Startuj z namiNapisz do nasDodaj do ulubionych
   
 

Pamiętnikiem opiekuje się Doo!

  42. W kociej skórze
Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 26 Grudnia, 2009, 15:35

Nowa notatka, w pewnym momencie nieco brutalna... Ale trudno, życie.
W przeciągu około dziesięciu następnych rozwinie się wątek, który w moim pamiętniku owszem, występował już kilka razy, jednak nie tak rozwinięty. Na pewno domyślicie się, o jaki podstawowy w literaturze wątek chodzi ;)
Dedykacja dla Syrci, Parvati i parszywka. :)
Do parszywka: pewien wątek, pojawiający się pod koniec notki naprawdę nie ma nic wspólnego z tym, co wczoraj oglądałyśmy! XD


Obudził mnie tępy, pulsujący ból całego ciała. Powoli odzyskiwałam świadomość. Swędził mnie każdy mięsień w naprawdę bolesny sposób.
Nade mną majaczył kolebkowy sufit lazaretu. Co się stało?...
Uniosłam się lekko na posłaniu. Kręgosłup ostro mnie zakłuł, jakby bardzo długo leżał w niewygodnej pozycji. Lędźwiowego odcinka w ogóle nie mogłam podnieść, nawet ciut wyżej. Jakby go nie było…
Leżałam jeszcze trochę, wpatrując się w ciemniejące niebo października w oknie naprzeciw i wsłuchując się w ciszę.
-Och, panno Lupin!- pielęgniarka podbiegła do mnie, gdy tylko zorientowała się, że żyję- Poppy, lekarstwa!
Nowa od tego roku, dość młoda i przestraszona asystentka, podeszła do mnie z tacą i dymiącymi flaszkami. Zerknęła na mnie z troską.
-No, już naprawdę… Wypij to, Lupin!
Obrzydliwe eliksiry w liczbie siedmiu, prawie wywołały u mnie mdłości.
-Który dziś dzień?- spytałam, orientując się, że jedną ręką mogę ruszać, a drugą nie.
-Jest dwudziesty ósmy października…- mruknęła po zastanowieniu.
-Co…?!
-Tak, panno Lupin. Dość długo u nas leżysz. Z dwa dni na pewno tu jeszcze pozostaniesz. Wszystkie kości ci usunęło, oj tak…
Wytrzeszczyłam oczy. Spałam… ponad dwa tygodnie.
-A… A jaki był wynik meczu?- spytałam ostrożnie.
-Ech, coś mi się kojarzy, ze wygrał Hufflepuff.
-Ale myśmy grali ze Slytherinem!
-Ano może…- wzruszyła ramionami- Tak czy owak, ofiar było tyle samo, co zwykle…
I odeszła, mrucząc coś ze zdenerwowaniem. Wbiłam wzrok w sufit. Ominął mnie mecz… Nie wiem, czy kogokolwiek wzięli na moje miejsce, ale w sumie kogoś musieli. Nawet nie mogłam zobaczyć, jak spisało się dwóch nowych członków drużyny: Philip Bell, zaledwie dwunastolatek, który wszedł na miejsce Dorcas, oraz Lukas Steinmann, pałkarz młodszy ode mnie o rok. Wydaje mi się, że jest Żydem, tak na marginesie.
ŁUP!
-PRZEPRASZAM! TE RUSKIE DRZWI!
Słodki świergot Jamesowego głosiku wyrwał mnie z zamyślenia.
-Potter!!! To nie obora!- warknęła Poppy Pomfrey.
-Przepraszam, panno Poppy! Całuję w rączki…
Jakaś szarpanina.
-Zgłupiałeś?!
-Już dawno… Ale przylazłem, jak zwykle, do Meggie!
-Dobra. Co za impertynent…
James nieuchronnie zbliżał się do mnie swym rozbujanym krokiem, a ja szybko udałam, że śpię. Myślałam, że James odwali zaraz jakiś numer w stylu „zobaczymy, czy się obudzi, gdy włożymy jej do nosa tę muchę z podłogi…”, ale nic takiego nie miało miejsca. Usiadł przy mnie bezszelestnie, ujął mnie za rękę, wzdychając raz po raz. Uchyliłam przekornie jedną powiekę.
-Meggie!...- zaśmiał się radośnie, po czym chwycił mnie w pasie i mocno przytulił.
-Auu!- objęłam go sprawną ręką, druga leżała bezwładnie obok prawego boku.
-I jak się czujesz?
-W zasadzie to nic nie czuję.
Odkleił się ode mnie i usiadł na łóżku.
-Przychodziłem tu niemalże co wieczór!- oznajmił z dumą- I nie tylko ja.
-Jak meczyk?
Rogaś spoważniał nieco.
-Hmm… Ślizgoni wcale nie są tacy rozlaźli, jak sądziłem… Był remis, momentalnie wbili nam mnóstwo goli, musiałem przerwać tą szopkę i złapać znicza… Nie doceniłem ich. Mają jakichś nowych i to właśnie oni tak dają czadu. Ich nowy ścigający, Lestrange… Jest rok wyżej, niż my. To ich as w rękawie i tajna broń.
-A jak nasi nowi?
-Steinmann jest bardzo dobry. On i Jack doskonale bronili nas przed tłuczkami. A ten knypek, Philip… Co prawda wyglądał, jakby go prąd kopnął, tak wytrzeszczał oczy ze strachu. Ale jest bardzo szybki i zwinny, co i tak nie dało nam zbyt wiele… Na twoim miejscu obsadziłem tamtą dziewczynę, co z tobą rywalizowała rok temu… Ale, doprawdy, była beznadziejna.
Zrobił zbolałą minę.
-Nie przejmuj się.- ujęłam go za dłoń, by dodać mu otuchy.
-Musimy bardzo się postarać… A jak nie, to zawsze zostaje wyeliminowanie zawadzającego, jak zrobili to z tobą…
-Że co?
-No… Rosier pozbawił cię szkieletu czarną magią. Dumbledore się wściekł i wywalili go z wielkim hukiem, czujesz?!
-O rany… Ale cyrk.
-A tamten tylko się ucieszył i podobno jest już z Voldemortem. Tak słyszałem… Ślizgoni chcieli też capnąć Philipa, ale im tak łatwo nie poszło…- uśmiechnął się mściwie- Nie docenili go… Jeden z nich trafił tu z zaawansowanie pogryzioną ręką.- zarechotał- Oczywiście, żartowałem, nie można ich eliminować, to nieczysta gra… Ale Ślizgoni oberwali od nas, Huncwotów, tak na płaszczyźnie osobistej, nie rywalizacyjnej… Jeszcze raz cię tkną…
Tak więc pierwszy w tym roku mecz przeszedł mi koło nosa.
W szpitalu, w którym leżałam jeszcze cztery dni, odwiedzali mnie znajomi. James, jak zwykle, był bardzo entuzjastycznie nastawiony do otoczenia, Remus bardzo zmizerniał i miał białą cerę od przebytej ostatnio przemiany. Syriusz natomiast dziwnie się poruszał, jakby go coś bolało i ciągle się krzywił. Peter był nieco sfrustrowany faktem zdania jedynie czterech sumów, więc nie tryskał raczej optymizmem.
Severus zrobił się wyjątkowo mrukliwy, a Lily natomiast od wakacji stała się poważniejsza.
Gdy w końcu kości odrosły mi zupełnie, postanowiłam udać się do dormitorium.
Ubrałam się i wyszłam z lazaretu.
Było prawie zupełnie pusto, za oknami słońce dawno zaszło za horyzont. Pod koniec października zawsze o tej godzinie było już ciemno.
W dormitorium nie było nikogo, usiadłam więc na łóżku, nie wiedząc, co robić ze sobą. Normalnie, jakby z Hogwartu wyemigrowali, taka była cisza…
Rozległo się donośne miauknięcie. To Julian wskoczył na moje łóżko i rozwalił się obok mnie, udając traktor. Pogłaskałam jego czarne, lśniące futro, a mruczenie wzmogło się.
-Chciałabym być tobą, by móc pójść tam, gdzie nikt nie może…
Tam, gdzie nikt nie może… Spróbujmy…
Uruchomiłam oczy wyobraźni, a potem mruknęłam w myśli „Animago!” i poczułam dreszczyk emocji.
Dreszczyk przemienił się w swędzenie i łaskotanie. Włosy na przedramionach zjeżyły się i przyciemniły, palce poczęły się kurczyć i grubieć, a loki gwałtownie cofać w stronę głowy. Świat robił się większy, zamazany. Poczułam parcie w okolicach kości ogonowej-coś mi tam wyrosło. Uszy śmiesznie pojechały w górę po całej głowie, kolana odgięły się w drugą stronę, poczułam, że garbię się dziwnie, spadam z łóżka.
Skuliłam się na podłodze, bo stwierdziłam, iż z jakiegoś powodu dopadł mnie strach.
Świat wyglądał groteskowo, patrząc z perspektywy „pod łóżkiem i przy ziemi”. Strzyknęłam wąsami, bo mnie śmiesznie załaskotały.
Całe dormitorium było ciemne i jakby spłaszczone. Stwierdziłam, że przycupnięcie pod łóżkiem i obserwowanie sfitołów kurzu, walających się pod nosem nie jest wcale, ale to wcale ciekawe, toteż majestatycznie wynurzyłam się z mroków.
Och nie! Moja łapka się zabrudziła! Muszę natychmiast coś z tym zrobić…
Usilnie szorowałam się włochatym językiem, dopóki nie osiągnęłam satysfakcjonującego efektu.
Nagle zauważyłam parę ślepi, wystających nad poziom posłania za mną. Cały obiekt osnuty był czerwoną otoczką ciepła. Był to jedyny kolor, jaki widziałam. No tak, Julian mnie usłyszał i teraz obserwuje.
Hmm… Swoją drogą, to niezłe z niego ciacho…
Zeskoczył do mnie i powąchał mój nosek. Potem zaczął donośnie mruczeć i lizać mnie po i uchu, sygnalizując „Kocham cię!”. Fuknęłam więc na niego, by spadał. Co za palant! Tak wyrywać kociaka! Niech najpierw dowiedzie, że jest godnym mnie samcem, a nie od razu tak z grubej rury.
Prychnęłam gniewnie, postawiłam ogon na sztorc i wyszłam z sypialni. Po schodach puściłam się biegiem. Cudownie! Pokonywać Hogwart, jeszcze większy, niż poprzednio, zgrabnymi susami. I do tego bez zmęczenia.
Mijałam co jakiś czas czerwone plamy, obserwujące z zainteresowaniem harce rudo-czarnego kota.
W pełnym biegu wskoczyłam na balustradę schodów w sali wejściowej. Czułam się doskonale. Och, jakie to sympatyczne uczucie być takim zgrabnym, sprawnym, pięknym kotem, jak ja…
Zamruczałam na samą myśl o sobie. Tak, niewątpliwie jestem warta uwagi.
Zeskoczyłam na sam dół, a potem do lochów. Znajdę salon Ślizgonów i wpakuję im się tam! Ale jestem sprytna, ha! Powinszować.
Za zakrętem wpadłam prosto w grupkę pierwszoklasistek.
-Jaki ciu-ciu!!!- wrzasnęły w uwielbieniu, doskonale, że zdają sobie z tego sprawę.
Jednak po chwili moja cenna osoba była dosłownie rozszarpywana przez ręce wielbicielek. Niech przestaną, bo mnie uszkodzą! Co za brak szacunku!
Miauknęłam żałośnie w proteście, lecz po chwili spoczywałam w objęciach jednej z nich i cała kawalkada ruszyła zgodnie w głąb lochów, niosąc mnie, jak bóstwo. Nie podoba mi się to zwisanie szacownym zadkiem w dół, no! Czuję się taka bezbronna!
Nagle do moich uszu dobiegł z odległych partii zamku krzyk.
Korowód nic nie usłyszał, inicjując wciąż straszliwy, zbędny hałas i wrzask. Doprawdy, ludzie są dziwni. Głuche to, czy co?!
Jednym zgrabnym susem wyrwałam się z objęć i szybko pobiegłam w tamtą stronę. Za mną rozległo się donośne „Ooo…!”, pełne rozczarowania.
Znów krzyk. To całkiem niedaleko…
Wpadłam do kompleksu rzadko używanych korytarzy. Przeskoczyłam pięć schodków i jeszcze kilka.
Z jednej z sal, praktycznie zbędnych, wypadła następna czerwona plama. Minęła mnie, obdarzając zdumionym spojrzeniem, po czym odeszła. Wślizgnęłam się przez uchylone drzwi tam, skąd przybyła.
W salce panował bardzo znajomy zapach, który nagle wydał mi się obrzydliwy. W kącie stała czerwona plama. Miała donośny, ciężki oddech. Wlepiłam w nią czujny wzrok. Ciekawe, co zrobi…
Człowiek zawiesił na mnie zdziwiony wzrok. O rany, przecież to…
Schowałam się w kącie, pod biurkiem i pomyślałam „Mary Ann”, skupiając się na prawdziwej tożsamości.
Ręce szybko urosły, nogi wyprostowały się, a szyja wydłużyła. Widziałam znów trójwymiarowy, kolorowy obraz. Oczy, uszy i nos bardzo mnie bolały i zrobiło się do tego przeraźliwie zimno. No tak, nie mam już na sobie futerka.
Już gramoliłam się spod biurka, gdy do komnaty wleciał Castor Black, zmuszając mnie tym samym do powrotu pod nie.
-Już wróciłem!- oznajmił z jakimś niezdrowym entuzjazmem- Dokończymy…
-Widać, że się spieszyłeś…- odparł Syriusz ze znużeniem, opierając się nonszalancko o kamienny filar. Stał przodem do niego, obejmując go. Ręce w nadgarstkach więziły czarne kajdanki, więc nie mógł uciec. Nie miał na sobie nic od pasa w górę. Jego naturalnie śniada cera nabrała niezdrowego, zielonkawego koloru od oświetlenia w komnacie.
-Och, Syriuszu, to dla mnie swego rodzaju rozrywka w te nudne, jesienne wieczory…- uśmiechnął się okropnie.
Syriusz rzucił mu zbuntowane spojrzenie zza filaru.
-Kiedyś pożałujesz…- wycedził, obserwując go z pogardą.
-Do tego czasu pobawię się jeszcze… Jak będziesz grzeczny, to może wypuszczę cię wcześniej, kto wie?
Kiwnął różdżką w dół.
Zawieszony w powietrzu bat, którego wcześniej nie dostrzegłam, smagnął z syczącym świstem nagie plecy. Syriusz zacisnął mocno zęby.
Drugie uderzenie. Do zaciśniętych zębów doszły oczy i pięści.
Trzecie. Łapa mimowolnie jęknął.
Czwarte. Wtulił głowę między ramiona. Boże, to straszne…
Po piątym bat ustał.
-To było chyba już z pięćdziesiąte, starczy na dziś.- powiedział Black, przyglądając się bezlitośnie słaniającemu się prawie z bólu Syriuszowi- Jeszcze dwadzieścia miotnięć i pójdziesz… Dziś byłeś względnie grzeczny.
-Nie…- wydyszał. Różdżka znów kiwnęła w jego stronę.
Kajdanki wykonały nagły rzut do przodu, co zaowocowało silnym rzuceniem Syriusza o kamienny filar. Syknął z bólu, ale znów wyrżnął w kamień. Zaczął się krztusić i słaniać. Nić to nie dało. Trzy uderzenia potem wyglądał już jak na skraju przytomności…
-Stop!
Castor Black rozejrzał się z zaskoczeniem. Stałam przed biurkiem, obserwując go z przerażeniem i obrzydzeniem.
-Co pan robi?!- przeraziłam się.
Syriusz osunął się po filarze na klęczki. Dyszał ciężko, oparł głowę o kamień, zamykając oczy. Po chwili otworzył je i wpatrzył się we mnie.
-Panna Lupin?! Co tu robisz?!- warknął profesor.
-To moja sprawa! Proszę puścić Syriusza, bo dowie się o tym dyrektor.
Black ryknął wariackim śmiechem.
-Bardzo mnie tym wystraszyłaś! Doprawdy, komedia! Myślisz, ze dyrektor ukaże mnie wydaleniem?! On wierzy ślepo, że się nawrócę, czy coś…! Będzie mi jeszcze wdzięczny, że ujarzmię tych czterech wandali!!! Szkółka na tym skorzysta, dziewczynko! Ktoś musi się nimi wreszcie zająć! Jestem do tego zobowiązany, prawda Syriuszu?
Zmierzył go mściwym wzrokiem.
-Proszę puścić Syriusza…- powiedziałam nieco bardziej błagalnym tonem, widząc, że rzeczywiście go to nie ruszyło- Proszę… on…
Popatrzyłam ze współczuciem na Łapę. Tak mi go żal…
Castor Black mierzył mnie uważnym spojrzeniem, zastanawiając się nad tym wszystkim. A potem uśmiechnął się okropnie.
-Lupin, masz szlaban.
-Co?!
-Pstro. Właśnie to, co słyszałaś. Masz szlaban za pyskówkę i nachodzenie spracowanego pedagoga. Ale nie będzie wyglądał tak, jak szlaban twego lubego, tylko…
-To nie jest MÓJ LUBY!!!
-CISZA, JA TERAZ MÓWIĘ!!!- zagrzmiał- Wymyślę ci odpowiednio hmm… „pokorne” zadanie… Zmykaj stąd. Black, zmęczyłeś mnie już, jesteś wolny. Przepracowuję się…
Ledwo zamknęły się za nami drzwi, Syriusz jęknął:
-I na co ci to było?!
-Wystarczy tylko „dziękuję”…- burknęłam.
-Niepotrzebnie tam się pchałaś…- warknął, zarzucając sweter na szanowną główkę- Teraz masz szlaban.
-Uwielbiam ludzi, to takie wdzięczne istoty!- zawołałam ze złością, wlepiając oczy w sufit, po czym szybko oddaliłam się w stronę wyjścia z lochów. Syriusz dogonił mnie parę kroków przed klatką schodową na parter, złapał z przodu za ramiona i zmierzył zezłoszczonym spojrzeniem, krzywiąc się z bólu.
-Słuchaj!- warknął- To co się teraz dzieje… To wojna. MOJA wojna z wujem. I muszę sam sobie poradzić. Zapewne rozumiesz…
-Niewdzięcznik…- szepnęłam ze złością.
-Dziękuję.- cmoknął mnie mocno w czoło i odszedł, cały wciąż wzburzony. Pozostałam zupełnie sama na środku korytarza, wlepiając tępo wzrok w miejsce, gdzie przed chwilą lśniły oczy Syriusza.

***

-No to nie żyjesz. Zamów już dziś jakąś trumnę…
Siedziałam z Jamesem i Peterem przy stoliku w Trzech Miotłach.
-Nawet znam taką jedną firmę pogrzebową.- zagadnął beztrosko James- Nazywa się „Hawajski Wypoczynek”…
Uniosłam brwi.
-Powaga! Mój dzidek korzysta z niej od wieków!- wyszczerzył pogodnie zęby okularnik i upił piwa. Podniosłam wymownie wzrok ku stropowi.
-TE! ROSMERTA, JESZCZE PIWA CHCĘ!- ryknął.
Na szczęście nie dosłyszała.
-Grunt to kultura…- mruknęłam. James wlepił we mnie beznamiętne spojrzenie.
-Coś tak przycichł?- spytał Pet.
-Czekaj, mój mózg musi przetworzyć podane mu informacje. Myśli…
Zajęło to piętnaście sekund, by Jamesa olśniło:
-AHA! W sensie, że to niegrzeczne było, taa?!
-No, tak jakby…
-MADAME ROSMERTO!- zawył, i to dosłownie, bo cały pub zamarł. James wstał, wszedł za ladę, po czym zniknął za nią.
-Potter! Co ty wyprawiasz?!- przeraziła się barmanka, madame Rosmerta. Rozległo się mokre, mlaszczące cmoknięcie.
-NIGDY WIĘCEJ NIE BĘDĘ JUŻ TAKI!- kolejne „CMOK”.
-Ależ… Nie musisz obcałowywać moich butów…
James zerwał się na równe nogi. Nieskazitelnie biały garnitur, jaki nosił, doskonale było widać w mroku pubu. Wyjął kępkę zielska z jakiegoś dzbanka przy ladzie i wręczył Rosmercie.
-To na przeprosiny…
Po czym z pokornie spuszczoną główką wrócił do stolika. Sparaliżowana Rosmerta stała z rozdziawioną buzią, butelką piwa w jednej ręce i ociekającym wodą zielskiem w drugiej.
W pubie znów zrobiło się gwarno.
Podeszłam do lady, by przeprosić ją za ten cyrk.
-Och, ten Potter…- mruknęła Rosmerta, kryjąc uśmieszek.
-Taak. Jest bardzo… labilny.- stwierdziłam.
-Ale jaki zabawny! Będzie mi go brakować za dwa Lata…
Uśmiechnęłam się w odpowiedzi.
Nagły, mocny podmuch listopadowego wiatru z hukiem rozwarł drzwi. Pół pubu ucichło, dopóki ktoś nie zamknął drzwi. Kilka listków jednak zginęło pod stopami klientów…
Przeszły mnie ciarki.
-Idzie burza jakaś…- stwierdziła Rosmerta.
-Och, ten listopad.- pokręcił głową chłopak siedzący obok mnie, na oko nieco młodszy, aczkolwiek trudno było jednoznacznie stwierdzić- Co za pogoda… Przez nią ten ponury nastrój.
-Nie tylko pogodę trzeba o to winić.- stwierdziłam.
-Racja. Jestem Wiktor.- uśmiechnął się do mnie.
-Mary Ann.
-A z jakiego domu?
-Z Gryffindoru. A ty?
Zawahał się przez moment.
-Slytherin.
-Naprawdę?- zdumiałam się- Nie kojarzę cię. Jesteś wyjątkowo… kontaktowy, jak na Ślizgona.
-Ech, mam kumpli w innych domach, więc…- wzruszył ramionami- Ile masz lat? Bo ja trzynaście.
Ale zanim zdążyłam odpowiedzieć „Szesnaście”, z prawej dał się słyszeć anielski świergot „MEEEGIEEE!!!”, przypominający krowę na pastwisku.
-To ja już lecę. Pa, Wiktor!
I odeszłam do Jamesa.
-Czego?!
-Zbieramy się.- Rogaś szturchnął Petera i dziarsko zawołał- No, Peter! Już, eins, zwei!
Pet zarzucił na siebie swój szary, nieśmiertelny płaszcz i wyszliśmy na wietrzną ulicę.
-Patrzcie…- szepnęłam i podbiegłam do wystawy naprzeciw. Stali tam, w środku, Remus i Syriusz. Szybko weszliśmy do środka, jak się okazało, magicznej apteki.
-I jest pani pewna, że to zmniejszy ból?- spytał Remus, jak zwykle skromnie ubrany w dżins.
-Tak, kochanie. Pij to po posiłku przez tydzień. Głowa przestanie boleć.- odparła zielarka.
Syriusz w tym czasie slalomował między półkami i przyglądał się specyfikom z wielce chytrą miną. Miał na sobie czarne bojówki i białą koszulę. Szelki od bojówek dyndały sobie luźno przy udach. Przez ramię przewiesił skórzaną, czarną kurtkę.
-Łapa!- James i Peter podeszli do niego.
-Te, Malibu!- parsknął Syriusz do Jamesa, lustrując jego biały garnitur- Fajny gajerek, nie?
-Wypasiony.- mruknęłam, po czym mój wzrok padł na specyficzną fiolkę.
-O, a to jest nowość, moja droga!- zagadnęła wesoło zielarka- Ten eliksir to szampon. Można mieć włosy, jakie się tylko zechce! Długie, krótkie, postawione, rude, zielone…
-Naprawdę?- dotknęłam mych czarno-rudych loków.
-Za jedyne piętnaście sykli!- przytaknęła.
-Nie kupuj tego!- syknął „Malibu”- Moja mama próbowała magicznego szamponu. I wyrósł jej na głowie sfinks egipski z piramidami, w dodatku do góry nogami!
-To jak?- spytała sprzedawczyni.
-Wezmę jedną fiolkę…- mruknęłam, ignorując przestrogę.
-A jakie chcesz mieć włosy, kochanie?
Zastanowiłam się.
-Mogą być takie, jakie są. Byleby były czarne.
Zielarka szepnęła coś do eliksiru, ten rozjaśnił się światłem, po czym wręczyła mi go.
Po udanych zakupach wyszliśmy z apteki. Chłopaki w liczbie trzech szybko gdzieś wyparowali, zostałam sama z Remusem. Objął mnie w pasie, po czym ruszyliśmy wolno główną drogą Hogsmeade.
-Jak tam?- spytał.
-Jakoś. Zrobiło się tak… dziwnie, nieprawdaż?
Zerknęłam na wpół oderwany plakat na jednej ze ścian mijanego budynku. Zniknął kolejny czarodziej…
-Zauważyłem, że Severus trzyma się ciągle tylko Ślizgonów…- zmarszczył brwi.
-Taa… A Lily wyjątkowo zaprzyjaźniła się z Alicją, zatem jestem sama. Mam tylko was.
-Sie masz, Hagridzie!
Bo oto stanął przed nami olbrzymi gajowy. Jego oczy rozjarzyły się względną radością, lecz nie do końca.
-Ech, witaj Remusie, i ty, Mary Ann!...
-Co masz taką zatroskaną minę?- spytałam.
-Szukam jakiegoś solidnego środka na tego niesfornego wampira.
-Wampira?!- krzyknęliśmy naraz.
-Ano.- burknął- Cholibka, taki jeden zadomowił się ostatnio w Lesie i zabija co popadnie…
Remus zerknął na mnie z popłochem.
-Nie wolno wam wchodzić do Lasu, oszołomy!- zagrzmiał Hagrid, a potem począł skubać brodę, wyraźnie zafrasowany- Czosnek by się chyba przydał, bo ja wim… Trzymajta się, dzieciaki!
Pogłaskał nas po głowach, doprowadzając do uduszenia nieomalże, po czym odszedł. Ruszyliśmy dalej, martwiąc się wampirem i setką innych, przykrych spraw.
-POTTER! Możesz mi wyjaśnić, co to jest?!
Naraz odwróciliśmy głowy w lewo. W jednej z mniejszych uliczek stało trzech Huncwotów i McGonagall. Na ścianie budynku raziło w oczy świeżo wymalowane graffiti.
James zerknął niewinnie na swoje krowiaste „POTTER KOCHA LILY EVANS” ze stadem serduszek naokoło.
-Gratuluję. Możesz być z siebie dumny.- rzekła lodowatym tonem.
-Dziękuję. Wiedziałem, że się pani spodoba…- wymamrotał z pokorą, po czym ujął swe białe spodnie w dwa palce po obu stronach i wdzięcznie dygnął z miną skromniachy.
-Zwariowałeś?! Co ty mi tu za farmazony wygadujesz?!
-Słyszałeś panią profesor?! Zlizuj to!- fuknął nań Syriusz, po czym posłał McGonagall przymilny wyszczerz.
-A ty, Black, nie bądź taki znów do przodu!- warknęła, a Syriuszowi spełzł uśmiech z twarzy- Macie szlaban, obydwoje!
-Ja też, pani profesor?!- pisnął Peter.
-PETTIGREW, TY WODOGŁOWY IMBECYLU! MÓWIĘ O NICH! SPRZĄTAĆ MI TO!
I szybko oddaliła się.
-Głupi babsztyl!- fuknął Syriusz i począł zmazywać swe szczytne dzieło, mamrocząc coś do siebie pod wąsem. Zerknęłam na napis:
„ŚWIECĄC PRZYKŁADEM POPRAWIASZ BILANS ENERGETYCZNY KRAJU”

[ 1488 komentarze ]


 
41. Pan Castor B.
Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 12 Grudnia, 2009, 15:05

Hejka! A więc nocia dedykowana przede wszystkimv dwóm osobom, w drodze rewanżu: Syrci, która doskonale i przekomicznie potrafi opisywać perypetie swych czterech podopiecznych ;), oraz Parvati z jej świeżym, dogłębnym spojrzeniem na tajemniczą postać Wiktora K. ;)

-Dlaczego uciekłeś?!
To były moje pierwsze słowa skierowane do Syriusza, gdy ja i Remus wpadliśmy na niego i Jamesa na peronie.
-Też cię witam…- odburknął ironicznie- I nie krzycz tak na cały regulator.
-Nie krzyczę! Zadałam zwyczajne pytanie!- warknęłam.
Syriusz rozejrzał się i dał znak Jamesowi, żeby odejść od rodziny.
-No więc?- spytał Remus, gdy wszyscyśmy się znaleźli nieco dalej.
-Och, miałem dość!- rzucił niedbale Syriusz- Moja rodzina już przebrała miarę.
-I nie wrócisz już do nich?- zdumiałam się.
-Nie.- brzmiała zbuntowana odpowiedź.
-I co się z tobą teraz stanie? Wylądujesz na ulicy?!
-Nie, uciekłem do Jamesa. Nie było problemu, jego rodzice są zachwyceni.
-Naprawdę!- James gorliwie przytaknął.- Dostałem brata!
I przywalił Łapie z całej pary w plecy. Cóż, podejrzewam, że ten zachwyt można porównać do tego, jaki by okazali, gdyby dostali zoo w prezencie. Albo zakład dla dzieci z ADHD.
-Co ci się stało w rękę?- spytałam Syriusza, gdyż całą miał w gipsie.
-Ech, nieco mi… zmartwiała… Tamten zombie, co mnie ugryzł… Wdało się zakażenie i w ogóle ukąszenie było jadowite, także spędziłem trochę czasu w Mungu.
-Szkoda…- Remus pokręcił głową- Nie mogliśmy was zaprosić wszystkich. Ciebie nie było, mnie… Meggie nie mogła zaprosić Lily…
-Co, miałeś pełnię?- Łapa uśmiechnął się smutno.
-Chłystku! Pozwól no tu do mnie!- rozległ się chrapliwy, gderliwy krzyk.
Przy państwie Potter na czymś w rodzaju wózka inwalidzkiego siedział zasuszony staruszek.
-O nie… Chodźcie ze mną, on nie gryzie…- James kiwnął na nas.
-Zacznijmy od tego, że nie ma czym.- parsknął Łapa.
Wszyscy zbliżyli się do rodziny Jamesa.
-Chciałeś czegoś, dzidku?- zapytał James.
-Cuuo?!
-Chciałeś czegoś?!
Dziadek przyłożył do ucha nieco powykręcaną i stłamszoną trąbkę.
-CUUO?!
-CHCIAŁEŚ CZEGOŚ?!- ryknął do trąbki Rogaś.
-Nie wrzeszcz tak! Masz mnie za głuchego?! Doprawdy, ta dzisiejsza młodzież… Chłystku, posłuchaj rady starego, rozkładającego się nad grobem dziada…
-„Rozkładającego się nad grobem”?- szepnęłam do Syriusza, a ten zamaskował parsknięcie.
-… Zachowuj się cnotliwie i wdało. Zapamiętaj me słowa, kajtku. Cnotliwie i wdało! Onegdaj to rzecz stała inaczej, drogie dziatki… Oj, tak tak…
-Dobrze, dzidku, zapamiętam te słowa mądrości.
Starzec zmarszczył się i przytknął do ucha dłoń zwiniętą w rulon.
-Czego chcesz?!
-DOBRZE, DZIDKU!!!
-Wziąłeś czosnek w kapsułkach?
Jamesowi stężała twarz.
-DZIDKU, ZADAM CI ELEMENTARNE PYTANIE!
-Jakie, chłystku?
-WYJAŚNIJ MI ZASTOSOWANIE CZOSNKU W KAPSUŁKACH PODCZAS DZIESIĘCIOMIESIĘCZNEGO POBYTU W SZKOLE!
Tym razem to „dzidkowi” stężała twarz.
-Jak to?! A wampiry? A odporność na choroby? A prostata? Na wszystko czosnek jest dobry, a szczególnie na zatwardzenie!
Jamesowi ręce opadły.
-DZIDKU, MAM TYLE LAT, ŻE CHYBA MOGĘ SAM OCENIĆ NIEZBĘDNOŚĆ CZOSNKU W KAPSUŁKACH!
-No i co teraz będzie?
-Zapewniam cię, że nie umrę z powodu braku czosnku w kapsułkach…
-Co ty tam piździsz pod smarkaczem?!
-NIE UMRĘ Z BRAKU CZOSNKU!!!
-Że co?! Jaką trumnę z baraków?! Moja trumna jest na cmentarzu, jeżeli o to ci chodzi… Tylko odważ mi się znowu ją wymalować w kwiatki i różowe misie…
-To były zajączki…- jęknął James.
-Toboły z mączki?! To dziecko jest nienormalne. Synu!
Pan Potter schylił się ku ojcu.
-Czy ty wiesz, że z tym chłystkiem jest coś nie do końca, jak trzeba? Chyba jest cofnięty…
-Tak, tato.- zgodził się dla świętego spokoju pan Potter.
-Gada, co mu do łba przyjdzie…
-No, synku, już czas ci w drogę!- stwierdziła pani Potter. Przytulili się wszyscy, łącznie z Syriuszem, a dzidek zawołał ochoczo:
-I pamiętaj, chłystku! Na nic zaloty, gdy masz mokre galoty!
James zakrył twarz i odbiegł kawałek, by nikt nie śmiał go łączyć z jego rodziną. Nasza trójka, rycząc ze śmiechu, udała się za nim.
-Szybko! Ja ich nie znam!
Wpadł jak burza do pociągu.
W środku była cała masa uczniaków, niektórzy wciąż nosili niebiesko-białe rozetki.
-Wszyscy świętują zwycięstwo Grecji…- westchnął Syriusz.
-A wy przypadkiem nie mieliście jakiegoś zakładu?- spytałam.
-Właśnie!- zakrzyknął James, nagle bardzo ożywiony.
Wpakowali się do przedziału, a ja ruszyłam samotnie na poszukiwanie Severusa. Znalazłam go, niestety, nie samego. Siedział w towarzystwie kumpli. Wolałam tam nie wchodzić, ale przyglądałam mu się zza szyby.
Przez wakacje urósł i spoważniał jeszcze bardziej. Zmienił się, zmienił…
Wróciłam z ponurym nastrojem do chłopaków.
-Nie!- krzyczał Peter, gdy wkroczyłam- Nie zgadzałem się wystąpić w roli nagrody!
-Cóż, pełnisz bardziej funkcję kary…- zauważył ponuro Syriusz.
-To zależy od punktu widzenia, Łapo!- zarechotał mściwie James.- Glizduś, daj mu buzi!
-Nie!
-A nie może przegrany cmoknąć wygranego?- zdziwiłam się.
Zatkała ich na moment ta zgrabna uwaga, a potem Syriusz posłał kumplowi obleśny uśmiech w stylu „Chodź tu, dzidzia, nic ci nie zrobię…”.
-Na głowę żeś upadł?!- przeraził się James, widząc to- Zarazisz mnie jakąś chorobą weneryczną! Nawet nie staraj się mnie całować!
Syriusz ułożył usta w dziubek i błyskawicznie cmoknął go w policzek, po czym zaczął wycierać usta i język we własną skórzaną kurtkę, wydając odgłosy obrzydzenia.
-AAAAA!!! ZARAZA!!! SKAZIŁ MNIE JAKIMŚ ŚWIŃSTWEM! KRYĆ SIĘ WSZYSCY!- zawył James, wytrzeszczając dziko oczy.
Wytknął głowę za okno, by rozwiać śmiertelne zarazki od Łapy. Gdy tylko ich się pozbył, począł skakać po całym przedziale niczym małpiatka, a później ukląkł przy mnie:
-MEEEEGGIE!!!- zawył wysokim głosem- WYYYYYJDŹ ZA MNIEEEEEEEE!!!!
-James, ty rozwydrzony bachorze! Normalny jesteś?!- wciąż byłam wściekła, że nie siedzę z Sevem.
-Jestem NIENORMALNY, hihihihi!!!- zakończył wypowiedź wampirzym śmiechem- Bywa tak!
-Widzę…
-Dziecko, widziałaś, z jakiego ja domu pochodzę?! Dziś właśnie miałaś małą demonstrację tego, co przeżywam codziennie! To chyba rozwiewa wszelkie twe wątpliwości!
Odgiął się do tyłu i ryknął wariackim śmiechem szaleńca.

