niego z prawej. W dormitorium było niezwykle jasno. W promieniu satelity wirował kurz, nadając mu jakiś bajkowy wygląd.
W sumie nie dziwię się, że wampiry wolą noc. Jest niezwykła, naprawdę…
Podeszłam z wolna do okna i uchyliłam je, by wpatrzeć się w osnute światłem błonia. Gdzieś tam, daleko, za lasem czai się Voldemort. Czy śpi? Może robi coś ze szkodą dla wszystkich?
Albo ten wampir…
Nagle wpadło mi coś do głowy, gdy wpatrywałam się w czarną chmurę, doskonale widoczną na bladym, nocnym niebie. Podeszłam do szafki nocnej po różaną różdżkę.
-Accio Mapa Huncwotów!
Chwilę potem przez okno wleciał kawałek pergaminu.
„Dobrze, ze chłopaki pałętają się gdzieś z Remusem”, przeszło mi przez myśl „Na pewno się nie obrażą, że pożyczyłam tę mapę…”
-Uroczyście przysięgam, że knuję coś niedobrego…- szepnęłam z podnieceniem. Dziewczyny spały w najlepsze a ja obserwowałam z wolna ujawniającą się mapę Hogwartu.
„Lumos”, pomyślałam, a koniec różdżki zalśnił delikatnym światłem. Ciekawe, czy mogłabym zobaczyć tego wampira. Co byłoby napisane przy jego kropce?
Długo szukałam wzrokiem, czy jakakolwiek kropka (no, może poza tą Filchową) ma czelność się poruszać. Nic.
W końcu to dostrzegłam: kropeczkę sunącą powoli po błoniach, tuż na skraju Lasu. A imię i nazwisko? Lily Evans…
Lily?! O matko, co ona robi na zewnątrz o tej godzinie?!
Ruda szła wolno, czasem przystając, to tu, to tam. Obserwowałam ją tępo, dopóki coś innego nie przykuło mojej uwagi: prosto na nią pędziły aż cztery punkty, a ona, najwyraźniej niewiele tego świadoma, wciąż tkwiła w jednym miejscu…
Rzuciłam mapę w kąt, wskoczyłam w buty i z różdżką wypadłam z dormitorium niczym burza. Nic mnie nie obchodziło. Lily jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie-napatoczy się na Remusa…
Filcha nie spotkałam, na szczęście. Wybiegłam na zimną, grudniową noc. Dzięki Bogu, trawę pokrywał twardy szron, a nie śnieg po kolana. Biegłam tak szybko, że w płucach czułam już kryształki lodu…
W końcu ich dostrzegłam: Lily, totalnie nieprzytomna, wpatrywała się w cztery zwierzęta, zmierzające w jej stronę. Grupka raptownie się zatrzymała, gdy tylko ją zobaczyli. O nie…
Rozległo się narastające warczenie, a ja zrozumiałam, że żaden z chłopaków się nie przemieni, by usunąć ją z drogi: wszystko by się wydało, no i Remus mógłby i jego pogryźć.
Dopadłam więc do Lily, która nawet się nie ruszyła i szarpnęłam za koronkowy rękaw jej koszuli nocnej.
-Lily, chodź, UCIEKAJ!- bez skutku.
Syriusz szczeknął do mnie ostrzegawczo, a Remus, wciąż warcząc, zbliżał się na ugiętych łapach, gotów do skoku. Zamarłam. To koniec.
Syriusz, ryzykując, zagrodził drogę Remusowi, warcząc głucho. James podbiegł do nas w biegu przemieniając się w siebie.
-Zwariowałeś?!- szepnęłam, słysząc w uszach podwójne warczenie.
-Evans! Ona… lunatykuje.- stwierdził ze zdziwieniem, ciągnąc ją ku sobie.
Syriusz i Remus zaczęli walczyć. Okropny hałas oraz metody pobudkowe Jamesa sprawiły, że Lily ocknęła się.
-Co?... Co się dzieje?- szepnęła ospale, przeczesując włosy.
To było straszne. Syriusz i Remus obficie krwawili, kąsając się wzajemnie przy kakofonii okropnych odgłosów, Peter gdzieś uciekł…
Nagle rozległo się skamlenie i Remus, wyjątkowo mocno ugryziony przez Syriusza, poratował się ucieczką, prosto w Zakazany Las.
Peter i Syriusz zamienili się w ludzi. Peter piszczał ze strachu i skulił na oszronionej trawie, a Syriusz zataczał się, trzymając kurczowo ramię.
Zaległa cisza, wszyscy się w siebie wpatrywali. I nagle to do mnie dotarło. Remus pobiegł do Zakazanego Lasu. A tam jest…
-Wampir!- jęknęłam.