***

-Te, niuniek, podaj mi ketchup!
James usłużnie podsunął Syriuszowi sos, o który tak grzecznie poprosił.
-Oto plany…
McGonagall rozdawała właśnie kartki dla szóstoklasistów. Pozaznaczałam przedmioty, które będą mi potrzebne: obronę, zaklęcia, eliksiry, transmutację i runy.
-A po co ci wróżbiarstwo?- spytałam Jamesa ze zdziwieniem, gdy ten je zaznaczył.
-Żeby się zlewać.- odparł bez ogródek.
-Piękno prostoty…- skomentował Syriusz, także zaznaczając wróżbiarstwo.
-Idź z nami, piękna!
-Nie, szkoda mi czasu. Nie chcę pisać z tego owutema.
-Nie musisz. Owutemy wybieramy w siódmej klasie.
-Acha. No dobra… A właśnie, jak wam poszły sumy?
James jął wyliczać na palcach:
-Wybitny z zaklęć, obrony, transmutacji i runów, Powyżej oczekiwań z astronomii, opieki, zielarstwa, historii magii, eliksirów… I Zadowalający ze Zlewki.
Syriusz odrzucił niedbale włosy z czoła i mruknął:
-W z astronomii, zaklęć, obrony, transmutacji i mugoloznastwa. P z opieki, zielarstwa, historii, eliksirów. I Z z wróżbiarstwa.
-Całkiem nieźle!- pochwaliłam.
-Co dziś mamy… Czwartek…
James zerknął na plan.
-Cóż, niezbyt ciekawy plan. Najpierw godzina transmutacji, potem zaklęcia, a na koniec dwie godziny obrony…
-Przecież nauczyciel od obrony jeszcze nie przybył! Tak powiedział Dumbledore wczoraj na uczcie!- zmarszczył brwi Syriusz.- Te, typie, może się wyrwiemy z tych dwóch ostatnich godzin? Mam pewien plan na rozkręcenie tej imprezy…
Popatrzyli na mnie ostrożnie.
-Ja nic nie mówię, nie jestem Remusem! Czy Lily!- zauważyłam.
-Właśnie, gdzie Remus? I Pet? Czy oni… W MORDĘ!
Bo oto oberwał małą paczką prosto w ryjek. Sowa szybko odleciała, ale przyleciała następna, z paczką do mnie. Przede mną leżał „Prorok” i list od rodziców. Rozwinęłam gazetę.
„Kolejne tajemnicze zniknięcie mugola” głosił tytuł na pierwszej stronie.
-Czyżby to były moje wymarzone fasolki wszystkich smaków od mamusi?!- zapiał James.
Rozwinął przesyłkę, po czym twarz mu poszarzała. Wydał jęk rozpaczy i byle jak, szybko zawinął z powrotem.
-Co?- zdziwił się Syriusz.- Dostałeś kwachy?
-Nie… Czosnek w kapsułkach od dzidka…
Syriusz ryknął śmiechem, spadając z ławy. Gdy już przyszedł do siebie, zawołał:
-Mam dla niego odpowiednie zastosowanie, kajtku!
-Sam jesteś kajtek! Kajtek bez majtek…- mruknął rozeźlony James.
Syriusz przyrżnął w jego twarz, James oddał mu, wkładając niechcący pięść w jego usta i rozgorzała batalia.
-Chodź…- usłyszałam w uchu.
To był Sev. Szybko wstałam.
-Jeszcze nie witaliśmy się w tym roku.- uśmiechnął się blado i ruszyliśmy wzdłuż stołów, ignorując wrzask McGonagall rozlegający się za naszymi plecami („Black! Potter! Skończone pawiany!”).
-Tak. Jak ci minęły wakacje?
-Na włóczęgach… Gdzie Lily?
-W Mungu…
I pokrótce opisałam mu, co miało miejsce w lipcu. Gdy skończyłam, wciąż miał rozdziawioną buzię.
-Aż trudno w to wszystko uwierzyć…
-No! Mogło się skończyć naprawdę tragicznie… Idziesz na transmutację?
-Nie, mam wolne. Muszę jeszcze pogadać z kumplami…
-Sev…- zaczęłam smutno, ale on tylko mi pomachał i oddalił się szybko.- Nie idź tam.- szepnęłam do siebie. Nie mogłam patrzeć, jak zbliża się do tych ludzi, jak odcina drogę do szczęścia i życia… Muszę coś zrobić, by go uratować…
Cóż, lekcje w szóstej klasie różniły się tylko tym, że kiedyś mieliśmy podział na domy. Teraz jednak ze wszystkich domów przyszli ci, co zdali.
Jako, że Lily nie było, nie miałam z kim siedzieć. Na zaklęcia było nieco inaczej: zawsze siedziałam na nich z Peterem, więc i teraz tak było. Widać, że poziom przedmiotów był wysoki.
W końcu zostały nam jedynie dwie godziny obrony.
-To co, zwiewamy?- mruknął James do kumpla, gdy staliśmy pod klasą.
-Nie uważasz, James, że gdyby obrony nie było, toby nam powiedzieli?- zauważyłam.
-Oj, tam… Na pewno mamy obronę, ale z kimś innym. A nam się nie chce już tu siedzieć…- odparł z wyższością.- Poza tym, biedny Syriuszek, nie może pisać…
-Biedaczek…- skomentowałam z sarkazmem.
Syriusz zrobił nieszczęśliwą minę i spuścił skromnie głowę.
-Proszę państwa, oto jest Syriusz.- szepnął dramatycznym, poważnym głosem Rogaś- Od piątego roku życia cierpi na stwardnienie rozsiane, uwiąd starczy, zanik mózgu oraz jego wypływanie uszami. Chłopiec nie może pisać i zdrowo się rozwijać. Ślijcie galeony do Gringotta. Pomóżcie mu, Syriusz też chce być normalny!
Łapa wywinął zdrową pięścią, ale chybił celu.
-Hahaha!!! I do tego nie może się tłuc!- zarechotał James.
-Cholerny gips!!! Mam go dość!!!- warknął Syriusz, podszedł do ściany i… rozłupał na pół gips na ręce. Zdjął jego dwa kawały i wrzucił do pobliskiej, antycznej wazy. Potem rzucił się ku Jamesowi, zmuszając go do dzikiej, desperackiej ucieczki. Oboje znikli za rogiem, Remus i Pet popędzili za nimi.
-Acha…- wydusiłam z siebie po chwili.
Rozległ się dzwonek i weszliśmy do sali.
Panował rumor, żaden nauczyciel nie przychodził na zastępstwo. Siedziałam sama, jako ze Syriusz, z którym zawsze siedzę, nie stawił się.
Zajęta byłam rysowaniem na skrawku pergaminu różnych śmiesznych rzeczy i rozmyślaniem nad wszystkimi bzdurami, które przychodzą człowiekowi w takim momencie do głowy. Miałam specyficzny humor.
-To bardzo twórcze, ale obawiam się, że niezbyt pasuje do moich lekcji…
Powoli uniosłam głowę. Nade mną stał jakiś obcy człowiek. W klasie panowała cisza.
-Ehh…- udało mi się jedynie wydukać.
Człowiek podszedł do katedry, którą przed nim zajmował Flint, a potem Wilder. Obrócił się ku klasie. Miał zimny wyraz twarzy, czarne, długie włosy i bogatą szatę. Był wysoki.
-Nie spodziewajcie się, że na mojej lekcji będziecie sobie rysować. Tu mamy pracować!- ostatnie słowo prawie krzyknął.- To nie przelewki! Zrobię z was prawdziwych… czarodziejów…
Alicja uniosła rękę. Kiwnął na znak, że przyzwala jej się odezwać.
-Dlaczego profesor Dumbledore nie przedstawił pana dzisiaj na śniadaniu?
-Gdybyś była nieco bardziej inteligentna, zauważyłabyś, że go nie ma. Poleciał do Londynu w ważnych sprawach. Dziś zastępuję go ja… i Profesor McGonagall.
Wymówił to z wyjątkową odrazą.
-No dobra, dosyć tych pogaduszek. Sprawdzam listę… Black?!
Cisza.
-A więc to tak…- szepnął z taką lubością i mściwością, że aż mi się zrobiło żal Syriusza.- Brak chłopaczka… Gdy go znajdę, odechce mu się lekceważyć moje lekcje…
Sprawdził listę do końca, po czym mruknął.
-Tych czterech delikwentów… Proszę ich uprzedzić, że sobie nagrabili, oj tak!
Przełknęłam ślinę.
Człowiek niespodziewanie wstał.
-Pozwólcie, że się przedstawię.- uśmiechnął się, prawie dobrotliwie- Na imię mam Castor. Castor Black…
Black?! Biedny Syriusz…
Rozłożył ręce. Zauważyłam, że domalował na liście obecności atramentem czaszki przy Huncwotach.
-A więc do roboty… NOTT!!! WSTAWAJ!
-T-tak?
-Powiesz mi co nieco o pewnym frapującym mnie zagadnieniu…
Tak się bałam, że nie da się opisać. W Hogwarcie nigdy nauczyciele nie pytali, chyba że się straszliwie zaskórzyło. Całą pierwszą lekcję siedziałam jak na jeżu. Uczniowie dukali coś pod nosem, a ja czułam, że niedługo moja kolej.
-NIE!!! ŹLE, SIADAJ!!! SZLABAN!!!
Tak wyglądała lekcja w znacznej mierze.
Jeszcze chyba nigdy nie ucieszył mnie tak dzwonek na przerwę. Jeżeli mam tracić nerwy trzy razy w tygodniu przez cały rok… Chyba zacznę kuć ostro…
-Dobra…- po dzwonku już nie tak chętnie wszyscy przyszli.- Kto tam nam został…
Po piętnastominutowy przetrzepywaniu Severusa (szło mu naprawdę dobrze, w końcu z obrony miał W), Black mruknął:
-No, to poprosimy pannę Lupin…
Wstałam i zachwiałam się na własnych nogach. Myślałam, że zemdleję, zrobiło mi się słabo. Wolno pokonałam dystans między mną, a katedrą, stając przed nią.
-Powiedz mi coś o…
Ale urwał, bowiem zauważyłam coś bardzo osobliwego za jego plecami, więc wytrzeszczyłam oczy.
-Co?!- nacisnął na mnie profesor i obrócił się.
Po tablicy, na której napisał swe nazwisko, piął się z zatrważającą szybkością jakiś bluszcz. Szybko obrósł całą tablicę, od stóp do głów.
Wtem zrobiło się prawie ciemno.
-Co, do…?
Okna z zewnątrz porastał powojnik, coraz bardziej blokując dostęp światła do klasy. Zauważyłam w półmroku, że bluszcz porastający tablicę pochodzi z korytarza…
Pan Black podbiegł do drzwi i wysadził je zaklęciem.
-Zostańcie tu!- i wypadł z klasy. Nikt go nie posłuchał.
Na korytarzu… była dżungla. Wszystkie rodzaje roślin, jakie kiedykolwiek widziałam, porastały ściany, zwisały z sufitu, rosnąc wciąż i rosnąc… Panowała duchota i zielonawe światło. Czułam się, jak w gigantycznej cieplarni.
-Ocho…- mruknęłam do siebie, bo oto kokos zleciał i roztrzaskał się na korzeniach u moich stóp.
-Ciekawe, czyja to robota!- szepnęła z przejęciem Alicja za moimi plecami.
-Ja już doskonale wiem, czyja to robota!- odparłam i rzuciłam się korytarzem-albo raczej tunelem-w jakimś sensownym kierunku.
Drogę zagradzały mi liany, które musiałam odgarniać. Ze wszystkich klas wychodzili ludzie, robiło się tłoczno. Niektóre drzwi tak zarosły, że nie można było wydostać się z sal. Nagle usłyszałam, gdzieś nieopodal odgłos, który doskonale uplasowałby się w ścieżce dźwiękowej czarno-białego filmu „Tarzan”, którego oglądałam we wczesnym dzieciństwie.
Pobiegłam do Wielkiej Sali.
-ALE ODLOT!!!
James właśnie szybował na jeden z lian, zwisających z magicznego sufitu.
-ŁUUHUUUU!!!- i przyrżnął w drzewo.
-Czyście zwariowali?!- złapałam się za głowę.- Postradaliście mózgi?!
Cała czwóreczka wkrótce skotłowała się przy mnie.
-Pięknie, prawda?!- zapytał Syriusz.
-Uroczo…
-Może już to usuniemy?- zaproponował Peter, oglądając się nerwowo.
-Co ty, chory?!- zawołał James.- Prawdziwy boom ma dopiero nastąpić…
Po czym nacisnął przycisk na jakimś urządzeniu.
Szkołą lekko zatrzęsło.
-Co to było?!- przeraziłam się i skuliłam przy Remusie.
-Prawdziwie diabelska pożoga…- ucieszył się mściwie James.- Chyba się zbliża, radzę, byśmy wspięli się na liany…
Szybko żeśmy to uczynili. Tak bałam się, że miałam śliskie ręce.
Wkrótce usiedliśmy na splątanych wysoko lianach.
-A teraz patrz… Będzie się działo.
Odgłos nadciągającego kataklizmu wypełnił wkrótce moje uszy. Wkrótce do Sali wlało się chyba morze…
-Wszystkie krany w szkole obsadziliśmy łajnobombami!- ucieszył się James.
-Super, ale jak to teraz zatrzymacie?!- przekrzyczałam huk na dole.
Jamesowi wydłużyła się twarz.
-O tym nie pomyślałem…
Popatrzyłam na wzbierającą pod nami wodę. Musiało tam być głęboko…
-I co teraz?!
-Chyba każdy umie pływać?- zapytał w miarę spokojnie James.
-Ja nie.- zauważył Remus.
-Ja też!- pisnął Peter.
-Ja także niezbyt…- mruknął niemrawo Syriusz.
-Może Zaklęcia Bąblogłowy?- zasugerował Remus.
-No to szybciej!!!- zakrzyknął Pet, bo woda sięgała nam już do czubków dyndających palców u nóg.
Remus zaczarował wszystkich, po czym wskoczyliśmy razem do wody, by uciec z Wielkiej Sali.
Pod wodą było wprost komicznie. Wszystko wyglądało zwyczajnie, pomijając, że wszędzie rosły rośliny. Wolno podpłynęliśmy do wyjścia, a potem po schodach w górę. Tak dziwacznego uczucia, jak szybowanie ponad schodami, jeszcze nie miałam. Wkrótce wyszliśmy na powierzchnię lecz woda wciąż wzbierała, mocząc rośliny. Nie czułam, że jestem w Hogwarcie, lecz zalanej morzem dżungli.
-No i co teraz?!- przeraził się Remus.- Chyba nas zabiją… A trudno…
Pobiegliśmy na górę po zakorzenionych i mokrych schodach i wpadliśmy prosto na McGonagall z profesorem Blackiem. Syriusz oniemiał.
-W-wuj… Castor?
-Syriusz… No no no… Co masz w kieszeni!- warknął z zimną furią pan Black.
Syriusz wyjął z zawstydzoną miną paczkę Ziaren Natychmiastowej Dziczy. Twarz McGonagall zbielała.
-Teraz ty, Potter…
James wyciągnął natomiast detonator.
-Już tu nie mieszkacie…- zarządził bezlitośnie profesor.
-Wolałabym o tym sama zadecydować.- rzekła chłodno McGonagall.- Cała piątka ma szlaban. Półroczny.
-Co?!
-Ależ, pani profesor! Mary Ann nie ma z tym nic wspólnego!- zaprotestowali.
-To prawda, Lupin?
Przytaknęłam.
-Dobrze więc. Jutro zgłosicie się do mnie, wasza czwórka. Omówimy warunki szlabanu…
-Pani profesor.- wtrącił Black- Wolałbym sam zająć się Syriuszem. Znam metody naszej rodziny, które mogą mu wybić takie wybryki z jego gorącej głowy…
McGonagall zerknęła na niego z popłochem.
-Proszę…- uśmiechnął się przymilnie.
-Nie…- wymamrotał Syriusz, na twarzy malowało się skrajne przerażenie- Pani profesor, nie…
-Cisza! Black, pójdziesz do swego wuja na szlaban! Ciesz się, że chodzisz jeszcze do tej szkoły! Ciesz się, że cię nie zabiłam! A teraz marsz do dormitorium, wszyscy!

***

-Ech!- westchnęłam- Owutemiacy, do pracy!
Z huncwockim, bardzo dla wszystkich zabawnym dowcipem, nauczyciele poradzili sobie w godzinę. Co prawda Filch był absolutnie wściekły i załamany tym, że ma to wszystko sprzątać. Irytek, który schował mu mopa, wcale nie pomógł woźnemu.
Szkoła została wysprzątana, więc mogliśmy wrócić do normalnych czynności, jak odrabianie pracy domowej.
Złożyłam właśnie niezwykle ciężką księgę od eliksirów na ławie.
-To jaki jest ten temat eseju, Severusie? Sev?...
Severusa to najwyraźniej mało obchodziło. Pochłonęła go książka „Eliksiry dla zaawansowanych”. Zmarszczył czoło, wczytując się uporczywie w jakiś fragment.
-Co?...- ocknął się, gdy go szturchnęłam.
-Nic! Po prostu, chciałabym odrobić eliksiry! Czy mógłbyś nie fascynować się dziko tym podręcznikiem?- zniecierpliwiłam się.
-Ależ on jest niezwykle… enigmatyczny…- burknął nieprzytomnie i skreślił piórem jakieś zdanie.
-Możliwe. Zamiast mazać po książkach, może zechciałbyś mi pomóc z zastosowaniem Eliksiru Przysięgi?
-Taa…
Znaleźliśmy odpowiednią stronę w olbrzymiej księdze.
-No, to czytaj na głos…- westchnął i zamknął oczy, by lepiej się skupić.
-„Eliksir Przysięgi to niezwykle mocny specyfik. A to ze względu na wyjątkowo trudną do zdobycia ingrediencje-pióra feniksa, których właściciele słyną z wierności.
Eliksir trzeba uwarzyć bla bla…”
-Dobra, pomiń to.
-Eee. Mam. „…jednak doskonale przydaje się nie tylko do zmuszania innych, by nie wyjawili sekretu. To także eliksir powszechnie wykorzystywany w zakładach, sporcie oraz ceremonii potocznie nazywanej TCŚCK…” Hmm, co to jest?
-TCŚCK?- spytał- Tradycyjne Czarodziejskie Śluby Czystej Krwi…
-Brzmi makabrycznie…- wzdrygnęłam się.
-Bo takie jest.- mruknął.
-Co to jest? Te Śluby?
-Jak sama nazwa wskazuje: ślub.
-Ślub?!
-Tak… Zgodnie z tradycją tak zwanych arystokratycznych rodzin czystej krwi, rodzice muszą wydać dziecko za kogoś o bardzo wysokim statusie społecznym. Czyli ktoś musi być godny.
-Ta osoba nie wybiera małżonka?- spytałam
-Nie. Wybierają rodzice, wysyłając propozycję do równych sobie… Cała ta impreza właśnie tak się zwie. Istnieje cały zbiór różnych zagadnień na temat tego cyrku… W końcu to tradycja…
Parsknął nieśmiesznie.
-Jakich zagadnień?
-Dokładnie, to nie wiem… Nie grozi mi to… Określenie, jaki kolor mają państwo młodzi nosić w dzień ślubu. Zawsze pół roku przed ślubem odbywają się bardzo uroczyste zaręczyny. No, wszystko odbywa się zgodnie z jakimiś określonymi normami, standardami… Wiesz, ma swoje sztywne zasady. Nie wiem, musisz spytać jakiegoś szlachcica, oni na pewno to wiedzą, rodzice ich już uświadomili, co ich czeka.
Znów zarechotał mściwie.
-Każdy czarodziej czystej krwi ze szlacheckiego rodu tak się żeni czy wychodzi za mąż… No, ale wróćmy do eseju, bo mi się spać chce…
Ziewnął potężnie i podrapał się w głowę.
-Dobra, trzeba poszukać tej książki… „Najsilniejsze eliksiry”. Tam na pewno coś znajdziemy o zastosowaniu.
Wstałam, by pójść po wspomniane dzieło. Zostawiwszy Seva samego z lekturą podręcznika od eliksirów zagłębiłam się w pachnące pergaminem i drewnem działy szkolnej biblioteki. Powiew zimnego, wrześniowego wiatru od strony okna zarzucił kilkoma luźno latającymi kartkami. Niektóre zatrzymały się na moich stopach. Musiały zostać zdmuchnięte ze stolika. Popatrzyłam na nie. Były to lekko zrolowane eseje. Na wszystkich widniało to same imię, napisane małymi, czarnymi literkami: Syriusz Black. Właściciel musi być niedaleko…
-O, hej!
Wpadłam prosto na Łapę, zaczytanego w jednej z ksiąg i beztrosko traktującego fakt fruwania jego esejów po całej bibliotece.
Oderwał wzrok od lektury i uśmiechnął się ciepło. Oparłam się o bibliotekę obok niego.
-Wiesz, nie chcę cię dołować, ale twoja praca domowa fruwa sobie po całej bibliotece.
-Jak lubi…- wzruszył ramionami z niefrasobliwym, lekko nieobecnym uśmiechem.
Po chwili ciszy westchnął i zamknął książkę, po czym włożył ją na miejsce.
-Co ci jest?- zdumiałam się.
-A ma mi coś być?- odparł pytaniem.
-Mam wrażenie, że masz zbyt… dobry humor.
Syriusz zaśmiał się w głos.
-Cóż, muszę odpocząć psychicznie przed szlabanem… Zaczynam go pod koniec przyszłego miesiąca…
-Boisz się Blacka?- zapytałam cicho.
Zerknął na mnie pytająco i uważnie zza czarnych pasm włosów, zasłaniających oczy.
-Niezłe masz wyczucie… Tak szczerze, to…
Przerwał, szukając odpowiedniego słowa.
-Wiesz… On jest trochę… Nieprzewidywalny w swych czynach. Kiedyś obciął nożem ze złości głowę skrzatowi mojej babki, bo przyniósł mu bułeczki z czekoladą, a nie z marmoladą… Został wtrącony do Azkabanu za bestialskie morderstwo mugola. Ale go, kretyni, wykupili…
-Dlaczego zatem Dumbledore go zatrudnił?!- przeraziłam się.- Przecież on cię żywcem zje!
-Chyba był jedynym kandydatem… Zresztą, jest świetny w obronie, bo sam doskonale zna czarną magię…
-Syriuszu!- pokręciłam głową. To jest chore.- Ty… nie możesz tam iść! Przecież nie dożyjesz końca szlabanu! Ten człowiek jest zupełnie nienormalny! Powinni go trzymać pod kluczem, to PSYCHOPATA!
-Widać, że szanujesz mą rodzinkę!- parsknął- Ale oczywiście masz rację. Tak, nie dożyję.
A na pewno nie będę miał czym wrócić na noc do dormitorium… Trudno się mówi. Zapewne mamuśka wysłała go tu, by się zemścić za ucieczkę…
Przyjrzał mi się z rozbawieniem. Tak bardzo się o niego boję! Wyjątkowo go polubiłam przez te trzy tygodnie, które razem przeszliśmy, walcząc o życie bliskich i swoje nawzajem. Gdyby nie on, nie przetrwalibyśmy. Wydaje mi się, że Syriusz jest hmm… taki inny, niż zawsze sądziłam. Opiekuńczy i zaradny…
-Bardzo bym nie chciała, żeby ci się coś stało…- szepnęłam, zmartwiona.
Zlustrował mnie nieco zaskoczonym spojrzeniem.
-Jak ręka?- zmieniłam temat.
-Jakoś… Już mi nie dokucza tak bardzo. Apropos, wiesz, co powiedział mi tato Jamesa? Że nas szukali na wyspie Augón. Ale okazało się potem, że świstoklik był nie tam, gdzie trzeba… Wylądowaliśmy na malutkiej, nienazwanej wysepce niedaleko. Dlatego nas nie mogli znaleźć. Wyspa Augón ma oczywiście mieszkańców…
Przyjrzałam się Syriuszowi uważnie.
-Na pewno z ręką wszystko gra? Zapewne sam nie chcesz się przyznać, że cię boli…
-Masz rację…- parsknął.- Ech, lipiec na długo zapadł mi w pamięć…
Złapał się za przedramię bezwiednie.
-Mnie też… Ciekawe, kiedy powróci Lily…
A Lily powróciła w połowie października. Całkiem już ozdrowiała i nabrała kolorów, jednakże była smutna. Pewnego wietrznego dnia razem udałyśmy się na mój ostatni trening przed pierwszym w tym roku meczem.
-Wiesz, naczytałam się „Proroka” w Mungu.- wyznała mi tego dnia, gdy przybyła, odprowadzając mnie na boisko- I to jest chore. Ludzie znikają i nikt na to nic nie poradzi… Mary Ann, coś się święci. Nie podoba mi się to…
-Masz rację.- posmutniałam i zadałam retoryczne pytanie- Nic nie rozumiem, dlaczego tak jest?
-Nie wiem, ale zaczęło się coś dziwnego…
Zadął potężny wiatr, zamiatając liśćmi z Zakazanego Lasu. Ciemnoszare chmury zasłaniały widok i przypominały, że wakacje i słońce już nie wróci. Ten melancholijny widok uczynił naszą rozmowę jeszcze bardziej ponurą i jakby groźną. Lily przytuliła się do mnie w biegu.
-Ja nie chcę żyć pod presją…- szepnęła ze łzami w oczach.
-No co ty, Lily! Przecież jesteśmy silni, wszyscy! Nikt na to nie pozwoli, żeby jakakolwiek presja wkradła się do tego świata! Będzie dobrze…
Ale sama niezbyt w to wierzyłam. Doskonale wiedziałam, że nie jest dobrze.
-Drużyno!- ryknął poważnym głosem James, nasz nowy kapitan, biorąc się pod boki.- Powiem jedno: musimy dokopać tym kozakom ze Slytherinu!
-Szczególnie, że ich agresywność zrobiła się odwrotnie proporcjonalna do czasu, jaki nam pozostał do meczu…- zauważył chłodno Syriusz.
-Dokładnie! Pokażemy im, z kim, skubańcy, mają do czynienia!- wrzasnął, jak w wojsku- To nie przelewki! TO GRYFONI!
Musieliśmy wcześniej skończyć, by super-mega-joł-bohaterowie Ślizgoni mogli wejść na boisko. Po całkiem udanym treningu wszyscy się rozeszli, szczebiocząc z optymizmem. Mnie jednak on się nie udzielił. Na zewnątrz było teraz tak ciemno i smutno…
-Idź sama, znajdę cię w zamku…- mruknęłam do Lily, po czym samotnie udałam się na przechadzkę po zasnutych liśćmi i październikową mgłą błoniach.
Dziwnie się czułam. Jakby znów dopadła mnie depresja. Ale nawet nie wiedziałam, czemu tak nagle. Łzy spłynęły po policzkach, gdy pomyślałam o Severusie. Bardzo mnie ranił swą decyzją, deklaracją. Bo złożył ją, spotykając się ze śmierciożercami. Oni go zniszczą, zniszczą w nim dobro, które tak skrzętnie ukrywa. Dlaczego?! Czy nie mógłby przystać do nas? Nie mógłby zostać ze mną?! Przecież nawet nie chodzi o jakieś głębsze uczucia, trudno już… Chodzi o jego życie…
Tak bardzo mnie to zabolało. Nigdy Lily nie była dla mnie tak dobrą przyjaciółką, jak on. Z nim zawsze czułam się najlepiej i mogłam porozmawiać. Ufałam mu, bo nigdy nie zdradziłby mych tajemnic, milczałby jak grób. Lily była taka ciepła i dobra… Ale ja nigdy nie czułam się dobrze w towarzystwie dziewczyn. Tak naprawdę wcale nie miałam przyjaciół przed Hogwartem, moje koleżanki były zawsze takie okrutne i dwulicowe…
Severusie…
-Hehe! Nie ruszaj się, cizia!
Poczułam, ze ktoś złapał mnie z tyłu za włosy i popchnął na ziemię.
Klęcząc, uniosłam głowę. W mroku dostrzegłam kilku ludzi, stojących nade mną.
-Mmm, to ta gryfońska ślicznotka…- wyszczerzył zęby Rosier, Ślizgon.
-Mmm, to ten ślizgoński debil…- odparłam zadziornie.
-Masz nawijkę…
Rosier kopnął mnie w twarz, a jego kumple ryknęli śmiechem.
-Bardzo śmieszne…- potoczyłam drwiąco-mściwym spojrzeniem po kręgu, łykając krew.- Boki zlewać…
-Dla nas bardzo. Od dawna nie klęczało przed nami żadne gryfońskie ścierwo.
-Nie istnieje coś takiego, jak gryfońskie ścierwo. Człowiek nie jest ścierwem, kochanie!
-Wszyscy są ścierwami!
-Ech, widać, że szanujecie swój dom i siebie nawzajem…- znów zarobiłam kopa.
-Wiesz co, ciziu, twoja obecność na meczu wydaje się być zbędna…
Wycelował we mnie różdżką, zaraz potem fioletowe światło rozjaśniło mrok październikowego wieczoru…


Następny odcinek już 26 grudnia. Wesołych Świąt! :)

[ 5 komentarze ]


 
40. Masakra&Makabra
Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 28 Listopada, 2009, 12:29

Nowa notka nr 40, jak obiecałam (nie 41, pomyliło mi się w poprzedniej). Za dwa tygodnie następna. Acha, i tytuł zmieniłam. Mam nadzieję, że Wam się spodoba :)

Tym razem naprawdę w chatce zaległ jakiś dziwaczny, szary cień. Myślę, że każdy z nas zastanawiał się, kto może być następny.
Syriusz siedział przy stole, opierając głowę na ręce, totalnie załamany. James chodził po całej izdebce w tę i nazad. A ja, standardowo, siedziałam przy Remusie. Panowała cisza. Tylko w przybudówce coś trzeszczało i skrzypiało.
-No dobra, i co teraz zrobimy?- mruknął James po kilku godzinach.
-Nie wiem. Po prostu nie wiem.- pokręciłam głową.
-Syriuszu?- zapytał przyjaciela, jednak ten jęknął jedynie:
-Po jaką cholerę ja go tam zostawiałem. Po co?
-Też się nad tym zastanawiam.- odparł chłodno James.
Syriusz przeniósł na niego uważne, nieco nieobecne spojrzenie.
-Ty mnie obwiniasz.- stwierdził spokojnie.
-No wiesz… W sumie mogłeś go tam nie zostawiać…
-A wy mogliście go wziąć ze sobą…
-Nie rozśmieszaj mnie!- zaśmiał się James z pogardą- To nie ja jestem uparty, jak…
-Jak co?- zawarczał porywczo Syriusz- No, dalej! Odważ się i wymów to niewygodne słowo!
Jednak James nic nie powiedział, jedynie mierzył go zezłoszczonym spojrzeniem z góry.
-Bądźmy szczerzy. To twoja wina. Niczyja inna.
Syriusz wstał z krzesła w sekundę.
-Poczekaj.- złapałam go z przodu za ramiona.- Syriuszu, nie kłóćcie się, sytuacja jest paskudna. To niczyja wina…
-Nie oszukuj sama siebie!- usłyszałam zza pleców wrzask Jamesa- Doskonale wiesz, czyja to wina! Tylko nie chcesz urazić świętej krowy, no nie?!
-James!- warknęłam, przytrzymując Łapę, który nagle się szarpnął w jego stronę- James, jak możesz! Na pewno tak nie myślisz!
-Owszem, myślę tak! Wypowiadam na głos, to co myślę!- dodał zjadliwym tonem, czyniąc aluzyjną uwagę na mój temat.
-Dobrze więc!- zezłościłam się.- Załatwcie to po męsku, jeśli myślicie, że to sprawi, iż Peter i Lily wrócą. Ale nie w pomieszczeniu, nie chcę, by krew i mięso opryskały Remusa. Na zewnątrz!
I wskazałam drzwi, sygnalizując „Wynocha!”. Żaden się nie ruszył.
Za to ruszył się Remus.
-Mmm…
Wszyscy natychmiast zapomnieli o kłótni i podbiegli do niego.
Uchylił swe miodowe oczy, błyszczące od gorączki.
-Znów się chlają?...- spytał bardzo cichym szeptem.
Wszyscy aż się roześmiali z powodu tego, że jego głos znów się rozległ w tym domku.
-Remusie!- spytał czule Syriusz- Potrzeba ci czegoś?
-Pić mi się chce…- szepnął
Gdy już udało mi się go napoić, uchylił oczy nieco szerzej.
-Coś cię boli? Jak się czujesz?
-Boli mnie bok. I głowa. I wszystko…
Cmoknęłam go w policzek. Tak bardzo mnie ucieszyło jego ocknięcie!
-Nie widzę Petera…- zauważył.
Wymieniliśmy wymowne spojrzenia.
-Bo Petera nie ma. On… zniknął, jak Lily.- wyjaśniłam.
Remus bardzo się tym przejął.
-Kiedy?
-Dzisiaj… Przed kilkoma godzinami. Ale będziemy go jeszcze szukać.
Istotnie, tak było. Jedna osoba zostawała z bardzo słabym Luniaczkiem w domu, a dwie szły szukać. Przez dwa dni obeszliśmy spory obszar, jednak nic nie można było znaleźć.
-Jakby zapadli się pod ziemię!- narzekał Syriusz na pewnym śniadaniu, niecałe dwa tygodnie po przybyciu tu.- Przecież muszą gdzieś być! Nawet, jak ich coś zeżarło…
Napotkał na nieprzychylne spojrzenia, więc się zamknął i dalej konsumował.
-Znowu wyruszamy, po śniadaniu?- westchnęłam.
-Najpierw trzeba nazbierać owoców na obiad. Już mam ich dość, porządnego mięsa nie ma… Jestem ciągle głodny!- burknął James.
-To ja pozbieram.- zaofiarowałam się.- Nie myślcie, że odejdę zbyt daleko.- dodałam, widząc ich miny.
-Dobra, to my w tym czasie przejdziemy pobliską plażę. Nie zajmie nam to dużo czasu.
Tak więc po śniadaniu chłopcy poszli na plażę, a ja udałam się do pobliskich drzewek z brzoskwiniami. Ale nie do tego sadu, gdzie znikła Lily, to byłoby zbyt niebezpieczne.
Za każdym zerwanym owocem odgarniałam gałęzie, by dostać się do tych ukrytych między liśćmi. Taka powolna praca bardzo mi odpowiadała, mogłam skupić myśli.
Jesteśmy tu już prawie dwa tygodnie… Dlaczego nikt nas nie szuka? Czasem mam wrażenie, że to jakiś inny wymiar, sen…
Otarłam boleśnie rękę o jedną z gałęzi. To wyrwało mnie nieco z letargu, odgarnęłam ją i dalej szukałam.
Nie przedstawia się to zbyt sympatycznie. Dopóki nie znaleźliśmy Lily i Petera, nie ma co marzyć o powrocie. Naszym największym obecnie zmartwieniem jest nie to, kiedy i jak stąd się wydostaniemy, ale czy się wydostaniemy. W jednym kawałku.
Natrafiłam dłonią na jakiś czarny, zakrzywiony, gładki sęk. Nawet mnie to zdziwiło, ale nie przywiązywałam do niego dużej wagi.
Poczułam dziwny, nieprzyjemny odór. Nabrałam podejrzeń i machinalnie się rozejrzałam. Nic. Musiało mi się wydawać…
No cóż, przynajmniej Remus się obudził, to już coś…
Sęk drgnął pod moją dłonią nienaturalnie.
-Co jest…- mruknęłam.
Dostrzegłam przed moją twarzą inny sęk, podobny do trzymanego, jednak zakrzywiony nie od dołu, lecz od góry. Wyglądały jak dwa półksiężyce, krzyżowały się. Ciekawe, co to za roślina lub drzewo.
-Hmm…- pojechałam wzrokiem po ich powierzchni, by dostrzec, z czego wyrastają.
Dwa długie na pięćdziesiąt cali, czarne sęki w kształcie księżyca rosły tuż przy sobie. Wyrastały z czegoś dziwacznego- jakiejś czarnej, pomarszczonej kuli, nieco większej, niż ludzka głowa.
Wyglądała jak zgniła śliwka.
-O cholera…- wyrwało mi się. Z przerażenia. Zamarło we mnie serce. Ta kula MA OCZY. Czerwone, straszliwe szparki.
I oto dotarła do mnie przerażająca świadomość, że stoję oko w oko ze straszliwym, niewyobrażalnym stworem.
Miał wzrost wysokiego mężczyzny. Cały był czarny, miał bardzo chude, widmowe ciało, trzy pary ramion, zakończonych szponiastymi dłońmi, na końcu każdej dostrzegłam bardzo długie i ostre jak sztylety pazury. Z tyłu, na wietrze, łopotały czarne, nietoperze skrzydła. Lecz najgorszy był ten gigantyczny dziób. Wyglądał, jak dwa skrzyżowane sierpy i myślę, że był tak ostry.
Stwór zasyczał coś przenikliwie. Odzyskiwałam powoli mowę, poczęłam się cofać, a po chwili wydałam z siebie najgłośniejszy z możliwych wrzasków.
Po czym rzuciłam się do tyłu, by uciec.
Za mną rozległ się straszliwy skrzek oraz łopot skrzydeł. Upadłam instynktownie na ziemię, w tym samym momencie, w którym stwór, rozczapierzając szpony, przeleciał nade mną.
Po chwili zawrócił po mnie, szybując nisko przy ziemi.
Zerwałam się i rzuciłam do ucieczki. Tak bardzo nie bałam się nawet chimery. Ten stwór mnie przerażał dziesięć razy bardziej.
-SYRIUUUUUUUUSZUUUU!!! JAAAAAMEEEEEES!!!
Wiedziałam, że to coś nadąża za mną. Po chwili poczułam osty ból po obu stronach boków, a stopy zamiast po ziemi, poczęły mielić w powietrzu- zmora złapała mnie szponami u nóg…
Na ten moment wpadli chłopcy.
-Meg!- wrzasnął piskliwie James. Błyskawicznie uczepił się moich nóg. Stwór nieco zniżył lot z powodu nagłego dodatku wagi.
Syriusz krzyknął, cały biały ze strachu:
-Sectumsempra!
Stwór zaskrzeczał i zwaliliśmy się w trójkę na ziemie. Jego czarna krew oblała moje ramię.
Bestia wzbiła się w powietrze, po czym zniknęła za drzewami.
-Auu…
Bo oto krew wypaliła dziurę w mojej koszuli i zraniła ramię.
-O żesz ty w mordę…- wydusił z siebie James, dysząc ciężko.- O rany…
Zerknęłam na Syriusza. Stał jak słup soli, wypatrując stwora na niebie. Ale nie powrócił.
Ja i James pozbieraliśmy się z ziemi (ja z trudem, bo potwór zranił mnie pazurami w boki) i popędziliśmy do domu.
-Teraz przynajmniej wiemy, jak wygląda agresor…- mruknął Syriusz, gdy usiedli przy stole, a ja przemywałam sobie rany, leżąc na łóżku.
-Bardzo dużo nam to dało, nie ma co!- warknął z sarkazmem roztrzęsiony James.- Teraz wiem, jak wygląda ten, który porwał Lily. I Peta.
-Nie zaczynaj pretensji…- mruknął Czarny
-Nie zaczynam!- wrzasnął- I wiecie co?! Teraz rozumiem jak ważne jest, by NATYCHMIAST go znaleźć. Nie wiem, co zrobicie z tym faktem, ale ja mam dość. Żegnam!
-Gdzie idziesz?!- przeraził się Remus.
-Odnaleźć ją…
I zniknął za drzwiami.
-Zatrzymaj go!- krzyknęłam do Syriusza, co natychmiast uczynił.
-O rany…- mruknął Remus- „Odnaleźć ją”…
Pokręcił głową wymownie. Oczywiste było, kogo James miał na myśli…
Niestety, Syriusz wrócił parę minut później, twarz miał zdenerwowaną i bladą.
-Wsiąkł. Nigdzie go nie ma. On naprawdę poszedł po nich…
Zakryłam dłońmi twarz i rozpłakałam się. Emocje wzięły górę, skumulowane się przez te wszystkie dni.
-Boże, przecież on zginie. To diabelstwo go zabije…
Usłyszałam westchnięcie Syriusza i uderzenie pięści w stół.
-Wszystko się rozwaliło. Wszystko. Nie ma już dla nas nadziei…- kontynuowałam.
-Wydostanę nas stąd. To niedorzeczne, byśmy tu pomarli, tak po prostu z przypadku… Musimy coś wymyślić. Nie można tak się poddawać.- warknął Łapa.
-Już nic się nie da. Nic. Nawet jak to coś wytropisz, to wątpię, by ci się udało to pokonać. Nie wyglądało na zwyczajne zwierzę…
Syriusz usiadł obok i wlepił we mnie błyszczące, szare oczy.
-Mary Ann.- rzekł- Nie możesz tak mówić. Gorzej będzie ze znalezieniem tego stwora, ale musimy im pomóc. Chyba nie chcesz ich z nim zostawić, nie?
-Pewnie już dawno nie żyją. Lily została porwana już dwa tygodnie temu. Myślisz, że wciąż trzyma ją w spiżarni?! I czeka, aż utyje?
-Nie możemy z góry zakładać, że nie żyją. Chociaż spróbujmy!- uparł się
-Jak?- jęknęłam płaczliwie- Już próbowaliśmy. Każdego dnia próbujemy… I nic… I jeszcze James odszedł i zabrał jedną różdżkę… Zostanie zjedzony…
Znowu zaczęłam płakać.
-Teraz nam się uda! Mamy jeszcze jedną różdżkę! Musimy spróbować!
-A co z Remusem? Zostawisz go tu?
-Zabezpieczają nas czary. Nic mu nie będzie. Czuje się coraz lepiej, prawda Remus?
-Uchu.- rozległo się wielce entuzjastyczne burknięcie.
-No widzisz?- uśmiechnął się nieco wymuszonym uśmiechem.- Trochę optymizmu, dziewczyno!
Jednak optymizm nie pomógł nam ani trochę w poszukiwaniach, które prowadziliśmy przez następne dwa dni. Praktycznie nie było nas w domu. Oczywiście, nie muszę nadmieniać, że James nie powrócił. Ale nas to nie zdziwiło. Na temat potwora nic nie znaleźliśmy, żadnych poszlak, śladów obecności. Czasem tylko rozlegało się na wyspie jakieś dziwaczne, donośne skrzeczenie, ale wydawało się tak odległe, że nie sposób było zorientować się, skąd dochodzi.
-Może powinniśmy sporządzić mapę?- zapytał Syriusz trzeciego dnia od odejścia Jamesa.- Znamy tę wyspę dość dobrze, pomogłoby to nam w wyborze, miejsc, których nie przetrząsaliśmy.
-A nie pomyśleliście, że skoro to fruwa, to ma kryjówkę gdzieś wysoko?- zauważył Remus.
Syriusz uderzył całą powierzchnią dłoni w czoło i przejechał nią w dół po całej twarzy.
-O niebiosa, czyżby trzeba było przechodzić całą wyspę jeszcze raz?!
-To tylko sugestia. Nie muszę mieć racji, no nie?
-Ale pewnie, jak zwykle zresztą, masz…- westchnął.
-Dobrze, że nie musimy szukać pod ziemią… Albo pod wodą.- zaśmiałam się- Zawsze jakiś plus.
-Hura.- burknął Łapa- Cieszmy się.
-Jakbyś mógł z nami szukać, Remusie…- westchnęłam.- Trzymalibyśmy się wszyscy razem.
-Chyba teraz jest lepiej.- stwierdził- Przynajmniej jest wam łatwiej, nie? Kilka godzin temu, jak się kręciliście w przybudówce, to wolałem…
-Gdzie?- zapytaliśmy naraz.
-No w tej małej szopce, co stoi przy tym domku. Chodziliście tam dziś. Słyszałem was.
-Cały dzień szwendaliśmy się po wschodnim wybrzeżu.- zdumiałam się- A do szopki nie wchodziłam nigdy. Wchodziłeś do szopki, Syriuszu?
Pokręcił głową przecząco.
-James powiedział mi, że tam jest jedynie pieniek i szczapki.- stwierdził.- Nie było sensu tam włazić.
-No właśnie. Jakim cudem nas słyszałeś?
Remusowi wydłużyła się twarz.
-Jestem absolutnie pewny, że słyszałem wyraźne hałasy. Nie wołałem was, bo nie chciałem was rozpraszać…
Zmierzył nas przeciągłym spojrzeniem, po czym szybko stwierdził:
-Nie wydawało mi się!
Syriusz rzucił mi wymowne spojrzenie i wyszedł. Chwila ciszy.
-Mary Ann?- krzyknął
Pobiegłam do szopki. Była jeszcze bardziej licha, niż chatynka. Na środku stał potężny pieniek, znaczony licznymi uderzeniami siekiery, przy nim leżały dosłownie cztery szczapki. Na ścianach nic nie wisiało.
Syriusz i ja wymieniliśmy długie spojrzenia.
-Po co ktoś tu miałby włazić?- zapytał.
-Bardziej zastanawiałabym się nad jego tożsamością, niż celem wizyty…- odparłam.
-Jeżeli to był mieszkaniec, to czemu nie wszedł do środka?- głowił się Syriusz- Czemu już tu nie mieszka? Po co mu coś z szopki?
-Nie wiem…
Wiadomość, że ktoś nachodził naszą szopkę z pewnością wywarła na nas wrażenie. Przeczesaliśmy ją dokładnie w poszukiwaniu jakichś skrytek-bez skutku.
Nikt nie potrafił wywnioskować, po co ktoś tu przyszedł. I tym bardziej, kto to był.
Wkrótce ogarnęła nas galopująca frustracja. Nasuwające się wciąż pytania, nie mające odpowiedzi, bezskuteczne poszukiwania… Każdy z nas zrobił się okropnie nerwowy, a najbardziej już Syriusz. Warczał o byle co i na byle kogo. Remus nic się nie odzywał, leżał jedynie i wpatrywał się całymi godzinami w sufit. Oboje stracili apetyt i stali się mrukliwi.
Starałam się jak najrzadziej siedzieć z nimi w chatce, lecz nie mogłam przecież odchodzić zbyt daleko, toteż zaszywałam się niedaleko, zbierając owoce lub pod głazem i pilnowałam całymi godzinami przybudówki. Czasem dochodziły do mnie krzyki i odgłosy kłótni. Na jedną z nich wkroczyłam szesnastego dnia od przybycia tu.
-Ale czego ty w ogóle ode mnie chcesz?!- krzyczał z żalem Remus. Syriusz stał na środku z wściekłą miną.
-Niczego nie chcę od ciebie! Przecież niczego nie sugerowałem!!!
-To dlaczego, na gacie Merlina, się tu wyżywasz?! Nie wmawiaj mi, że to nie było aluzyjne!
-A gdzie mam się wyżywać?!
-Na zewnątrz!
-Oczywiście, zapomniałem o świętym Remusie, któremu dokucza główka i MUSI mieć spokój!
-Masz coś do mojej głowy?!?!
-Zaraz ci…
-CISZA!!!
Oboje jednocześnie przenieśli na mnie zaskoczony wzrok.
-Nie wtrącaj się!- warknął natychmiast Syriusz.
-Nie mów tak do niej!- wrzasnął Remus.
-Remus, nie denerwuj się, nie warto…- zauważyłam chłodno.- Chciałam, żebyście się przymknęli; słyszy was cała wyspa…
-I co z tego?!- krzyknął Syriusz- Mam to gdzieś!
-Wiemy, że masz zawsze wszystko gdzieś, ale nie musisz tego tak wylewnie okazywać. Pohamowałbyś się czasem.- zmrużyłam oczy.
Syriusz w swym wybuchowym charakterze wydał zblazowany, wściekły ryk, po czym zaatakował:
-Nie jesteś moją matką! Nie praw mi kazań!
-To nie są kazania, Black, a jak masz problem ze zdefiniowaniem i odróżnieniem kazania od zwykłej uwagi, to już twój zakichany interes!
Black zaklął, wściekły na cały świat.
-Po co tu w ogóle przychodziłaś?! Żeby się na mnie, oczywiście, powyżywać, no nie?! Znudziło ci się udawanie, że robisz coś konstruktywnego?!
-Kto tu się na kim wyżywa, Panie Cierpiętniku?! Jesteś chamski i przewrażliwiony! Cały czas to TY chodzisz z nosem na kwintę! Tylko TY warczysz na wszystko co żyje i nie żyje! Tylko TY nie znosisz tego jakoś po ludzku, tylko niczym zblazowane książątko! W sumie, to nie jestem zdziwiona, bo ty JESTEŚ zblazowanym książątkiem!
-Jeszcze jakieś wąty do mnie?!- wrzasnął, wymachując niebezpiecznie rękoma na wszystkie strony- Proszę bardzo!!! Możesz do woli nadawać, a ja tu z uśmiechem posłucham wszystkich wrzut!
-Ty? Z uśmiechem?! Cud by się stał!!!- odgięłam się do tyłu i wrzasnęłam nieśmiesznym śmiechem.
-Jakbyś nie zauważyła, to nie mam powodu by się szczerzyć do byle czego i byle kogo!!!
-Pewnie, że zauważyłam! Korzystasz z tego przywileju ile wlezie! I czasem mógłbyś choć okazać, że cię TROSZKĘ interesuje, byśmy jakoś to przeżyli, a nie na okrągło tylko żerować na cudzym pragmatyzmie!
-JA?! Kiedy ostatnio was wykorzystywałem?! Robię tu równie dużo, jak… inni…- nie chciał wymówić „Ty”.
-Super!- uśmiechnęłam się filuternie- Tyle, że nie zauważyłam.
Nie było to do końca prawdą, bo Black pracował tyle, ile ja. Jednakże chciałam go jakoś zagonić do roboty. Niestety, osiągnęłam odwrotny efekt.
Black, cały siny ze złości, odgiął nogę do tyłu i swoim ciężkim, okutym butem z całej pary, celnie wymierzył kopa jednemu z taborecików. Krzesełko przekoziołkowało kilka razy, po czym przyparowało w ścianę, tracąc w locie nogę. Cała chatka zadrżała.
-CHOLERA! MAM TEGO DOŚĆ!!!- wrzasnął.
-WYOBRAŹ SOBIE, ŻE JA TEŻ!!! WYCHODZĘ STĄD!!!
-HURA!!! BĘDĘ KORZYSTAŁ, PÓKI MOGĘ!!!- udał nieopisaną, szaleńczą radość.
Odwróciłam się teatralnie na pięcie i wybiegłam z domku, nie panując ze złości nad własnymi ruchami. Nogi niosły mnie przed siebie, po chwili zorientowałam się, iż jestem na plaży.
Usiadłam na niskim piaskowcu, opanowując się nieco.
Nie spodziewałam się, że tak to się skończy… Ale jeśli chodzi o mnie i o Blacka to się zazwyczaj tak kończy…
Dawno się z nim nie kłóciłam. Chyba ostatnio w lutym, czy coś…
Bardzo mnie to przejęło. Nie powinniśmy stawać po dwóch różnych stronach wrogiego obozu w takim położeniu, jednak stanęliśmy. Może nie powinnam tak ostro i ironicznie reagować? Czemu nie potrafię po prostu zbagatelizować zaczepki?
Siedziałam dość długo na małym piaskowcu obserwując słońce nad horyzontem. Dziwne to życie… My sobie siedzimy w chatce, a nasza trójka przyjaciół gdzieś leży, nie wiem nawet, czy żyją… Teoretycznie powinniśmy ich szukać. Tyle, że zrobiliśmy już chyba wszystko. Mogą być jedynie pod ziemią lub pod wodą. Nie widzę innego wyjaśnienia.
-Mary Ann?- usłyszałam nieśmiały głos.
To był Black. Zerknęłam na niego niechętnie.
-Przepraszam.- mruknął, nie patrząc na mnie.- To moja wina, za bardzo się denerwuję…
Nie chciałam go słuchać, te przeprosiny zawsze wyglądają tak samo, a potem nic!
-Dobra, zapomnijmy, to była też moja wina…- wymamrotałam dla świętego spokoju i odwróciłam wzrok na horyzont.
-Wciąż się na mnie boczysz.- stwierdził.
-Nie, już nie…
Dosiadł się do mnie i siedzieliśmy w milczeniu przez kilkadziesiąt minut, dopóki słońce nie zawisło wyjątkowo nisko nad linią horyzontu.
-Gdzie oni mogą być?- zapytałam w zamyśleniu po raz setny chyba.
Odpowiedziało mi milczenie.
-Byliśmy już wszędzie…- kontynuowałam.
-Może nie? Może jest coś, o czym nie wiemy…
-Ale co?- zirytowałam się- Chyba mogą być tylko pod ziemią…
Syriusz zastanowił się chwilę, po czym parsknął:
-Taa, krecik ich wciągnął…
-To nie jest śmieszne. A poza tym, co tu robi ten mieszkaniec? Po co mu przychodzić do szopki? Chyba nie ma tam nic ciekawego! Dlaczego my go nigdy nie słyszeliśmy i nie widzieliśmy?!- skarżyłam się dalej.
-Może nie chciał nam wchodzić w drogę? Może ma tam ukrytego coś ważnego?- zastanawiał się Syriusz.
-Taa, rzeczywiście! Przecież tam spoczywają nieprzebrane bogactwa!- sarknęłam.
-Och, może je zakopał i teraz szuka… Może są pod pieńkiem…
-Nie wiem. Mam wrażenie, że koleś nas unika…
-Może…- zamyślił się Syriusz i zapadło milczenie trwające kilka minut.
Nagle Syriusz zerwał się. Miał rozgorączkowane oblicze.
-Co jest?
Począł chodzić w kółko, ogarnięty euforią.
-Powiedz mi- wyglądał na przerażonego w tej chwili.- czemu nasze zaklęcia kamuflujące nie działają?
-Nie?
-O rany… Przecież ktoś nam się nieustannie ładuje do szopki, no! WIDZI JĄ!
Zmarszczyłam brwi:
-Nie irytuj się… Niedokładnie je rzuciłeś.
-Nie!- prawie krzyknął- Wiem, że są prawidłowe! No więc?
Pokręciłam głową na znak, że nie wiem.
-Ponieważ one działają na ludzi. I większość zwierząt. Chyba, że jakieś zwierze jest czarnomagiczne…
Zawiesił głos, bym mogła zastanowić się nad jego słowami. Coś kliknęło w moim mózgu i ciarki przeszły moje plecy.
-Ty sugerujesz, że…
-Ten stwór włazi nam do przybudówki!- wrzasnął, zaskoczony.- Tyle, że nie wiem, po co.
-Już ci mówiłam, że tam nic nie ma.- szepnęłam, przerażona faktem, że ta zmora przebywała tak blisko nas.
-Taa…- burknął z rezygnacją- Mówiłaś, że…
Jego oczy bardzo powoli wyszły z orbit, by z powrotem do nich wrócić, jednakże inicjując zwyczajowe dla Syriusza mrużenie ich od dołu. Nawet się lekko uśmiechnął. Wyglądał, jak dzieciak, który ze stoickim spokojem zdaje sobie sprawę, że „mój plan wysadzenia połówki szkoły jest genialny…”. Trochę przerażał mnie w tym momencie.
-Już wiem…- wydusił z siebie z lekkim zdziwieniem, jakby było to dziecinnie proste, by dostrzec rozwiązanie.- Już wiem! Remus mi…
Nagle z wolna jednak jego twarz przybrała przerażony, sparaliżowany wyraz. Jednomyślnie ze mną zresztą.
-Remus…- szepnęliśmy naraz i rzuciliśmy się ku domowi.
Po kilku chwilach wpadliśmy do domku. Syriusz syknął jakieś przekleństwo i runął jak długi, wywracając się o jedną z nóg stołu, leżącą przed wejściem. Bo cały stół leżał wywrócony gdzieś przy nim.
W moich oczach zaszkliły się łzy. Taboreciki leżały kompletnie rozwalone, nie wspomnę o stole. Skorupy misek walały się na podłodze, dywan się podarł…
Na łóżku Remusa spoczywała jedynie zbełtana pościel.
-REMUS?!- krzyknęłam, a łzy potoczyły się po mojej twarzy obficie. Wyleciałam na zewnątrz, na środek placyku i wrzasnęłam, ile sił w płucach:
-TY DIABLE!!! ZWRÓĆ MI MOJEGO BRATA!!!
Cisza. Tylko echo mego głosu odbijało się jeszcze chwilę w powietrzu.
Osunęłam się na kolana, łkając.
-Weź mnie, zamiast niego…- błagałam, kryjąc twarz w dłoniach.
Niemożliwe… Remus nie może umrzeć… Nie mam drugiej takiej osoby na świecie, nikogo tak nie kocham… Jak on umrze, umrę i ja…
Położyłam się na ziemi i zwinęłam w kłębek, czekając na śmierć. Mogę biec przed siebie, bestia mnie pożre, jak mojego Remusa… Mojego kochanego Remusa…
Syriusz przyszedł, w oczach miał łzy. Już po chwili przytulałam się do niego i płakałam ile mogłam. Nigdy tak się nie czułam. Nigdy. Nawet, jak zginęli mi rodzice…
-Zabij mnie!- poprosiłam przez łzy.- Remus nie żyje…
-Żyje, nie mów tak! Uratujemy go! Teraz już wiem, jak!
-Nikogo tak nie kocham, jak jego…. Jeżeli on nie żyje…
Nie mogłam mówić dalej. Syriusz zaprowadził mnie do chatki i postarał się zrobić jedyną różdżką porządek.
Gdy już się uspokoiłam, na dworzu było zupełnie ciemno. W chatce panowała cisza.
-I co?- zapytałam wilgotnym tonem Syriusza, który siedział na posłaniu naprzeciw i ukrywał twarz w dłoniach. Rozczapierzył dwa palce i jedno oko błysnęło do mnie spomiędzy nich.
-Wiesz, jak tam się dostać…
Kiwnął głową, zdecydowany, by działać.
Poszliśmy zatem do przybudówki. Syriusz podszedł do pnia i spróbował go ruszyć bezskutecznie z miejsca.
-I co?- spytałam.
-Patrz…
Na bokach pnia dostrzegłam podobne rysunki, jakie widziałam na skale tego pamiętnego dnia, którego zaatakowała mnie chimera.
Spojrzał na mnie w stylu „A nie mówiłem?”
-Ale nie chce się ruszyć…- zauważyłam.
Syriusz uważnie zlustrował powierzchnię pnia, po czym rozgorączkowany wybiegł. Po chwili wrócił z ostrym kamieniem. Począł rąbać nim tam, gdzie zwykle kładzie się szczapki.
Rozległ się jakiś podziemny zgrzyt, po czym pień odjechał w bok, ukazując pionowy wylot jakiegoś oświetlonego czerwienią kamiennego szybu. Wyglądał, jak okrągły komin.
-Skąd wiedziałeś?!- zapytałam z podziwem, gdy kucnęliśmy na jego krawędzi.
-Po primo, wyobraziłem sobie, że jestem ostrodziobym stworem. Musi mieć jakiś sposób tajnego włażenia. Po secundo, na pniu nie ma jedynie bruzd po siekierze. Są także dziwne, stożkowe wgłębienia.
-Jesteś genialny…
Zerknął na mnie z lekkim uśmiechem, jego twarz podświetliło od dołu czerwone światło panujące na dole.
-A jak się domyśliłeś, że to tu?
-Coś tu nieustannie skrobało, a że tkwi tu jedynie ten pieniek, to nie było zbyt trudne, by powiązać go z tym wszystkim…
Szybem dolatywały do nas dziwaczne, kopalniane odgłosy. Przeszły mnie ciarki.
-Kto by pomyślał…- pokręciłam głową i dalej kucaliśmy, nie robiąc żadnych manewrów.
-Nie wiem, jak ty, ale ja teraz nie mam wcale ochoty tam złazić!- parsknął.
-Ja też nie…- przyznałam.
-Dobra, czas nagli…
Oparł stopy w jakichś wgłębieniach i począł złazić w dół. Obserwowałam z góry jego czarną głowę, dopóki nie uniósł twarzy do góry.
-Schodzisz teraz, czy ja mam najpierw…?
-Schodź, schodź… Poczekam… Chyba byś nie chciał mną oberwać, jakby mi się omsknęła noga, nie? Tylko jak już zejdziesz, to daj mi znać…
-Jakby co, to cię złapię…- zarechotał i spuszczał się dalej.
W końcu czerwień całkowicie go wchłonęła. Przechodziły po mnie ciarki, gdy zdałam sobie sprawę, że stwora może nie być tam, lecz na polowaniu. I zaraz wróci, wejdzie od tyłu do szopki… A Syriusz ma jedyną różdżkę…
Wolałabym nie wskakiwać na łeb na szyję do szybu.
Usłyszałam z dołu stłumiony krzyk:
-Dobra!...
Z duszą na ramieniu i trzęsącymi się rękoma wlazłam do komina i zaczęłam szukać wgłębień.
W szybie panowała straszliwie wysoka temperatura. Od razu przeszedł mnie dreszcz od tego gorąca. Skały były zwietrzałe i kruche a ja wciąż miałam wrażenie, że stwór patrzy na mnie z góry przez malejące, okrągłe okienko do świata, słońca…
Podróż w dół trwała wyjątkowo długo, zbyt długo. W końcu trzęsące się kończyny oderwały się od skały, a ja zeskoczyłam ze ściany kilka cali nad ziemią. Napięte mięśnie nóg puściły, co zaowocowało stratą równowagi. Na szczęście Syriusz złapał mnie mocno wpół i zamarliśmy, nadsłuchując.
Przed nami rozpościerał się wylot kamiennego korytarza o niskim stropie. Jego końca nie można było dostrzec, ginął w czerwieni. Dochodziły stamtąd dziwaczne odgłosy od czasu do czasu. Coś jakby uderzenia młota. A może echo tak to zniekształcało?
Syriusz puścił mnie, wymieniliśmy wymowne spojrzenia, uśmiechnął się, by dodać mi otuchy, po czym z wolna ruszyliśmy korytarzem, trzymając się blisko ściany.
Straszliwie się bałam, zerkając nieustannie nerwowo przez ramię. Rany, jakby ściany miały oczy…
Korytarz zdawał się nie mieć końca, nasze kroki odbijały się dudniącym echem od kamiennych ścian. Wolałam jednak, żeby rzeczywiście nie miał końca…
Syriusz, jakby czytając w moich myślach, mruknął zachęcająco:
-Ej! Jeszcze nie takie przygody cię czekają…
Wreszcie stanęliśmy u wylotu korytarza. Naszym oczom ukazała się bardzo wysoka, wielka… no właśnie, co? Grota, jaskinia… Jej strop ginął w czerni, panowała wysoka temperatura, a to z powodu lawy, bulgoczącej w licznych kraterach. Syriusz zmarszczył brwi.
Na drugim końcu majaczył jakiś portal bez drzwi, topornie wyciosany. Wolno udaliśmy się w tamtym kierunku, uważnie nadsłuchując. Prócz dziwnych dźwięków, odbijających się echem od ścian nie zarejestrowałam niczego podejrzanego. Panował niezwykły spokój i cisza. Ale to jeszcze bardziej napełniało mnie paraliżującym strachem. Pomyślałam, że jeżeli coś nagle wyskoczy zza węgła, to dostanę zawału. Jednakże nic się nie działo, jaskinia wciąż wpędzała mnie w chory spokój i poczucie bezpieczeństwa….
Przeszliśmy przez kamienny łuk. Na lewo biegły strome, wyciosane schody w dół, a za nimi zakręt w lewo, ginący za ścianą. Ogarnęła mnie paranoja. W poprzedniej jaskini chociaż była przestrzeń, a tu? Ciasne korytarze…
Zagłębialiśmy się coraz bardziej w kompleks korytarzy i zawiłości, nie wydając pary z ust. Obracałam głowę na prawo i lewo, ale nic się nie działo. Lustrowałam dziwaczne, zamurowane wnęki. Ciekawe, co w nich zamurowano?
-Dziwne, nie?- szepnęłam do Syriusza- Prawda? Syriusz…?
Spostrzegłam, że nie ma go ze mną. Z przerażeniem rzuciłam okiem naokoło, ale zaraz wydałam westchnięcie ulgi: po prostu, Syriusz zatrzymał się kilka kroków za mną i zaglądał przez jakieś drzwi. Podeszłam do niego. Żołądek podjechał mi pod samo gardło.
W komnacie o wyjątkowo małych rozmiarach leżały kości: małe, duże, długie i krótkie, zwierzęce i… ludzkie…
Wolno weszliśmy do środka. Myślałam, że zwymiotuję.
-Czy myślisz, że to mogą być… ich kości?- spytał słabo Syriusz.
Nie odparłam, bo nawet nie chciałam dopuścić takiej opcji do wiadomości.
-Dobra, wracajmy…- szepnął.
W miarę spokojnie wyszliśmy.
Rozległ się klekot i jedna z czaszek, kopnięta niechcąco syriuszowym butem, wytoczyła się na korytarz. Brzmiało to zdecydowanie za głośno.
-Cicho!- skarciłam go- Bo…
Straszny łoskot zagłuszył dalszą część. Dopiero po chwili zorientowałam się, co się dzieje. Przy zamurowanych wnękach unosił się pył, stos porozłupywanych kamieni i gruzu spoczywał pod każdą. A z kłębów pyłu szło ku nam kilka poskręcanych, dziwnych upiorów. Wyglądali, jakby kiedyś byli ludźmi. Teraz jednak na pewno nie można było o nich tego powiedzieć. Dostrzegłam, że w półmroku korytarza ich oczy świeciły się, jak kotom.
Widok zbliżającej się z wolna armii umarłych na pewno nie był krzepiący.
-Matko, Syriuszu…- wydusiłam i przywarłam do niego- Zrób coś… błagam!
„Gdybym tylko miała różdżkę” przeszło mi przez myśl.
Łapa powalił najbliższego zaklęciem Relashio, jednak stwór wstał i z wolna ruszył ku nam, wyciągając ręce do przodu i powłócząc nogami. Tu i ówdzie rozlegało się jakieś warknięcie i jakiś niski, dudniący bulgot. Syriusz oniemiał. Ku nam tłoczyły się nowe stwory, nie było drogi ucieczki…
Wyrwałam mu różdżkę, i myśląc, że to jedyny sposób, krzyknęłam:
-Incentio Maxima!
Potężny, huczący płomień, długi, jak smoczy ogień, uderzył w mur stworów. Kilka od razu stanęło w płomieniach niczym żywe pochodnie, niektóre padły od ognia, dogorywając na ziemi. Wolno ruszyłam do przodu, by ogień strawił wszystko, co się rusza, poza Syriuszem i mną. Wkrótce u naszych stóp słał się dywan z poskręcanych, sfajczony, czarnych ciał. W powietrzu unosił się obrzydliwy smród smażonego mięsa, korytarz zasłonił dym od trucheł. Stwory nie ruszyły się już więcej.
-Genialnie!- szepnął Syriusz.- Tylko żeby huk nie zwabił jakichś sił wyższych…
Przykucnęliśmy w ciemnym kącie ślepej uliczki, by czekać na odzew. W tym czasie ponuro lustrowaliśmy nieruchome ciała. Brr, miałam takie straszliwe przeczucie, że zaraz się podniosą…
-Dobra, chyba teren czysty…- mruknął Łapa po pewnym czasie. Teraz to dopiero był stres! Przechodzenie nad ciałami i wyobrażanie sobie, że któraś ręka zaraz zaciśnie się kurczowo na twej kostce u nogi nie należało do najprzyjemniejszych przeżyć. Jednak dotarliśmy do punktu wyjścia po pewnym czasie, tym razem starając się iść wyjątkowo dyskretnie.
Udaliśmy się w inną stronę i po pewnym czasie dotarliśmy do kolejnej jaskini o czarnym stropie. Była cała z gładkiego kamienia, naprzeciw nas majaczył ołtarz ofiarny. A wysoko nad nami…
-Co to?- szepnął zaskoczony Syriusz.
Zobaczyliśmy ledwo dostrzegalne w mroku panującym przy sklepieniu zarysy dziwacznych, podłużnych obiektów. Były czarne i wyglądały jak nietoperze, które śpią.
-To te stwory… One śpią…- przeraziłam się.
Syriusz z najwyższą ostrożnością stanął pod nimi i uniósł głowę do góry, wyglądając, jak małe dziecko obserwujące ze zdziwieniem samolot.
-To nie stwory.- stwierdził po chwili- To kokony.
-Kokony?!- zemdliło mnie na myśl, co mogłoby w nich być. Takie aż nazbyt ciche, czające się gdzieś w mrokach ziemi, zastygłe w bezruchu…
Było ich chyba cztery. Przynajmniej tyle naliczyłam.
-Ech, nie zaszkodzi sprawdzić, co w nich jest…- mruknął Łapa.
-Zaraz, chcesz grzebać w tych ohydnych, maziowatych kokonach?!
-Jeżeli jest tam coś wrogiego, to zaburzymy jego dojrzewanie. To chyba dobrze, nie?
-A jeśli coś na ciebie wyskoczy ze środka?! Co może zrobić?!- przeraziłam się.
-Powie „Bu!”.- zniecierpliwił się Syriusz.- Strąćmy, nie zaszkodzi. Mamy różdżki, a to coś jest niedojrzałe jeszcze… Inaczej by się wykluło.
Popatrzyliśmy w górę w milczeniu. Uspokoiłam się nieco.
-I jak my się tam dostaniemy?- westchnęłam do siebie, nie spuszczając wzroku z kokonów. Syriusz lustrował różne powierzchnie pomieszczenia, a w jego głowie okrytej czarnym włosiem formował się plan.
-Jakby ktoś wlazł na tamtą półkę…- szepnął i wskazał palcem bardzo wysoko położoną skalną wnękę- Druga osoba złapałaby jakoś kokon, gdy tamta pierwsza by go zrzuciła…
-Co ty. To może być tak ciężkie, że zrobi z ciebie placek.
Zmarszczył brwi sceptycznie.
-A jakby ten, co stanął na górze, jakoś bezpiecznie spuścił kokon?... A w zasadzie… Dlaczego teraz ich nie strącić?!
Uniósł do góry różdżkę. Złapałam go za przegub.
-Tam może być coś kruchego! A jak to jest człowiek?
Westchnął.
-Już nie wiem, co robić.
Zaległa cisza.
-A da się magią utkać jakąś… No nie wiem, pajęczynę?...
Syriusz wzruszył ramionami.
-Ale…- mruknął, a czoło mu się wygładziło- Można wyczarować liny… Może one nam się przydadzą… Uch, jaki to dyskomfort, mieć tylko jedną różdżką!
-Zróbmy windę! Ktoś wlezie na półkę, o ile wlezie, rzecz jasna… I przewiąże kokon, skombinuje, żeby mógł zjechać, a druga osoba go spuści… Rozumiesz?
Pokiwał żywo.
-Incarcerus.
I oto przed nami leżał zwój lin. Połączyliśmy je w jedno długie koło. Drugą porcję wyczarowanych sznurów przerobiliśmy na jedną, długą linę. Potem Syriusz zlikwidował zaklęciem węzły, by nam nie przeszkadzały.
-Dobra, włażę.- mruknęłam i przerzuciłam ogromny zwój przez ramię, a za pasek wetknęłam różdżkę- Tylko jak?
Nie miałam zielonego pojęcia, jak dostać się na górę.
-Chyba musisz porobić wgłębienia w ścianie. A może ja tam wejdę?- spytał Syriusz.
Bez słowa ruszyłam ku ścianie, pomyślałam „Reductio!” i sukcesywnie robiłam wgłębienia na ręce i nogi. Była to żmudna, długa robota. Miałam wrażenie, że półka wcale się nie przybliża. Starałam się nie patrzeć w dół, tylko wlepiłam oczy w odpadające fragmenty ściany.
Wreszcie, a zdawało się, ze upłynęła wieczność, ległam plackiem na półce, opanowując drżenie kończyn. Wychyliłam się zza krawędzi, by spojrzeć na Syriusza. Wyglądał, jak ogromny pająk, bo takich był rozmiarów. Wlepiał we mnie milczący wzrok, co chwila rozglądając się naokoło nieco nerwowo.
Zorientowałam się nagle, że kokony są o wiele dalej, niż się wydawało. Za nic nie mogłam dosięgnąć choćby do pierwszego z nich.
-A ja już myślałem, że spadniesz na ryjek!- usłyszałam z dołu, ale puściłam uwagę mimo uszu.
Przymocowałam zatem jeden koniec liny do ściany za mną, przewlekłam koło i poczęłam mocować drugi koniec obok pierwszego.
-MARY ANN?!- usłyszałam zaniepokojony krzyk z dołu. Zerknęłam za krawędź i aż jęknęłam.
W jaskini zaroiło się od obślizgłych, jadowicie żółtych stworów wielkości człowieka. Wyglądały, jak ludzie obdarci ze skóry, tyle, że mieli inny kolor, jak już wspominałam. Szli wolno ku Syriuszowi, było ich chyba z dwudziestu, lub więcej. „To musi być jakiś rodzaj zombie!” przeszło mi przez myśl. Wydawały okropne, chrapliwe, bulgoczące krzyki.
-SYRIUSZU! RÓŻDŻKA!- wrzasnęłam- ŁAP!
Wystawił ręce do góry, a ja cisnęłam ku niemu broń. Złapał ją perfekcyjnie w jedną dłoń i miotnął ogniem prosto między oczy najbliższego. Uśmiechnęłam się i wpatrywałam z napięciem w jego samotną walkę.
-MARY ANN!- krzyknął- Relashio! Och… UWAŻAJ!
-Co?!
Nie zrozumiałam go, dopóki nie poczułam podmuchu wiatru z prawej. Obejrzałam się, rejestrując jakiś syk.
Obok mnie na półce stał uskrzydlony stwór. Nie zważając na pożogę na dole, zbliżał się do mnie. Poderwałam się na równe nogi. Cholera!...
Zanim ktokolwiek cokolwiek pomyślał lub uczynił, ja wzięłam rozpęd i skoczyłam ku kokonowi, rozpaczliwie się go łapiąc i wspinając po nim wyżej, by nie spaść. Stwór rozwinął skrzydła, wrzasnął przeraźliwie i podleciał do mnie, atakując pazurami na kilkanaście cali. Kopnęłam go z całej pary, odleciał na chwilę, wrzeszcząc, a potem ponowił atak na kokon, tym razem od drugiej strony i to z taką mocą, że aż nas rozhuśtało. Rozległo się głośne CHRUP! i kokon oderwał się od sklepienia…
Runęłam z nim ku kamiennej podłodze, lecz poczułam ostre szarpnięcie w pasie. Kurde, zaplątałam się w liny od windy…!
Dyndając z kokonem w objęciach w połowie drogi na glebę i to jeszcze do góry nogami, wcale nie uśmiechała mi się walką z bestią. Lecz jej bynajmniej, zaatakowała mnie, łopocząc wściekle nietoperzymi skrzydłami. Zasłoniłam się kokonem, a ona atakowała go. Zaczął się rozwalać, wyciekał z niego cuchnący, żółtawy płyn… Myślałam, że zwymiotuję. W pewnym momencie z poszarpanego kokonu wysunęło się coś obślizgłego i pacnęło mnie w twarz, smarując cieczą. Była to bezwładna, blada, opuchnięta ręka…
Zakręciło mi się w głowie, a żółć podjechała do gardła. Przerażona samym faktem, że to robię, i wciąż kopiąc stwora, rozprułam część kokonu. W środku, jak podejrzewałam, była głowa. Otarłam ją jedną dłonią z cieczy.
W tym momencie kokon zupełnie się rozwalił i runął w dół. Ale mnie wystarczyła sekunda, by wiedzieć, kto to był. Ze złością odwinęłam celnego, zdrowego kopa stworowi, prosto w oko. Poczułam, że wypłynęło. W istocie, stwór wrzasnął z potwornego bólu, zaczął zataczać kręgi ku ziemi.
Odwinęłam głowę do tyłu i wlepiłam wzrok w kokon i Remusa, leżącego w jego szczątkach. Oby żył…
Stwór chyba szykował się do kontrataku, ignorując Syriusza zmagającego się z armią zombie. Do głowy przylazł mi pewien pomysł…
Szybko, lecz z najwyższym trudem, wspięłam się na górę po linie, po czym przedostałam się na drugi kokon. Stwór już wzbił się w powietrze.
Rozprułam materię i otarłam twarz trzęsącymi się ze strachu i wysiłku rękoma. Nie, to Peter… Odrzucił mnie jego widok. Wyglądał dwa razy gorzej, niż Remus. Był pomarszczony i jakby… zjełczały. Starając się nie wyobrażać sobie Lily, przeskoczyłam na drugi kokon. Poczułam okropny ból w nodze…
-Auu!!!
W oczach zaszkliły mi się łzy, bo oto potworny dziób rozharatał moją nogę. Próbowałam ją wyszarpnąć-skutek był jeszcze gorszy. Zamachnęłam się drugą i kopnęłam go w szyję. Puścił, chyba się krztusząc. Ja straciłam nieco równowagę i osunęłam się po kokonie w dół, krzywiąc z bólu twarz. Rozszarpałam znów kokon, na wysokości piersi. Bingo, to James, poznaję sweter. Szybko, tracąc uścisk i zsuwając się w dół, poczęłam przeszukiwać jego kieszeń, kątem oka widząc zbliżający się czarny, uskrzydlony pocisk. Namacałam drewno i huknęłam sekundę później:
-Confundus!
Potwór oberwał między oczy, wpadł z całym impetem na Petera, po czym obaj spadli, powalając kilku zombie pod sobą.
Zaczęłam gramolić się wyżej, wsłuchując się w bojowe wrzaski Syriusza. Kokon jednak był już dostatecznie rozwalony, toteż chwilę potem poczułam lekkie szarpnięcie w dół, a w następnej chwili ja i James runęliśmy, lądując na zombie i rozkwaszając ich. Uniosłam się z krwawej mazi, zmieszanej z żółtą cieczą z kokona Jamesa. Zombie zostało tylko trzech, reszta leżała na ziemi, w znacznej części zwęglona lub poszatkowana, zapewne Sectumsemprą, unosił się swąd spalenizny. Czarny cały zakrwawiony, spocony i naprawdę czarny, walczył mężnie z małą grupką. Remus i Peter leżeli wśród pozostałości po kokonach, a stwór… no właśnie, stwór zniknął.
-Syriuszu…- wyszeptałam, bo wydało mi się bardzo istotne, by mu to powiedzieć. Zamiast tego położyłam głowę na piersi Jamesa, na którym leżałam. Jego serce bije, bardzo wolno… nie można dopuścić, by Lily kisiła się tam na górze dłużej… Odkaszlnęłam krwią i spróbowałam się podnieść. Noga odmówiła mi posłuszeństwa, więc ległam znów na ziemi.
Syriusz powalił ostatniego z przeciwników, dysząc ciężko, po czym, w idealnej ciszy z wolna ruszył ku mnie.
-Mary…
Ale nie dane mu było skończyć. Z góry rozległ się świst, z boku coś śmignęło, Syriusz zniknął. Stwór wyniósł go wysoko pod sklepienie jaskini i zrzucił z wysoka. Czarny legł w oszołomieniu przy ołtarzu i nie ruszał się.
-NIE!- krzyknęłam –REDUCTIO!
Zaklęcie chybiło, krusząc wysoko jedną z kamiennych ścian. Odłamy rozwaliły ołtarz, przepołowiły stół ofiarny.
Syriusz wstał i złapał się stołu. Stwór zbliżał się ku niemu powoli. Próbowałam na leżąco wycelować w niego czymś, ale ręka tak mi się trzęsła, że nie trafiłabym.
Syriusz nagle dostrzegł coś, co leżało na drugim końcu ofiarnego stołu, w akcie przypływu energii wskoczył na niego, kopnął okutym butem stwora w czaszkę, po czym chwycił przedmiot. Dostrzegłam, że błysnął, jak ostrze.
Stwór, wyjąc z bólu, rzucił się na niego, lecz Syriusz zamachnął się i jednym zgrabnym ciosem odrąbał głowę bestii. Pacnęła o kamienną podłogę, dziób zaklekotał. Litry czarnej krwi oblały Syriusza, wyżerając dziury w ubraniu i ciele. Jęknął z bólu i osunął się na stół, ciało potwora gruchnęło o podłogę. Czarna krew, dymiąc jeszcze, zalewała posadzkę…
Panowała absolutna cisza.
Leżeliśmy w bezruchu chyba z pięć minut.
-Ferula.- mruknęłam na swoją nogę. Obwiązała się bandażem z deseczką. Z trudem wstałam i podeszłam do Syriusza. Leżał z zamkniętymi oczami, dysząc ciężko, a w ręce ściskał kurczowo rytualny nóż, długi na kilka cali. Z ust ciekła mu krew.
Ogarnęła mnie nagle wielka ulga. Pokonaliśmy stwora! Ale… to może nie koniec. Może bestia była jedynie sługą czegoś straszliwszego, potężniejszego? Może jest tych stworów więcej? Nagle wyspa wydała mi się jedynie dachem dla zamieszkujących podziemne czeluście demonów i stworzeń…
-Syriuszu, musimy stąd uciekać!- szepnęłam.
Wstał, trzymając się za ramię.
-Jeden zombie mnie ukąsił.- wytłumaczył. Podeszliśmy jednomyślnie do Petera, który leżał najbliżej.
-Żyje?- spytał.
Przyjrzałam się Glizdkowi. Nieznacznie poruszała mu się pierś.
-Taa… Podejrzewam, że Remus także żyje. Ale co z Lily?
Zerknęliśmy na kokon u góry. Syriusz zaczął wspinać się po ścianie z mozołem, a ja klęknęłam przy Remusie. Szybko wyjęłam go z kokonu i otarłam najwięcej, ile mogłam z cuchnącej cieczy. Zakasłał.
-Co… jest…
Rozchylił powieki, a mnie zalała nieopisana radość.
-Meggie…- mruknął jakby z ulgą- Gdzie jest to…
-Nie żyje. Syriusz go zabił.
Remus podniósł się i zachwiał.
-Nie czuję mych nóg.- stwierdził.
Tymczasem ze stropu spłynęłam lina, po której zjeżdżał Syriusz z Lily przewieszoną przez ramię. Remus zachwiał się znowu i runął na mnie. Przytrzymałam go mimo problemów z nogą.
-Osz w mordę…- skomentował krótko wygląd Lily, gdy odzyskał równowagę. W istocie, było to trafne podsumowanie. Lily była bardzo wychudzona i zapadła w sobie, ale jednocześnie opuchnięta. Włosy zlepiły się w jedną bryłę, ciało sflaczało, do tego zrobiło się jakby rozmiękłe, co wyglądało dość osobliwie. Z nabrzmiałych ust wypływała ciurkiem czarna ciecz.
Syriusz ze zrozpaczoną miną położył ucho na jej piersi.
-Jej serce bije tak wolno, że prawie nie jestem w stanie go wyłapać…
-Musimy szybko stąd uciekać, póki jeszcze możemy!- rozejrzałam się trwożnie. Było tu za cicho.
Wśród krwawej paćki udało nam się wygrzebać różdżkę, nią przywołaliśmy drugą, porzuconą samotnie przy ścianie.
-Dobrze, że chociaż nasza trójka jest przytomna!- ucieszył się Remus.- Łatwiej ich weźmiemy.
-Z czego dwoje z nas ma problemy z chodzeniem. Pocieszające.- burknął Syriusz.
-To co robimy?- spytałam.
-Chłopaków na nosze!- zadecydował Remus.- Już od dawna wiedziałem, że prędzej, czy później na nich wylądują…
-A jak różdżka nam będzie potrzebna? Spróbujmy ich obudzić. Chociaż jednego…
Ale okazało się to zbędne, bo oto rozległ się jęk, mogący należeć wyłącznie do Jamesa:
-Nie mam ciała! Matko, to nie sen, mam samą głowę!
Podbiegłam doń i podniosłam go. Natychmiast się ugiął i upadł, jakby był z gumy.
-Tylko mi nie mów, że trzeba cię będzie nieść!- warknęłam, udając złość. Popatrzył na mnie cielęcym wzrokiem.
Syriusz chwycił Lily, ja przytrzymałam Jamesa, a Remus wyczarował nosze dla Petera. Drugą różdżkę miał Syriusz.
-Dobra, a teraz szybko, do wyjścia.- mruknął- W zgranej grupie, razem.
-Właśnie, trzymajmy się kupy, bo kupy nikt nie tknie.- skomentował James.
Łatwo powiedzieć, gorzej zrobić. Wędrówka korytarzem okazała się wyjątkowo żmudna. Syriusz, niosący Lily na rękach, szedł z przodu w jakimś konkretnym tempie. A reszta? Za nim kuśtykałam ja, trzymając w objęciach równie sprawnego, a nawet jeszcze lepiej, Jamesa, który straszliwie mi ciążył. Za nami telepał się na zwiotczałych nóżkach Remy, lewitujący nieprzytomnego Peta na noszach.
Syriusz, zniecierpliwiony naszym ultraszybkim tempem, odwrócił się do nas i parsknął:
-He he. Stado kalek!
-Nie bądź taki mądry!- prychnął James, obrażony nazwaniem go kaleką. Z obrazy werżnął w ścianę.- Uch… Ty też byś poruszał się jak emeryt, kisząc się niczym ogórek w mazi.
Za nami rozległo się dziwne echo, coś jakby dudnienie w odległych partiach korytarzy. Wszyscy zatrzymali się, wstrzymując oddech i nadsłuchując. Na twarzach zalśnił pot, wymienialiśmy przerażone spojrzenia. Nic… a potem długi ryk i odgłos miarowych, dudniących uderzeń. Brzmiały dziwnie regularnie, coraz głośniej…
-Coś się zbliża.- wysapał Syriusz.- Chodu!
Najszybciej, jak mogliśmy, ruszyliśmy do przodu. To było straszliwe, tak trudno było mi iść, noga bardzo dokuczała. Odgłos wydawał się dźwięczeć wszędzie, obijał się o ściany, coraz bliżej i bliżej…
Wielką ulgę poczuliśmy, gdy stanęliśmy przy wylocie na powierzchnię.
-Najpierw może trzeba wnieść Lily, nie?- mruknął z lekką paniką w głosie Syriusz. Perspektywa tego, że jest jedynym zdolnym wspiąć się samodzielnie napawała go chyba paranoją.
-Tak, najpierw Lily… Nie, Remusie? Remus?!
Teraz dopiero zorientowaliśmy się, że Remusa i Petera z nami nie ma.
-Musieli zatrzymać się po drodze…- stwierdził Syriusz z aż nadzwyczaj spokojnym głosem.
Serce stanęło mi na chwilę. I co teraz?! Mamy się po nich wracać… Prosto w objęcia nieznanego zła…
Znowu długi, niski ryk.
-Wespnij się z Lily, ja pójdę po nich.- powiedziałam i położyłam grzecznie Jamesa pod ścianą. Był blady na twarzy. Syriusz jak najszybciej wziął się do roboty. Musiał jeszcze zdążyć wrócić po Jamesa i po nas.
Zostawiłam wspinającego się Czarnego z Lily na plecach, oraz przerażonego Jamesa, leżącego bezbronnie pod ścianą, po czym ruszyłam szybko, kuśtykając.
Muszę się śpieszyć… Nie wiadomo, kiedy ich zgubiliśmy.
Korytarz w lewo, w prawo, znów w lewo… A dudnienie rozbrzmiewało coraz bliżej, podobne do uderzeń w jakiś gigantyczny bęben…
-Remus!!!- krzyknęłam, bo oto dostrzegłam go, skręcającego się w wysiłkach i próbach podniesienia się z ziemi. Widocznie musiał się przewrócić z pośpiechu. Peter leżał na swych noszach nieopodal, nieświadomy niczego.
-Meggie!- sapnął Remus- Już myślałem, że po nas…
Szybko go podniosłam i pomogłam mu iść, lewitując jednocześnie Petera. Zatem ruszyliśmy prędko ku wyjściu, nawet nie chcąc myśleć, że zapomnę drogi. Kroki towarzyszyły nam bez przerwy, dudniąc w naszych umysłach i nabijając rytm kroków. Czasem cichły, jakby właściciel węszył, w którą stronę udał się jego cel…
-O rany, to potrwa wieczność! Przy takim tempie!- jęknęłam, chwiejąc się na poturbowanej nodze.- Czy w świecie czarodziejów jest takie coś, jak telepatia? Syriusz mógłby przywołać nosze z Peterem i szybciej znaleźlibyśmy się na powierzchni.
-Nie ma. Ale można wysłać patronusa z wiadomością…- mruknął Remus.
-Jak?
-Nie mam pojęcia. Może spróbuj wyczarować patronusa i mu coś powiedzieć?
-Musielibyśmy stanąć, by użyć różdżki… Peter się nią porusza.
-Trudno. Spróbuj. Wierzę w ciebie.
Przystanęliśmy na moment. Skupiłam uwagę na tym, że kiedyś stąd wyjdziemy, że zobaczę Severusa… Ale strach zdominował szczęście, toteż jedynie niewielka mgiełka owiała moją dłoń. Nie wiedziałam, że jak przychodzi co do czego, to jest to takie trudne!
-Szybciej…- jęknął Remus. Ale tak naprawdę to poganiało mnie dudnienie, rozlegające się za plecami.
-Expecto Patronum!!!
Tym razem się udało, z różdżki wystrzeliła srebrzysta pantera.
-Powiedz Syriuszowi, żeby przywołał Petera i go stąd wydostał. Już!- krzyknęłam w panice. Pantera posłusznie śmignęła ku wyjściu.
-Myślisz, że posłucha?- spytałam Remusa.
-Miejmy nadzieję…
Jakoś po chwili nosze uniosły się i popłynęły ku wyjściu. A my w dwójkę ruszyliśmy za nim.
Dobrnęliśmy do Syriusza po pewnym czasie, gdy dudnienie było tak głośne, iż oczywiste było, że stwór, czy cokolwiek, idzie konkretnie w naszą stronę. Rozlegały się też niedaleko dziwne fuknięcia i niskie warczenie.
-Szybko!- Syriusz podbiegł do nas.- Wylewitowałem Petera do góry.
-Dobra, teraz Remus!- zadecydowałam, obracając się nerwowo.
-Nie, najpierw ona!- uparł się Lunatyk.
-Ja nigdzie nie idę. Moje ostatnie słowo.
Syriusz westchnął i, choć niechętnie, pomógł Remusowi we wspinaczce.
To było straszliwe. Siedziałam, przerażona do ostatnich granic pod ścianą, wsłuchując się w odgłosy, zdawać by się mogło zza węgła. A Syriusz i Remus mozolnie wspinali się ku górze.
Czekanie było okropne. Gorsze, niż gorsze.
Jednakże Syriusz zeskoczył wkrótce i podbiegł do mnie.
-Szybko, nie ma czasu do…
Ale jego wypowiedź zagłuszył potężny ryk. Na tle czerwonej łuny panującej w korytarzu zamajaczył monstrualny, czarny kształt…
-SZYBKO!
Bez wahania wziął mnie na barana i podszedł do szybu.
-Tylko się trzymaj mnie mocno!
-Nie utrzymasz mnie!
-Zakład?!- warknął i rozpoczął wędrówkę ku górze.
Od ścian szybu odbijał się echem straszliwy odgłos, wydawany przez ów zwierze na dole. A my wolno przemieszczaliśmy się ku powierzchni. Bałam się zerkać w dół.
Syriusz dobrnął wreszcie do szopki. Jak dziwnie było ją zobaczyć! Jakbyśmy opuścili ją zaledwie dwie minuty temu…
Puściłam Syriusza i ległam plackiem na podłodze, podobnie jak leżała reszta. Jedynie Łapa stał na nogach, bo zamierzał zablokować tunel. Gdy już to uczynił, zaległa cisza, mącona westchnięciami ulgi.
Nagle zatrzęsła się ziemia. Jej powierzchnia poczęła pękać…
-W NOGI!- wrzasnął Remus.
Szybko się pozbierali ci, co mieli czym i pospiesznie opuściliśmy szopkę, lewitując Petera i taszcząc bezwładną Lily. James, rzecz jasna nie mógł iść o własnych siłach.
-Musimy się oddalić. Czym prędzej!- krzyknęłam, przekrzykując wrzawę towarzyszącą pękaniu ziemi. Potężny, ultragłośny ryk rozdarł ciemność.
Nawet nie zauważyliśmy, kiedy dotarliśmy do miejsca, w którym się pojawiliśmy po raz pierwszy: do gaiku oliwnego.
Rozlegały się tu i ówdzie ciche tąpnięcia oliwek o podłoże-cała wyspa się trzęsła.
-MUSIMY OPUŚCIĆ WYSPĘ!- krzyknął z paniką Syriusz. Zatrzymaliśmy się.
-Nie ma stąd ucieczki, przecież wiesz!- odwrzasnął doń Remus.
-Myślałem o… stworzeniu świstoklika…- Syriusz przygryzł wargi.
-CO?! Przecież nie wiesz, jak! To niebezpieczne!!!
-Znam inkantację!- Syriusz ściszył nagle głos- Ale nie wiem, co dalej…
-Może pomyśl o miejscu, do którego chcesz transport.- zasugerował James.- Jak w teleportacji! O rany, czy to…
Zboczem pagórka płynęła rozgrzana, gęsta, płonąca substancja…
-O żesz, Syriuszu, pospiesz się!- poprosiłam.
-Dobra, ale gdzie ten dziennik?!- krzyknął, rozglądając się rozgorączkowany.- Został przecież tutaj!
-Widzę go!- wrzasnął James, niezawodny szukający- Tam! Nie… Nie w tą mańkę, Syriuszu!- jęknął zrozpaczony.
-Och, żenada… Accio dziennik!
Rozgotowana skała nieuchronnie zbliżała się ku nam, paląc po drodze wszystko. Skupiliśmy swe siły w kręgu.
-O Boże, to przecież może nas rozszczepić…- westchnęłam z przerażeniem.
-Przenieść na Grenlandię…- podsunął James.
-Osadzić na szczycie Uralu… Rozwalić na milion kawałeczków…
-Wysłać w niebyt. I tym podobne.
-Taa. A prócz tego ma moc wysłania nas do domu…- mruknął Syriusz, kładąc dziennik na ziemi.- Do rodziny… Ile zła w głupiej książce…
Zainicjowaliśmy ciszę, Syriusz odetchnął i zamknął oczy, skupiając się. Od lawy zrobił się niemiłosierny upał, wszystko oświetlało mętne, czerwone światło. Na czoło Syriusza wystąpiły krople potu…
-Portus.- wyrzucił spokojnie z siebie po chwili milczenia. Dziennik rozjarzył się błękitnym światłem. Spojrzeliśmy po sobie w ciszy. Remus wziął Petera pod pachę. Syriusz objął Lily. James poruszył się niespokojnie, ale udawał ślepego. Obawa wisiała w powietrzu.
-Trzy cztery… TERAZ!
Naraz dotknęliśmy świstoklika. Serce waliło mi w piersi. Ufałam zdolnościom Syriusza, ale jak coś nie wypali…
Mknęliśmy obok siebie. Znikła czerwona poświata, potwory, noc…
Rąbnęłam z całej pary o drewnianą podłogę. Do nosa doleciał przyjemny zapach pieczystego.
-AAACH!!!
Nie otwierałam oczu. To takie sympatyczne, leżeć na ciepłej podłodze…
-Dorea?!- rozległ się nowy głos. Powalający zapach jedzenia podrażnił mój żołądek i zdałam sobie sprawę z całą mocą, że nie jadłam od rana. I że w zasadzie całe te tygodnie głodowałam. Hmm, schrupałabym teraz rogalika… Albo…

***

Do moich uszu doszły odgłosy krzątania się. Usiadłam na łóżku, obok siedział Remus. Koło kominka kucała postać w czarnej sukience.
-Nie za zimno, Remusie?- odgarnęła pojedyncze marchewkowe sprężynki, które wymsknęły się z koka. Mama wstała i przyjrzała mu się z troską. Naraz zobaczyła, że oprzytomniałam.
-Och, moje dziecko!- krzyknęła i zbliżyła się szybko.
-Gdzie jesteśmy?
-W naszej sypialni.
Do pokoju wpadł tata.
-Właśnie rozmawiałem z Charlusem.- wysapał.
-I?- mama uniosła brwi.
-Ta biedna dziewczynka została osadzona w Mungu. Jej mugolscy rodzice zostali o tym poinformowani i Potterowie się nimi zajmą.
-Och, a Peter?
-Zdaje się, że go docucili… W każdym razie wezwano matkę, bo zaczął płakać…
-Czyli nic mu nie jest.- westchnął Remus.
-Która godzina?- spytałam szeptem brata.
-Chyba coś koło czwartej w nocy. Z trzy godziny temu podobno zmaterializowaliśmy się w salonie Potterów.
-A co z Syriuszem?- spytałam tatę.
-Pan Black zabrał go zaraz po tym, jak Charlus nas powiadomił. Ja wziąłem wtedy was. Chyba ma się dobrze, nie wiem, rozmawiałem tylko z Charlusem przez kominek.
Poczułam nagle ulgę. Znów jestem u siebie, w domu, w Epping, w Anglii… To cud, że syriuszowy świstoklik nie nawalił.
-Który dziś dzień?- zapytałam.
-Dwudziesty trzeci lipca.- mruknął tata, ale mama poprawiła go:
-Dwudziesty czwarty, John.
-Ach, racja…
-Byliśmy tam… trzy tygodnie…- wytrzeszczyłam oczy.
Tata wyszedł, a mama wyciągnęła z jednej z szuflad koperty.
-W międzyczasie przyszło to…- wręczyła nam listy, cała rozpromieniona.
Szybko rozpakowałam, a Remus zrobił podobnie. Serce mi stanęło, gdy zdałam sobie sprawę, co trzymam.