Mój brat jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie! Zawahałam się jeszcze trochę, po czym puściłam się biegiem za Remusem.
-MARY ANN!- usłyszałam za plecami- Wariatko…!
Obejrzałam się za siebie. To Syriusz pędził, by mnie zatrzymać. Nigdy mnie nie dogoni…
Myliłam się. Skubaniec, przemienił się w biegu w psa i już był całkiem niedaleko. Ale ja też mam tajną broń.
Całą siłą przestraszonej woli skupiłam się na kocie i pomyślałam zaklęcie. I oto upadłam na cztery łapy, biegnąc szybciej, niż mogłabym marzyć i zostawiając Czarnego daleko za sobą.
Wpadłam w prawdziwą gęstwinę, nie bojąc się niczego. Pędziłam, jak nigdy dotąd, po korzeniach pod oświetlonymi drzewami, skacząc z omszałych skarp, odbijając się łapkami od pni, wykonując dalekie skoki, przeganiając własne myśli…
Wreszcie wpadłam do głębokiego, olbrzymiego uskoku, który okolony był koroną drzew i ich wystających, poskręcanych na różne sposoby korzeni. Po Remusie ani śladu, ale przed sobą dostrzegłam czerwoną plamę ciepła. Ktoś przede mną stał i to był Wiktor. Trzymał się kurczowo za nogę.
Może potrzebuje pomocy…
Zmieniłam się więc w siebie.
-Wiktor?- zagadnęłam.
-Och, to ty…- powiedział, zaskoczony.
-Co tu robisz tak późno w nocy?! W samym środku Lasu?
-Zgubiłem się.- mruknął- W dodatku coś mi się stało z nogą…- zawiesił głos, ewidentnie czekając na moją pomoc.
-Może ci jakoś… Tu gdzieś jest wampir.
-Możesz mnie podtrzymać?- zapytał gwałtownie.
Pokonałam te kilkanaście kroków, które nas dzieliły i objęłam go w pasie, a on zarzucił mi ramię na szyję.
-To idziemy…
-Mary Ann!
To był Syriusz. Stał na szczycie skarpy i wyglądał bardzo imponująco na tle księżyca.
-Patrz!- zawołałam- Wiktor ma problemy z nogą, pomożesz?
Ale Syriusz tylko zmarszczył podejrzliwie brwi. A potem warknął:
-Puszczaj ją w tej chwili!
Wytrzeszczyłam oczy. Co on gada…?
-Syriuszu, o co ci chodzi?- zdziwiłam się ze złością- Dlaczego tak się zachowujesz?! Tu jest wilkołak i wampir! Zgłupiałeś do reszty?
-Być może- wycedził, sięgając po różdżkę- ale ludzie ZAZWYCZAJ posiadają coś takiego, jak cień!...
Zerknęłam machinalnie na jasno oświetlone podszycie leśne. Mój cień kładł się długą smugą na ziemi za moimi plecami. Ale Wiktor…
Przez straszliwą chwilę zdałam sobie sprawę ze wszystkiego. Zmroziło mnie. Stałam ramię w ramię z trzymającym mnie mocno wampirem, który, tak, teraz to czuję, to ON mnie kurczowo trzymał, nie ja jego.
Syriusz obszukiwał siebie samego gorączkowo, a tymczasem Wiktor roześmiał się i lekko urósł. Jego twarz wydłużyła się, zrobiła kanciasta i upiornie blada. Byłam sztywna, autentycznie sztywna. Dopiero, gdy rozchylił wargi, a jego oddech owiał moją szyję, odwróciłam głowę do Czarnego i poprosiłam szeptem, sparaliżowana strachem, przez który nie mogłam nawet się ruszyć:
-Syriuszu, ratuj…
Syriusz zaniechał szukania różdżki i z gołymi rękoma rzucił się desperacko ku wampirowi. Ledwie zeskoczył ze skarpy, poczułam bardzo ostry ból w czterech punktach z lewej strony szyi, a krew całymi hektolitrami wylewa się na zewnątrz. Zrobiło mi się zimno na twarzy, z mózgu odpłynął tlen, a przed oczyma zamroczyło mnie. Rozchyliłam zsiniałe usta, chrapliwie chwytając ostatnie porcje tlenu w życiu… Moje ciało wykonywało jeszcze mimowolne szarpnięcia, żałosne próby przeciwstawienia się zaistniałej sytuacji, ale zamroczony mózg już się poddał.
Zanim wszystko znikło, usłyszałam, jak Syriusz krzyczy długie, rozmazane w mojej głowie NIEEEEEE!!!
A potem wszystko się skończyło… Osunęłam się w próżnię z ociekającą po szyi własną, świeżą krwią…
Diano…! Diano…!