WYNIKI EGZAMINU
POZIOM STANDARDOWYCH UMIEJĘTNOŚCI
MAGICZNYCH

Oceny pozytywne:
wybitny (W)
powyżej oczekiwań (P)
zadowalający (Z)
Oceny negatywne:
nędzny (N)
okropny (O)
troll (T)

MARY ANN REA LUPIN OTRZYMAŁA:

Astronomia P
Opieka nad magicznymi stworzeniami Z
Zaklęcia W
Obrona przed czarną magią P
Wróżbiarstwo Z
Zielarstwo P
Historia magii Z
Eliksiry W
Transmutacja P
Starożytne runy P

Matko, to niesamowite! Wiedziałam, że eliksiry i zaklęcia poszły mi dobrze. Trochę zlekceważyłam opiekę, ale kit z tym. P z transmutacji… Kariera czeka, he he!
-I jak tam, nieuku, u ciebie?- zaśmiałam się.
-Jest git…- wręczył mi list z pozersko skromną miną. Oczywista, od góry do dołu same „W”. Ze wszystkiego.
-Macie piękne wyniki!- mama pokraśniała.
Naraz zrobiło mi się dziwnie. Takie chwilowe oderwanie od przeżytych wydarzeń, sumy. Szkoła… Chciałabym tam wrócić! Znów w myślach widziałam skrzypiącą przybudówkę… Wzdrygnęłam się. To naprawdę cud, że tu jestem, że żyję…
-Remus! Tak się cieszę, że żyję! Musimy to oblać!- wyszczerzyłam się.
-Noo! Spraszamy naszych ziomów?- zapytał ze śmiechem.
-Co?!- ryknęłam śmiechem, manifestując odczuwaną radość z poczucia, że przeżyłam- Skąd żesz znasz takie słowa? Ty?!
-Zgadnij… Ale, przecież Lily jest chora!- posmutniał.
-To co, zaprosimy ZIOMÓW i ją na krótko odwiedzimy w Mungu. Ale tylko we dwoje.
-Ej, zostawisz ich tu samych?- zerknął na mnie z niedowierzaniem.
-No! W twoim pokoju.- uśmiechnęłam się słodko.
-Nie ma głupich! Nie chcę potem przeczesywać pobliskich pół w poszukiwaniu żyrandola!
-A ja nie…
W tym momencie wszedł tata, bardzo czymś poruszony.
-Coś nie tak?- spytała milcząca od dłuższego czasu mama, która spoczywała na fotelu przy kominku i czuwała przy nas.
-Hmm, pan Black przed chwilą się ze mną kontaktował…- przygryzł wargi.
-Czemu?
-Ten ich syn, Syriusz… Nie ma go. Zniknął. A z okna zwisa prześcieradło…

[ 9 komentarze ]


 
39. Gaik oliwny i to, co za nim...
Dodała Mary Ann Lupin Środa, 11 Listopada, 2009, 21:56

Długo nie pisałam... Ale był remont strony i w ogóle... Nie mogłam dodać wpisu. Notka długa, następna będzie jeszcze dłuższa. Mam nadzieję, że Was to nie zniechęci do czytania. Bo włożyłam w nią duużo cennego czasu i wysiłku.
Acha, i postanowiłam dodawać notki regularnie co dwa tygodnie w soboty, ew. w niedziele. Ale musicie pozostawiać trochę komentarzy ;). Bo to naprawdę motywuje. A tak to się nie chce pisać...
Dobra, nie zanudzam - enjoy!

-No i gdzie my jesteśmy?
Wszyscy pozbieraliśmy się z dziwnego, kamienistego podłoża.
-Pięknie!- pokręcił głową Syriusz- Po prostu świetnie…
Przed nami rozpościerał się jakiś skromny gaik niziutkich, śmiesznych drzew.
-Co to?- spytał James
-To gaj oliwny…- mruknęłam, przyglądając się z bliska jednej z gałązek.- A takie rosną na południu Europy.
Ruszyłam wzdłuż zasadzonych drzew. Czyli ktoś tu mieszka…
Doszłam po krótkiej chwili na skraj klifowego wybrzeża.
Niezwykle lazurowy odcień wody i białe skały, wystające z morza-to musi być śródziemnomorski obszar…
-Nie zbliżaj się tam! Bo spadniesz!- przeraził się James, podbiegł i złapał mnie z tyłu za fraki.
-Dobrze, mamo.- mruknęłam.
-No i jak teraz wrócimy?- miauknęła Lily- Ma ktoś różdżkę?
Pokręciliśmy głowami, że nie. Panowała cisza, jakby ktoś umarł.
Syriusz wydał z siebie jakiś apokaliptyczny odgłos, po czym usiadł na jednym z chropowatych kamieni i chwycił głowę w dłonie.
-Cholera!- warknął- A co z Mistrzostwami?!?! Tak na nie czekałem!!!
-A co z nami, raczej bym zapytała…- mruknęła Lily, w czasie, gdy Syriusz oddawał się całkowicie rozpaczy nad utraconym widowiskiem. Rzucał pikantnymi kolokwializmami, finezyjnie je ze sobą łącząc. Po krótkiej chwili James dołączył się do niego, jednak, w przeciwieństwie do kumpla, postanowił uczcić tę tragedię minutą ciszy. Peter natomiast nabrał powietrza w płuca, rozwarł paszczęki, wydając przeciągłe, ochrypłe „BUUUUUUUUUUUUUU!!!!”, a z oczu wytrysnęła mu fontanna i usiadł pod drzewkiem. Remus pokręcił głową, nie wiedząc, co robić. Był absolutnie zagubiony, nie mogąc pomóc sobie czarami.
-Dobra, nie załamujmy się! Może jakaś narada?- zaproponował, starając się zachować chłodną kalkulację.
Syriusz ryknął wariackim śmiechem:
-Nie, nie załamujmy się! Czekało się na ten mecz sześć lat pustego żywota, ale nie-Remusik mówi, że nie ma potrzeby, by się załamywać!- zakończył grubym głosem, z którego ewidentnie lał się sarkazm.
Remus już otwierał usta, by mu dopiec, lecz Lily powstrzymała go ruchem ręki i pokręciła głową, że lepiej teraz Czarnego nie drażnić. Zamiast tego usiadła obok i położyła mu dłoń na ramieniu, by dodać otuchy.
James niespodziewanie wstał, ryknął potężnie i wciąż wydając ten odgłos, podszedł do pierwszego z brzegu drzewka oliwnego. Począł walić czołem w jego cienki pień i wciąż ogłuszająco się pruł. Kilka oliwek spadło na ziemię, a dwie czy trzy pacnęły Peta w głowę, gdyż siedział właśnie pod tym drzewkiem. Wykonał ruch, jakby odganiał się od muchy i wrócił do wycia.
Odeszłam od nich, rozglądając się po miejscu. Hmm, zapewne tamta książeczka to był świstoklik. Mam nadzieję, że zorientują się, że nie ma świstoklika i nas, połączą oba fakty…
Jeszcze długo towarzyszył mi przeciągły wrzask żałoby Jamesa. Nie widziałam nic, poza skąpą roślinnością, skałami i głazami…
Bez różdżki czułam się jak bez ręki. A jak tu jest niebezpiecznie? Teraz, gdy przypiekało słońce, nie wydało mi się to problemem, ale jak będzie w nocy?...
Starałam się tym nie frasować i zachować spokój. Skoro tu przyleciał świstoklik, to oznacza, że ten koleś… Alexandrós… też tu musi mieszkać. Znaczy, że wszystko w porządku, zaraz znajdziemy cywilizację! A jak nie?... A nawet jeśli, to jak się z nimi dogadamy?
Usiadłam na jakiejś skale, by opanować narastające obawy. To niedorzeczne, my… Na jakiejś wyspie… Z dala od świata…
Muszą nas znaleźć. Muszą.
Czarno to widzę…
Żar lał się z nieba, ale był to obecnie najmniejszy defekt. Chociaż… Gdy zacznie dokuczać pragnienie…
Usłyszałam kroki. Mimowolnie zadrżałam. Lecz zza gęstwiny wyszedł Remus.
-Mary Ann.- mruknął- Chodź, nic tu po nas… Musimy coś wymyślić.
Wziął mnie pod rękę i pociągnął w stronę, skąd przyszłam.
Na kilku kamieniach porozkładała się reszta mych towarzyszy niedoli. Peter pozostał pod drzewem i ocierał nagim przedramieniem łzy i opuchnięte oczy. Wyglądał jak dziecko w piaskownicy, któremu despotyczny rówieśnik wyrwał grabki.
-…co chcesz, a ja i tak uważam, że to kanał.- warczał Syriusz
-Wiem, ale nie można tak się po prostu załamywać. Jesteśmy przecież czarodziejami!- stwierdziła rezolutnie Lily.
-No tak, ale nie wiem, czy zauważyłaś, lecz żadne z nas nie posiada różdżki. Chyba to dosyć istotny szczegół, lecz przecież mogę się mylić.- sarknął Łapa.
Lily posłała mu wściekłe spojrzenie, gdyż nie wynalazła odpowiedniego kontrargumentu dla tej riposty.
-Ale po co nam różdżka? Przecież i tak nie możemy używać czarów!- stwierdził Peter
Syriusza przetrzepywała w obecnej chwili taka furia, że nie wytrzymał:
-Pettigrew, jakiś ty durny, nie wyrobię! I myślisz, że grzecznie posłucham?!
-Przecież możemy używać czarów w kryzysowych sytuacjach, a TO jest jedna z kryzysowych sytuacji.- zauważył James.
-Ale po co tu czary?- upierał się Glizdek
-No nie wiem, żeby sobie motylka dla rozrywki wyczarować! Trza się rozerwać, mamy przecież takie nudne życie!- parsknął zgryźliwie Syriusz
-A jak nas coś zaatakuje? Nie czujesz się zagrożony, Pet?- wtrąciłam
James uniósł brwi i żachnął się:
-W takim miejscu?! Tu nie ma żadnego niebezpieczeństwa.
-No tak, a ty to miejsce znasz, jak własną kieszeń.- uśmiechnęłam się z politowaniem.
-Meg ma rację.- stwierdził Remus- Przecież z każdego krzaka może nas coś obserwować.
Peter rozejrzał się natychmiast trwożnie, a James zawołał porywczo:
-A co cię tu zaatakuje? Rozwścieczony gumochłon?! Daj spokój, Remusie!
-Pomijając fakt zagrożenia, potrzebujemy czarów, by no nie wiem… Ogrzać się, zdobyć pożywienie…
-Skoro w epoce kamienia łupanego sobie radzili, to my także sobie…- wzruszył ramionami James, lecz Syriusz mu przerwał ze złością:
-Wiemy, iż twa osoba zatrzymała się w rozwoju aktualnie na takim poziomie odbierania zewnętrznego świata, jednak nie wszyscy są dostosowani do łażenia po drzewach w poszukiwaniu żarcia, jak robili to twoi umiłowani przodkowie.
Jamesowi bardzo nie spodobała się ta sugestywna uwaga, ale na Łapę obecnie wszystko działało, jak płachta na byka.
-Taki z ciebie kozak?- wrzasnął James, wymachując pięścią.- Chcesz w nochal?!
-Nie przeginaj, panie, nie przeginaj, bo ci mogę spuścić łomot.- zripostował Syriusz, wstając, by przygotować się do bitwy.
-Bij się mężnie!...
-Solówa!...
James, by rozjuszyć przeciwnika, zaczął wydawać wojenne odgłosy i podskakiwać w miejscu jak bokser. Syriusz jakiś czas stał w miejscu spokojnie, uniósł brwi ze zdziwieniem pomieszanym z konsternacją i politowaniem, po czym najzwyczajniej w świecie zamachnął się i wyrżnął celnie pięścią, prosto w nos Jamesa. Zamroczony Rogaś usiadł ze zdziwienia na kamienistym podłożu i wytrzeszczał oczy. Potem wolno pomacał powierzchnię swego świętego noska.
Zgrzytnął zębami i wstał, by oddać.
-Natychmiast się opanujcie, wy niepoprawne…- Remus stanął na celowniku, by ich rozdzielić i CHRUP! oberwał w zęby od rozpędzonego Jamesa.
Syriusz ryknął niekontrolowanym śmiechem zza Luniaczka, a James, zakrywając usta, obskakiwał Remusa, by go przeprosić i dowiedzieć się, czy bardzo bolało.
-Nie, nie bolało, tłuku!- warknął Remus, obmacując uzębienie- Chyba straciłem jednego…
Przełknął krew.
-Szczerbaty Remusik!- zarechotał z uciechy Łapa, po czym zrobił unik przed nagłym zamachem Remusa.
-Zaraz to ty będziesz doszczętnie szczerbaty, matole!!!
-Przestańcie!- krzyknęła przerażona Lily- My musimy znaleźć szybko jakiś schron, zanim nadejdzie noc, a nie tracić czas na bzdury!
Remus posłał jej oburzone wręcz spojrzenie, gdyż Lily śmiała ciężko obrazić jego uzębienie.
-Chyba nic mi nie jest.- burknął- Tylko krwawię…
Na nikim nie wywarło to oczekiwanego wstrząsu, więc zacietrzewił się jeszcze bardziej.
-Dobra, może rozejrzymy się trochę?- zaproponowałam, by rozluźnić zbyt napiętą atmosferę.
-A jak się zgubimy?- pisnął przerażony Peter.
Zapadła cisza.
-Hmm, może będziemy czymś zaznaczać drogę…- podrapał się w głowę Czarny.
-Strzałkami na ziemi!- ucieszyła się Lily- Jak nie będzie można wyryć, to się ułoży kamyczki.
Wszyscy chętnie przystali na tę propozycję i stwierdziliśmy, że trzeba się podzielić, by łatwiej znaleźć schron.
-Na trzy grupy!- zadecydowała Lily, bardzo czymś ożywiona- Syriusz, Remus i…James…pójdą wszyscy osobno, żeby nie było jatki.
Żaden nie miał ochoty się kłócić.
-Zrobimy tak: ja pójdę z Remusem, Mary Ann z Jamesem, a Syriusz z Peterem. Koniec kropka.- ostrzegła na zakończenie, czekając buntu.
Nikt jednak nie podniósł krzyku, toteż Lily ciągnęła dalej:
-Za jakiś czas musimy tu wrócić z powrotem, niezależnie od faktu, czy uda nam się cokolwiek znaleźć, czy też nie. Chodzi o to, by reszta się nie martwiła i by nie oddalać się zbytnio.
Zadecydowaliśmy, że Remus i Lily pójdą wzdłuż wybrzeża, po ścieżce, tam, gdzie ja niedawno się udałam. Syriusz i Peter weszli w dziki gąszcz , a ja z Rogaczem ruszyliśmy wzdłuż oliwnego gaiku.
-Matko!- wyrzuciłam z siebie- Bardzo denerwuję się o innych. Bez różdżki czuję się okropnie bezbronna…
James objął mnie mocno jednym ramieniem.
-Nie bój się, jak znajdzie się chętny do ataku, ryknę na niego, żeby sobie poszedł…
Uśmiechnęłam się blado i poczęłam rozglądać po zdającym się nie mieć końca rzędzie koślawych drzewek, rosnących równo po naszych obu stronach. Gdzieś musi być koniec…
Wreszcie dobrnęliśmy do ostatniej pary, natrafiając na obrośniętą roślinnością piaskową skałę. Ruszyliśmy wzdłuż niej, rozglądając się bacznie na wszystkie możliwe strony.
W jednym miejscu ściana była nieco niższa. James rzucił okiem, co jest za nią, po czym zamarł.
-Patrz…
Podeszłam do piaskowca i oparłam na nim łokcie, stając na palcach, by popatrzeć.
Niewielką polankę (jeśli można to tak nazwać, bo nie było tu prawie wcale trawy, tylko kilka suchych badyli) otaczały wysokie skały podobne do tej, przy której stałam. Pod jedną z nich dostrzegłam podejrzany obiekt…
Ja i James jednomyślnie wskoczyliśmy na skalną półkę, by za chwilę zeskoczyć po drugiej stronie i bardzo ostrożnie, z duszą na ramieniu, zbliżyć się do niego.
Była to skromna chatynka. Dach miała z kilku desek, co najwyżej jedno pomieszczenie, bardzo niewielkie. Cała z resztą zbudowana została ze skleconych byle jak desek. Małe, kwadratowe okienka zasłonięto od wewnątrz wypłowiałym materiałem, tak samo drzwi. Dobudowano do niej jakąś rozwalającą się przybudówkę. Nieopodal walały się różne drewniane przedmioty czy szmaty, nadając widokowi żałosny odbiór rudery. I w istocie, chatka nią była.
-Halo?!- zakrzyknął James. Nie było odpowiedzi. Zbliżył się mężnie.
-James!- przeraziłam się szeptem.- Nie podchodź! A jak tam coś czyha na ciebie?!
-Co może czyhać na takie niewiniątko, jak ja!
-Och! Wyobraź sobie, że mnóstwo okropności. A jak tam siedzi jakiś psychol, który tylko czeka, by kogoś zjeść?! Czy ta chata wygląda ci na taką, co ma uczciwego, szczęśliwego właściciela z grupką wesołych dzieciaczków i zażywną żoną?
-Ale się nie dowiemy, dopóki tam nie zajrzymy!
Po czym doskoczył do „drzwi” i odsłonił delikatnie wnętrze.
-Halo!- krzyknął w głąb pomieszczenia- Co za smród!
Nadal panowała przerażająca cisza. Czułam się obserwowana, ciarki biegały po całym moim ciele. Na próżno wykręcałam się na wszystkie strony, by złowić nieprzyjazny wzrok, lecz nikogo poza nami nie było, teoretycznie…
James, ku mojemu przerażeniu, wkroczył do środka.
-Meggie, chodź! Nie rozdzielajmy się.
Ostatnią rzeczą, na jaką miałam teraz ochotę, było wkroczenie do środka. Jednak zrobiłam to, pozbywając się przynajmniej poczucia, że jestem na celowniku.
Wewnątrz panował okropny zapach rozkładu i zgnilizny. Na środku stał byle jak zbudowany stół oraz dwa krzesła, w tym jedno wywrócone. Klepisko, jakim była podłoga, okryto dywanem z łyka, pod dwiema naprzeciwległymi ścianami stały niziutkie skrzynie, obydwie zbudowane z drewna, okryte zaś siennikami i futrem. Na ścianie naprzeciw nas wisiało kilka glinianych naczyń, między nogami stołu przebiegł skorpion. Było tu niezwykle brudno i skromnie, kurz fruwał w powietrzu. Oczywiste wydało mi się, że jesteśmy pierwszymi gośćmi od bardzo długiego czasu…
James wyminął mnie i wyszedł. Szybko udałam się za nim, bo widok tego wnętrza napawał mnie jakimś nieopisanym przerażeniem. Gdy już wyszłam na popołudniowe słońce, Rogacz wyłonił się ze środka przybudówki.
-Pieniek i kilka szczapek.- wyjaśnił, zanim zdążyłam cokolwiek z siebie wydobyć.
Lustrowaliśmy jeszcze chwilę ruderę.
-I co o tym myślisz?
James nie odpowiedział od razu, główkując nad tym wszystkim. W końcu począł czyścić szkła okularów, by zyskać na czasie.
-Cóż… Wygląda na opuszczony od dawna… Tylko dlaczego? Właściciele nawet nie zabrali swego skromnego dobytku…
-Wcale się nie dziwię.
-A może mieszkał tu jeden człowiek i wiesz, pewnego dnia po prostu zmarł.
Zatrzęsło mną, gdy wyobraziłam sobie, że moglibyśmy go znaleźć gdzieś pod łóżkiem, czy w przybudówce…
-Czy ty też masz okropne wrażenie, że zaraz wydarzy się coś straszliwego?- spytałam z trudem, bo wciąż wstrząsało mną potężnie.
-Mam wrażenie, że jestem tu intruzem, że naruszyłem teren…- mruknął w odpowiedzi.
-Ja też… Może lepiej wracajmy…
-A jak będziemy musieli tu przyjść?- spytał w miarę spokojnie
Zmarszczyłam brwi.
-No… Jak tamci nic nie znajdą… To chyba najlepsza kryjówka i schron… Gorzej, jak się właścicielowi odwidzi i zachce mu się tu wrócić…
-Nawet nie wypowiadaj tego na głos!- trochę strwożyła mnie ta perspektywa. Spać tu?!
-Nie bój się, my tu od teraz rządzimy! Zrobimy z tego prawdziwą rezydencję, dzidzia!
Zmierzyłam uważnym wzrokiem Jamesa, potem sypiącą się ruderę, potem znów Jamesa.
Parsknął śmiechem.
-Dobra, wiem, bez przesady. Ale na pewno coś tu ładnego odwalimy!
-Tja…
Zawróciliśmy do głównej bazy przy brzegu. Nie było to daleko, na szczęście, bo zapomnieliśmy o strzałeczkach.
Reszty nie było, więc skuliliśmy się przy sobie, obserwując wystające z morza pojedyncze piaskowce i coraz niżej zawieszone słonko…
Nagle doszły nas dziwne odgłosy z krzaków. Po chwili wygramolili się z nich Pet i Syriusz. Mieli zrezygnowane miny i pokręcili głowami.
-Nic. Sam las i skały.- burknął Peter
Po kilkunastu minutach względnego spokoju (nie obyło się bez luźno rzucanych bluzgów i innych oznak frustracji) dotarli do nas także Lily i Remus.
-Nad morzem jest grota.- objaśniła Lily- Ale oboje z Remusem doszliśmy do wniosku że jest do chrzanu, gdyż podczas przypływu będzie ją zalewać…
-Cóż, ja i Meggie znaleźliśmy skromną chatkę. Możemy tam czasowo się zainstalować.
Wszyscy wlepili w niego oczy, ja z przerażeniem.
-Nie…- wydyszałam- To miejsce jest… paraliżująco straszne.
-Och, a masz lepszy pomysł na dach nad głową?!- zniecierpliwił się James.
-Tak!
-Jaki? Nakrycie ciała listkiem oliwnym?
-Nie! Ta grota jest dobra…
-Ale będą przypływy…- zaczął Remus.
Wstałam.
-Wszyscy zachowujecie się, jakbyśmy tu już mieli pozostać na zawsze!- krzyknęłam z rozpaczą.
-Przecież musimy myśleć o przyszłości!- zdumiała się Lily
-Nie widzę jej tu!- odparłam z goryczą i rozpłakałam się. Za nic nie chciałam wracać do chaty, tam było tyle niezdrowych fluidów, że zwariowałabym.
James podszedł i przytulił mnie mocno.
-Coś wymyślimy! Jak szybko tam pójdziemy, to jeszcze zdążymy się jakoś urządzić, obejrzeć zakamarek po zakamarku… Na pewno docenisz domek, gdy będzie burza. Mary Ann, nie płacz!
-Ja chcę do domu, do Epping…- wykrztusiłam.
Nie było rady. Wszyscy ruszyli w stronę ponurego zabudowania, a James wciąż mnie przytulał, by dodać otuchy.
Po dokonaniu generalnych oględzin wywaliliśmy na zewnątrz wszystkie fitokraki, jakie stały w środku, czyli łóżka, stół i dwa taboreciki, oraz dywan, by się nieco przewietrzyły.
We wnętrzu został tylko Peter, oglądając je. Wkrótce do naszych uszu dobiegł jego tryumfalny okrzyk.
-Patrzcie!- wyskoczył do nas z wnętrza trzymając dwa długie patyki…
-Różdżki!- wydaliśmy zgodny wrzask.
Wszystkim momentalnie poprawił się humor. Teraz, gdy mieliśmy różdżki, mogliśmy się bronić przed intruzami. Nikogo nawet nie zastanowiło, czemu właściciele je tu zostawili.
Gdy porządek został zrobiony, wszyscy poczuli nagle z całą mocą, że ostatni płyn, jaki mieliśmy w ustach to herbatka Wildera.
-Pić! Szybko, dawać naczynia!- zarządził James.
Obmyliśmy cztery gliniane miski, bo więcej nie było, Remus szepnął do każdej z nich:
-Aguamenti!
Syriusz i James pozwolili napić się reszcie pierwszej, potem oni pożyczyli od nas naczynia, gdy już zaspokoiliśmy pragnienie.
Na dworze ściemniło się już prawie całkowicie, ale nie mieliśmy odwagi, by wyjść po jedzenie, toteż co chwila rozlegało się w izbie czyjeś burczenie brzucha. Zły humor powrócił.
Siedzieliśmy razem na podłodze w milczeniu.
-Och, jaki jestem głodny!- warknął Syriusz, wpatrując się ze złością w koniec różdżki, która oświetlała wnętrze.
-Hej, Czarny, spróbuj przywołać jakieś żarcie! Albo je wyczaruj!- zgrzytnął James, bliski stracenia panowania nad sobą. Nie znosił być głodny, bo nigdy prawie to się nie zdarzało.
Lily nabrała z oburzenia powietrza w usta, nie wierząc, że James jest taki ciemny.
-Przecież jedzenie jest jednym z wyjątków od…- zaczęła, lecz reszta jej wykładu zamieniła się w zirytowany, zduszony wrzask, gdy James bezczelnie zakrył jej usta własną dłonią.
Toczyliśmy jeszcze batalię o to, kto ma spać na łóżkach, a kto na podłodze. Chłopcy godzili się szybko ustąpić nam, dziewczynom, jednak Peter dostał spazmów oświadczając, że nic go nie zmusi kotwasić się na klepisku, bo on MUSI być wyspany. W końcu jednak zmuszony był zaakceptować rzeczywistość po tym, jak Syriusz zagroził mu, że spędzi tę noc na dworzu w roli zwierzęcia obronnego.
Chciałyśmy się z Lily choć trochę umyć wodą z różdżki, lecz tamte brudasy stwierdziły, że nigdzie nie wyjdziemy, bo już jest ciemno.
-Jak chcecie się myć, to w środku.- oznajmił Syriusz, zagradzając nam drogę na zewnątrz, a oczy zabłyszczały mu przebiegle.
-Przy was?!
-Nie macie chyba wyboru.- stwierdził smutno, po czym paskudny, szelmowski uśmieszek wykrzywił jego wargi.
-No dalej, dziewuszki! Nie krępować się!- ożywił się James- Sami swoi!
Jest chyba oczywiste, że zaniechałyśmy swych planów i oblepione dziennym brudem położyłyśmy się na dwóch łóżkach. Zgasła różdżka, zaległa cisza. Co jakiś czas jednak któryś z Huncwotów wydawał fuknięcie komunikujące niezadowolenie z zajmowanej pozycji. Przez cały czas wydawało mi się, że coś dziwnie chrupie w przybudówce.
To była okropna, przerażająca noc…

***

-UWAŻAJ!
Syriusz wydał z siebie okrzyk tryumfu, zawisł oburącz na jednej z gałęzi, huśtając się w tę i nazad. Przysunął z kopa kilku figom, które z cichym odgłosem uderzyły o ziemię.
Podszedł do pnia i zgrabnie zsunął się na dół, do mnie.
-Że też muszę chodzić po te owoce z tobą…- pokręciłam głową, zbierając z podłoża Syriuszową zdobycz.
Zarechotał z uciechy.
-Sama byś spróbowała, to niezła rozrywka.
-Ależ co ty gadasz! Przecież, ilekroć chcę to zrobić, ty rzucasz się, że koniecznie musisz wleźć na drzewo, by pokopać owoce.
Syriusz westchnął.
-Kiedy to moja ulubiona rozrywka, włażenie na drzewa. I jedyna tu. Ale obiecuję, że kiedyś ci pozwolę na strącanie owoców kopnięciem.- uśmiechnął się przepraszająco.
Oparłam się bokiem o figowca, zawieszając wzrok na lazurowym niebie.
-Zaczynam się zastanawiać, kiedy nas znajdą…- westchnęłam.
Syriusz oparł się o ten sam pień i wlepił we mnie uważne spojrzenie.
-Może nas nie szukają. W moim przypadku to z pewnością realne.
-Przesadzasz!
-Nie, na serio! Tatuś obejrzał sobie meczyk, i…
Jęknął z bólem. Kwestia nie obejrzanego, wyczekiwanego meczu bolała go do tej pory najbardziej.
-Nie przejmuj się.- wsparłam dłoń na jego barku- Wybierzemy się wszyscy razem na następny mecz, za sześć lat. Weźmiemy mężów, żony, dzieciaki, o ile będą na świecie… Będzie wesoło!
Posłał mi spojrzenie pełne wyrzutu.
-To dopiero w osiemdziesiątym drugim! Do tej pory z tęsknoty wywrócę się na lewą stronę…
-To na mecz pójdziesz wywrócony, trudno się mówi.
Syriusz parsknął nerwowo i przebiegł palcami po głowie.
-Siedzimy tu już trzeci dzień i nie widać końca tego wszystkiego! Gdybyśmy mogli stworzyć świstoklika! To nawet nie problem, że on jest nielegalny. Tylko, że nikt nie wie, jak go się robi…
Zawiesił zbolały wzrok gdzieś na moich lokach, oświetlonych porannym słońcem. Zaległa cisza, wpatrywałam się w listki jakiego krzewu, poruszane delikatnym powiewem, rozpraszającym upał…
-Mary Ann?- zagadnął po minucie nieśmiało
-Hmm?- mruknęłam, odwracając leniwie wzrok w jego stronę. Miał zafrasowane spojrzenie.
-Chcę cię spytać o coś bardzo ważnego…
Przekrzywiłam głowę pytająco.
Syriusz zbierał się kilka chwil w sobie, biegając wzrokiem po mojej twarzy, by wydukać wreszcie:
-Czy…
Ale jego wypowiedź coś zagłuszyło.
Był to bardzo przeciągły, przeraźliwy krzyk…
Wymieniliśmy pełne obawy spojrzenia, flegmatyczny nastój prysł. Oboje jednomyślnie rzuciliśmy się ku naszemu domowi, gdzie prawdopodobnie przesiadywała reszta. Biegłam tak, jak jeszcze nigdy w życiu, przeskakując niskie krzewy i kamienie, mijając przeszkody…
BUM!
Za jedną ze skał wpadliśmy prosto na dwa dziwne obiekty i razem zaliczyliśmy glebę, łubudu.
-Hej!
To byli James i Peter. Ten ostatni przeżywał straszliwe katusze, jęcząc zbolałym głosem i trzymając w czułych objęciach własną stopę.
-Czemu na nas wpadliście?- warknął Rogacz.
-Zaraz, to WYŚCIE na nas wpadli!- obruszył się Syriusz.
-Nie, mój drogi! Nie, mój drogi!- zawrzeszczał James.- Nie ma tak dobrze!
-Owszem, jest! Moglibyście bardziej uważać na drugi raz?! Tak grzmotnąć w człowieka!
-Licz się…- zaczął James, ale łupnęłam go w głowę, grzmiąc:
-ZAMKNĄĆ SIĘ, DO CHOLERY! Co to był za wrzask?!
Wszyscyśmy wstali, rozglądając się pilnie.
-Wy też to słyszeliście?- spytał zaskoczony James
-No ba!- prychnął Syriusz
-Gdzie Lily i Remus?- zapytałam ostro.
Wszyscy pobladli.
-Remus gdzieś poszedł, a Lily…- James szybko oblizał wargi- Chyba zbierała brzoskwinie w tym gaju kilka minut drogi stąd…
Popędziliśmy całą czwórką do brzoskwiniowego gaju. Panowała tu nieprzyjemna cisza.
-Lily?!- krzyknęłam. Nie było odpowiedzi.
-LILY?!- wrzasnął James i zaczął biegać w tę i z powrotem między drzewami, niczym zagubione dziecko, tracące matkę z oczu.
Rozbiegliśmy się po całym gaju wszyscy z wyjątkiem Petera, unieruchomionego ze strachu na środku. Odgarniałam kolejne gałęzie, by poszukać jakiegokolwiek znaku, że przed chwilą był tu ktoś jeszcze. W jednym miejscu, pod drzewkiem, leżało całe naręcze świeżo narwanych brzoskwiń, kilka brutalnie zmiażdżonych…
Straszliwe ciarki, przebiegły po moich plecach. Szybko rozejrzałam się, by dostrzec oczy, które mnie obserwują. Nadsłuchiwałam czujnie, ale żaden odgłos nie zmącił dziwacznej ciszy.
Rozległ się odgłos kroków. Mimowolnie sięgnęłam za pazuchę, ale nie miałam przy sobie różdżki. Zza jednego z drzew wyłonił się jednak Syriusz, twarz miał spokojną, niemalże zdziwioną.
-Jej tu nie ma.- stwierdził łagodnie, kręcąc głową.
Z drugiej strony wypadł na nas James, cały rozgorączkowany. Dopadł do Syriusza i jął nim potrząsać, znerwicowany.
-GDZIE ONA JEST?!?!
Ale Syriusz nie znał przecież odpowiedzi…
Trzy godziny później wszyscy zebrali się w chatce. Panowała cisza. Tylko coś skrobało o ściankę przybudówki. Remus i Peter siedzieli przy stole na taborecikach. Remus miał bardzo bladą, kamienną i napiętą twarz, Peter łkał cichutko. Za nimi, na łóżku, leżał Syriusz z grobową miną wlepiający zamyślony wzrok w sufit. Naprzeciw, na drugim posłaniu siedział Rogaś, ukrył twarz w dłoniach. Obejmowałam go, zajmując miejsce obok. To musiało być dla niego straszne. Zresztą, dla mnie też było, łzy spływały po moich policzkach. Lily… Co ją spotkało? Czy żyje? Co zobaczyła? Krzyk, który wydała sygnalizował, iż było to coś straszliwego…
-Nie było po niej śladu?- spytał wilgotnym tonem Remus po długiej ciszy. Pokręciłam głową przecząco i spytałam:
-A ty, widziałeś cokolwiek podejrzanego?
Remus otrząsnął się z chwilowego letargu i mruknął, nie patrząc na mnie:
-Spacerowałem po pobliskiej plaży. I nic. Nawet nie słyszałem krzyku. Jakbyście mi nie powiedzieli, że zniknęła, to w ogóle bym nie wiedział…
Znowu zaległa cisza, tym razem krótkotrwała. Przerwał ją Syriusz:
-Który to już dzień tu siedzimy? Dopiero trzeci, czy czwarty. A już coś się musiało stać. Boję się spytać, co dalej.
-Nie no, musimy ją przecież znaleźć!- zadecydował Remus, jakby ktokolwiek sprzeciwiał się jego woli.
-Teraz?- jęknął z przerażeniem Peter.
James uniósł wolno głowę znad dłoni i spojrzał na niego w szczególny sposób. Peter zbladł.
-Ty tchórzu…- wycedził. Ja i Remus wymieniliśmy pełne obawy spojrzenia.
-Ja, tchórzem?!- zapiszczał- Chcesz wychodzić na zewnątrz, gdy tam grasuje coś bardzo niebezpiecznego?!
-Owszem.
I wstał, by wyjść. Syriusz szybko ruszył z nim, Remus także.
-Ja też idę…- zaczęłam, ale Syriusz zatrzymał mnie.
-Nie. Pójdziemy tylko my w trójkę, nie możemy się rozdzielać. Nie zostawimy Glizdogona samego. Mary Ann, zostajesz.
Zmarszczyłam brwi, by się kłócić.
-Remusie, zostań z nimi.- poprosił James, po czym zmierzył krytycznym wzrokiem Petera od stóp do głów.- Nie zostawiałbym Meg z tym tchórzem.
Pet zamknął się w sobie.
Tak więc Syriusz i James wyszli by poszukać Lily. Nasza trójka pochowała się po kątach izdebki, nie puszczając pary z ust, bo nie było po co.
Jednakże chłopcy wrócili po pewnym czasie i byli zupełnie sami… Na dworzu zrobiło się zupełnie ciemno, nadeszła noc, przeraźliwie samotna i straszna.
Następnego dnia grobowy nastrój wciąż panował. Rankiem, po zjedzeniu śniadania (kilku owoców) zadecydowaliśmy gruntowne przeszukanie obszaru naszego zamieszkania. Nie wiedziałam, czy jest sens. Lily mogła już od wczoraj nie żyć. Nie trzeba jednak tracić nadziei.
Ja z Jamesem i Glizdogonem ruszyłam w dalsze, niezbadane tereny, Remus i Syriusz postanowili przetrząsnąć gaj brzoskwiniowy i okolice.
-Prócz nas wyspa ma jeszcze jakiegoś mieszkańca.- ozwał się James, gdy przedzieraliśmy się przez gąszcz między wyrosłymi z ziemi skałami. Co mógł, to przecinał zaklęciem, żebyśmy mogli łatwiej się posuwać naprzód.
Mimo upału znajdowaliśmy się w absolutnym cieniu. Las nas otaczający był wyjątkowo gęsty, nawet jak na las typowy dla tego klimatu. Między liśćmi czasem sączyły się słoneczne promienie, oświetlając nam drogę.
-Przecież nie mogła zapaść się pod ziemię!- zawołałam po kilkunastu minutach.- Nawet, jak nie żyje, musi tu gdzieś być jej ciało.
Zorientowałam się, że zabrzmiało to niezbyt estetycznie, szczególnie, że James zmierzył mnie przeciągłym spojrzeniem, więc postanowiłam zamilknąć.
Peter rozglądał się nerwowo, zerkając na wszystkie możliwe i niemożliwe strony. Był bardzo zdruzgotany faktem, iż kazaliśmy mu szukać z nami. Nie pomogła nawet świadomość, iż wyspał się na pryczy Lily.
-Patrzcie, potok…
Znajdowaliśmy się przy wysokiej, wielkiej skale. Przy niej usypane były mniejsze odłamki, z których wypływała woda.
Peter, jako że był wykończony, podleciał od razu, by zaczerpnąć nieco wody. Ukląkł przy strumieniu i wylewał na siebie ciecz, by ochłodzić obolałe ciało. James do niego dołączył, a ja poczęłam przyglądać się odosobnionemu miejscu.
Piaskowiec wydawał się być bardzo stary. Obrósł drobną, nadmorską roślinnością, nosił na sobie znaki czasu.
Szłam wolno obok ściany, szorując po niej dłonią. Każdy większy odłam skalny mnie teraz interesował-w końcu mogła tu być gdzieś grota, a w niej nieznane zło z naszą Lily…
Po chwili podszedł do mnie Rogaś.
-Ona żyje.- szepnął.
-Ale gdzie jest?- zadałam retoryczne pytanie.- James?
-Żyje…- powtórzył do siebie, dłubiąc w jakimś skalnym zagłębieniu.
Przyglądałam się tępo jego dłoni, która z coraz to większą zawziętością skrobała w piaskowcu.
-Koniecznie trzeba ją znaleźć, dzieje się coś nienormalnego…- zakończył złowieszczo
Odjęłam jego dłoń od skały, bo dźwięk skrobania szczerze mnie irytował. I nagle…
-Patrz…- wskazałam, wytrzeszczając oczy.
Dłubane przed chwilą przez Jamesa rysy naskalne nie wyglądały zbyt naturalnie. Rzuciłam na nie okiem. Wyglądały, jak naskrobane przez człowieka, a przedstawiały rysunki i liczne napisy.
-Co to za język?- zapytałam Jamesa, jeżdżąc palcem po jednym z wyrazów.
-Nie wiem. Ale nie w naszym alfabecie. Patrz, jakie krwawe…
Rysunki przedstawiały różnych ludzi, idących rzędem, lub samotnych. Na kilku z nich pojawiał się jednak dziwny, niezidentyfikowany kształt. Szkice były niestety niewyraźne i zbyt stare, by cokolwiek z tego zrozumieć.
-Krwawe?- spytałam, nie rozumiejąc.
-No tu, na przykład…
Leżało tu na przykład, całkiem niedaleko kształtu, jakieś bezgłowe ciało. Takich scen było więcej.
Do naszych uszu dobiegł wrzask Peta:
-Czy możemy już wracać?! Zgłodniałem!
-Ten to myśli brzuchem, a nie głową…- mruknęłam.
James westchnął ciężko.
-Skoro nasz bobasek zgłodniał, to wróć z nim do domu. Nie ma głupich, ja idę dalej…
-Ależ James…
-Nie! Słuchaj, weźcie różdżkę i idźcie…
Odtrąciłam jego dłoń.
-Ty ją weź. Ja i Pet sobie poradzimy.
-Ale…
-Bez dyskusji. Jak idziesz, to tylko z nią, Rogaś…
James cmoknął mnie w policzek na pożegnane po czym oddalił się, by zniknąć za najbliższym głazem. Wzdrygnęłam się, myśląc o nim i mój wzrok spoczął jeszcze raz na zmutowanym tworze naszkicowanym na skale…
Szybko dołączyłam do Peta, by nie stać tam sama, po czym udaliśmy się ku domowi.
-Jak myślisz, czy kiedykolwiek nas tu znajdą? Jest jakiś sposób?- szepnął
-Chyba. Na pewno nas szukają, tylko czy skutecznie…- pokręciłam głową. Ale się narobiło-Lily może już nie żyć; co powiedzą jej rodzice?
Przedzieraliśmy się w milczeniu przez rośliny, a we mnie narastały jakieś dziwaczne lęki i obawy. Odkąd znikła Lily, wciąż miałam wrażenie, że nas coś obserwuje. W zasadzie, miałam tak odkąd znaleźliśmy chatę… Na wyspie panowała taka niezdrowa cisza…
-Patrz, owoce!- ucieszył się Glizdek, gdy wyszliśmy na polankę. Podbiegł do jednego z krzewów i zaczął się obżerać.
-Nie traćmy czasu, w domu mamy takie same, Pet…- stanęłam obok, potrząsając lekko jego ramieniem. Ale bez skutku.
-Peter!- naciskałam- Nie możemy zostać tu dłużej, to bardzo niebezpieczne!
Chłopak wychrumkał coś pod nosem i jął dalej pakować owoce do twarzy, by zaspokoić głód.
Westchnęłam ostentacyjnie, unosząc wzrok w górę. W tym samym momencie już wiedziałam, że coś się święci…
-PETER!- krzyknęłam, potrząsając nim- Peter, W NOGI!
Obrócił się trwożnie i zawiesił wzrok na tym, na czym zawieszałam ja już od kilkunastu sekund.
Na środku polany stała najprawdziwsza, grecka chimera. Wyglądała straszliwie. Od razu, jak na złość, nasunął mi się werset z książki o czarodziejskich zwierzętach: „Bardzo niebezpieczna… tylko jeden przypadek pokonania…”.
Chimera zmarszczyła lwi nos, wciąż nieruchomo wpatrując się w nas, jakby dziwiła się widokowi ludzi. Machinalnie sięgnęłam po różdżkę i aż gorąco zrobiło mi się na myśl, że jej nie mam…
-Nie ruszaj się…- syknęłam do sparaliżowanego Petera.
-AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!- ryknął i rzucił się do ucieczki w pobliskie krzaki. Jego wrzask jeszcze długo mącił ciszę, ale w końcu zanikł. A ja dalej stałam twarzą w twarz z chimerą. Z początku chciałam powielić zachowanie Peta, jednak nogi jakby wrosły mi w ziemię.
Chimera ryknęła porządnie i zaczęła skradać się w moją stronę, tupiąc kozimi odnóżami. Zaraz z pewnością skoczy…
-Nie…- szepnęłam i wpadłam w zarośla z tyłu. Zabrakło mi tchu, ale słyszałam potwora, który pędził za mną, z pewnością szybszy, niż ja…
Wymijałam coraz to więcej pni, wpadałam bez zastanowienia w krzaki, dysząc ciężko i chwilami straszliwie piszcząc, w mojej głowie istniał tylko zapis „uciec… uciec… uciec…”, a umysł sparaliżował jakiś pierwotny strach o egzystencję.
Dopadłam na skraj wysokiego klifu, gdzie rosły w dużych odstępach pinie. Zwróciłam się przodem to potwora, z najwyższym trudem łapiąc oddech. Przyszedł koniec…
Mogę skoczyć z klifu prosto na skały i się rozbić, albo zostać pożarta przez chimerę. Co wybrać?
-RATUUUNKUUU!!!!!!- pisnęłam najgłośniej, jak to było możliwe.
Potwór zakołysał smoczym ogonem ze zdenerwowania, w jaki wprawił go wysoki hałas, zdzielił nim pień pinii, będącej w polu rażenia. Rozległ się suchy trzask i drzewo runęło w dół, sypiąc naokoło pnia drzazgami.
Gdzieś na prawo dostrzegłam nieznaczny ruch.
-MARY ANN!
To byli Syriusz i Remus. Nawet im nie odpowiedziałam, odjęło mi mowę.
Chimera już gotowała się do skoku na mnie.
-NIE!- to wrzasnął Remus, podbiegł do stwora i oburącz chwycił go za ogon, ciągnąc w swoją stronę.- ZOSTAW JĄ!!!
-REMUS!- wrzasnęliśmy z Syriuszem. To była najgłupsza rzecz, jaką mógł teraz zrobić. Chimera bowiem obróciła się do niego, ryknęła i machnęła ogonem, a Remus został zwalony z nóg jego ultramocnym ciosem. Następnie podbiegła do niego i potężne paszczęki zacisnęła na jego lewym boku. Zaczęłam płakać.
Remus wydał jakiś makabryczny wrzask potwornego bólu. Osunęłam się na kolana, niezdolna do jakichkolwiek manewrów.
Syriusz zachował jednak zimną krew.
-SECTUMSEMPRA!
Z boku chimery trysnęła czerwona posoka. Wrzasnęła i podbiegła do Syriusza, zostawiając bezwładne ciało Remusa.
-Impedimenta!- jednak chybił. Chimera zbliżała się z każdym ułamkiem sekundy, toteż Syriusz rzucił się do ucieczki tyłem. On, a za nim stwór, zniknął za jednym z licznych przy klifie głazów.
Podczołgałam się do zakrwawionego Remusa, łkając. Miał białe, lekko uchylone usta, półprzymknięte powieki, pod którymi gałki biegały wolno to tu, to tam. Z ust ciekł strumyk krwi, a przegryziony bok wyglądał wprost makabrycznie. Jakby mój Remus wyszedł od rzeźnika. Cały zakrwawiony, obszarpany…
Ale przynajmniej oddychał, przynajmniej żył. Tylko… jak długo pożyje?...
Z zarośli wypadł James. Oczy jego przybrały rozmiary talerzy obiadowych.
-Remus?!- krzyknął, przerażony- Czy on…?
-On żyje.- szepnęłam.- Dawaj różdżkę.
James bez ceregieli ją mi wręczył.
-Ferula. Och, to nie da zbyt wiele…
Co prawda krwawienie nieco ustało, ale rana wyglądała tak samo. To w końcu była chimera, a nie zwykłe zadraśnięcie…
-Zostań z nim.
Wstałam chwiejnie i udałam się tropem Syriusza, bo w głowie narastała mi obawa, że może być już po nim… W sumie na pewno jest po nim…
Szłam wzdłuż wysokiego klifu, celując różdżką przed siebie, na wypadek, gdyby chimerze zechciało się dokończyć obiadek.
W bardziej skalistym miejscu, na samym skraju, dostrzegłam coś dziwacznego, mianowicie leżącego na wznak pod jedną z niziutkich, rzadkich tu pinii Syriusza. Był cały okrwawiony.
-Syriuszu!- krzyknęłam rozpaczliwie i uklękłam przy nim. Oddychał ciężko, zapatrzony w błękit nieba nad nim.- Co ci jest? Żyjesz?
-Nie wiem…- szepnął rozedrganym głosem, po czym zaniósł się wariackim śmiechem.
-Gdzie chimera?
-W morzu…
-Co?
-Zwaliła mnie z nóg i podeptała, trochę pogryzła... Ale nic mi nie jest. Czekaj, muszę odpocząć…
Odczekałam chwilkę, a on wyrównywał oddech i pracę serca. Po kilku minutach ozwał się:
-Więc wykołowałem ją w pewnym momencie i, okrążając skałę, stanąłem pod tym niskim drzewkiem. Ona skoczyła na mnie, a ja podskoczyłem do góry, chwyciłem się gałęzi i podkuliłem. Stwór niczego się nie spodziewał i runął z klifu, który się za mną kończył…
Głęboko odetchnął i wydał z siebie dumne fuknięcie, bardzo z siebie był zadowolony. Nie mogłam mimo wszystko wyjść z podziwu dla niego.
-Dobra… Wracamy, trzeba się zająć Luniaczkiem…- pozbierał z trudem swe odnóża i razem ruszyliśmy w drogę powrotną, Syriusz nieco kuśtykając.
Jamesa i Remusa nie było na miejscu wydarzeń. Po Remusie została jedynie poorana, zakrwawiona ściółka. Wyszliśmy więc z założenia, że James przetransportował go do domku.
Tak też w istocie było. Blady, nieprzytomny, wykrwawiony Remus spoczywał na dawnej pryczy Lily, jeszcze bardziej cherlawy, niż zazwyczaj. James, nie wiedząc, co robić, obmywał mu rany zwykłą wodą. Wzięłam od niego miskę i sama zaczęłam to robić. James i Syriusz stali nad nami i wpatrywali się ponuro w przyjaciela.
-Jak to się stało, że tam się znalazłaś?- odezwał się Syriusz po tym, jak okryłam brata kocem, by nie tracił ciepła.
-Uciekłam przed tym potworem z takiej jeden polany… Razem z Peterem zatrzymaliśmy się na niej na chwilę…
-Zaraz!- krzyknął ostro James- A gdzie on jest?!
Wymieniliśmy nieco przestraszone spojrzenia. Tyle się działo, że o nim zapomnieliśmy. James zaraz po niego wyszedł, a nam pozostało jedynie czekać przy Remusie i mieć nadzieję, że Pet to nie kolejna ofiara stwora…
-A jak to właśnie chimera zaatakowała Lily?- spytałam Syriusza, nie odrywając wzroku od Remusa.
Pokręcił sceptycznie głową.
-Przecież nie znaleźliśmy ciała. Ale… mogła stamtąd uciec gdzieś daleko, stwór dopadł ją tam, skonsumował…
-Przestań!- jęknęłam płaczliwie.- O rany, to makabra!
-Ciekawe, kto będzie następny… Lily, Remus, może Peter…- mruczał złowrogo, przemywając rany na przedramieniu wodą z miski.
Niestety, James nie przybył cały dzień, a potem noc. Na jednym z posłań leżał opatulony kocem Remus, bez żadnego znaku życia. Jedyne, co pokazywał to to, że oddycha. Na drugim, w straszliwym ścisku spaliśmy my. Tak bardzo się bałam, że nie chciałam leżeć sama, gdzieś w okropnym, ciemnym kącie izby. Poza tym, Syriusz też miał rany, więc niedobrze by było, żeby spał na ziemi.
-Jestem! I mam zgubę!
Taki wrzask zmącił ciszę wczesnym rankiem.
James i Peter wkroczyli do chatynki. Peter wciąż cały się trząsł.
-O rany…- fuknął zaspany Syriusz i usłyszałam, że usiadł na łóżku.- Gdzieżeś się włóczył?!
-Siedział skulony w grocie.- rzucił beztrosko James.- Jak się czuje Remus?
Luniaczek przez noc nie zmienił się zbytnio, tylko twarz lśniła mu od potu, a usta pobladły jeszcze bardziej. Położyłam mu dłoń na czole.
-Ma gorączkę, walczy…
Łzy zapiekły mnie w oczy. Gdyby nie on, dawno byłoby po mnie… A teraz leży tu i nawet nie mogę mu podziękować za życie. Być może nigdy nie będę mieć tej okazji…
Ten dzień, jak i zresztą następny, spędziłam prawie cały przy Remusie. Usiadłam na taborecie i trzymałam jego zimną, spoconą dłoń. Nikt nie mógł mnie zmusić, bym od niego odeszła.
Tymczasem wciąż było z nim gorzej. Stracił przytomność do reszty, wyglądał, jak w śpiączce. Tyle że był biały, jak trup. Zmęczone serce niemrawo biło w jego uśpionej piersi i zdawało się, że z każdą godziną ten rytm cichnie.
-Jak tak dalej pójdzie, to umrze z głodu…- obawiał się Syriusz.
-Czy nic już nie możemy zrobić?- szepnęłam błagalnie.- Jakiś wywar z dyptamu, czy coś…
-Może znajdziemy.- podskoczył James- Chodź, Pet. Pet?
Peter, który większość tych dwóch dni spędził na siedzeniu w kącie i żerowaniu na naszych zapasach, wzdrygnął się.
-Nigdzie nie idę. Tam coś na mnie czyha.
-Ile razy ci mam powtarzać, ciemniaku, że Syriusz zabił chimerę! Czy to tak trudno ogarnąć rozumem?!- zagrzmiał, zirytowany.- O żesz ty, jakiś ty trudny we współżyciu społecznym…
-Nie trudny, ale przerażony!
-Dobra!- przerwał mu- Idę sam! Wypchaj się!
I rzeczywiście poszedł. Zdążyłam tylko wyłapać kątem oka wściekłe spojrzenie Łapy, który przy mnie siedział i który posłał je właśnie Petowi, lecz po chwili jego oblicze złagodniało, gdy przeniósł je na Remusa.
-Jeju, mam nadzieję, że naszego wspólnego wyjazdu na Mistrzostwa nie przypłaci życiem…
Uśmiechnęłam się blado do Syriusza. Jakby to któryś z nich był na jego miejscu… Ale nie, musiało się przytrafić akurat najsłabszemu, Remusowi. Co będzie, jak przyjdzie pełnia? Czy przemieni się? A może go to zabije? Dobrze, że chociaż zatamowaliśmy krwotok zaklęciem i starymi, wypranymi szmatami. Gorzej, jak się wda jakieś zakażenie…
Takie rozważania nieustannie zalewały mój umysł. Nie ma co, zwalił nam się problem nie lada. A przy tym trzeba znaleźć Lily, bo to już przesada. I jak mamy stąd po nią wyjść, kiedy w każdym momencie Remus może… nie, nawet nie chcę o tym myśleć…
James przyleciał po jakimś czasie. Tak jak przypuszczałam, nic nie przyniósł. Syriusz westchnął ze znużeniem i troską:
-No nic, zostaje nam tylko nadzieja, że oczyszczona rana go nie zabije i Remus się ocknie ze snu…
-…niczym ta zaczarowana księżniczka z bajki po pocałunku czarodzieja…- mruknął James. Nie wiem, czy porównanie Remusa do księżniczki było żartem, czy czułością. Chyba to drugie, bo na żarty nikomu się nie zbierało. Nie w obecnej sytuacji.
Następnego dnia, czyli jakoś tydzień po przylocie w to sielankowe miejsce, postanowiliśmy odnowić poszukiwania.
-Trzeba znaleźć Lily. Nie możemy jej zostawić. Ale musimy iść wszyscy… Tylko co zrobimy z Remusem?- głowił się James.
-Może jakieś czary… Na pewno są czary ochronne!- uparłam się.
-Czarny coś wymyśli, on ma naprawdę w tym czerepie więcej, niż wygląda, żeby miał!- James walnął go z całej pary w plecy i oberwał w odwecie.
-Cóż…- podjął Łapa, brutalnie ignorując pięść Jamesa, która regularnie godziła w jego szlachecki tył głowy - Jest kilka zaklęć, Zaklęcie Niewykrywalności, Ochrony, Kameleona…
-Umiesz je rzucić?- zwróciłam się do niego.
-Tak.- uciął krótko i zdecydowanym ruchem odwinął Jamesowi.
-No, to zbierajta się!- zadecydowałam i wszyscy wstali, Pet z pewną niechęcią.
Wyszliśmy na zewnątrz, a Syriusz rzucił kilka czarów na domek.
-No, teraz to go nikt, prócz nas, nie znajdzie!
-Tylko żeby mu się tam w środku nie zechciało umierać…
Zabrzmiało to tak dziwacznie, że nikt nic nie rzekł, tylko spuściliśmy wzrok na ziemię.
Ruszyliśmy zatem w niebezpieczne, niezbadane tereny wyspy. Panowała cisza, nikomu nie chciało się rozmawiać. Miałam wrażenie, że te poszukiwania są totalnie bezsensowne, ale łapałam się czegokolwiek, by nie siedzieć w domku z założonymi rękoma.
-Dobra. Teraz musimy ruszyć w przeciwnych kierunkach…- zadecydowałam, gdy stanęliśmy w ostatnio przeszukiwanym miejscu.- Podzielimy się na grupki…
-To ja chcę z Syriuszem…- pisnął Peter.
-A dlaczego?- zmarszczył brwi Łapa.
-Bo ty jesteś silnym, umięśnionym herosem, który swymi kamiennymi mułami i własną piersią ocali takie wątłe niewiasty jak Pet!- zarechotał James.
Nawet Peter się roześmiał.
-Nie, ale na serio. Jak się dzielimy?- zadałam pytanie.- Peter ma rację, nie powinnam z nim być, ostatnim razem nie skończyło się to zbyt fortunnie.
-Bo nie mieliście różdżki, teraz będzie inaczej…- zauważył James.
-Wiem. Ale jak przyjdzie co do czego, to nie mam zamiaru się rozdzielać z towarzyszem. Bo potem się szukamy po wyspie kilka dni…
-Co masz na myśli?
-No… Ostatnim razem zostałam sama, nie?
Syriusz i James zmarszczyli brwi.
-No bo Peter zwiał.- wyjaśniłam i nagle wydało mi się to bardzo wstydliwe.
-CO?!- zareagował ostro Syriusz.
Spojrzałam na niego z zaskoczeniem.
-Zwiałeś?!- ryknął na Petera, który skulił się w sobie- Zostawiłeś ją na pastwę CHIMERY?!?!
Oniemiał, lustrując go wściekłym, pogardliwym spojrzeniem.
-Zrobiłbyś to samo!- pisnął w samoobronie Peter.
-JA?!?! JAK ŚMIESZ!... JA NIGDY BYM JEJ NIE ZOSTAWIŁ W TAKIEJ SYTUACJI SAMEJ! NIKOGO BYM NIE ZOSTAWIŁ!
Przerwał dysząc ciężko. James po prostu osłupiał.
-Co miałem zrobić, ona by mnie rozdarła, ją też by rozdarła… Myślałem, że pobiegnie ze mną…
-TY NIE MYŚLAŁEŚ, PETER! JEŚLI W OGÓLE, TO O SWOJEJ WŁASNEJ SKÓRZE!!! A TERAZ CHCESZ JESZCZE ZE MNĄ IŚĆ, BYM CIĘ MÓGŁ OSŁONIĆ WŁASNYM ŻYCIEM. TAK?
Zapadła bardzo nieprzyjemna, przykra cisza.
-To co.- podjął zrezygnowanym głosem James- Może lepiej ja pójdę z Meg, na pewno nie zwieję.
Zaakcentował ostatnie sformułowanie, patrząc z pogardą na Petera.
-Nie ma mowy. Ja z nim nie idę.- zaparł się Syriusz, zaplatając ręce na piersi. Peter pisnął mimo woli.
-Syriuszu!- zniecierpliwiłam się- Przecież nic się nie stało…
-Ale mogło się stać!
-Ty tu jesteś najlepszy, a Peter… nie obraź się Pet… najsłabszy. Musimy równomiernie to rozłożyć.
-Mam to gdzieś!- warknął- Idę z tobą, dziewczyno, albo SAM!
Wskazał na Peta.
-On strzelał różne fochy przez cały tydzień, teraz ja sobie strzelę!
James westchnął.
-To co? Ja idę z Meg, a Syriusz sam…
-A Pet?- zapytałam.
-Niech wraca. Przynajmniej się przyda Remusowi.- burknął Syriusz, rozszerzając nozdrza.- Chociaż… może się przestraszyć i uciec, gdyby Remus się obudził…
-Mam wracać? Sam?!- przeraził się Peter.
-Nikt ci nie zorganizuje konduktu, tchórzu!- zagrzmiał Syriusz
-Ale ja się zgubię! Nie pamiętam drogi! Syriuszu…
-No i nadszedł ten zaszczytny moment w życiu, gdy po raz pierwszy użyjesz mózgu.- odparł zjadliwie Łapa- Musisz sobie przypomnieć, nie mamy czasu prowadzać cię za rączkę…
-Syriuszu, błagam!- jęknął, składając ręce jak do modlitwy.
Ale twarz Czarnego pozostała nieugięta i okrutna.
-To niezbyt bezpieczne…- zauważył James.
-Trudno. Nie dbam o to.
-Ale to twój przyjaciel!- krzyknęłam
-Trzeba płacić za błędy! A ty…- zmierzył Petera okropnie jadowitym wzrokiem- …ty stąd idź. Uciekaj! Na nic nam się nie przydasz, dziecko. Jak zwykle.
Ostatni raz przeszył go sztyletami z oczu i wszedł w gęstwinę. Chcąc nie chcąc, musieliśmy uczynić podobnie.
-James!- pisnął na odchodnym Pet.- Nie zostawiaj mnie!
-Syriusz miał rację, Pet. Musisz płacić za błędy.- mruknął, ale niezbyt pewnie.- O rany! Ciesz się, że na tym tylko się skończyło! Myślałem, że Łapa w swej ognistej furii cię zabije, he he. Idź do domu, może Remus czegoś potrzebuje, może się obudził…
Razem weszliśmy w gęstwinę, zostawiając sparaliżowanego strachem Petera.
-Nie podoba mi się to…- szepnęłam
-Mnie też.- odparł powoli- Ale Syriusz ma rację. Parszywy gnojek. Mogłaś zginąć!
-Och, a on na pewno odstraszyłby chimerę! Dobrze, że uciekł. Gdybyśmy razem to zrobili, to by jedno nie nadążało za drugim.
-Może i racja. Ale liczy się czyn. Fakt, że ciebie zostawił. Myślisz, że ktokolwiek z nas by to zrobił?
-Nie.- przyznałam zgodnie z prawdą.
-No właśnie, nawet jakby tam stanął ten Voldemort…
Mimo wszystko nie podobała mi się wizja Petera, błądzącego w wysokich, suchych trawach, wołającego o pomoc, bo znalazł się na skrajnie drugim końcu wyspy…
Nie uszliśmy jednak kilku kroków, gdy między zaroślami poruszyło się coś dziwnie.
-Słyszałaś?- zaniepokoił się James.
-Bardzo wyraźnie!- odparłam ostro.
-Coś jakby trzepot skrzydeł…
W chwilę potem rozległ się bardzo blisko głos osoby skrajnie nieprzytomnej z przerażenia:
-Nie, proszę… Zostaw mnieeeee… RATUNKU!!! NIEEEEEEEEEE!!!
Wrzask zawisł w powietrzu. A potem cisza.
Zagipsowało mnie ze strachu.
-Peter…- wymamrotał James i ruszył nieprzytomnie w kierunku, z którego przyszliśmy.
Powoli ocknęłam się i szybko tam pobiegłam.
James stał sam na polance, na której się rozdzieliliśmy.
-PETER!- krzyknął- PEEEETER!!!
Panowała absolutna cisza. Nawet wiatr zdawał się nie wiać.
Z krzaków nieopodal wypadł Syriusz.
-Słyszałem coś. Co się stało?
Błyskawicznie pojął, co się stało. Wszyscy patrzyliśmy na siebie w tym milczącym kręgu, nikt nie odważył się odezwać…


Następny odcinek, już 41, o tytule "A jednak tam coś jest!" pojawi się za dwa tygodnie, jak już zapowiedziałam.

[ 6879 komentarze ]


 
38. Skutki nadmiernej ciekawskości
Dodała Mary Ann Lupin Czwartek, 20 Sierpnia, 2009, 22:21

-WSTAWAJ! LECIMY DO NOWEJ ZELANDII!
Ryk rozentuzjazmowanego Remusa rozwiał ostatecznie mój sen, w którym płynęłam i podgryzały mnie krokodyle.
Wydałam zaspane fuknięcie. Jakoś wcale mi się nie chciało. Wolałam tak leżeć i spać w nieskończoność…
Remus wypadł z pokoju, a ja zebrałam swe poobijane odnóża z łóżka. Zerknęłam na zegarek, który dostałam na dwunaste urodziny, a który obecnie spoczywał na biurku. Co?!... Dopiero czwarta nad ranem?! Faktycznie, za oknem było jeszcze dosyć ciemno.
Z niezbyt dużą przytomnością wciągnęłam na siebie moje jasne dzwony, biało-zieloną, luźną koszulę z płótna i trampki.
Mierzwiąc loczki porozsypywane na głowie i ramionach wyszłam z pokoju i zeszłam po schodach za regał do biblioteki, omal po drodze nie zaliczając gleby.
W kuchni już siedział Remus i mama w szlafroku, z potarganymi, marchewkowymi falami na głowie. Wyglądała nieco nieprzytomnie.
Remus pochłaniał naleśniki i był tak rześki, że aż zrobiło się gęsto. Przeżułam moją porcję powoli.
-Lily powinna być lada chwila!- stwierdził mój brat jakoś zbyt krzykliwie. W każdym razie coś nieprzyjemnie zdrętwiało w moim mózgu.
-A gdzie wyleci?- zachrypiałam z trudem.
-Chyba w głównym salonie.
Po śniadaniu pożegnaliśmy się z mamą, która wróciła do łóżka i usiedliśmy w salonie. Zwinęłam się w kłębek na jednym z foteli i próbowałam usnąć. Miękki sen powoli przychodził…
Jednak nie dane było mi usnąć, bo oto rozległ się łoskot i z kominka wypadła ruda postać.
-Hej!- przywitała nieco osowiałego Remusa.
-To co? Lecimy do Jamesa?- zerwał się na równe nogi.
Wkroczyłam do kominka pierwsza i już po chwili leżałam na dywanie, przed kominkiem a nade mną pochylała się roześmiana twarz Rogacza. Pomógł mi wstać, zaraz po mnie na dywan wyleciała Lily, a po niej Remus.
Na jednym z foteli siedział Peter i spał w najlepsze.
-Naradzamy się, jak rozparcelować bilety.- oznajmił Rogaś.
-Właśnie widzę…- i wskazałam na Peta.
James podszedł wolno do potencjalnej ofiary i bezceremonialnie zawył w jej ucho:
-DO BRONI, RODACY!!!
Peter podskoczył o kilka cali.
-No więc… Siadajcie!... Dwie osoby są ze mną i z moim tatą, a dwie z Syriuszem i jego tatą. Właśnie się kłóciliśmy z Glizdkiem.
-A w czym problem?- spytał Remus.
-Z ojcem Syriusza może być nieco… No wiecie, mój tato jest super!- zakończył dziarsko.
-Czyli będziemy rozdzieleni?- zdziwiła się Lily
-Tak, ale nie non stop. Będziemy się odwiedzać. I na trybunach siedzimy obok siebie. Ale teraz dwójka z was musi lecieć do Łapki i od niego podróżować. To kto ma ochotę?
Cisza.
-Przewidziałem to. Dlatego przygotowałem losy…
-Spora przytomność umysłu.- pochwaliłam- Wiesz, że Lily nie powinna tam lecieć? Ojciec Syriusza ma fioła na punkcie czystej krwi.
Lily spojrzała na mnie z przerażeniem.
-To co?- James udał trochę zmartwionego, ale w oczach dostrzegłam błysk tryumfu- Evans zostaje ze mną?
-Ale z Meg.- szybko wtrąciła
-A nie powinniśmy podzielić dziewczyn? Tak byłoby ciekawie…- zaproponował Remus. Wyczułam, że chce być ze mną.
-A może zostanę jednak z Lily?- zasugerowałam. Niezbyt mi się podobała perspektywa spania z Syriuszem pod jednym dachem. Jeszcze się pokłócimy. A tym bardziej nie chcę być tam z jego wymuskanym ojcem.
-Losujemy!- zadecydował James, bo koniecznie chciał wykorzystać swoje losy- Wyrzucam Evans…- i z mściwą satysfakcją podarł ją na pół.
Lily posłała mi nieszczęśliwą miną, gdy zgromadziłam się razem z chłopami wokół cylindra, w którym grzebał już Rogaś. Po chwili wyciągnął kawałek pergaminu.
-Teraz losujemy, kto poleci do Łapy, a będzie to…
Rozwinął i przeczytał:
-Meggie. No cóż, tak widocznie miało być.
Ja i Lily wymieniłyśmy zawiedzione spojrzenia. Ale głupio wyszło!
-A teraz losuję osobę, która zostanie tu! A będzie to…
Włożył rękę do cylindra.
-Uwaga… werble, tam tararam tam tam…
Wyciągnął w pełnej napięcia ciszy i przeczytał:
-Luniaczek. Czyli Glizduś i Meggie lecą do Łapki.
Tym razem wymieniłam smutne spojrzenia z Remusem. Chcąc nie chcąc weszłam do kominka i powiedziałam:
-Grimmauld Place12.
Wyleciałam odpowiednim rusztem, tym razem na kamienną posadzkę w kuchni Syriusza.
Ten siedział przy stole i męczył owsiankę, ale tak go przestraszyłam, że się zachłysnął i prawie wciągnął łyżkę do środka.
-O rany, to już…?
Wstałam szybko, by nie ugodziło we mnie cielsko Peta, który zresztą zaraz wypadł za mną.
-A więc jesteście gotowi?- spytał Syriusz
-Tak.- kiwnął Glizdogon- Już się podzieliliśmy.
-Dobra, chodźcie.
Poszliśmy do salonu, tak, jak w ferie wielkanocne. Tam już siedział pan Black ze swoim młodszym synem Regulusem.
Ojciec Łapy był podobny do niego, chociaż nie tak przystojny. I miał krótkie włosy. Lecz chłód na twarzy i wyniosłość była ta sama.
-To jest Mary Ann Lupin oraz Peter Pettigrew.- odezwał się sztywno Syriusz.
Oczy jego ojca zwęziły się.
-Lupin? To z tego podupadłego rodu szlacheckiego?
-Tak- odparłam, przełykając ślinę.
Lustrował mnie jeszcze uważnie przez chwilę, po czym podniósł się z kanapy, a za nim młody Black.
-Będziemy podróżować z rodziną mojego szwagra…
Syriusz poruszył się niespokojnie.
-…oraz z zacną rodziną Malfoy.
Tym razem ja podskoczyłam dziwnie.
Wyszliśmy na ciemny dwór. Świeciły się tu jedynie latarnie uliczne.
-Złapcie się siebie nawzajem, dokonam teleportacji łącznej.
Wykonaliśmy polecenie, a ojciec Syriusza obrócił się w miejscu.
To było bardzo dziwne uczucie. Jakby wepchnęli mnie do gumowej rury i nie mogłabym oddychać. Znaleźliśmy się w jakimś dziwnym miejscu, mianowicie na leśnej polanie.
-Gdzie my jesteśmy?- szepnęłam do Syriusza, ale nie raczył odpowiedzieć. Stała przed nami grupka ludzi w liczbie czterech osób. Dostrzegłam starsze od nas Narcyzę i Bellatriks. A więc to jest ta rodzina szwagra…
Dorośli wymienili między sobą grzecznościowe zwroty, ale dziewczyny nie raczyły podejść.
-Twój starszy syn wygląda bardzo obiecująco, Orionie.- zwróciła się do pana Black kobieta.
-Cóż, Druello, jeszcze żeby zadawał się z odpowiednimi ludźmi…- wycedził i zmierzył go krytycznym spojrzeniem od góry do dołu.
Tym czasem Bellatriks usiłowała zmiażdżyć mnie spojrzeniem, ale ja wlepiłam wzrok w trampki.
-A to kto?- usłyszałam.
-Przyjaciele syna, Peter Pettigrew i Mary Ann Lupin…
-Naprawdę? Lupin? Cóż, żal takiej rodziny…- skwitowała kobieta, obserwując mnie z lekką pogardą zmieszaną z zawodem, po czym zwróciła się do męża- A gdzie Malfoyowie?
Jak na komendę pojawiło się dwóch mężczyzn. W jednym, młodszym, rozpoznałam Lucjusza.
-A więc ruszajmy!- zadecydował pan Black- Jest już Abraxas i Lucjusz.
Abraxas? Niedoszły mąż mojej mamy… Aż zmroziło mnie, gdy to sobie uświadomiłam.
Wszyscy dorośli poczęli rozmawiać ze sobą, Bellatriks trzymała się ich blisko, tak samo Regulus. Natomiast Lucjusz i Narcyza szli trochę przed nimi, rozmawiając półgłosem. Ja i chłopcy szliśmy na samym końcu. Syriusz widząc moją minę, złapał mnie za rękę, pragnąc dodać otuchy i uśmiechnął się.
-Nie przejmuj się! Nie będziemy z nimi cały czas! Rozchmurz się Mary Ann, są Mistrzostwa!
Odparłam mu bladym uśmiechem.
Po jakichś trzech godzinach drogi, kiedy to Syriusz i Peter naradzali się, jakby tu przypalić spodnie Rega z tyłu (co było ich ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu, przynajmniej, dopóki mieli pod ręką jakiegoś Ślizgona), doszliśmy do niewielkiego pagórka.
-Myślę, że jesteśmy w komplecie. To chyba wszyscy?
Dorośli wyrazili zdanie, iż owszem.
-W takim razie trzeba poszukać świstoklika…- zadecydowała Druella Black.
-Świstoklik?- szepnęłam z przerażeniem, a Syriusz kiwnął głową potakująco.
-Takie coś starego, co leży… Może być puszka, but… Jakiś śmieć. I nie podnoś tego! Chodź, pomogę ci szukać.
„Dziwne” przeszło mi przez myśl, gdy obszukiwaliśmy pobliską kępkę traw.
W końcu świstoklika odnalazł Regulus, a okazało się, iż była to butelka po tanim winie.
-Teraz musimy jej dotknąć.- instruował mnie Łapa półgębkiem.
Każdy dotknął w jakimś miejscu butelki. Po jakiejś minucie stania w okręgu (co musiało wyglądać nader komicznie) przedmiot rozjarzył się błękitnym blaskiem, po czym niespodziewanie wchłonął naszą grupę w jakąś dziwną przestrzeń. Moja ręka przywarła płasko do rozgrzanego, ciemnozielonego szkła, włosy Łapy, którego głowa stykała się z moją głową, łaskotały mnie w policzek…
Wylądowaliśmy twardo na trawie. Szybko usiadłam, by się rozejrzeć.
Dorośli chyba często podróżowali świstoklikiem, bo stali na nogach. Tak samo ich dzieci, jedynie ja i Peter leżeliśmy.
-No, a oto Nowa Zelandia.- stwierdził niskim głosem Abraxas Malfoy.
Stwierdziłam, że było tu nieco zimniej, niż obecnie w Anglii. A potem przypomniałam sobie, że przecież u nich jest zima. Sama tu kiedyś mieszkałam, gdy rodzice przeprowadzali się z miejsca na miejsce.
Równina, na której staliśmy, była niesamowita. Miękka trawa, błękitne niebo… Na horyzoncie rysowały się pasma gór, ośnieżonych na samym czubku.
Dorośli, rozmawiając ze sobą beztrosko, ruszyli w kierunku przez siebie wyznaczonym, a my podążyliśmy za nimi.
Nagle naszym oczom ukazał się tak szokujący widok, że aż dech zaparło. Bowiem doszliśmy na skraj monstrualnych rozmiarów depresji, a w niej… Na początku myślałam, że to jakieś ogromne mrowisko, ale to byli ludzie. Tysiące ludzi, poruszających się po swoich utartych szlakach, wymijających namioty, które porozstawiali. Doprawdy, widok z góry był niesamowity.
Znowu dokonaliśmy teleportacji, by po chwili znaleźć się na dole. Gdy tylko wkroczyliśmy do obozu, podszedł do nas czarodziej w czerwonej pelerynie.
-Państwo Black z córkami, jak miło państwa widzieć…- ukłonił się nisko, a Blackowie popatrzyli nań z wyższością.
-Zapisuję… Dalej mamy panów Malfoy, oraz pana Black z synami, Mary Ann Lupin i Peterem Pettigrew. Doskonale, to wszyscy! Zapraszam do…
Zerknął w jakąś okropnie długą rozpiskę.
-Sektor H, dla ważnych osobistości. Tam mogą państwo rozłożyć swe rzeczy i odpocząć przed widowiskiem. Jak tylko…
-Dobrze, jestem już zmęczona!- warknęła kwaśno pani Black i szybko ruszyła w odpowiednią stronę, potrącając niechcący człowieka. Wszyscy poszliśmy za nią.
Tłok był niesamowity. Namioty stały, jeden przy drugim, a właściciele kotwasili się w ich pobliżu.
-No nie, na takie widowiska powinni jeździć jedynie cywilizowani ludzie!- jęknęła pani Black, odpychając na bok jakąś kobietę.
Nieznośny, jednocześnie radosny hałas i zamęt w pełni uświadomiły mi, że są wakacje, że szykuje się wspaniała zabawa i widowisko. Oglądałam zaintrygowana namioty. Niektóre były zwykłe, ale inne ewidentnie nosiły oznaki, że dany właściciel jest za którąś z drużyn.
-A tak właściwie to kto z kim gra?- spytałam Syriusza, bo Peter szedł jakieś dziesięć stóp przed nami.
-Rumunia z Grecją. Patrz…
Chwycił mnie za łokieć, bym się zatrzymała. Wskazał na jeden z namiotów. Był cały niebieski w czerwone napisy po rumuńsku.
-To strefa kibiców rumuńskiej drużyny. Podejrzewam, że zaraz wdepniemy w tą drugą strefę. Mam nadzieję, że się nie pozabijają nawzajem…
Wytrzeszczyłam oczy.
-No co?- wzruszył ramionami.- W siedemdziesiątym roku, gdy miałem dziesięć lat, tak właśnie było. Jakieś straszliwe zamieszki, szarpanina, ofiary śmiertelne…
-A kto z kim grał?- spytałam.
-Niemcy z Polską.- mruknął i wydał drwiące parsknięcie.
Ruszyliśmy przed siebie i po chwili znaleźliśmy się w strefie kibiców Grecji. Ich namioty płonęły, niczym pochodnie, ale byłam pewna, że to tylko czary. Zresztą, ogień miał inną barwę, był niebiesko-biały.
-A konkretnie Zachodnie Niemcy.- stwierdził- Tamten mecz był rewelacyjny, Wroński złapał znicza, bo wykonał swój sławetny Zwód… Leipzig zarył w murawę.
Ale go nie słuchałam.
-Gdzie są dorośli?- spytałam nagle, gdyż spostrzegłam, że wszyscy znajomi wsiąkli w tłum, jak kamfora. Ja i Syriusz staliśmy całkowicie sami między płonącymi namiotami.
-No to fajnie.- stwierdził, po czym parsknął zupełnie nieśmiesznym śmiechem.
-To co teraz robimy?- spytałam go ze strachem
-Jak to co? Idziemy dalej!- wzruszył ramionami- W końcu ich znajdziemy…
Podszedł do jakiejś ciemnej kobiety.
-Czy wie może pani, gdzie jest sektor H?
Wymamrotała coś w obcym języku i szybko się oddaliła. Syriusz jeszcze wlepiał w nią dziwne spojrzenie, po czym usiadł na jakimś pieńku, widocznie niczyim. Wsparł łokcie na udach i ukrył częściowo twarz w dłoniach, wydając raz po raz westchnięcie. Przysiadłam się do niego, bo zrobił mi miejsce na połowie pieńka i poklepałam go po ramieniu.
-Nie martw się. Dowiemy się, gdzie ten sektor jest. Musimy tylko znaleźć informację, co TO jest za sektor.
Wskazałam na ziemię.
-Popatrz na to z innej strony. Możemy sami pochodzić po tym miejscu, nie mamy towarzystwa w postaci twej rodziny.
Zorientowałam się, że zabrzmiało to niezbyt miło, więc speszyłam się i chciałam naprawić gafę. Jednak Syriusz parsknął i spojrzał na mnie przez ramię z rozbawieniem. Chyba się nie obraził.
-No, masz rację. Całkiem fajnie, że tak…
-Przepraszam, mówisz angielski?- usłyszałam nade mną. Zerknęłam w górę.
Stał tam jakiś chłopak. Miał ciemną karnację i meszek pod nosem oraz szeroki uśmiech. Ukucnął przede mną.
-Eee…- wyrwało mi się
-Masz niesamowity włos, wiesz?- powiedział dość wysokim głosem. Zerkał na mnie z dzikim zaintrygowaniem. Syriusz poruszył się dziwnie obok mnie.
-Tak?- zachichotałam nerwowo i machinalnie przejechałam dłonią po marchewkowo-czarnych loczkach.
-Jak ci na imię?
-Mary Ann…- wykrztusiłam. Doprawdy, nie podobał mi się jego wzrok. Ogólnie, cała twarz mnie irytowała.
-A ja jestem Christian.
-Aha.- odparłam, bo nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy.- A skąd jesteś?- spytałam, bo chciałam być miła.
-Z Włoch jestem. I mam dziewięćdziesiąt lat. A ty?
-Widać…- usłyszałam pomruk Syriusza, zanim nie spytałam ze zdziwieniem:
-Dziewięćdziesiąt?
-Och, przepraszam cię. Dziewiętnaście.
Zaśmiał się nieco zniewieściałym śmiechem, że tak łagodnie ujmę. Wlepiał we mnie zachwycone spojrzenie, a ja, nie wiem czemu, skuliłam się blisko lewego boku Syriusza, którego właściciel wydał mi się nagle bardzo sympatyczny i swojski. Słyszałam już, jak Łapa wyłamuje sobie palce z donośnym trzaskiem, tym razem Christian brnął dalej:
-A który sektor jest twój? Może cię odwiedzę?
-Ona nie życzy sobie…- warknął Czarny, ale nie skończył.
-ŁAPA!!!
Oto przed nami stali Remus, Lily, James oczywiście i jego tata.
-Romantyczny spacerek?- parsknął James.
-Witajcie, Syriuszu i Mary Ann!- przywitał nas pan Potter- A gdzie reszta?
-Zgubiliśmy się.- powiedziałam z ulgą, mogąc wreszcie skupić się na nich, a nie na natrętnym obcokrajowcu. Szybko wstaliśmy z pieńka i poszliśmy razem w stronę sektora H, jak przypuszczam.
-Do widzenia, Marianno!- usłyszałam za sobą krzyk Christiana.
-Wkurzający dupek!- warknął Syriusz do mnie.
-Chciał być miły…- wzruszyłam ramionami.
-Miły?!- zawołał piskliwie Syriusz- Tak wyrywać laskę, ja bym się nie dał na twoim miejscu…
-A co miałam mu powiedzieć? Fuknąć, żeby zjeżdżał?!
-Na przykład!
James przyglądał się tej wymianie zdań z widoczną uciechą, a Lily i Remus pytająco.
-Dobra, zostawmy temat Christiana.- i żeby Syriusz się już nie boczył, zaproponowałam- Może opowiesz mi o tym Zwodzie Jakmutam… Wrońskiego…
Z niechętną, obrażoną miną zmienił temat, za chwilę jednak odzyskał humor.
Doszliśmy wreszcie do sektora H. Pan Potter miejsce na namiot miał prawie na drugim końcu, więc ja i Syriusz udaliśmy się na poszukiwanie namiotu Blacków. W końcu dostrzegliśmy jakiś niesamowity, ciemnofioletowy pałac, a ja miałam nieodparte wrażenie, że właśnie to jest nasz namiot.
-To tu.- mruknął z zażenowaniem Syriusz, potwierdzając te przypuszczenia. Weszliśmy do środka.
Pałac wewnątrz był o wiele większy, niż z zewnątrz. Wszystko dosłownie raziło w oczy. To dziwne, że Blackowie nawet w namiocie muszą mieć, jak królowie. Właśnie podszedł do nas ojciec Syriusza, za nim powiewała czarna peleryna. Miał nieco zatroskaną minę, ale nie do końca.
-Gdzie byłeś?
-Zgubiliśmy się.- wyjaśnił ojcu.
-Dobrze, że jesteście z powrotem. Nie chciałbym, by stało się coś złego tobie, albo twoim przyjaciołom.
Zmierzył mnie nieco chłodnym spojrzeniem.
-No cóż…- zwrócił się do mnie- Mamy tu dwa piętra. Czy nie przeszkadza ci spanie z kolegami?
-Raczej nie…
-Bo jak nie, to damy ci jedno piętro, a nasza czwórka będzie spać na drugim.
-Nie, ja, Mary Ann i Peter możemy spać razem!- szybko wtrącił Łapa- Prawda?
Zerknął na mnie niepewnie.
-No pewnie!- kiwnęłam.
Ojciec Syriusza odszedł, a ja i Czarny poszliśmy na piętro. Tu było również bardzo bogato. Syriusz padł na jedną z pryczy i wydał z siebie odgłos totalnego zmęczenia-coś pomiędzy westchnięciem a krzykiem. Położyłam się na pryczy obok, a towarzysz zaczął mi opowiadać różne rzeczy na temat Quiddicha. Widać, że go to pasjonowało.
-…naprawdę, to będzie niesamowity mecz! Dwie najlepsze drużyny na świecie! Meczyki w szkole mogą się schować! Tu zawodnicy są tak szybcy, że niekiedy ich nie widzisz! Mają najnowsze miotły… I każdy kraj przywozi swe maskotki, czyli charakterystyczne stworzenia. Ciekawe, co przywiozą Grecy… Słyszałem, że gryfy. A Rumunia zapewne ma smoki.
-Smoki?- wytrzeszczyłam oczy. Smoki na stadionie?
-Taak. Wyszkolone smoki. W Rumunii jest ich największa kolonia na świecie. Zapewne przywiozą ciemnozielonego Długoroga Rumuńskiego.
Wlepił oczy w sufit i założył dłonie za głowę.
-Założyłem się z Jamesem, że wygrają Rumuni. On twierdzi, że Grecy, uwielbia ich szukającego Dalopulosa… Mnie się podoba Jovanescu, rumuński ścigający, wbija multum goli.
-O co się założyliście?
Syriusz parsknął.
-Ten, kto przegra, musi pocałować Glizdka.
-Że co?- bo oto przyszedł Peter i spojrzał z popłochem na kumpla.
-Nic, skarbie!- zawołał Syriusz i przymknął jedno oko, a drugim łypał na Glizdogona.- Byłeś u reszty?
-Tak. Mają fajny namiot, zresztą, ten także jest wypasiony. Tamten jest z herbem Gryffindora i ma takie kolory. Chyba cała rodzina jest bardzo Gryfońska.
-I co robią?
-Lily grała z Remusem w szachy, ale obecnie zastąpił go James, jak wychodziłem. Remus skulił się w jakimś kącie i coś pisał.
-Pisał?- ożywił się Syriusz- Co?
-Pamiętnik. Tak mi powiedział.
Łapa odgiął się na łóżku i ryknął rubasznym śmiechem.
-Remusik pisuje pamiętniczki!!! Ale jaja… Ty, Glizdogon, może mu…
Nie dokończył, zerknął na mnie znacząco.
-Jak chcecie mu go odebrać i przeczytać, to go w porę ostrzegę! To na razie!
Szybko ruszyłam do drzwi, ale Syriusz złapał mnie wpół i odciągnął z dzikim rechotem.
-A gdzie waćpanna się wybiera?! W życiu cię tam nie puścimy! Zapomnij! To będzie pasjonująca lektura!
-Nie!!- pisnęłam, jednocześnie zwijając się ze śmiechu i próbując wyrwać się z żelaznego uścisku Czarnego.
-Glizduś, pomóż mi!- zawołał Syriusz, ale ten nie wyraził entuzjazmu.
-Puszczaj, wariacie!- zacisnęłam palce na jego skórzanej kurtce, próbując się od niego oderwać. Gdy to nie wyszło, połaskotałam go w brzuch. Zwinął się, a ja w tym czasie wypadłam z pokoju, potem zbiegłam po schodach. Ledwo to zrobiłam, Czarny dobiegł do schodów i zjechał na sam dół po poręczy, wrzeszcząc dziko z uciechy.
Ja jednak już byłam przy wyjściu i wybiegłam na dwór. Kluczyłam między namiotami, szukając właściwego i czując, że Syriusz jest tuż tuż za mną.
Jeden ze wspaniałych namiotów w naszej strefie dla VIP-ów był bardzo progryfoński. Wpadłam do niego. Na szczęście Remus wciąż trzymał ciemnozieloną książeczkę w dłoniach.
-Remus, oni chcą…- ale w tym momencie Czarny wleciał jak burza do środka i staranował mnie. Przewróciliśmy się razem na ciemnoczerwony dywan, a ja nie mogłam wydobyć tchu, szczególnie, że zaczęliśmy się w milczeniu szamotać. Nikt nic nie powiedział, jedynie Lily wytrzeszczała oczy, gdy na nas patrzyła. Potem spytała:
-Remusie, idziesz na spacer?
Mój brat bez słowa odłożył dziennik na stół i wyszli razem z namiotu.
-Łap to, James, łap!- stęknął Syriusz.
-Co?- zdziwił się, nie do końca przytomnie.
-Pamiętnik Luniaczka, dziecinko!
-To?- wskazał na dziennik i ruszył ku niemu.
-NIE!!!- wrzasnęłam spod cielska Łapy- James, ostrzegam, nie dotykaj tego!
Znowu połaskotałam Syriusza i wykorzystując chwilowe osłabienie sił przeciwnika, odepchnęłam go i podleciałam do książeczki, zanim doszedł do niej Rogacz.
Chłopcy stanęli po dwóch stronach stołu, za którym stałam, przyciskając sekrety Remusa do piersi.
-Bądź grzeczna i oddaj nam ten dziennik.- poprosił chytrze Syriusz.
-Teraz to już go nie odbierzemy!- jęknął James, który najwyraźniej zrozumiał wartość przedmiotu.
-Bo masz za wolny zapłon, dziecko!- pokręcił głową Syriusz.- Na trzy-cztery, Rogaś…
Zbliżali się powoli.
-Trzy-cztery!
Zaatakowali z dwóch stron. Dałam nura pod stół głową naprzód w ostatnim momencie, a oni zarobili mocne zderzenie czołowe. Na ten widok wszedł tata Jamesa i jakiś koleś.
Szybko wygramoliłam się spod stołu, ale chłopcy jeszcze nie zajarzyli, co się dzieje. W każdym razie nie podnieśli się z ziemi, lecz wciąż na niej siedzieli i masowali sobie czoła.
-Wiesz, to bardzo wielkie wyrzeczenie z jego strony. W końcu bilety są dość drogie… Ale jak musi wracać… Co ty na to, Henry?- spytał ojciec Jamesa.
-Taak. No cóż, trzeba będzie mu skombinować świstoklika. Gdzie to jest?
-Wysepka Augón. Biedny Alexandrós… nie zobaczy tego meczu, a tak na niego czekał…
-No cóż, żona ważniejsza. Zajmie się pan świstoklikiem dla niego, panie Potter?
-Oczywiście. Jeśli będzie chciał transport, niech przyjdzie do mnie za kilkadziesiąt minut… Teraz muszę jeszcze dowiedzieć się o paru sprawach, które umknęły mej uwadze…
Po czym wyszedł zaaferowany z namiotu, a za nim jego gość. Minęli w drzwiach Remusa i Lily.
-Chodźcie szybko, kogoś zobaczycie!- zawołali jednocześnie, ucieszeni.
James i Syriusz wyszli za nimi, a ja, choć niechętnie, rzuciłam dziennik na kanapę.
Wyszliśmy z sektora H i szliśmy kawałek wśród nieco ubogich, zwyczajnych namiotów. Przed jednym z nich siedział… Patrick Wilder we własnej osobie. Nalewał właśnie do kilku filiżanek herbaty. Uśmiechnął się do nas, gestem zapraszając, byśmy usiedli.
-Dzień dobry, herbaty?- spytał. Długie, czarne włosy związał w kucyk, ubrany był w czarną, zgrabną szatę. Wyglądał nieco niechlujnie, szczególnie, że miał rozchełstaną koszulę i był jak zwykle nieogolony. Jednak to nie odbierało mu osobistego uroku tajemniczego włóczęgi, wręcz przeciwnie, był przystojny, jak zwykle.
-Pan przyjechał sam na Mistrzostwa?- zdziwił się James.
-Tak. Jestem zupełnie sam na tym świecie, nie mam rodziny. Ale mnie to nie przeszkadza, bynajmniej!- dodał, widząc nasze miny i roześmiał się- Lubię samotność.
Zapadła cisza, wszyscyśmy się w niego wpatrywali. Natknąć się na nauczyciela poza szkołą było bardzo dziwnie.
-Ach, nie zapytałem was… Jak wam poszły SUM-y? Szczególnie byłbym rad, jakbyście mi opowiedzieli o przedmiocie, którego was nauczałem.- uśmiechnął się łagodnie.
-Nauczał nas pan?- zdziwił się James- W czasie przeszłym? To już pana nie będzie?
-Nie, panie Potter.- westchnął- Mam bardzo ważną misję poza granicami Anglii.
-Gdzie?- spytała Lily.
-Niestety, tego nie mogę powiedzieć. Bardzo miło mi się was uczyło.- uśmiechnął się- Nie wracam do Hogwartu, przede mną bardzo ważne zadanie… Zajmie mi co najmniej kilkanaście lat… Nie wiem, czy przeżyję, więc chciałem wam podziękować za ten rok.
-Pan nie może zginąć, jest pan za młody! Ile ma pan lat?- dopytywał się James.
Wilder się zaśmiał.
-A na ile wyglądam? No cóż, jestem niewiele od was starszy.
-Pan ma dziewiętnaście lat!- stwierdził James.
-Nieprawda, bo dwadzieścia pięć!- krzyknął Remus.
-A ja myślę, że dwadzieścia jeden.- zawołał Syriusz.
Wilder uśmiechał się, a potem nieco spoważniał.
-Pan Lupin był najbliżej, bo mam dwadzieścia cztery. Tylko osiem lat różnicy.
Zachichotałam w duchu, bo mnie zawsze Wilder przypominał trzydziestolatka. Może to przez jego dojrzałą twarz?
-Pan wygląda jeszcze tak młodo, nie może pan zginąć!- stwierdziłam
-Panno Lupin, śmierć może przyjść każdego dnia, często prędzej dotyka młodego, niż starego.- uśmiechnął się blado- Więc dlaczego miałaby mnie oszczędzić?
-Pan nie zginie. Nie. Zna pan za dużo zaklęć, by być w niebezpieczeństwie.- uparł się James.
-A komu w takim razie pan przepisze cały swój majątek i nieruchomości?- zainteresowała się Lily- Skoro pan nikogo nie ma…
Usta mężczyzny wygięły się w uśmiechu.
-Panno Evans, ten namiot, jego zawartość, kilka sztuk ubrań, książek, różdżka i niewielkie konto w Gringotcie-to wszystko, co posiadam. Nie jestem bogaty, nocuję sobie w namiocie, przenosząc się z miejsca na miejsce…
-Co?!- zdziwił się Syriusz- Ty, Rogaś, to jest pomysł!
-Owszem, to bardzo wygodne.- przytaknął Wilder- No cóż, miło było mi was gościć, ale niestety muszę jeszcze znaleźć pewnego osobnika…
-Do widzenia!- rozległ się zgodny pomruk, a ja dodałam:
-Powodzenia!
Oddaliliśmy się od namiotu Patricka Wildera, prawdopodobnie zerkając na niego ostatni raz. Ja jednak miałam niejasne przeczucie, że kilka razy nasze drogi się skrzyżują…
-Hej, Marianno!
Przed nami wyrósł znikąd Christian, szczerząc zęby we wdzięcznym uśmiechu.
-Ech, witaj, Christian!- wyrwało mi się.
-Przeszłabyś się ze mną na spacer? Pogoda piękna! Opowiedz mnie o swojej kraju. Idź!
Chwycił mnie za rękę i począł ciągnąć ku sobie. Potem objął mnie w pasie. Czułam się okropnie.
Na szczęście zauważył to James.
-Gdzie odchodzisz z Marianną?- spytał wojowniczo.
Włoch zmierzył go przeciągłym spojrzeniem.
-Na spacerowanie!- odparł.
-A…- przewrócił oczami, myśląc nad dalszym ciągiem.- A pytałeś o pozwolenie jej ee… chłopaka? On jest groźny i bardzo agresywny…
Nie wiedzieć czemu, Christian uznał, że to Syriusz jest moim chłopakiem, bo zerknął na niego nieco płochliwie. Może dlatego, że razem siedzieliśmy na tamtym pieńku? A może, ponieważ Syriusz miał zaciśnięte pięści i szczęki, które drgały w niekontrolowany sposób. Naprawdę go nie trawił.
-Mogę się przejść z nią?- spytał grzecznie Włoch.
James dał Łapie sójkę w bok, a Syriusz lekko się wzdrygnął.
-Jasne, że nie możesz! Zostaw moją dziewczynę w spokoju!- chyba postanowił grać swoją rolę. Po chwili splótł ręce na piersiach i burknął urażonym tonem- Nie będę się z nikim nią dzielił!
Zdjął skórzaną kurtkę i podkasał rękawy białego golfa, którego miał pod spodem. Stanął w pozycji gotowej do walki.
-Ja nie wiedział, żeś ty zajęta. No cóż, szczęściarz…- Christianowi ewidentnie opadł humor i zerknął na Syriusza spode łba.- Do widzenia! Żegnaj, Marianno!
-No wiecie!- prychnęłam.- Tak go oszukiwać!
-Przynajmniej się odczepił!- mruknął Czarny.
Spacerowaliśmy jeszcze kilkadziesiąt minut po różnych sektorach, natykając się na znajome twarze ze szkoły.
-Za siedem godzin mamy mecz!- cieszył się Rogaś, zerkając na zegarek- O szóstej.
-Chyba zaraz uwiecznię tą chwilę w mym dzienniku!- mruknął Remus, a ja uchwyciłam spojrzenie, jakie powędrowało od Jamesa do Syriusza. Widocznie zapomnieli o pamiętniku.
-Ekhem, ja już chyba wrócę do namiotu…- powiedział powoli Rogaś.
-Ja również, jestem nieco głodny…- stwierdził Syriusz, oboje zaczęli się cofać wolno.
-A ja umieram z głodu!- wykrzyknęłam i rzuciłam się pędem ku sektorowi H. Za mną pędzili chłopcy, przeskakując i przewracając ludziom garnki z wodą, które stały przed namiotami.
Dopadłam do namiotu Potterów niemalże ramię w ramię z Huncwotami. Szybko rozejrzeli się za książeczką, po czym zauważyli ją leżącą na środku stołu. Wszyscyśmy się ku niej rzucili w plątaninie nóg i odnóży i złapaliśmy ją w jednym momencie. Każdy ciągnął w swoją stronę z najwyższym wysiłkiem. Wydała mi się o wiele cieńsza, niż przedtem, mogłaby się łatwo rozwalić.
-Puszczaj!- wydyszał James do mnie.
-To ty puszczaj!!!
Na tą scenę weszli Remus i Lily, a za nimi Glizdogon, który najwyraźniej już odespał noc i przyszedł nas odwiedzić. Wszyscy wytrzeszczyli gały. Remus błyskawicznie zorientował się, co jest grane, wrzasnął gniewne „Hej!” i podleciał błyskiem do nas.
-Peter, pomóż!- krzyknął błagalnie, a Glizduś, jak na komendę, podbiegł, by chwycić dziennik. Teraz aż pięć osób ciągnęło za książeczkę z różnych stron.
Nagle Lily wrzasnęła:
-Puśćcie to! To nie jest dziennik Remusa!
Podbiegła do niego, schwyciła go w pasie i poczęła odciągać od kręgu wtajemniczonych.
-Uch, a czyj!?- wysapał z trudem Syriusz. Machinalnie zerknęłam na kanapę, nie wypuszczając książeczki z rąk. Dziennik Remusa leżał niewinnie obok poduszki. Co?...
-To jest…!- krzyknęła Lily, ale nie zdążyła dokończyć, bowiem książka rozjarzyła się niebieskim światłem, wciągając wszystkich nas w inną przestrzeń…
Po chwili wylądowaliśmy. Ale gdzie?...