Ojca Goyle'a nazwałam tak, jak syna. Bo nie przyszło mi nic innego do głowy ;P

[ 7 komentarze ]


« 1 5 6 7 8 9 10 11 »  

| Script by Alex

 





  
Kolonie Harry Potter:
Kolonie Travelkids
  
Konkursy-archiwum

  

ŻONGLER
KSIĘGA HOGWARTU

Nasza strona JK Rowling
Nowości na stronie JKR!

Związek Krytyków ...!
Pamiętnik Miesiąca!
Konkurs ZKP

PAMIĘTNIKI : KANON


Albus Severus Potter
Nowa Księga Huncwotów
Lily i James Potter
Nowa Księga Huncwotów
Pamiętnik W. Kruma!
Pamiętnik R. Lupina!
Pamiętnik N. Tonks!
Elizabeth Rosemond

Pamiętnik Bellatrix Black
Pamiętnik Freda i Georga
Pamiętnik Hannah Abbott
Pamiętnik Harrego!
James Potter Junior!
Pamiętnik Lily Potter!
Pamiętnik Voldemorta
Pamiętnik Malfoy'a!
Lucius Malfoy
Pamiętnik Luny!
Pamiętnik Padmy Patil
Pamiętnik Petunii Ewans!
Pamiętnik Hagrida!
Pamiętnik Romildy Vane
Syriusz Black'a!
Pamiętnik Toma Riddle'a
Pamiętnik Lavender

PAMIĘTNIKI : FIKCJA

Aurora Silverstone
Mary Ann Lupin!
Elizabeth Lastrange
Nowa Julia Darkness!

Joanne Carter (Black)
Pamiętnik Laury Diggory
Pamiętnik Marty Pears
Madeleine Halliwell
Roxanne Weasley
Pamiętnik Wiktorii Fynn
Pamiętnik Dorcas Burska
Natasha Potter
Pamiętnik Jasminy!

INKUBATOR
Alicja Spinnet!
Pamiętnik J. Pottera
Cedrik Diggory
Pamiętnik Sarah Potter
Valerie & Charlotte
Pamiętnik Leiry Sanford
Neville Longbottom
Pamiętnik Fleur
Pamiętnik Cho
Pamiętnik Rona!

Pamiętniki do przejęcia

Pamiętniki archiwalne

  

CIEKAWE DZIAŁY
(Niektóre do przejęcia!)
>>Księgi Magii<<
Bestiarium HP!
Biografie HP!
Madame Malkin
W.E.S.Z.
Wmigurok
OPCM
Artykuły o HP
Chatka Hagrida!
Plotki z kuchni Hogwartu
Lekcje transmutacji
Lekcje: eliksiry
Kącik Cedrica
Nasze Gadżety
Poznaj sw�j HOROSKOP!
Zakon Feniksa


  
Co sądzisz o o zakończeniu sagi?
Rewelacyjne, jestem zachwycony/a!
Dobre, ale bez zachwytu
Średnie, mogłoby być lepsze
Kiepskie, bez wyrazu
Beznadziejne- nie dało się czytać!
  

 
© General Informatics - Wszystkie prawa zastrzeżone
linki