[ 4 komentarze ]


 
37. Pojedynek z wariatką i perypetie miłosne Lily
Dodała Mary Ann Lupin Poniedziałek, 27 Lipca, 2009, 20:08

-Co?!...
Nie, nie mogę w to uwierzyć… Świat stoi na głowie.
-Ty… Ty jesteś z Syriuszem?!
-Owszem- odparła chłodno i nieco wojowniczo Lily
Parsknęłam. Nie. Oni W OGÓLE do siebie nie pasują, to jakaś pomyłka, ona mnie wkręca, na pewno…
-Bujasz, Lily! Nie żartuj sobie ze mnie.
-Dlaczego? Nie mogę się umawiać z Syriuszem?
-Może mówimy o dwóch różnych Syriuszach… Na pewno chodzi ci o Blacka?
-A ilu tu mamy Syriuszów?!- zirytowała się- To on mi wysłał list miłosny!- dodała twardo po chwili
-CO?!- zaśmiałam się- Przecież on nie mógł, to do niego…
-No wtedy, gdy leżałaś w szpitalu, gdy miałaś pękniętą czaszkę… Pamiętasz?
-Aż za dobrze… Czyli to jednak nie był kawał…
-Nie.
Zaległa cisza.
-Nie patrz tak na mnie!- fuknęła- I przestań wietrzyć jamę ustną, bo wyglądasz, jak troll.
Zamknęłam machinalnie buzię, zdając sobie sprawę, że jest od pewnego czasu otwarta.
-Wiesz… Jak będę miała chłopaka, to NIEKTÓRZY nieco się wycofają.
-To aluzja?- uniosłam brew. Od razu nasunął mi się widok miny Jamesa, gdy dowie się, że Syriusz chodzi z miłością jego życia…- Kogo ty chcesz ukarać? Jamesa? A może… Seva?
Lily zmierzyła mnie potępiającym i wściekłym spojrzeniem.
-Z Severusem nie mam już nic wspólnego. Jak śmiesz twierdzić, że chce mu się jakoś przypodobać?! A może mi zazdrościsz?!?!
Wstała, pozbierała manatki do kupy i odeszła z nosem na kwintę. Zostałam sama w bibliotece i wbiłam nieświadomie wzrok w esej na temat pazurów gryfa w jakimś eliksirze.
Coś takiego… Lily plus Syriusz równa się Pomyłka Stulecia. Jak mogła na coś takiego się zgodzić?! Przecież Syriusz na pewno się zgrywa…
A może nie?
A co z Jamesem? Jak mógł tak go zdradzić? Coś mi tu nie pasuje… No i biedny Severus, Lily mu do tej pory nie wybaczyła. Mam nadzieję, że nie będę musiała dzielić mojego czasu na dwa różne wrogie sobie obozy…
-Syriuszu!- krzyknęłam na cały korytarz, gdy dostrzegłam plecy Czarnego wśród tłumu uczniów. Nie dosłyszał, ale cały tabun dziewczyn przede mną obrócił się, jak na komendę. Gdy mnie dostrzegły, od razu zmierzyły mnie nienawistnym spojrzeniem, jako że byłam tą wybraną, która miała okazję z nim rozmawiać. W końcu mój brat się z nim przyjaźni.
Syriusza porwał tłum, szybko znikł mi z oczu. Nie było sensu pchać się w to morze, więc postanowiłam wrócić do biblioteki, by pouczyć się znowu do jutrzejszego, poniedziałkowego suma z eliksirów.
Usiadłam ponownie przy stole i skupiłam się na zapamiętywaniu znaczenia temperatury, ale ktoś się do mnie dosiadł. Był to Sev. Od czwartku jego mina była tak żałosna i nieszczęśliwa, że zrobiło mi się jego naprawdę żal.
-Hej…- mruknął bez życia.
Zmierzyłam go długim, współczującym wzrokiem. Biedaczek, wszystko mu się wali w życiu.
-I co? Lily się nie odzywa?
Pokręcił głową.
-Nie martw się. Kiedyś na mnie się też obraziła, ale jej przeszło. Sprawa rozejdzie się po kościach po sumach, ona jest teraz trochę przemęczona i rozdrażniona…
Uśmiechnął się blado.
Pouczyliśmy się eliksirów, z których czuliśmy się oboje bardzo dobrze. Nie ma co, przyłożyłam się do tego przedmiotu.
Kolejnego dnia zdawaliśmy najpierw teorię, potem praktykę, czyli warzenie eliksirów. Poczułam się cudownie wolna, gdy postawiłam moją fiolkę na stole komisji. Teraz pozostały mi tylko cztery dni sumów, które nie będą mi właściwie potrzebne.
Próbowałam złapać Syriusza po wyjściu, ale szedł z Lily i rozmawiali w najlepsze, więc nie chciałam się pchać buciorami w ich prywatność. Niech się sobą nacieszą, to i tak nie potrwa długo… Tak przynajmniej myślę.
Po tych kilku dniach, gdzie kolejno zdawaliśmy opiekę nad magicznymi stworzeniami (poszła mi tak sobie), astronomię (tu już było zdecydowanie lepiej), wróżbiarstwo (myślałam, że będzie gorzej) i historię magii, którą sobie trochę odpuściłam. W ogóle jakoś to sobie wszystko potraktowałam lżej i chyba przesadziłam. Ale tak trudno mi było się skupić, szczególnie w środę po sumie z wróżbiarstwa i astronomii. Nie miałam najmniejszej ochoty siadać do historii, ale musiałam. No cóż, na ostatniej prostej jest zawsze najgorzej.
-Juhu!!!- wydyszał pod nosem Pet, gdy wytoczyliśmy się z Wielkiej Sali po sumie z historii magii.- Już koniec z sumami….
-Teraz tylko wyniki… I ja mam jutro numerologię.- mruknął Remus. Nigdzie nie mogłam dostrzec Severusa, więc dołączyłam się do połowy Huncwotów. Jamesa nie było. W ogóle ostatnio jakoś nie rzucał się w oczy, a on zawsze baaardzo wystawał z tłumu…
-Gdzie zgubiliście Rogasia?- zapytałam
-Nie wiem, gdzieś się tam pałęta…- rzucił obojętnie Glizdogon, a Remus dodał z troską
-Zapewne zaszył się w naszym dormitorium, czy coś… Ostatnio bardzo często zostaje sam…
Westchnęłam współczująco.
-A Syriusz?- pewnie przesiaduje gdzieś z Lily, hipokryta. Ogarnęła mnie złość.
Remus i Peter wymienili wymowne spojrzenia
-Zapewne on i Lily…- urwałam z pogardą
-Co?- spytał trochę za szybko i zbyt gwałtownie Remus
-Nic… Siedzą sami w jakiejś klasie i no nie wiem… się całują, czy coś….
Remus zaśmiał się
-No co ty! To nie jest taka typowa parka… Widziałaś, żeby trzymali się za rączki? No, ale ja i tak uważam, że to wyjątkowo głupie, że są razem… Ich zbyt wiele dzieli. Nie wiem, czy Syriusz chciałby w ogóle kiedykolwiek z kimś być, jest do nas wyjątkowo przywiązany. A Lily przydałby się chyba ktoś mniej hmm…
Nie potrafił swej myśli ubrać w słowa, więc przemilczał zakończenie.
No więc sumy dobiegły końca. Ale Lily i Severus nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Zmuszona byłam latać od jednego do drugiego. Na szczęście nie musiałam spędzać z Lilką takiej ilości czasu, gdyż często znikała gdzieś z Syriuszem. Czułam się opuszczona przez najlepszą przyjaciółkę. Chyba podobnie czuł się James, niestety, nie miałam okazji z nim pomówić, bo nigdzie nie mogłam go dorwać.
Pod koniec maja, gdy wszystkie egzaminy zostały już pozdawane, uczniowie udali się do Hogsmeade, ostatni raz w tym roku.
-No więc, nie odzywa się do mnie.
Ja i Sev szliśmy razem w stronę wioski. Było tak cudownie na dworzu, świeciło słońce, wszystko kwitło, unosił się zapach wolności i zbliżających się wakacji… A ja odganiał od siebie tą szczęśliwą myśl, która mnie niezwykle irytowała, że teraz Lily nie stoi między mną i Sevem…
-Opowiedz mi o Voldemorcie…- poprosiłam, by zmienić temat.
Severus nastroszył się.
-Nie ma co opowiadać.
-Ale ty przyjaźnisz się z jego zwolennikami.
-Tak. No cóż, jestem w Slytherinie, muszę być z nimi w dobrych kontaktach. Zresztą, jestem do nich już przywiązany.
-Ale nie musisz! Przecież masz nas…
-Nadal uważasz, że można mówić o NAS?
-No dobra, masz tylko mnie… Zawsze możesz się do mnie zwrócić z jakimś problemem. Sev, oni nie są w porządku.
Zerknął na mnie.
-Są do mnie podobni… Takie wyrzutki.
-Ależ co ty gadasz! Przecież ty jesteś inny… Masz dobre serce i w ogóle… Jesteś taki, no nie wiem…
Speszyłam się. Spojrzał na mnie badawczo. Żeby tylko się nie wydało, muszę uważać na emocje…
Weszliśmy do pubu i zamówiliśmy kremowe piwo, po czym rozsiedliśmy się przy jednym ze stolików.
-To co chciałabyś wiedzieć o Voldemorcie?
-Czy on rzeczywiście jest taki groźny?
-Jest bardzo groźny.- Sev wykrzywił twarz- Ale sam niczego by nie zdziałał, ma nieustannie powiększające się grono jego zwolenników… Cała masa moich ślizgońskich kumpli marzy już o tym, żeby zakończyć edukację i przyłączyć się do niego po szkole. Będzie miał niezłą gwardię…
Wlepiłam wzrok w moją butelkę. Coś czuję, że długo nie pożyję na tym świecie…
-A ty?
Severus wlepił we mnie parę świecących, czarnych oczu, doskonale widocznych w półmroku Trzech Mioteł.
-Widziałeś go kiedyś?
Przygryzł wargi, po czym odparł lakonicznie
-Na żywo nigdy.
Zaległa cisza.
-Czemu nie chcesz się odłączyć od tych śmierciojadków? Jeszcze cię w coś wciągną…- zmartwiłam się
Sev zawahał się i śmiesznie kiwnął głową w bok.
-Profilaktycznie, to lepiej z nimi trzymać…
Zmrużyłam podejrzliwie oczy
-Ale ty chyba nie chcesz zostać jednym z nich?- spytałam ostrożnie, bojąc się jego reakcji
Spuścił wzrok na swoje piwo i wypił kilka łyków. Nie udzielił mi odpowiedzi, co uznałam za negatywny znak
-Sev! Nie rób tego! Oni ci każą zabijać!- przeraziłam się szeptem i skóra mi ścierpła.
Severus przeniósł zakłopotane spojrzenie na drzwi, po czym zmarszczył gniewnie krzaczaste brwi. Też tam zerknęłam
Do środka wlazła Para Tygodnia i usiadła przy jednym ze stolików. Nawet nas nie zauważyli. Syriusz udał się do baru, by zamówić im coś, a ja czułam już nienawiść emanującą od mojego towarzysza.
-A co oni robią razem?- zgrzytnął ostro.
Zdziwiłam się
-To ty nie wiesz? Przecież Lily chodzi z Syriuszem!
Ciarki mnie przeszły, gdy zobaczyłam reakcję Severusa. Był tak wściekły, przerażony, nieszczęśliwy, skołowany i zszokowany zarazem, że się aż zachłysnęłam. Ścisnął butelkę tak mocno, że aż się rozpadła w jego dłoni, oblewając go resztką płynu i mieszając się z krwią. Syknął jadowicie, wstał i wypadł z pubu jak burza. Super.
Chcąc nie chcąc flegmatycznie udałam się za nim, po tym, jak skończyłam piwo.
Na zewnątrz było tak jasno, że z początku zamknęłam oczy i stałam tak trochę. Potem udałam się do bardziej ustronnego miejsca, czyli między drzewa pobliskiego lasu, który chyba łączył się z Zakazanym Lasem.
Usiadłam sobie pod jednym z drzew, zastanawiając się nad tym wszystkim. Dziwnie się czuję, taka samotna. Prawie, jak rok temu na jesień, gdy Lily i ja tak się nie przyjaźniłyśmy. Teraz zostawiła mnie dla Syriusza. Dobrze, że przynajmniej się nie miętoszą publicznie, czułabym się bardzo zażenowana!
Najbardziej szkoda mi chyba Jamesa. Jego najlepszy przyjaciel! Poczułam do Syriusza silną wrogość. Zupełnie bez sensu, tak ich podzieliła laska…
-O! Patrzcie, patrzcie, kogo widzą me oczy! Gryfonka na odludziu!- usłyszałam nieco wrzaskliwy, dziewczęcy głosik.
Uchyliłam powieki i dostrzegłam sylwetkę Bellatriks Black. Jej usta wygięły się w ohydnym uśmiechu, a oczy, podobne z wyrazu do Syriuszowych, błyszczały dziko. Celowała we mnie różdżką. Zanim zdążyłam się zorientować, co to oznacza, Black krzyknęła:
-Locomotor mortis!
Zaklęcie skleiło moje nogi, a ja czułam się, jak robak. Próbując utrzymać równowagę, przewróciłam się na bok i stoczyłam nieco z łagodnej skarpy. Najbardziej upokarzający był jednak śmiech Bellatriks, która już podnosiła różdżkę, by dalej się mną bawić. Błyskawicznie sięgnęłam do kieszeni i pomyślałam „Impedimenta!”, celując różaną różdżką w przeciwniczkę.
Ruchy Bellatriks spowolniły się ze sto razy, a ja w tym czasie mruknęłam „Finite” i nogawki moich jasnych dżinsów dzwonów były już odseparowane.
Bellatriks odzyskiwała sprawność, ja w tym czasie gramoliłam się z ziemi. Ledwo to uczyniłam, usłyszałam jej wściekły pisk:
-Reductio!
Czerwony strumień zaklęcia rozwalającego pomknął ku mnie. W ostatnim momencie rzuciłam się na ziemię w bok, a omszały głaz za mną rozłupał się z hukiem na mnóstwo kamieni. Kilka uderzyło mnie w plecy, ramiona i nogi a jeden z nich niebezpiecznie świsnął tuż przy moim uchu.
-Relashio!- krzyknęłam rozpaczliwie w jej stronę zza drzewa.
Tego się nie spodziewała. Wrzasnęła krótko i odrzuciło ją kilka kroków dalej. Wstałam wolno, cała obolała, myśląc, że to już koniec. Ale się myliłam
-Aculeus!
Fioletowy promień pomknął w moją stronę zza jakiegoś kasztanowca i ugodził prosto w przedramię.
-Auu!!!- jęknęłam i mocno je ścisnęłam, w oczach miałam łzy bólu. Zaklęcie żądlące pozostawiło czerwony ślad i obrzęk.
-Petrificus totalus!- jęknęłam w jej stronę, ale z powodu zamroczenia bólem nie wycelowałam zbyt dobrze, toteż trafiłam w drzewo obok.
-Masz zeza?- zaśmiewała się z mojego cierpienia- Oświetlę ci nieco widok…
Po czym krzyknęła piskliwie „Incentio!”. Płomień ognia, pochłaniają po drodze pnie drzew, popędził w moją stronę…
-Aguamenti!
Strumień wody zderzył się w locie z jej buchającym ogniem. Straszliwy huk wypełnił powietrze. Dwa żywioły walczyły jeszcze trochę, produkując całe masy pary, potem woda całkowicie zalała płomień. Zza gęstej pary widziałam Bellatriks tyle, co gwiazdy na niebie. Zaległa cisza…
Jakieś złowrogie zaklęcie śmignęło w moją stronę, przedzierając się przez kurtynę pary. Trafiło mnie w brzuch i krzyknęłam, osuwając się na kolana. Straszliwie zapiekło, a na kraciastej koszuli wykwitły purpurowe plamy krwi… Namacałam potężne rozcięcie przez prawie całą talię. Widocznie Black musiała użyć Sectumsempry.
Para rozwiała się, a ja rzuciłam w stronę Bellatriks „Expelliarmus!”, jednak natychmiast je odbiła.
-Incarcerus!- machnęła różdżką.
Liny oplotły ciasno mój tors, a Black zbliżała się z okrutną miną coraz bardziej…
„Levicorpus!” wrzasnęłam w myśli, celując z trudem w jej stronę.
Przekonana o mojej nieszkodliwości Bellatriks wydała zduszony krzyk i poderwało ją do góry nogami. Tym razem ja pomyślałam „Diffindo”, przekręcając różdżkę do góry, by móc przeciąć liny.
Ledwo opadł ostatni splot, gdy usłyszałam dziki wrzask:
-Eicerus!
Nie spodziewałam się, że Bellatriks jest w stanie wykonać jakikolwiek ruch. Jakaś potworna siła, której nie mogłam się przeciwstawić, poderwała mnie do góry i rzuciła o jakiś pień kilka łokci nad ziemią. Kątem oka dostrzegłam, że Black stoi z powrotem na ziemi i celuje we mnie, miotając o wszystkie pobliskie powierzchnie. Tego samego użyli kiedyś Huncwoci na Sevie. Moje ciało bezwładnie obijało się o wszytko naokoło, a ja czułam potworny ból i smak krwi w ustach. Szaleńczy śmiech Black mącił ciszę. Bawiła się doskonale…
-Drętwota!
Śmiech ustał, bezwład ciała również. Zatrzymałam się na wysokości piętra i runęłam w dół. Usłyszałam tupot nóg.
-Meg!
Dostrzegłam nad sobą dwie przerażone twarze. Syriusz i Lily.
-Wszystko gra?- spytała Lily.
Usiadłam obolała na ściółce krztusząc się krwią.
-Idziemy do szpitala.- zadecydował Syriusz
-Nie.- zaprzeczyłam stanowczo.- Nic mi nie jest.
-Co ty! Możesz mieć jakiś wylew.
-Nie… ja tylko trochę się poturbowałam…
-A co to jest?
Wskazał na moje przedramię, które wciąż piekło. Tkwiły na nim bąble, efekt zaklęcia żądlącego.
-Nic…
-Polecę po jakiegoś nauczyciela, nie ujdzie jej to płazem…
Lily pobiegła do wioski.
-Co wyście robiły?- spytał Syriusz, zerkając na sztywną Bellatriks
-Walczyłyśmy.- odparłam wymijająco.
-Ale czemu?
-Nie wiem. Spytaj swojej kuzynki, to ona zaczęła.
-Dobrze, że przechodziliśmy obok…
-Na romantycznym spacerku- rzuciłam kąśliwie, nie wiem, czemu.
Syriusz posłał mi spojrzenie wściekłego byka
-Szukałam cię.
-Czemu?
-Musimy chyba pogadać!
Spojrzał na mnie zaintrygowany.
-Dlaczego chodzisz z Lily?- spytałam wprost
Zmarszczył czoło, po czym mruknął sarkastycznie:
-Zazdrosna jesteś?
-Już prędzej o Lily!- odcięłam się z furią- Po prostu, się pytam. List miłosny jest do ciebie nie podobny. Zresztą, ciebie nigdy do niej nie ciągnęło.
-Może to się zmieniło?
-Ojeja, nie oszukujmy się. Syriuszu, dlaczego to zrobiłeś Jamesowi? Powiedz, bo mi to wszystko nie daje spokoju!
Syriusz zawahał się
-Kiedyś założyłem się z Jamesem, że wyślę jej ten list miłosny… Oczywiście, ten mi nie wierzył, ale gdy się dowiedział, to bardzo się wkurzył… Kłóciliśmy się kilka dni. Zwykła zgrywka, stąd ten list miłosny.
-No dobra, a potem? Jak to się w ogóle mogło stać, że wy jesteście razem?
-Tak jakoś wyszło.- wzruszył ramionami- Lily jest bardzo miła i w ogóle… Fajnie z nią się rozmawia i spędza czas. Ale oboje chyba czujemy, że to nie jest to. Podejrzewam, że ona robi to, by odegrać się na Smarkerusie. Normalnie to by się chyba nie zgodziła, no nie?
Kiwnęłam głową.
-Czyli nie planujesz z nią długiego, szczęśliwego żywota?
-Raczej nie- parsknął- Ona też chyba tego tak nie widzi. Ale miło z nią pogadać. Rozumiem Jamesa, że ją kocha, można się zakochać w Lily. Ale ja nie jestem w niej zakochany.
-Właśnie, a co z Rogasiem?
Syriusz zrobił nieco zakłopotaną minę.
-Gdy kiedyś się rozejdziemy, znowu będzie szczęśliwy…
-Ale nie mówiłeś mu, że nie traktujecie tego poważnie?!
-No nie… Ale i tak by się nie dało, z początku próbował mnie zabić, gdy miałem nieszczęście na niego wdepnąć na korytarzu…
-Nie dziwię się…
-Przynajmniej wykonał kilka świadczących o tym działań, zdradzających jego intencje. Ledwo się stamtąd odczołgałem.
-Auu, moje plecy…
-Czekaj, daj zobaczyć…
-Nie, już idzie Slughorn ze swoją pupilką. Zresztą, co by powiedziała twoja dziewczyna widząc, że obmacujesz plecy jakiejś laski?- nie omieszkałam mu nieco podokuczać.
Zanim Syriusz wykombinował stosowną ripostę, już przybyli tamci. Zostałam dostarczona do skrzydła szpitalnego przez nieco urażonego Czarnego, a Bellatriks zajął się jej opiekun.
Tak zakończył się ostatni, napięty tydzień szkoły. Wszyscy mieli już niewiarygodny luz i tylko obijali się na dworzu nad jeziorem. Nie mogłam uwierzyć w to, że dobiegł końca drugi już rok w Hogwarcie. Jeszcze drugie tyle i będę miała szkołę z głowy.
Te wakacje będą na pewno ciekawe, bo będziemy na Mistrzostwach Świata w Quiddichu. Ojcowie Syriusza i Jamesa to załatwili. Nawet Lily pojedzie!
Na początku czerwca rozegrał się ostatni mecz. Ravenclaw przeciw Slytherinowi. Wygrali Krukoni, co oznaczało, że Gryfoni zdobyli Puchar. Oczywiście, nikogo to nie zaskoczyło, odkąd James jest naszym szukającym, nikogo to nie dziwi.
-Bardzo się cieszę, że tam będziemy! To dopiero będzie mecz!- szczebiotałam radośnie do Lily.
-Ty wiesz, że jadę tam tylko dla ciebie?- mruknęła, wyjmując nogi z wody, w której je trzymała- Przecież wiesz, że mam alergię na Pottera.
-O rany, ale Mistrzostwa są raz na sześć lat! To jedyna taka okazja! Następne będą dopiero w osiemdziesiątym drugim, skąd wiesz, że będziesz mogła na nich być?
-Masz rację!- zaśmiała się- Pewnie będę siedzieć w ciepłej chatce i obrabiać męża i dzieci. Gotować, sprzątać…
-No właśnie! Ciesz się chwilą, Liluś! Poza tym, będzie z nami twój chłopak, na którego z kolei ja mam alergię… Co prawda, nieco mniejszą. Ale może być tak romantycznie!- trąciłam ją w bok, unosząc sarkastycznie brewki w górę i w dół.
-Mój BYŁY chłopak.- poprawiła mnie.
-Ach!- zawołałam teatralnie- Wiedziałam, że tego długo nie pociągniecie! Czyli Syriusz jest już wolny? Niech rozwiesi tą informację w całej szkole, fanki zdejmą czarne wstążki z włosów i inne symbole żałoby…
-Aleś ty cyniczna!- pokręciła głową z rozbawieniem, wstała z trawy i ruszyła w stronę zamku, a ja za nią
-A ja już myślałam, że będziecie razem wychowywać gromadkę dzieciaczków!- powiedziałam z radosną ironią.
-Myliłaś się! Ale wydaje mi się, że ci ulżyło, co?- uniosła z podejrzliwym sarkazmem brew.
-No! Ja przecież jestem jego Fanką Numer Jeden!- zażartowałam.
Droczyłyśmy się jeszcze jakiś czas, dopóki nie dostrzegłam samotnej figurki, stojącej prawie w wodzie.
-Poczekaj… Albo nie, idź na lunch sama, dobra?
I nie patrząc na Lily popędziłam w stronę postaci.
Severus Snape stał po kostki na płyciźnie i wlepił wzrok w dalekie góry.
-Hej… Co tak stoisz samotnie?- spytałam z troską.
-Nic. Zastanawiam się, czy śmierć przez utopienie jest taka straszliwa, na jaką wygląda.
Położyłam mu dłoń na ramieniu. Spojrzał na mnie i westchnął.
-Mam dość tego wszystkiego. Całe życie już nie ma sensu.
-Może Lily zmięknie przez wakacje? Przecież mieszkacie blisko. Staraj się, przepraszaj ją, udowadniaj, że to była pomyłka…
-Nie, to nic nie da. Rozmawiałem z nią pod portretem Grubej Damy, ona nie chce mnie znać. Od pewnego czasu już to narastało, zwłaszcza, że zajmowałem się bardziej kumplami śmierciożercami, niż nią… Wiesz, oni nieustannie używają takich słów jak „szlama”, obsłuchałem się z tym, i mi się wyrwało…
-Powiem jej o tym, obiecuję. Musimy coś zrobić, by Lily to wszystko zrozumiała, ona nie może tak niszczyć tej przyjaźni…- mówiłam, jednocześnie czując, że mogłabym się nawet zgodzić na to, by byli razem, byleby Sev był szczęśliwy. Przecież na tym mi najbardziej zależy, na jego szczęściu.
Tak mocno go kocham…
Spojrzał na mnie z wdzięcznością i objął mnie delikatnie w pasie jedną ręką, by to okazać. Uśmiechnęłam się do niego smutno.
-Chodźmy do szkoły, jestem trochę głodny…
I wciąż mnie obejmując w pasie ruszył do przodu i razem przemierzaliśmy skąpane w słońcu południowego blasku błonia…

[ 1 komentarz ]


 
36. Przed nami SUMY!
Dodała Mary Ann Lupin Wtorek, 07 Lipca, 2009, 01:24

-Impedimenta!!!- zawyłam, celując w drzwi wyciągniętą różdżką. Nic, zamykały się dalej, a ja z przejęcia wygrzmociłam się na twarz. Sięgnęłam czubeczkami palców po różdżkę, która wtoczyła się w nisko sunącą przy podłodze mgłę i wciąż leżąc krzyknęłam „Relashio!!!” w stronę marmurowej płaskorzeźby nad drzwiami. Szczątki kamienia rozprysły się na wszystkie strony, a jeden utknął między futryną, a skrzydłem drzwi, blokując proces zamykania.
Zerwałam się na równe nogi i odzyskując równowagę w biegu dopadłam do portalu i w ostatniej chwili uchyliłam go szerzej na tyle, by przecisnąć się do korytarza z gabinetem Dumbledore’a. Co będzie, jeśli gargulec mnie nie wpuści?!
Ale w korytarzu wpadłam prosto na samego dyrektora.
-O, panna…- zaczął pogodnie
-Panie profesorze!- wysapałam- Potwór… mnie goni…
-Co?!- spoważniał, potem syknął- Stań za mną!
Dostosowałam się do jego rozkazu bez dwóch zdań, wciąż dysząc ciężko po ucieczce. Powoli mgła wpełzała do korytarza, rozlegały się dudniące infradźwięki.
Dumbledore wyczarował wokół nas jakąś złocistą poświatę. Mgła omijała ją szerokim łukiem, na całe szczęście. Czaiłam się za błękitnymi połami płaszcza dyrektora, mimo strachu czując się wyjątkowo bezpiecznie.
W końcu przed nami w korytarzu zmaterializowało się to przerażające zjawisko w kształcie człowieka. Wypełniał je dziwny, metaliczny płyn.
Nagle potwór zrobił coś niezwykłego- przemówił:
-JUŻ CI POWTARZAŁEM, DUMBLEDORE! NIE WYGRASZ, TO JUŻ SIĘ ZACZĘŁO!
Jego okropny, wyjątkowo niski głos zadudnił mi okropnie w czaszce, powodując, że mój mózg zaczął się obijać o jej wewnętrzne ścianki. W każdym włóknie mojego ciała słyszałam ten przenikliwy dźwięk.
-To się jeszcze okaże!- odparł spokojnie, ale z zawzięciem Dumbledore, a z jego osoby emanowała nieprzeciętna siła.
Stwór wyciągnął coś w rodzaju dłoni przed siebie. Całe hektolitry substancji, z której się składał oblały złocistą kulę nas otaczającą, pełniącą rolę ochrony. Zrobiło się przez moment idealnie ciemno. Dumbledore machnął dłonią i żrący płyn spłynął z kuli niczym z kaczki i wsiąkł w posadzkę, wypalając czarne plamy.
W akcie obrony dyrektor machnął w stronę potwora dłonią, przecinając go na pół jakimś promieniem, co nic nie dało, gdyż zlał się znów w jedno.
-HA HA HA!!!- rozległo się, przypłaszczając mój mózg. Zatknęłam uszy i nadal wyglądałam zza rękawa Dumbledore’a.
W odwecie stwór wydał z siebie ohydne wycie, najwyraźniej, by nas znokautować. Zatykałam uszy z wszystkich sił, ale dudnienie wdzierało się siłą, było w mojej głowie.
-Aaaach!- jęknęłam, osuwając się na podłogę i ściskając głowę w dłoniach. Dyrektor wyczarował wokół nas dodatkową osłonę- bańkę powietrza. Dźwięk wciąż dochodził do naszych uszu, jednak był sto razy bardziej znośny. Panowała napierająca na uszy cisza, czułam się, jakbym znajdowała się pod wodą.
Zaklęcie Dumbledore’a przebiło przezroczystą bańkę i ugodziło w stwora, który ryknął, chyba się nie spodziewając nagłego ataku. Wymierzył w nas sporą ilość mgły, która owiała osłony, podobna do mleka. Za ochronami zrobiło się cicho, nic nie widziałam.
Mgła powoli rozwiewała się w ciszy… Gdy nagle…
-ZE MNĄ NIE WYGRASZ, STARCZE! TO JESZCZE NIE KONIEC, JESZCZE TU WRÓCĘ, ZAPAMIĘTAJ!!!
Mgła powoli ulatniała się przez jedno z okien, które się musiało wcześniej otworzyć. Zaległa cisza…
Po drugiej stronie drzwi, które się za mną zamknęły gdy biegłam do gabinetu, rozległ się zbiorowy wrzask:
-REDUCTIO!!!
Drzwi wyleciały futryny, czemu towarzyszył ogłuszający tumult.
Na korytarz wpadło kilku nauczycieli.
-Co się stało, Albusie?!- krzyknęła przerażona McGonagall- Słyszeliśmy jakieś hałasy… Panna Lupin?!
Dumbledore usunął osłony i niepostrzeżenie oparł się o gargulca. Potem podszedł do okna.
-Poleciał do Zakazanego Lasu…- mruknął
-Kto?- spytał Horacy Slughorn, nieco zdezorientowany
-Niebezpieczny efekt działań naszego drogiego Toma- westchnął cicho dyrektor, jakby do siebie.
Zmarszczyłam brwi. Jaki Tom?
-Czyli za tym wszystkim stoi… Sami-Wiecie-Kto?!- szepnęła McGonagall.
Dumbledore skinął wolno. Czułam się, jak głupia- nie rozumiałam ni ździebka z tego, co mówili.
-Z tego, co wiemy od zaufanych źródeł- zaczął, zerkając na mnie znad okularów- to Voldemort wysłał do Hogwartu w tym roku, tuż pod moim nosem, pewne niebezpieczeństwo. Nie wiem, po co, ale zaczyna mi się jego działalność coraz bardziej nie podobać. Mniejsza… Wiem, że czarnomagiczny twór podróżował do szkoły pociągiem, pod postacią uczennicy, a potem krył się w Zakazanym Lesie. Nie mam zielonego pojęcia, czemu Voldemort nasyła na mnie takie dziwne eksperymenty- czyżby spodziewał się, że to coś miało mnie zabić? Najwyraźniej, jednak się przeliczył. Nie twierdzę jednak, że nie jest niebezpieczny. Pamiętacie, co mówiłem wam we wrześniu?- posłał nauczycielom wymowne spojrzenie.
Zaległa pełna napięcia cisza, jakieś mroczne widmo zawisło nad zgromadzonymi.
-Ten potwór tu wróci?- otrząsnął się w końcu Flitwick
-Wątpię, uszkodziłem jego serce. Ale to nie koniec z Voldemortem, dopiero początek… Proponuję, byście weszli do mojego gabinetu, omówimy pewne sprawy…
-Odprowadzę pannę Lupin do dormitorium- stwierdziła McGonagall i chwyciła mnie delikatnie za ramię- Wszystko w porządku, Lupin?
-Tak, pani profesor.
Udałyśmy się więc korytarzem do Salonu Gryfonów. Byłam bardzo zmęczona i głowa mnie bolała. Już na śmierć zapomniałam o książce dla Syriusza, po którą w końcu przecież poszłam. Wspięłam się na górę, do sypialni.
-Coś się stało?- spytała Alicja, gdy weszłam- Zapachniało amoniakiem…
Opowiedziałam jej wszystko.
-O matko…- zakryła dłonią usta.- Dobrze, że był tam Dumbledore…
-Noo! Wiesz, chyba się położę, to było bardzo wyczerpujące doświadczenie… Widzę, że Lily już śpi, to dobrze. Nie potrafiłabym powtórzyć wszystkiego od nowa…
Umyłam się zatem bardzo dokładnie i osunęłam w ciepły sen. Uff, jak dobrze czuć tą ulgę, że nic ci nie zagraża… Przynajmniej na razie…

***

W szkole ponownie zapanował względny spokój. Ludzie nie obawiali się niebezpieczeństwa, lecz jednak nie do końca chyba czuli się bezpiecznie.
Tymczasem my, czyli ja, Severus i Lily, harowaliśmy dniami i nocami. Zniesiono zakaz przebywania o późnych porach poza dormitorium, więc mogliśmy przesiadywać razem w bibliotece do nocy.
Ja skupiałam się głównie na eliksirach, których nie byłam do końca pewna i na transmutacji, będącej moim słabym punktem. Z resztą sobie poradzę, szczególnie zaklęcia szły mi zawsze dobrze.
-Hmm, chyba oleję opiekę.- mruknęłam zaspanym głosem któregoś wieczora- Nie potrzebuję tego.
-No, ja też nie.- podchwyciła ruda, wciąż wyjątkowo ożywiona.- Albo to całe wróżbiarstwo…
-Ja się nie uczę tego, czego nie potrzebuje- stwierdził krótko Sev. Hmm, może i ma rację? Po co zaśmiecać umysł czymś, co i tak się nie przyda?
Ale oni i tak mieli lżej, niż ja. Pomijając kwestię zaległości, czekał mnie jeszcze jeden mecz w tym roku- w połowie kwietnia, z Ravenclawem. Wiele trenowaliśmy, w końcu był to ostatni mecz z Dorcas Meadowes w roli kapitana i ostatni mecz Gryfonów.
-A oto i… DRUŻYNA GRYFONÓW!!!- usłyszeliśmy magicznie zwielokrotniony głos komentatora, gdy wkroczyliśmy na stadion, czemu towarzyszył niewiarygodny tumult.
Gdy czternastu graczy znalazło się nareszcie w powietrzu, rozpoczęliśmy grę.
Dorcas i Syriusz podawali sobie naprzemiennie kafla, co wkrótce zaowocowało golem na naszym koncie. Kątem oka dostrzegłam Jamesa, który krążył nad nami i szukał złotej, uskrzydlonej piłeczki. Na twarzy zastygło skupienie, a purpurowa peleryna powiewała za nim na kwietniowym, popołudniowym wietrze, wyjątkowo silnym tego dnia.
Wkrótce, jak to zazwyczaj bywało, nasza doskonała drużyna zdobyła przewagę trzech goli.
-Black podaje do Meadowes, ta upuszcza kafla, którego przejmują Krukoni. Kapitan drużyny Dowell już pędzi ku bramkom Gryfonów i… GOOOOOL!!!
Syriusz zaklął pod wąsem, a Dorcas westchnęła.
Kafel znów wszedł do gry.
-Piłka w posiadaniu Krukonów, lecz oto Black przejął ją. Podaje do Lupin, ta znów do Blacka… Już pędzą w stronę pętli Krukonów…
Przytuliłam mocno kafla do piersi i pędziłam niedaleko Syriusza, gotowego przejąć w odpowiednim momencie piłkę. Już całkiem blisko…
-UWAŻAJ!- krzyknął nagle Czarny.
Poczułam nagle, iż coś ugodziło w mój prawy bok z całej pary. Zachłysnęłam się, bo zabrakło mi powietrza.
Ześlizgnęłam się z miotły z lewej strony. Moje uda jeszcze przez moment ściskały rączkę, lecz wkrótce puściły i runęłam w dół na trawiasty stadion, gdzie ległam na wznak, wciąż ściskając kafla. Wyczułam okropne zamroczenie i posmak krwi w ustach, gdy potylicą uderzyłam w podłoże. Z nosa i ust ciekła mi krew, a żebra z prawej strony bolały nieznośnie. Piłka leżała niewinnie obok, a ja nawet nie miałam siły, by się wykręcić z bólu. Głowa pękała mi od straszliwego cierpienia.
Dopiero teraz usłyszałam krzyki i hałasy. Drużyna i sędzia wylądowali obok mnie, upadając na kolana.
-Trzeba ją zanieść do szpitala. A wy macie grać dalej- to głos sędziego, nauczyciela latania.
-Nic mi nie będzie- warknęłam. Przecież musimy wygrać!
Uniosłam się nieco, masując tył głowy, by przestała boleć. Poczułam na ręku coś lepkiego, na co zerknęłam- była to krew…
Drużyna wydała zduszone okrzyki, a nauczyciel latania pochylił się, by sprawdzić moją głowę.
-Hmm, pęknięta czaszka.- mruknął, a wszyscy wydali z siebie zgodny szmer przerażenia- Czekaj…
Dał mi jakiś eliksir. Wypiłam go, po czym ból powoli zaczął ustępować, a ja straciłam przytomność.
Ocknęłam się dopiero w skrzydle szpitalnym. Słońce, chylące się ku zachodowi, oświetlało przytulne pomieszczenie. Nie ruszałam się, wchłaniając nosem miły zapach, jaki wlatywał przez uchyloną okiennicę. Poczułam, iż na głowie mam bandaż, a także coś sztywnego unieruchamia mnie w pasie.
Do komnaty weszła cała drużyna, wciąż w szatach, a także Remus i Lily. Zauważyłam, że z drużyny brakowało Syriusza.
-Wygraliśmy?!- przeraziłam się na dzień dobry
-Oczywiście, że tak!- rozpromieniła się Dorcas- Jak zwykle, dzięki Jamesowi…
-Jak się czujesz?- spytał nasz szukający
-Jakoś. Trochę uziemiona.
Zachichotali. Widocznie musiałam śmiesznie wyglądać w tych bandażach.
-Nic mi nie będzie.
-Na pewno!- uśmiechnęła się pogodnie Ruda- Będę się tu z tobą uczyć.
-O nie!- jęknęłam cicho, a pielęgniarka kazała moim gościom spadać. Został tylko Remus.
-A co jest z Syriuszem?- spytałam
Remus zrobił niezbyt radosną minę
-Hmm, obraził się o coś i odszedł…
-Obraził?- zdziwiłam się- O co?
-Chyba pokłócili się z Jamesem. Nie wiem, co było przyczyną, ale słyszałem trochę… Coś o braku dojrzałości Rogacza, i tak dalej…
-O to się pokłócili?- zdziwiłam się
-Nie. Syriusz mu to zarzucił w trakcie kłótni. Dobra, muszę iść…
W skrzydle szpitalnym siedziałam około tygodnia. Czasem ktoś mnie odwiedził, ale przeważnie wszyscy ślęczeli nad książkami. Ja również uczyłam się w skrzydle szpitalnym, miałam na to czas.
Podobno w dwóch ostatnich tygodniach kwietnia nauczyciele nie zadawali już nam żadnych prac domowych, jedynie z nami powtarzali materiał z ostatnich lat, tak przynajmniej twierdziła Lily.
-Straszą nas wciąż tylko nieustannie. A mnie już głowa boli od tych wszystkich formułek, inkantacji, i tak dalej… A, zmieniając temat, wiesz, co dziś do mnie przyszło z ranną pocztą?
Wyciągnęła jakiś pogięty kawałek pergaminu i rozprostowała w dłoniach.
-Jakiś kawał… List miłosny.
Przeczytałam liścik.
-A jeśli to autentyk?- spytałam, oddając wyznanie Lily.
-Wątpię. No bo kto mógłby wysłać taki list, no, może z wyjątkiem tego Pottera…
-A może to on?
Lily skrzywiła się
-Podpisałby się… A zresztą, nie miał dziś czasu rano na cokolwiek… Bił się z Blackiem w Wielkiej Sali…
Zastanowiło mnie to. Ciekawe, czemu Syriusz i James tak się pokłócili?
-Może napisał to wieczorem?- zasugerowałam
-Nie, on naprawdę by się podpisał- zaprzeczyła Lily.
-A co na to Severus?- spytałam. Może to on?
-Nic- burknęła- On ze mną ostatnio coraz rzadziej gada… Wiesz, ci jego koledzy-
śmierciożercy…
Gdy wyszłam ze szpitala, powaliła mnie na kolana dziwaczna atmosfera, panująca przed egzaminami. Wszyscy uczniowie, prócz piąto- i siódmoklasistów udali się na błonia, by cieszyć się słońcem. Ci, którzy zostali, kupowali nielegalnie najprzeróżniejsze rzeczy, dotyczące szczęścia: amulety, jakieś podejrzane specyfiki…
W końcu nadszedł sądny dzień, a raczej niedzielny wieczór przed nim. Nie mogłam wprost uwierzyć, że po tylu tygodniach napięcia, po tak długim okresie strachu, wzmożonej pracy i oczekiwania wreszcie przyszły SUM-y.
Nikt nie mógł jeść kolacji, wszyscy kuli zaklęcia, jakby myśleli, że jeszcze czegoś się nauczą. Wszędzie walały się notatki ze wszystkich lat nauki, a my zerkaliśmy płochliwie w stronę stołu nauczycieli, gdzie siedzieli przybyli z Ministerstwa egzaminatorzy. Tylko Syriusz James byli wyluzowani, w dodatku chyba się pogodzili. Słyszałam, że znów dokuczali gdzieś razem Severusowi, więc chyba wszystko wróciło do normalności.
Remus siedział i ze stoickim spokojem wkuwał ostatnie definicje, Peter chyba już sikał ze strachu, przesiadując nieomal w swojej torbie, by wysilić mózg przy kilku formułkach zaklęć. Lily zachowywała się podobnie, jak Remus, ale ja czułam się okropnie. Miałam ochotę utopić się w pobliskim dzbanku soku dyniowego. Podbrzusze ściskało nie boleśnie i było mi niedobrze.
-Wiesz…- wydukałam do przyjaciółki- Chyba idę do toalety… Idziesz ze mną? Powymiotujemy sobie zdrowo…
-Ciii!- mruknęła z roztargnieniem, wertując zaklęcia z drugiej klasy.
-Jak się czujesz, Meggie?- usłyszałam cichy krzyk Rogacza, siedzącego kilka miejsc dalej
-Dziwnie- odparłam lakonicznie.
-Głowa do góry!- wyszczerzył zęby- To nie jest takie halo, jak wszyscy głoszą…
-Od tego zależy moja przyszłość!- jęknęłam płaczliwie
-E tam… I bez sumów się żyje…- wzruszył ramionami
-Ale z sumami też nie zaszkodzi…- burknęłam pod wąsem
-Jest sposób. Udaj na Sali, że cię dopadł atak jakiejś rzadkiej choroby tropikalnej… Wiesz, upadasz, krzyczysz w paroksyzmie, przewracasz stoły, robiąc ogólną histerię…
-To mnie wyproszą- stwierdziłam po namyśle.
-Nie mogą. Muszą się kisić z twoimi zarazkami- odparł i zarechotał mściwie
-No dobra, to chyba nic nie da?- uniosłam brew
-Nie, nie da- wyszczerzył zęby- Ale przynajmniej masz alibi, dlaczego nic nie napisałaś. Teraz to już nie mogą powiedzieć, że twój mózg jest objętościowo podobny do jednej dziesiątej mózgu trolla…
Syriusz zerknął znacząco na Glizdka i parsknął.
-Co!?- obruszył się Peter, myśląc że Syriusz naśmiewa się z jego wysiłków, bo nie dosłyszał konkluzji Jamesa.
-Nic, Glizduś, nic, kochanie!- pokręcił głową ze śmiechem Łapa i pogłaskał po główce naburmuszonego kumpla.
Na drugi dzień nie czułam nic. Ani strachu, czy stresu, czy jakiegokolwiek uczucia. Niczym pusta skorupa. To był znak, że sparaliżowało mnie i jest mi już w zasadzie wszystko jedno, co się stanie. Czułam jedynie mobilizację.
Po nader skromnym śniadaniu (jedzenie z trudem przechodziło przez przełyk) wszyscy zdając OWUTEM-y i SUM-y zgromadzili się w sali wejściowej. Wywoływano najpierw zdających sumy.
Wielka Sala wyglądała nieco inaczej: brakowało stołów, zastąpiły je małe stoliczki, niczym ławki zwrócone ku stołowi nauczycielskiemu. Wszyscy znaleźli własne miejsca a McGonagall przewróciła olbrzymią klepsydrę, mówiąc „Zaczynajcie”.
To było prostsze, niż myślałam. Zaklęcia zawsze szły mi całkiem dobrze, więc bez problemu opisałam procesy, inkantacje, przebiegi czarów. Gdy wreszcie skończyłam, łeb mi pękał, ale czułam, że napisałam wszystko, co mogłam.
-To było łatwe, no nie?- spytała znękana Lily.- Ostatnie może mi poszło źle, ale pozostałe…
Nie gadałyśmy dużo- zbliżał się popołudniowy egzamin z praktyki zaklęć. Bałam się praktyki, ale była też dla mnie całkiem ciekawym wyzwaniem.
Wywoływano nas grupkami do Wielkiej Sali. Weszłam tam razem z Remusem i dwoma Krukonami.
Opanowałam strach i udało mi się wykonać wszystkie potrzebne polecenia za pierwszym razem. Co prawda, mój kieliszek do jajka raczej się toczył, a nie tańczył, ale egzaminator był tak stary, że chyba nieco niedowidział i nic nie powiedział.
Gdy już wyszłyśmy z tej rzezi z Lily, to udałyśmy się od razu do Pokoju Wspólnego, by powtórzyć na jutrzejszego suma z transmutacji. Tego bałam się najbardziej.
Kolejnego dnia stresowałam się dwa razy bardziej, niż w całym moim życiu kiedykolwiek.
Na pisemnym poszło mi nieco gorzej, niż na wczorajszej teorii, a egzamin z praktyki był po prostu straszliwy. Pomyliło mi się kilka definicji ze strachu, ale szybko ponaprawiałam błędy. Ostatecznie nie poszło mi tak fatalnie, zobaczymy, jakie będą wyniki…
W środę zdawaliśmy egzamin z zielarstwa. No cóż, nie przejmowałam się nim zbytnio, bo zielarstwo nie jest mi potrzebne, więc podeszłam do niego bardzo swobodnie, co zaowocowało tym, że poszedł mi całkiem nieźle.
Następnego dnia mieliśmy suma z obrony przed czarną magią. Tego też się bałam, jeszcze nie do końca czuję się w tej dziedzinie dobrze.
Usiadłam jak na jeżu przy jednym ze stolików i przez następne kilkadziesiąt minut skupiałam się wyłącznie na opisywaniu działania zaklęcia straszącego bogina, wymienianiu i charakteryzowaniu Zaklęć Niewybaczalnych, opisie działania, gdy spotka się druzgotka oraz innych tego typu rzeczach.
Co prawda nie był to zbyt trudny test, ale kilku rzeczy nie wiedziałam. Chciało mi się śmiać, gdy przeczytałam jedno z pytań o rozpoznawaniu wilkołaka. Zerknęłam ukradkiem na Remusa, ale ten zajęty był absolutnie swoim testem, więc powróciłam do swego, by nie pomyśleli, że ściągam.
-Ale się rozpisałam o tym zwodniku, mam nadzieję, że wszystko tam zamieściłam- mruczała do siebie Lily, jak zwykle maglując wszystko od początku.
Udałyśmy się prosto na błonia, nad jezioro. Od tylu dni nie miałyśmy okazji wychodzić! Co prawda, jutro czekają nas jeszcze starożytne runy, ale to nie jest tak wyczerpujące i trudne, jak transmutacja, czy obrona przed czarną magią.
Lily zdjęła wysokie buty i włożyła zmęczone nogi do zimnego jeszcze w maju jeziora. Postąpiłam tak samo, chichocząc. Uff, co za ulga, tak się ochłodzić po duszeniu w szkole od samego rana…
-Dziś jeszcze czeka nas ta idiotyczna praktyka.- mruknęłam niedbale.
-Taa…- westchnęła Lily, a potem roześmiała się- Ale niedługo wakacje, czujesz ten klimat, Mary Ann?
-Jeszcze nie- uśmiechnęłam się wesoło- Nawet nie mam czasu w to uwierzyć…
-A ja już czuję to w zapachu, który niesie powietrze. I w zielonych gałęziach drzew…- Lily zamknęła oczy i położyła się na trawie, a potem mruknęła, jakby chciała się usprawiedliwić przed samą sobą tą chwilą słabości i zapomnienia- Zaraz pouczymy się zaklęć na praktykę, jeszcze chwilka…
Wpatrywałam się w moją przyjaciółkę i wpadło mi do głowy, że Severus i James mają rację, że ją kochają- Lily była naprawdę piękna, a do tego mądra i miała w sobie coś bardzo ciepłego. Wiatr i promienie południowego, majowego słońca grały na jej rudych lokach, rozsypanych na trawie naokoło twarzy.
Oderwałam od niej wzrok i potoczyłam go po zgromadzonych na błoniach uczniach. Tu i ówdzie rozbrzmiewały śmiechy i jakieś krzyki. Nie interesowało mnie to zbytnio i ległam na trawie obok Lily, zamykając oczy.
Krzyki, oklaski i wybuchy śmiechu stawały się coraz bardziej natarczywe i wkurzające.
-Co się tam dzieje…- usłyszałam znużony pomruk Lily i poczułam, że unosi się na łokciach, by zerknąć.- No nie, tego już za wiele!...- warknęła ostro i poderwała się na równe nogi.
-ZOSTAWCIE GO!
Uniosłam się. Lily wpatrywała się z odrazą i wściekłością w stronę Jamesa i Syriusza, stojących nieopodal dębu. Za nimi na ziemi leżał Severus, któremu wypływały z ust bańki mydlane.
-Co jest, Evans?- zapytał James głębokim głosem
-Zostawcie go. Co on wam zrobił?
-No wiesz…- James zawahał się teatralnie- To raczej kwestia tego, że on istnieje… jeśli wiesz, co mam na myśli…
Uczniowie obserwujący tą scenę ryknęli śmiechem. Tylko Remus udawał, że tego nie widzi. Wstałam. Wezbrał we mnie gniew, ale Lily zareagowała szybciej:
-Wydaje ci się, że jesteś bardzo zabawny, tak?- spytała z pogardą- A jesteś tylko zarozumiałym, znęcającym się nad słabszymi szmatławcem, Potter. Zostawcie go w spokoju.
-Zostawię, jak się ze mną umówisz, Evans- sprytnie zripostował James- No… nie daj się prosić… Umów się ze mną, a już nigdy więcej nie podniosę różdżki na biednego Smarka.
-Nie umówiłabym się z tobą nawet wtedy, gdybym musiała wybierać między tobą a wielkim pająkiem!
Ja i Syriusz wymieniliśmy rozbawione spojrzenia, a on westchnął, odwracając się flegmatycznie do zabawki, jaką był Sev.
-Nie masz dzisiaj szczęścia, Rogaczu. OJ!- drgnął, zaskoczony, bowiem Severus dostał się do swej różdżki i powiedział „Sectumsempra!”. Z policzka Jamesa trysnął czerwony strumień krwi, ten odwrócił się, machnął różdżką, a Sev zawisł do góry nogami w powietrzu. Cała szkolna szata zsunęła mu się z ciała. Widocznie dzisiaj było my na tyle gorąco, że nie założył szkolnych spodni. Zamiast tego wszyscy uczniowie mieli okazję przyjrzeć się jego starym, szarym majtkom.
Tłum ryknął śmiechem, rozległy się tu i ówdzie oklaski i gwizdy. Lily parsknęła cichutko pod nosem, ale się nie roześmiała. Natomiast ja wpadłam w furię. Jak oni mogą?! Czemu są tacy okrutni?!
-Puść go!- rozkazała Lily
-Na rozkaz!- zawołał James, gdy tylko przestał ryczeć ze śmiechu.
Severus upadł na ziemię, poderwał się, poprawiając szatę i natychmiast zaatakował. Ale Syriusz był, jak zwykle, szybszy:
-Petrificus totalus- rzucił niedbale i Sev znowu leż na ziemi, sztywny, niczym płyta nagrobna. Lily zaklęła cicho pod nosem i wrzasnęła:
-ZOSTAWCIE GO W SPOKOJU!
-Różdżka…- wetknęłam jej moją różdżkę do ręki. Niech się rozprawi z tymi katami.
Black i James chyba zauważyli powagę sytuacji. Na pewno nie chcieli walczyć z Lily o Severusa.
-Ech, Evans, nie zmuszaj mnie, żebym ci zrobił krzywdę…- rzekł ostrożnie James
-To cofnij swoje zaklęcie!- rozkazała dobitnie
James westchnął zrezygnowany i odczarował Seva
-Bardzo proszę- zwrócił się ponownie do Lily, a Severus za nim powoli gramolił się z ziemi- Masz szczęście, że Evans tu była, Smarkerusie- powiedział do Seva.
-Nie potrzebuje pomocy tej małej, brudnej szlamy!
CO?! Severus… zaraz, to się nie mogło zdarzyć…
Szybko zerknęłam na Lily. Jej twarz nie wyrażała zaskoczenia, ale zaczęła szybko mrugać oczyma, nie wierząc własnym uszom.
-Świetnie- rzekła w końcu- W przyszłości nie będę sobie tobą zawracać głowy. I na twoim miejscu wyprałabym gacie, Smarkerusie.
To było najgorsze, co mogła teraz powiedzieć.
-Przeproś ją!- to wściekły James celował różdżką w stronę Severusa
-Nie zmuszaj go, żeby mnie przepraszał!- krzyknęła ze złością Lily. Była bardzo rozdrażniona- Jesteś taki sam, jak on…- dodała z pewnym bólem
-Co? Ja NIGDY bym cię nie nazwał… sama wiesz, jak!
Ale Lily była tak rozsierdzona, że nie panowała nad sobą:
-Targasz sobie włosy, żeby wyglądać tak, jakbyś dopiero co zsiadł ze swojej miotły, popisujesz się tym głupim zniczem, chodzisz po korytarzach i miotasz zaklęcia na każdego, kto cię uraził, żeby pokazać, co potrafisz. Dziwię się, że twoja miotła może w ogóle wystartować z tobą i z twoim wielkim, napuszonym łbem. MDLI mnie na twój widok.
Odwróciła się furiacko, cisnęła w moją stronę trzymaną różdżką i odeszła, zostawiając mnie, oraz zrezygnowanego i dotkniętego Jamesa.
-Evans! Hej, EVANS!
Nic to nie dało. Zrobił więc obojętną minę i spytał:
-Co jej się stało?
Syriusz ocknął się z letargu i uniósł brew
-Czytając między wierszami, powiedziałbym, że chyba uważa cię za osobę nieco próżną- mruknął.
-Świetnie. Znakomicie…- warknął James, a żeby się wyżyć, wylewitował Seva z powrotem do góry nogami. Ruszyłam szybko ku nim, by położyć temu kres
-Kto chce zobaczyć, jak ściągam majtki Smarkerusowi?- spytał obojętnie
Podeszłam do Huncwotów, mruknęłam „Liberacorpus” i Sev był z powrotem na trawie.
-Idź, i ją przeproś, no przecież…- syknęłam, a potem zwróciłam się do Jamesa- Rogacz, jesteś osioł.
James zrobił nadętą minę.
-Nie rób tego nigdy więcej, jeśli chcesz mieć we mnie przyjaciela- zagroziłam- Tym bardziej powinieneś się powstrzymać ze względu na Lily! Dlaczego znowu go zaatakowaliście?!
-Bo nam się nudziło!- warknął James wojowniczo
-Macie sumy, halo! Mogliście się pouczyć, popytać nawzajem, powtórzyć przed…
-A po co?- żachnął się Syriusz- To nudy i nie potrzebujemy tego z Rogaczem…
-Nie wciskaj mi kitów!- warknęłam groźnie na Blacka, a ten aż się skulił w sobie- Uważacie się za herosów, ale jesteście zerami!
Black zmarszczył brwi i łypnął na mnie z góry:
-Tylko znowu nie zaczynaj!- szczeknął ostrzegawczo
-Wcale nie mam zamiaru- zawołałam ze złością i odwróciłam się na pięcie, by dogonić Severusa. Oj, teraz trzeba będzie ich dłuuuugo godzić…
Nie mogłam go nigdzie znaleźć, więc ruszyłam zrezygnowana do Pokoju, by przygotować się do praktyki z obrony przed czarną magią.
Tam spotkałam Severusa, sterczał pod portretem Grubej Damy
-Zawołasz Lily?- miauknął żałośnie na powitanie
-Dobra, jak ją znajdę… Ale wątpię, żeby zechciała tu przychodzić do ciebie…- odparłam smutno i, wbrew sobie, poczułam w środku jakąś niesamowitą i ohydną radość i satysfakcję.
-Powiedz jej, że jeśli do mnie nie zejdzie, to… To mam zamiar tu koczować… Muszę z nią porozmawiać, wyznać jej wszystko… Ja naprawdę nie chciałem, byłem zaszczuty…
-Nie tłumacz się mnie, ale Lily.- położyłam mu dłoń na ramieniu, dodając otuchy- Postaram się z nią jakoś pogadać… Póki co, mamy egzamin z obrony… Miłej nauki…
I weszłam do Salonu, czując na plecach jego zrozpaczony wzrok…

[ 5 komentarze ]


 
35. Groza...
Dodała Mary Ann Lupin Niedziela, 31 Maja, 2009, 01:18

…nisko przy podłodze zaczęło się coś dymić. Zawijasy jakiejś eterycznej materii płynęły wolno po podłożu, skłębiając się w coraz to wyraźniejsze kształty. Dym gęstniał i miał mlecznobiały, nieprzezroczysty kolor. Sunął niewinnie ku naszym stopom, przybierając w ilości. W końcu lekka mgła wypełniała prawie cały korytarz. Straszliwie śmierdziało amoniakiem i jakimś innym, gorszym odorem.
Zaczęliśmy kasłać. Było trudno widzieć cokolwiek w gęstniejącej chmurze, w której się znajdowaliśmy, oczy łzawiły od chemikaliów, jakie unosiły się w powietrzu.
-Dość!- usłyszałam stłumiony przez szatę charkot Syriusza, bo trzymał ją przy ustach- Wiejemy stąd.
Ruszyliśmy zatem na oślep w idealnie białej mgle, trzymając się za ręce by nie pogubić jedno drugiego, instynktownie kierując kroki ku wyjściu. Syriusz próbował wyczarować bańkę powietrza naokoło-nic z tego. Mgła była chyba zaczarowana.
Doszliśmy do drzwi, którymi można było zazwyczaj wejść do korytarza. Zwykle były otwarte na oścież, a na pewno tak było, gdy tu weszliśmy. Tym razem jednak Łapa oślepiony mgłą wyrżnął czołem w dębowe deski.
-Cholera!- fuknął spod szaty, masując czoło ze złością- Kto zamknął te drzwi?!
Pchnęłam wolną dłonią portal-był zamknięty na amen.
-Alohomora!- warknął Syriusz. Nie pomogło. Jęknęłam. Przecież my się tu podusimy…
Mgła była teraz tak gęsta, że ledwo widzieliśmy siebie nawzajem, a w końcu staliśmy przytuleni do siebie, by czuć się raźniej.
-Syriuszu, to koniec!- zaczęłam płakać.- Przepraszam za wszystko!
-Nie, to nie koniec! Musimy coś zrobić, nie poddam się…- wykrztusił, bo przez brak powietrza mówiło się nam okropne trudno.
Dym wypełniał każdy cal kwadratowy korytarza. Nie było miejsca, do którego śmiertelne opary by nie wleciały. Kasłałam nieustannie, w pustych płucach narastał potworny ból, gdy próbowały się bezskutecznie napełnić… To koniec…
-Dumbledore!- wyrzęził resztkami sił Łapa, łapiąc się machinalnie futryny- Tu jest… O Boże… Jego GABINET!
I rozkasłał się na dobre, osuwając się o drzwi. Podniosłam go. Otumaniony mózg przypomniał sobie, że dwa razy byłam w gabinecie dyrektora. I to rzeczywiście było tu… Na końcu korytarza…
Podtrzymując jedno drugiego ruszyliśmy wolno ku zdającej się wcale nie przybliżać parze gargulców. Oczywiście ich nie widzieliśmy, szliśmy na intuicję. To było okropne, jak niekończący się psychopatyczny koszmar… Chyba nigdy nie przeżyłam czegoś takiego. Nogi uginały się pod nami, gdyż brakowało im energii czerpanej z tlenu, mięśnie odmawiały posłuszeństwa…
Syriusz przewrócił się na twarz, ciągnąc mnie za sobą.
-Syriuszu…- przerwałam, kaszląc, po czym pisnęłam po raz drugi, bo nie mogłam więcej z siebie wydobyć- Syriuszu, nie…
Nie odezwał się. Może już nie żył…
Postanowiłam dobrnąć do końca. Próbowałam wstać, ale nie odzyskałam raz utraconej równowagi. Czołgając się więc nisko przy ziemi, gdzie unosiły się jeszcze resztki tlenu, podjęłam na nowo próbę ratunku.
Nagle, naprzeciw mnie mgła zgęstniała w jednym słupie powietrza i coś zaczęło się kłębić w środku. Ominęłam łukiem to dziwne zjawisko i już byłam przy gargulcu. Resztkami sił uniosłam głowę.
-Hasło?- spytał, jak gdyby nigdy nic. Nawet nie miałam tlenu, by na niego nakrzyczeć. Wyrzęziłam jedynie:
-Wpuść mnie, proszę… Umieram…
-Nic z tego. Jakie hasło?- brzmiała odpowiedź. Umrę tu. Po prostu tu umrę, bo jakiś posąg nie chciał mnie przepuścić…
Obróciłam zmęczoną głowę ku dziwnemu zjawisku. Przybrało kształt i rozmiary człowieka, a wypełnione było tą metaliczną substancją.
Pociemniało mi przed oczyma. Przestałam tracić świadomość, gdzie jestem, co się dzieje… Potwór ruszył ku Syriuszowi, wydając ogłuszające, niskie dźwięki, dudniące nieprzyjemnie w mojej głowie. Wydawało mi się tylko, że za mną ktoś coś otworzył… A potem wszystko się rozpłynęło…

***

-Nie, panie dyrektorze, jeszcze się nie budzili… Dam znać, jak to się stanie…
Usiadłam flegmatycznie na łóżku.
Tak jak myślałam, znajdowałam się w skrzydle szpitalnym. Obok mojego łóżka stali Dumbledore i pielęgniarka.
-Panno Lupin, jak się czujesz?- spytał dyrektor zatroskany i usiadł na skraju mego posłania. Rozejrzałam się: pomieszczenie wypełniało delikatne słońce lutowego przedpołudnia. A więc już po wszystkim…
-Syriusz?- spytałam bez ładu i składu.
-Pan Black? Wyliże się. No, to zostawiam was samych, ale tylko PIĘĆ MINUT! Dziewczyna musi oszczędzać płuca!- zaskrzeczała pielęgniarka i oddaliła się pospiesznie.
-Co to było?- spytałam słabo; wciąż jeszcze czułam, że płuca nie odzyskały zwykłej sprawności.
Dumbledore zawahał się.
-Coś bardzo złego…- odparł enigmatycznie, po czym dodał.- Muszę cię o coś spytać: co się stało w nocy?
-Ja i Syriusz wyszliśmy razem…- zaczęłam i zaczerwieniłam się. Brzmiało to bardzo dwuznacznie w moim mniemaniu!
-Po co?
-On chciał mi pokazać, gdzie jest Remus. Nie mógł tego zrobić w dzień przy innych uczniach…- wyjaśniłam, za wszelką cenę pragnąc, by nie wyglądało tak, jak wyglądało.
-Rozumiem…- mruknął znacząco. Ciekawe, czy powie, jaką karę dostaniemy?
-Po drodze napotkaliśmy na dziwne ślady jakiejś metalicznej substancji, która znaczyła schody, kierując się w jakimś konkretnym kierunku…
-Ku mojemu gabinetowi!- dodał dyrektor tonem, jakby go to ubawiło.
-Zabrnęliśmy do ślepego korytarza i TO nas tam zamknęło, materializując się w jakichś trujących oparach…
-Hmm.- skomentował- A kiedykolwiek już się z tym spotkałaś?
-Tak!- ucieszyłam się, że ktoś wreszcie zadał to pytanie- Raz w Lesie, na mchu… A drugi raz… Na początku stycznia, gdy wracaliśmy z ferii. Jakaś dziewczyna weszła do toalety i coś robiła, a gdy stamtąd wyszła, to znalazłam substancję na ścianie i w ogóle… A ona nie miała odbicia w lustrze!
-Która to dziewczyna?- zainteresował się Dumbledore, marszcząc brwi.
-Nie wiem, nigdy jej tu nie widziałam…
Dyrektor westchnął.
-Gdy ja wyszedłem, słysząc te dziwne dudnienia, to to coś się rozpłynęło… No nic. Sprawy nie wyglądają najlepiej. To, czego wczoraj byłaś świadkiem… To bardzo zaawansowana czarna magia…
-Panie profesorze…- wtrąciłam
-Słucham, panno Lupin?- odparł uprzejmie
-Czy za tym stoi może ten czarnoksiężnik? Voldemort?
Dumbledore zawahał się po raz kolejny
-Myślę… Cóż, wydaje mi się, że to bardzo prawdopodobne… On zaszedł już wyjątkowo daleko, jeśli chodzi o czarnomagiczne praktyki, nie wydaje mi się, żeby ktoś inny mógł za tym stać… W każdym razie ostrzegłem już resztę szkoły przy śniadaniu. Zrobiło się tu bardzo niebezpiecznie…
Po tym optymistycznym akcencie pielęgniarka wywaliła dyrektora za drzwi na zbity pysk.
Syriusz obudził się po południu. Nie pozwolono nam jeszcze wychodzić („Wasze biedne, skołatane płuca! Nie zgadzam się!!! Potrzebujecie regeneracji! Poza szpitalem jest za ostre powietrze!”), więc zabijaliśmy czas rzucając do siebie nawzajem poduszki, bawiąc się czarami i odrabiając lekcje. Oczywiście, tego ostatniego Łapa nie mógł ścierpieć („Mam gdzieś sumy! Jestem na to za mądry!”). Odwiedzali nas też znajomi, czyli Lily, Severus (od razu zrobiło się gęściej…), oraz Huncwoci, na których pielęgniarka nałożyła dwa razy krótszy limit przebywania z chorymi.
Szybko jednak przyszliśmy do zdrowia i mogliśmy wyjść ze szpitala.
W szkole zrobiło się naprawdę ponuro. Wszyscy chodzili zbitymi grupkami, śmiertelnie przerażeni tym, co im powiedział Dumbledore na apelu. Po dziewiętnastej mieliśmy zakaz wychodzenia poza teren dormitoriów. Najgorsze było jednak to, że nikt tak w zasadzie nie wiedział, czego się bać. Wiadomo było jedynie, że w szkole panuje coś potwornie groźnego, charakteryzującego się specyficznym zapachem.
Chyba ze strachu przed czarną magią w szkole zaczęto coraz częściej poruszać kwestię Voldemorta. Nagle na powierzchnię wypłynął cały strach, jaki ogarniał czarodziejskie społeczeństwo, odkąd pojawiły się o nim jakieś informacje. Ja nie czytam gazet, więc do tej pory nie zastanawiałam się, co się dzieje poza szkołą. Jedynymi informacjami były listy od rodziców, ale one nigdy nie zawierały niepokojących informacji. Co prawda, podobno nie było tak źle. Na świecie nie panowała większa przemoc, czy coś. Jednak wszyscy bali się tego, co MOGŁOBY by być, gdyby Voldemort przejął władzę. Na razie to nam nie groziło, ale jednak… podobno w szkole też miał kilku „swoich”, rzecz jasna, wśród Ślizgonów… Wiedziałam o tym od Severusa, gdyż było to jego jedyne towarzystwo poza nami. Czasem miałam wrażenie, że spędzał z nimi więcej czasu, niż z nami.
Nastroju nie polepszył nawet mecz quiddicha, który Ślizgoni rozegrali z Puchonami na początku marca. Wygrał Hufflepuff, co oznaczało, że mamy szanse na Puchar, jak zwykle zresztą. Póki jest z nami James, nie ma się czego bać.
Tym czasem nieuchronnie zbliżały się SUM-y, a co za tym idzie-wybór specjalizacji i przyszłości. W każdym dormitorium pojawiły się ulotki i plany osobistych spotkań z opiekunami, którzy mieli doradzać. Ja już wiedziałam, że chce być aurorem, mimo, że rodzice mnie od tego odwodzili, twierdząc, że to nieprzydatny zawód, bardzo niemodny i bez przyszłości, oraz niebezpieczny. Co mi tam, nie chce mi się słuchać ich gadaniny. Poza tym, mam dodatkową umiejętność, o której nikt nie wie: będę się potrafiła już niedługo zamieniać w kota! Jeszcze trochę wysiłku, a nabędę czegoś bardzo potrzebnego do kamuflażu!
-Ja już wiem, że będę aurorem, nie ma głupich!- zawołał James, odrzucając ulotkę o treserze widłaków i mierzwiąc swe bujne owłosienie na główce. Ostatnio miał taki denerwujący odruch coraz częściej.
-Owszem, są głupi, ja nawet znam jednego takiego osobiście…- parsknął Łapa, zerkając na przyjaciela i robiąc z jednej z ulotek papierową łódkę. Łódź popłynęła w powietrzu, gdy ją zaczarował.
-Co powiesz na to, Łapo?- spytał James- „Odnawianie czarodziejskich zabytków. Potrzebne runy, zaklęcia, transmutacja i odrobina kreatywności!”
-Phi, to nie dla mnie!- prychnął z wyższością- Jestem na to za mądry!
-Masz rację, jakby cię tak umieścić na takim rusztowaniu, twoja ciężka, mądra głowa przeważyłaby całą konstrukcję!
Remus, Peter i ja parsknęliśmy, a Łapa rzucił zmiętą ulotką w twarz Jamesa, próbując wcelować w otwartą jamę ustną.
Wszystkich nagle ogarnęła mania pytań o zawód. Ja, Lily i Alicja już wybrałyśmy: będziemy aurorami.
-To niby taki niemodny zawód, no nie?- spytała ruda któregoś wieczora- A wszyscy jakoś się tam pchają…
Huncwoci też tak zamierzyli, oprócz Petera, który chyba się boi, a Remus stwierdził, że jeszcze zobaczy. On będzie miał problemy ze znalezieniem jakiejkolwiek pracy…
Severus natomiast stwierdził, że może będzie robił coś z eliksirami, w których jest po prostu alfą i omegą.
-Może będę pracował w magicznej aptece… Albo w jakimś sklepie z zakazanymi substancjami!- stwierdził ponuro.
Tak więc we wtorek, zgodnie z rozwieszoną rozpiską, udałam się do gabinetu McGonagall, by porozmawiać z nią o mojej przyszłości.
-Witam, panno Lupin!- przywitała mnie z uśmiechem.- Siadaj.
Wykonałam polecenie.
-I co? Jakie masz plany na przyszłość?- spytała, lustrując mnie zza okularów.
-Hmm, miałam nadzieję, że zostanę aurorem…
-Aurorem?- mruknęła- No cóż, musiałabyś mieć najwyższe oceny. To minimum pięć owutemów. Powinnaś doskonale zdać zatem co najmniej pięć sumów, w tym z transmutacji…
Nie przyjmę na szósty rok nikogo, kto nie zda suma z mojego przedmiotu na niżej, niż „powyżej oczekiwań”.
Syknęłam mimowolnie. Kurczę, transmutacja jest taka trudna, przynajmniej dla mnie… Jak dla mnie, to na razie jestem na „zadowalającym”.
-Poza tym powinnaś otrzymać P z zaklęć. Chyba nie będzie to dla ciebie zbyt trudne, prawda?
Kiwnęłam. No, z zaklęciami dam radę, chyba…
-Kolejnym sumem jest obrona przed czarną magią… To najbardziej potrzebna umiejętność! Musisz sobie poradzić z tym przedmiotem, ale pan Wilder stwierdził, że sobie poradzisz…
Poza tym potrzebujesz suma z eliksirów. Profesor Slughorn przyjmuje uczniów od „powyżej oczekiwań”. Słyszałam, że idzie ci z eliksirów całkiem dobrze, to chyba też nie będzie problem… Poza tym potrzebujesz jeszcze jednego dowolnego suma na co najmniej P. Może to być na przykład zielarstwo, albo runy, które też są przydatne.
Prócz tego po szkole czeka cię dodatkowe szkolenie i zajęcia… To ciężka i żmudna droga, musisz być doskonałym czarodziejem, by zostać przyjęta. No, to mniej więcej wszystko. Największy problem będzie chyba z transmutacją. Przyłóż się do niej! Będzie ci bardzo potrzebna, panno Lupin!
-Do widzenia. I dziękuję.- wstałam, już planując uczyć się transmutacji dwa razy więcej. W drzwiach minął mnie Remus, szczerząc zęby.
Na szczęście jest coś takiego, jak ferie wielkanocne! Tłumieni grozą uczniowie z ulgą spakowali się, by móc wrócić na święta do rodziny. Tym razem nikt nie został w szkole. Nawet Severus, którego na święta zaprosiła Lily, bojąc się o jego życie.
Podczas ferii nie działo się nic niezwykłego. Poza szkołą czuło się coś takiego dziwnego-ulgę i spokój… Nie trzeba było obserwować z obawą każdego skrawka powietrza, czy przypadkiem nie materializuje się tam eteryczny dym… Szczególnie ja byłam przeczulona na tym punkcie. W końcu, po przeżyciu tamtego traumatycznego wydarzenia sprzed miesiąca naprawdę się bałam!
Na dworze czuło się wiosnę, zimie zostało już niewiele dni… Na drzewkach przed domem pojawiły się jasnozielone pączki, przylatywały ptaki, inaczej pachniało powietrze, a ja z Remusem mieliśmy niezły ubaw, gdy rodzice pochowali nam po całym domu i okolicach czekoladowe jajka. Remus, który oczywiście narzekał ile wlezie, że niczego nie znajdzie, bo on ma zawsze pecha, znalazł chyba czterdzieści jajek. A ja resztę, czyli dziesięć… No cóż, podzieliliśmy łup na pół.
Ostatniego dnia przy śniadaniu ładna sowa z listem zaatakowała nasze zamknięte okno.
-To do ciebie, synu!- zagrzmiał tata, odwiązując list. Sowa usiadła na parapecie, najwyraźniej czekając na odpowiedź.
-To od Łapy.- mruknął i usiadł przy stole, aby przeczytać.- Ach, ten Syriusz!- westchnął z ubawem- I jego kwieciste słownictwo…
Zasłonił przezornie część listu, by mama nie dostrzegła co poniektórych wyrazów. Najwyraźniej Remus chciał, by tkwiła w przekonaniu, że Łapa to niewinne i grzeczne książątko…
-O!- ucieszył się i pobiegł, by odpisać.
Po śniadaniu i kawałku tortu urodzinowego (tak tak, dziś skończyliśmy szesnaście lat!) poszłam poćwiczyć animagię i patronusa. To drugie już dawno zaczęło mi wychodzić. Z mojej różdżki wyskakiwała teraz olbrzymia pantera, co mnie bardzo cieszyło. Przynajmniej przed dementorami będę się potrafiła obronić, żywię jednak nadzieję, że do spotkania nigdy nie dojdzie, brr…
Potem pobawiłam się trochę z Julianem, ale nie był zbyt zainteresowany, w końcu jest już starszy i wolał się pogrzać na plamie marcowego słońca, rozciągniętej na zielonym dywanie. Pouczyłam się więc eliksirów do sumów, ale mi przerwali.
-Lecę. Do Łapy.- oświecił mnie mój braciszek, wchodząc bez pukania do pokoju.
-Super. Miłych wrażeń.- skomentowałam zdawkowo i ryknęłam śmiechem.
-Ależ Meg! Ty przecież lecisz ze mną!- żachnął się.
Spojrzałam na niego, unosząc brew.
-Pogrzało cię?- spytałam ze znudzeniem.
-To nie mnie, tylko Syriusza! On zaprosił również i ciebie!
-Zaprosił? Na co? Ma urodziny, czy coś…
-Nie!- Remus pokręcił głową ze zniecierpliwieniem- Urodziny ma w listopadzie, zapomniałaś?
-No tak… Jak mogłam zapomnieć tak przełomowej dla ludzkości daty…
-Ha ha. Po prostu-postanowił nas zaprosić, byśmy go odwiedzili. Z okazji naszych urodzin.
-Super. Dzięki za prezent. Ale nie będzie rozwalania salonu?- spytałam przezornie.
-Nie!
-Nie. Tylko rozwalenie dwóch salonów. I sypialni.- burknęłam pod nosem.
-Dobra, tylko bez takich. Lepiej ubierz się po ludzku, nie tak, jak zwykle i lecimy! Szkoda czasu!
I wyszedł. Ubierz się po ludzku, też coś! Odszczeka to…
Wskoczyłam więc w moje ukochane dżinsy-dzwony, glany i koszulkę, na którą założyłam gruby sweter z golfem, ten czarny z zielonym paskiem.
Podróż siecią Fiuu jak zwykle była niezapomniana. W chwilę potem leżałam już na Remusie, który nie zdążył się pozbierać w porę z podłogi.
-Uff…- wstałam, rozglądając się na wszystkie strony.
W przeciwieństwie do domu Jamesa, gdzie wszystko wyglądało na królewskie i musiało błyszczeć i wyglądać na co najmniej piekielnie drogie, siedziba miała coś z lochów. Była stara i droga, to fakt, ale jakaś taka ponura i jednobarwna. Grubo ciosane kamienie w ścianie, ciężkie, ciemne meble… I to oświetlenie, jak w jakichś katakumbach.
-Nie patrz, nie ma na co…- mruknął zmieszany mieszkaniec, widząc mój wzrok. Poszliśmy więc na górę, do jednego z salonów. W pomieszczeniu nie było nikogo, nie licząc małego, zaledwie dwuletniego dziecka, bawiącego się w najlepsze na dywanie. Ja i Remus spojrzeliśmy na Syriusza pytająco. Nie wiedziałam, że ma młodsze rodzeństwo.
-Czy to…- zaczął Remus, a Syriusz parsknął:
-Nie martw się, to nie moje!
Zaśmialiśmy się na tą sugestię.
-Nie o to mi chodziło!- zawołał Remus.- To nie jest twoje rodzeństwo!
-Nie, dziecko kuzynki…- mruknął, wpychając ręce do kieszeni.
Zmierzył wzrokiem malucha, który skorzystał ze sposobności chodzenia i nim się obejrzeliśmy, podleciał do szafki, by wyjąć jakiś niebezpieczny nóż.
-Nimfadora! Nie wolno! Och…- krzyknął Syriusz i podbiegł błyskiem do małej, jak się okazało, dziewczynki. Zauważyła to w porę, wybuchnęła jakimś wrzaskliwym okrzykiem uciechy i wymknęła mu się w ostatniej chwili. Syriusz potknął się o nogę stołu i legł, jak długi, na podłodze. Dłuższy czas się nie podnosił, wydając jęki frustracji i mrucząc coś o szkodliwości posiadania bachorów. Tym razem mała podtuptała do mnie i Remusa, przyglądając nam się od dołu z najwyższym zainteresowaniem. Łapa zaczaił się z tyłu bezszelestnie, po czym capnął ją wpół, podnosząc do góry i syknął „Mam cię, ty zatracony potworze!”. Nimfadora wrzasnęła zirytowana, wykrzywiając buzię w grymasie, po czym poczęła okładać twarz Syriusza otwartymi dłońmi. Jej włosy zrobiły się niebieskie…
-Co to?!- spytałam.
-Ona… jest metamorfomagiem, uch…- wykrztusił Łapa, bo dziecko właśnie przywaliło mu z całej pary prosto w usta- Ma niebieskie włosy, jak się wkurza… A fe! Nie wolno bić Popo, Popo nie chce!- warknął znudzony, łapiąc długimi palcami obie piąstki dziewczynki.
-Popo?- parsknął Remus- To twoja nowa ksywka, Łapko?
-Tja…- burknął- I zamiast rechotać, lepiej ją potrzymaj, zdaje się, że James przybył…
Z ulgą i mściwością wręczył wiercącą się i rzucającą Nimfadorę Remusowi, któremu drwiący uśmieszek natychmiast spełzł z twarzy, ustępując miejsca przerażeniu.
-Syriusz, nie! Wracaj!- jęknął, po czym próbował oddać mi dziewczynkę, ale ja odsunęłam się ze śmiechem.
-Nie, nie płacz, lalalala…- zawołał, rozgorączkowany.
Począł podrzucać Nimfadorę do góry o kilka cali, a minę miał tak sparaliżowaną, że myślałam, że się posikam ze śmiechu.
Gdy przestał, Nimfadorę całkowicie pochłonęło analizowanie jego twarzy. Jej włosy powoli nabrały koloru gumy balonowej, a ona pociągnęła go za nos, zanosząc się śmiechem i gaworząc coś do siebie. Remus też się uśmiechnął. Potem zaczęła bawić się kołnierzem jego koszuli, a to ją tak zajęło, że chłopcy zdążyli już przyjść.
-O matko, Remus, jesteś genialny!- szepnął Syriusz z uznaniem.- Tak cicho to jeszcze nie była…
-I patrz!- ucieszył się James- Ma różowe włosy, jak wtedy, gdy się cieszy. Jest absolutnie szczęśliwa mogąc bawić się kołnierzem Remusa… Cóż, widocznie to wyjątkowy kołnierz!- parsknął, po czym dodał- To co robimy?
-Wynosimy się na miasto!- mruknął Syriusz.- W domu jest tylko Andromeda, która postanowiła nas odwiedzić. Reszta wybrała się na wystawny obiad do Malfoyów.- skrzywił się- Mam nadzieję, że ich tam czymś podtrują…
-Jak możesz!- oburzył się James.- Taką przemiłą rodzinkę!
Gdy udało nam się wreszcie uśpić Nimfadorę, mogliśmy wyjść.
-A gdzie Peter?- spytałam.
-Nie mógł, matka dała mu szlaban na wychodzenie z domu…- westchnął Syriusz.
W czarodziejskim kantorze wymieniliśmy trochę galeonów na funty.
Syriusz mieszkał w Londynie, w dzielnicy mugolskiej, co było dziwne zważywszy na poglądy jego rodziny. Spotkaliśmy po drodze kilku punków, którzy byli znajomymi Łapy z okolicy. Każdy musiał do niego zagadać, więc trochę to trwało, zanim doszliśmy do najbliższego parku.
Londyn tętnił życiem. Mijały nas piętrowe czerwone autobusy, fordy i mercedesy oraz motocykle, za którymi tęsknie obracał głowę Syriusz. Zafrasowani ludzie z naręczami zakupów spieszyli w swoją stronę, popędzani brakiem czasu. Niektórzy wpadali z pośpiechem do czerwonych budek telefonicznych, inni do sklepów…
Rozbijały nas grupki młodzieży, rodzin, a nawet raz staranowali nas hippisi, wiecznie uśmiechnięci i cieszący się wolnością, jaką daje życie…
-Sklep muzyczny!- wysapałam, gdy zobaczyłam kolorowy szyld przy jednej z ulic.
-To co?- spytał z niesmakiem Remus
-Winyle… Cała góra winyli! I adaptery na winyle…
Wpadłam, jak zaczarowana do pomieszczenia, a za mną, jak za panią matką, zmieszani chłopcy.
Muzyka. Muzyka, instrumenty, płyty, sprzęt, radia, gramofony, kasety… Jedynego, czego nie mogłam znieść w magicznym świecie, to brak muzyki. Owszem, było radio, a w nim jakieś przeboje… Ale ja ich nie znałam i nie lubiłam. A tu… Te wszystkie niesamowite zespoły, które kochałam, jako mugolka…
-O rany, mają tu Beatlesów…- pisnęłam- I jest Slade… T-Rex, o matko, umieram!
Huncwoci patrzyli na mnie, jakby mi już totalnie odbiło.
-Nie możesz czegoś sobie kupić?- spytał James takim tonem, jakby nie wiedział, po co.
-Ale nie mam sprzętu…- westchnęłam. Po co mi płyta winylowa, gdy nie mogę jej odtwarzać?! Chyba jej nie oprawię w ramki i nie powieszę na ścianie…
-Hmm, może kiedyś dostaniesz…- wzruszył ramionami Syriusz.- Zacznij od zbierania płyt i kup sobie jakąś! Przecież te gramofony… Tak to się nazywa, dobrze pamiętam?... Działają na korbkę…- mruknął, oglądając jednego z nich- Nie na prąd. Kiedyś może uzbierasz i będziesz mogła odtwarzać nawet w naszym świecie.
-Nie mam kasy!- mruknęłam ze zrezygnowaniem.
Popatrzyli na mnie.
-A którą byś chciała płytę?- spytał Syriusz bez zainteresowania, wciąż lustrując megafon.
-Tą…- i wyciągnęłam płytę, którą dostałam kiedyś jako pierwszą: „A Hard Day’s Night” Beatlesów.
Syriusz wziął ode mnie winyl, przyjrzał mu się uważnie, po czym podszedł do lady i zwyczajnie ją kupił. Odebrało mi mowę.
Wyszliśmy.
-Ile ci jestem winna?- spytałam, wciąż nie wierząc i przyciskając do piersi płaski kwadrat, w którym tkwiła moja kochana płytka.
-Nic…- odburknął- Nie chcę od ciebie kasy.
-Ale…
-Mary Ann, uspokój się! To był prezent!- żachnął się.
-Z jakiej okazji?- spytałam.
-Bez okazji. Prezent bez okazji. Albo wiem! Na twoje urodziny. Pasuje ci?
-Dzięki…- ucieszyłam się cicho.
-Chociaż byś mu buzi dała…- szepnął teatralnie James zza pleców Łapy.
-James!- warknął Syriusz.
-No co, on ma rację!- ucieszył się Remus- I nie mów mi, że to by cię nie ucieszyło!
-Ucieszyłoby mnie danie ci fangę w nos!- szczeknął Czarny, czerwieniąc się.
-Oj, zamknij się, Popo!- zachichotał Remus, co wszyscy skwitowali ryknięciem śmiechu na widok rozeźlonej miny Syriusza.
-To co robimy?- spytałam, gdy udało mi się opanować atak śmiechu.
-Jakieś pomysły?- zagadnął Remus.
-Może pójdziemy do jakiegoś pobliskiego pubu?- wzruszyła ramionami James.
-Żebyście z Syriuszem wdali się w jakąś bójkę z miejscowymi? O nie!- zawołałam.
-To ja już nie wiem, co możemy robić innego w mugolskim świecie!- jęknął James.
-Wiesz, mamy ze sobą dwóch znawców.- zauważył Remus- Czarodziejkę, wychowaną przez mugoli, oraz ucznia mugoloznastwa. Na pewno coś wymyślą!
-Pewnie! Jest cała masa rzeczy w mugolskim świecie! Przecież mugole też muszą się jakoś bawić, no nie?- dodałam, a potem zwróciłam się do Łapy- Syriuszu, ty znasz Londyn. Gdzie moglibyśmy pójść? Ale nie jakieś lipne sklepy, czy coś tego rodzaju… Pomyśl, może przyjdzie ci do głowy coś oryginalnego…
Syriusz przygryzł wargi, dumając usilnie.
-Jest takie miejsce, w olbrzymim parku niedaleko. Wiem to od kumpli z okolicy. Ten park jest tak duży i dziki, że postanowili zbudować coś takiego… Hmm, zapomniałem nazwy… W każdym razie poustawiali po całym terenie wysokie słupy z linami i na nich jeżdżą dwuosobowe ławki… Podobno za przejechanie takiej trasy coś trzeba zapłacić, ale słyszałem, że to jest całkiem fajne… Siadasz na takiej ławce z kimś i jedziesz wysoko nad parkiem. Spotkałaś się już z czymś takim?
-Tak, byłam na tym kiedyś, to się nazywa wyciąg krzesełkowy…
-No właśnie. Czego to mugole nie wymyślą, żeby sobie polatać!- zaśmiał się pod wąsem Syriusz- Słuchajcie, mamy pomysł!
I wytłumaczył reszcie, co musiał.
Doszliśmy po jakichś piętnastu minutach do celu. Oczywiście ja zmuszona byłam kupić im bilety na przejazd, a jakże.
-No?- spytał James, gdy przeszliśmy przez barierkę i stanęliśmy niedaleko mężczyzny, pilnującego, czy wszystko dobrze z tymi, którzy wsiadają (bo krzesła się nie zatrzymywały, trzeba było wsiąść na nie w trakcie ich jazdy)- To kto pierwszy? I z kim?
Nikt nie kwapił się do jazdy z Jamesem, w obawie, że ten na trasie urwie krzesło.
-Chodź, Meggie!- począł ciągnąć mnie za rękę- Chodź, nie wykręcaj się!
-Ale…- spojrzałam z rozpaczą na Remusa i Syriusza, ale ci tylko posłali mi drwiące uśmieszki.
Wskoczyliśmy zatem na jedno z jadących krzeseł.
-Jupiiii!!!- wrzasnął na dzień dobry James, prosto do mojego lewego ucha, gdy tylko znaleźliśmy się kilka stóp nad ziemią. O rany, to będzie długi odcinek trasy…
Za nami na kolejną ławkę wgramoliły się pozostałe przypały.
-Ale jazda!!!- zawył James, skutecznie skupiając na sobie uwagę jadących z naprzeciwka delikwentów. Ukryłam twarz w dłoniach, co za wstyd!
-Wyluzuj, dziewczę me drogie!- zaśmiał się Rogaś, a gdy nie zareagowałam, zawołał- Już będę grzeczny, no dobra… Masz kwiatek…
Po czym parsknął i zerwał dla mnie jakieś zielsko z gałęzi mijanego drzewa.
-James, pacanie, nie chcę tego!- wygięłam się w prawo, bo od lewej strony chłopak próbował mi wetknąć znalezisko do ucha.
-Ach, wzgardzasz unikatowym darem?!- zawył z rozpaczą- No nie, nie pozbieram się…
Rzucił zielskiem od niechcenia w prawo, gdzie zgrabnie wylądował na głowie pasażera mijanego przez nas krzesła.
James wygłupiał się nieustannie. Dostał totalnej głupawki! Nie przytrafiała się mu ona ostatnio zbyt często, zachowywał się tak w czwartej klasie, ale od pewnego czasu spoważniał i w szkole był nieco napuszony. Ale tym razem, na moje nieszczęście, coś z dawnego Jamesa wróciło i rzucało się obok mnie na krześle, niczym wesz na grzebieniu, wykręcając się na wszystkie możliwe strony i sposoby.
Wreszcie skończył się pierwszy z czterech odcinków trasy wyciągu, a ja zsiadłam z zagrożonego krzesła. Niestety, na kolejny odcinek James znowu próbował mnie zaciągnąć.
-No chodź! Ja tak lubię cię wkurzać!...
-Nie, James, teraz pojedziesz z innym nieszczęśnikiem!- warknęłam- ACH!!!
Bo oto Rogaś zgrabnie przerzucił sobie moją osobę przez ramię, jak to kiedyś uczynił Syriusz i, jak gdyby nigdy nic, podszedł do wyznaczonego na wsiadanie miejsca.
Tym razem James nie zachowywał się tak dziko. Zaraził mnie swym skrajnie euforycznym humorem i oto oboje śmialiśmy się ze wszystkiego: z mijanych mugoli, drzew, z siebie samych…
-Hej, ŁAPA! ŁAPSKO!!!- wrzasnął James, gdy odwróciliśmy się do Remusa i Syriusza, jadących sobie za nami i rozprawiających o czymś w najlepsze.
-Czego?!- odwrzasnął Syriusz.
-Szkoda, że was tu nie ma z nami! Zostaliśmy brutalnie rozdzieleni!- wrzasnął Rogacz, dramatycznie wyciągając dłoń ku Syriuszowi.
-No! Szkoda że ciebie tu też nie ma, opowiedziałem właśnie Remusowi pewną historyjkę…
-Jaką?!- zaciekawił się żywo James.
-Potem ci powiem…
-Ale ja chcę TERAZ!- jęknął rozpaczliwie.
-Jesteś przecież za daleko!- odkrzyknął Syriusz i zaśmiał się szyderczo, żeby mu dopiec.
-Do czasu!- odwrzasnął obrażony łopatologią Łapy, po czym… wspiął się po metalowej rurze, na której wisiało nasze krzesło i uczepił się lin dłońmi.
-JAMES!!!- wrzasnęłam z przerażeniem. O matko, on się zabije…
Dziecko, jak gdyby była to tak zwyczajna rzecz jak pranie skarpetek, przespacerowało grzecznie po linach w stronę krzesła z kolegami, którzy ryczeli ze śmiechu, ha ha. To znaczy Syriusz, bo Remus był nieco zielony ze strachu. James zgrabnie zjechał po metalowej części, lądując brutalnie tyłkiem na głowie słaniającego się ze śmiechu Łapy. Zaczęli się tam w trójkę kotwasić („Zejdź ze mnie, czopie!”. „James, weź ten palec z mojego oka!”. „A gdzie z tą stopą?!”). Ludzie dziwnie milkli, gdy tylko mijali nieszczęsne krzesło. Oczywiście, nikt z założycieli wyciągu zapewne nie przypuszczał, iż odwiedzi go w przyszłości tak niezwykłe indywiduum jak James, któremu zachce się nagle zmienić w trakcie jazdy miejsce pobytu, toteż ławki nie były przystosowane dla tak dużej ilości pasażerów naraz. Liny niebezpiecznie ugięły się pod niespodziewanym ciężarem. Widząc to, krzyknęłam:
-James, skoro ci tak odwala, to już chociaż siedź grzecznie na tyłku, bo urwiesz to krzesło i będzie z was zapewne marmolada!
-Nie spinaj się, dzidzia!- wrzasnął tryumfalnie i odwinął niechcący Remusowi prosto w twarz- Zaraz do ciebie wracam, bo widzę, że nie możesz znieść, gdy nie ma przy tobie jakiegoś heroicznego, odważnego mięśniaka, który cię uratuje od ewentualnych agresorów!
Uniosłam brew. Od kiedy to James jest mięśniakiem?
Rogacz znowu wspiął się na liny i wrócił na swoje miejsce, zdążając w ostatnim momencie przed słupem.
Dojechaliśmy do końca drugiego odcinka, więc trzeba było wracać.
-Ja już z tobą nie jadę!- zaprzeczyłam, patrząc na Jamesa- Pomęcz teraz kogoś innego!
I schowałam się za Łapą, sugerując tym samym, by Rogaś jego pomęczył. Ale James pociągnął ze sobą nie tego, co trzeba, czyli nieco skwaszonego Remusa. Ja i Syriusz wsiedliśmy na trasę za nimi.
Było to zdecydowanie najspokojniejszy odcinek, jaki dotychczas przejechałam. Co prawda z początku było nawet za cicho i nieco niezręcznie, ale potem nawiązaliśmy nić rozmowy. Bardzo bałam się jakiejś kłótni, czy sprzeczki do których często między mną i Łapą dochodziło, lecz nic takiego nie miało miejsca.
Opowiadał mi dużo o jego rodzinie, dzieciństwie, Hogwarcie, tym sprzed mojego pojawienia się w nim, a także kilka śmiesznych anegdotek, które pamiętał. Gadało mi się z nim doskonale, co było dla mnie zaskakujące. Ja sama opowiedziałam mu mnóstwo o życiu, gdy jeszcze byłam mugolką, a było co opowiadać! W końcu tyle razy się przeprowadzaliśmy, poznałam tak wielu dziwnych ludzi, miałam tak wiele wspomnień. O tym życiu nie pamiętam na co dzień, dobrze, że mogłam je tak wywlec na wierzch.
Podczas, gdy zza oparcia krzesełka, za którym jechaliśmy dochodziły różne okropne krzyki, ja mogłam spokojnie siedzieć i z kimś wreszcie normalnie porozmawiać.
-A pojedziecie z Remusem na Mistrzostwa Świata w Quiddichu?- spytał z zapałem Syriusz.
-Nie wiem… Pewnie to będzie droga impreza, no nie?- zmartwiłam się. Tak straszliwie chciałabym tam być!
-Mój ojciec jest bardzo ważną szychą w Ministerstwie, zapewne dadzą mu darmowe bilety w najlepszych lożach!- powiedział to takim tonem, jakby sądził, iż bogaci ojcowie mogą się czasem na coś przydać.- Ja i James na pewno pojedziemy.
-A gdzie będą te Mistrzostwa?
-Jeszcze nie wiadomo. Na razie szukają jakiegoś olbrzymiego obiektu na pustkowiu, żeby wszystko zorganizować.- mruknął- Słyszałem, że to może być w Szkocji. Ale to może być przecież tylko plotka, no nie?
Kiwnęłam.
-Miło byłoby zabrać Lily, ona nigdy na czymś takim nie była, jest mugolką.- mruknęłam, myśląc też, że muszę wziąć kogoś, kto byłby swoistą opozycją rozkokoszonych Huncwotów.
-Możemy zabrać Evans, jak chcesz. Mojemu tacie nie musimy mówić, że jest mugolką, wmówimy mu, że jest siostrą Glizdogona…
Parsknęliśmy na tą wizję, a Łapa dodał:
-O ile ona oczywiście zgodzi się pojechać gdzieś z Rogaczem…
Na tej bystrej uwadze skończyliśmy przedostatni odcinek trasy. Słońce chyliło się już ku zachodowi.
-Chodź, jeszcze z tobą nie jechałem, Łapo stary druhu!- zawołał James i oboje z Syriuszem wsiedli na jedno z krzeseł. O rany, urwą je, jak ich znam…
Ja i Remus wsiedliśmy za nimi. Przekazałam mu wiadomości o Quiddichu, które przyjął z entuzjazmem, po czym oparłam głowę na jego ramieniu, wsłuchując się w marcowe odgłosy wieczora…
Było bardzo przyjemnie, choć zrobiło się chłodno. Tak, jak myślałam-Syriusz i James prawie urwali ławkę, próbując jakoś ją rozhuśtać i darli się przy tym w niebogłosy. O rany, współczuję ich żonom i dzieciom… A jak się zaczną nawzajem odwiedzać, to już w ogóle!
Remus i ja nie rozmawialiśmy, nie potrzebowaliśmy tego. Regenerowaliśmy siły w milczeniu (w końcu oboje mieliśmy za sobą przejażdżkę z Jamesem, co wiele tłumaczy).
Zrobiło się już modro, gdy wróciliśmy przez Londyn do domu Syriusza. Jego rodziny jeszcze nie było, na całe szczęście. Z tego co mi mówił, nie chcę mieć z nimi nic wspólnego. Ja i Remus wróciliśmy spokojnie do domu przez kominek, po czym spakowaliśmy się szybko, by móc pojechać następnego dnia rano do szkoły. No, przynajmniej nie skończyło się tym razem na wybuchu w dzielnicy Syriusza, który zmiótłby wszystkie domy w promieniu dwóch mil…

***

Nadszedł kwiecień. Kułam się do SUM-ów, szczególnie transmutacji. Wiedziałam, że fakt pójścia do szkoły cztery lata później wcale mi nie pomoże, wręcz przeciwnie.
W szkole działy się dziwne rzeczy, mącące spokój Hogwartu i sprawiające, że wszystko wydawało mi się w nim obce. Przede wszystkim, po powrocie z ferii dowiedzieliśmy się o niezbyt miłym fakcie. Otóż nauczyciel astronomii został w czasie ferii zaatakowany przez tamto dziwne zjawisko. Skończyło się podobnie, jak z nami-ledwo uszedł z życiem.
Ludzie panicznie bali się pustych, zamkniętych przestrzeni i późnego wychodzenia poza teren dormitoriów. A Dumbledore nie potrafił sobie poradzić z tym wszystkim, gdyż chyba jeszcze nie wiedział, z czym lub kim ma do czynienia.
Ja najbardziej bałam się, że mogą zamknąć szkołę.
-Nie mogą tego zrobić!- żachnął się James- Hogwart jest przecież dość bezpiecznym miejscem…
-No nie wiem…- pokręcił głową Remus- Kilkadziesiąt lat temu miało tu miejsce bardzo niebezpieczne wydarzenie. Podobno nawet jakaś dziewczyna zginęła… Czytałem o tym w zaktualizowanej wersji „Dziejów Hogwartu”.
-A o czym tyś nie czytał!- Syriusz ziewnął przeciągle, przeczesując palcami włosy i wertując jedną z książek o zaklęciach. Odchylił się niebezpiecznie do tyłu na drewnianym stołku, marszcząc brwi, po czym westchnął i opadł z hukiem przednimi nogami na wiekowe kafelki.
-Super. Zostawiłem tą arcynudną książkę na temat zaklęć manualnych gdzieś na górze… W pościeli…
-Ja mogę po nią iść…- mruknęłam znad notatek na temat zamiany jeżozwierza w fotel- I tak muszę jeszcze obudzić Lily i spytać, czy nie ma więcej tych bzdur gdzieś w notatkach…
Wstałam i wyszłam z biblioteki, w której uczyłam się z Huncwotami. Tak ściślej ujmując, to z Remusem-tamta radosna trójka dołączyła do nas nieco później.
Korytarze były nieomalże puste, w końcu była już dziewiąta wieczorem. Szłam, a w głowie huczało mi od jeżozwierzy, foteli, skomplikowanych formułek i książki Syriusza. Po drodze wstąpiłam jeszcze do toalety, by przemyć zmęczoną twarz. Było mi co prawda nie po drodze, ale trudno. Gdy wyszłam na pusty, mroczny korytarz, oparłam się na chwilę o ścianie przy drzwiach, by nieco odpocząć. Oddychałam głęboko, uwalniając mózg od okropnego natłoku…
I wtedy to poczułam. Otworzyłam wolno oczy, zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje. Panowała absolutna cisza, nawet w moim otępiałym mózgu. Do nozdrzy dochodził coraz ostrzejszy zapach. Zapach amoniaku…
Od strony, z której przyszłam, zatlił się gęsty dym, totalnie odgradzając mi drogę. Nie… Co robić?!
Rzuciłam się do ucieczki w przeciwnym kierunku. Dym był tak szybki, że właściwie mnie dogonił.
W końcu wypadłam na korytarz, ten, niedaleko którego dwa miesiące temu ja i Syriusz zostaliśmy zamknięci. Przystanęłam. Wokół moich nóg już sunęła gęsta mgła, czułam ją na plecach. Nie było odwrotu, za sobą słyszałam bardzo niskie dudnienie. To coś się do mnie zbliżało, było w tej ścianie bardzo gęstej mgły, za mną…
Do gabinetu Dumbledore’a.
Rzuciłam się pędem przed siebie, by dobiec do drzwi na końcu długiego, prostego korytarza. Za nimi jest przecież tamten korytarz z gargulcami na końcu, tam jest ratunek…
Mgła dotarł już do portalu, oddzielającego korytarze. Byłam w połowie drogi, gdy dębowe drzwi powoli zaczęły się zamykać, by uniemożliwić mi dotarcie do celu…
O nie, to koniec…

[ 4 komentarze ]


 
34. Black mnie wkurza
Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 23 Maja, 2009, 21:12

Notkę dedykuje wokaliście mojego ulubionego zespołu. Dziś ten zespół miał grać w Warszawie koncert, ale odwołali go właśnie z powodu ciężkiej choroby wokalisty. Może być to nawet rak...
Może to i dziwne, że dedykuje mu tą notkę. Ale ja się naprawdę tym przejęłam.


...jakaś dziwna dziewczyna z burzą czarnych, lśniących pukli grubych włosów. W jej urodzie było coś oszałamiającego, ale wzrok miała jakiś przymulony, znudzony i zblazowany, jakby myślała, że ma za sobą cały ten plebs z Hogwartu. Natychmiast do głowy przyszedł mi Black.
-I czego się gapisz, ty gryfońska wywłoko?!- zgrzytnęła piskliwie.
Rozdziawiłam usta z szoku. Jak ktoś może być tak bezczelny i chamski?! O matko, a ja myślałam, że tylko Black jest ewenementem…
Dziewczyna była ze Slytherinu, to jasne. I nie wpadłam na to tylko dlatego, że tak subtelnie się zachowała. Na piersi bowiem przypięty do szaty tkwił herb Ślizgonów. Zresztą, wcale mnie to nie zdziwiło.
-Przepraszam, nie dosłyszałam ostatniego!- warknęłam ironicznie, zaplatając na piersiach ręce.
-Może ci przeczyścić uszka, laleczko?!- zaśmiała się piskliwie, wyciągając z zanadrza czarną różdżkę. Jej koniec wycelowała we mnie. Rany, ale przypał… Totalnie zbiła mnie z tropu, nie wiedziałam, jak mam zareagować. Huncwoci stali za mną, zszokowani zaistniałą sytuacją, aż wreszcie któryś z nich przypomniał sobie, że umie mówić:
-Co ty wyrabiasz, zwariowałaś do reszty?!- to był Rogacz.
-Te, Potter, nie wtrącaj się, bo ci…
-Co ty tu robisz?!- odezwał się głos pełen najwyższej odrazy i nienawiści.
Za nami stał Black, który chyba właśnie wyszedł ze szpitala. Lustrował naszego wroga z obrzydzeniem.
-Ach, witaj, drogi kuzynie!- zawołała sarkastycznie- A ja już myślałam, że się zabiłeś na tym stadionie, albo przynajmniej pokiereszowałeś sobie trwale tą urokliwą buźkę, no cóż… Niestety, jak widzę, myliłam się!
Wybuchnęła okropnym, wariackim śmiechem, jeżącym włosy na karku.
-Powinno się ciebie zamknąć z dala od normalnych ludzi…- pokręcił chłodno głową Syriusz, ignorując zaczepkę.
-Razem z tobą, mój kochany kuzynie!- brzmiała rozbawiona odpowiedź- Ty się z nas wszystkich najbardziej nadajesz na leczenie! Zadając się z parszywymi gnojkami i zdrajcami uwłaczasz…
-Powtórz to!- uciął krótko. Tym razem trafiła w sedno-nieźle go rozwścieczyła.
Dziewczyna znowu wybuchnęła śmiechem, w ogóle nie śmiesznym, ale chyba spostrzegła, że Black nie ręczy za swe czyny, toteż odeszła od nas, zamiatając połami szkolnej peleryny.
Zaległa cisza.
-Kto… co to było?- spytałam zaskoczona.
-Moja kuzynka…- warknął Black. Na szyi wykwitły mu czerwone plamy wściekłości- Bellatriks Black…
A więc to była ta jego nienormalna kuzynka, o której wspominał mi kiedyś, na spacerze… Miał rację, gdyby moja rodzina taka była, to poruszałabym się po szkole z papierową torbą na głowie…
Nie powiedziałam Blackowi, że jego kuzynka jest do niego podobna, to już byłby chwyt poniżej pasa. Może wykorzystam to w jakiejś większej kłótni, kto wie? Na razie jednak postanowiłam się mieć na baczności. Najwyraźniej ta Bellatriks wcale nie jest do nas pozytywnie nastawiona. Kto wie, co jeszcze może w przyszłości wyniknąć z tej niezdrowej nienawiści…

***

Zakończył się styczeń-kolejny miesiąc przybliżył nas do sumów. Niektórzy zaczynali histeryzować (Peter…), inni uczyli się już tak długo, że sumy nie były w stanie ich przestraszyć (Remus…). Ja chyba należałam tak w połowie do obu grup. W końcu od sumów tak wiele zależy! A jak chcę być aurorem, to muszę być najlepsza z wielu przedmiotów. A ja jestem w tej szkole dopiero półtora roku! To naprawdę BARDZO mało, w porównaniu do innych!
W lutym niewiele się zmieniło-mieliśmy tak dużo nauki, że zawalaliśmy noce, śniegu przybyło i był lodowaty brrr!!! W zamku, a szczególnie na lekcjach u Slughorna oddech zmieniał się w parę.
Huncwoci nadal dokazywali (w pierwszym tygodniu wszystkie miotły w składziku pozamieniali w jeżozwierze-ciekawe, dlaczego akurat przed treningiem Ślizgonów…). Remus musiał udać się na kwarantannę na czas pełni, zostawiając skamlącego Glizdka samemu sobie z nauką, James wzdychał coraz częściej ku Lily, robiąc się przy tym poważniejszy i bardziej pyszny, a Black i ja ponownie posprzeczaliśmy się-wytknął mi olewactwo jego osoby i robienie mu na złość. Powinien już się dawno zorientować, że jest najmniej przeze mnie lubianym Huncwotem, a to dlatego, że to właśnie ON pierwszy zaczął do mnie lekceważąco podchodzić. Zresztą, co to za nagły zryw, przecież nigdy mu na mnie zbytnio nie zależało. Czemu tak bardzo przejął się faktem, iż nie zgodziłam się iść z nim na bal. Nie za długo już ciągnie ten temat?! Nie rozumiem, jak działa jego umysł…
Nadeszły walentynki. Najmniej lubiane przeze mnie święto w roku, nigdy go nie obchodziłam. Ale dla takich par, jak Alicja i Frank było idealne.
Alicja Silverwand i Frank Longbottom zaczęli ze sobą oficjalnie chodzić w ferie. Cieszę się ich szczęściem, bo bardzo lubię Alicję. Mam nadzieję, że będą razem bardzo długo.
James jakby posmętniał na czas walentynek.
-Ech!- westchnął Peter, robiąc megakleksa na swym eseju z eliksirów- W zeszłym roku walentynki były w sobotę, a teraz są w niedzielę… Za rok będą w poniedziałek!
-O nie!- jęknął James- Jeżeli nadal będziemy na wróżbiarstwie i będzie ono w poniedziałek… o nie!
-Czemu?- zmarszczyłam brwi.- To źle?
-Wiesz…- James otrząsnął się nieco w letargu w który popadł i zachichotał.- Starsze klasy, mające lekcje z Kasandrą w dzień walentynek, mogą…- potoczył zaćpanym spojrzeniem po obecnych- doświadczyć jej niesamowitej mocy jasnowidzenia…
Uniosłam brew.
-Po prostu.- wytłumaczył Pet, ścierając inteligentnie rękawem atrament z pergaminu- Ona słynie z tego, że jej rytuałem walentynkowym jest przepowiadanie uczniom, jak się dobiorą w pary… Zwykle to się sprawdza.
-Co ty gadasz?!- parsknął James- Z jakiej racji niby? Zgadza się tylko dlatego, że ona przepowiada wspólne życie parom, które już ze sobą są! Cała filozofia!
Peter rozdziawił usta, powalony tą zaskakującą teorią, a tym razem ja spytałam:
-Dobra, zmieńmy temat. Chciałabym się od was dowiedzieć, gdzie znajduje się Remus, gdy jest wilkołakiem?
Popatrzyli po sobie, zmieszani.
-No, nie wiem, czy możemy ci powiedzieć…
-Dlaczego niby?- burknęłam.
-Bo… Remus nam zakazał. Boi się, że będziesz chciała go jakoś odwiedzić…
-Na głowę upadł?!- żachnęłam się- Co za hipoteza…
-Wiesz, jakbyś była animagiem…- zastanowił się James.
-Prawie nim jestem!- zawołałam- Wciąż się uczę, co prawda! Ale już niedługo!
-Nie, dopóki nim nie zostaniesz-nic ci nie powiemy!- stwierdził James z zawziętością. Tupnęłam tylko nogą i obrażona odeszłam od nich, by powściekać się samotnie w kiblu.
Następnego dnia weszłam do Sali na walentynkowe śniadanie w towarzystwie Lily. Pod sklepieniem krążyły już sowy, rozdające pocztę-między innymi walentynkowe kartki i upominki. Przypomniało mi się, jak rok temu dostałam kartki od Remusa, Jamesa i Blacka. Ciekawe, czy w tym roku też mi coś przysłali?...
Niedługo potem otrzymałyśmy to, co niosły nam sowy. Ja dostałam kartkę od Remusa i Jamesa, a Lily od Jamesa i od jakiegoś speszonego anonima (przypuszczam, że mógł to być Severus). Poczułam się bardzo dziwnie, gdy przeczytałam kartki Lily. Obydwie wyznawały uczucie, a moje były tylko przyjacielskie…
W Sali Wejściowej natknęłyśmy się na Seva. Jak zwykle wyglądał, jakby przepraszał, że żyje.
-Idziecie do Hogsmeade?- spytałam, obserwując pary wychodzące na mróz lutego.
-Ja nie, właśnie biegnę pouczyć się na sumy z zaklęć…- mruknęła Lily i popędziła na górę. Zrobiła to dlatego, że z Sali wyszli właśnie Huncwoci w liczbie trzech. Minęli mnie, krzycząc „Cześć!”, ale ostentacyjnie ich zignorowałam-w końcu się na nich boczę, no nie? Nadęte bufony, niech się wypchają ta swą tajemnicą…
Sev to zauważył ściągnął krzaczaste brwi.
-Co jest?
-A nic… Obraziłam się na nich, bo mi czegoś nie chcą powiedzieć…
-A czego?- zdziwił się
-Co byś pomyślał, gdyby twój przyjaciel znikał raz na miesiąc?- wypaliłam, by zmienić temat. Przecież Severus nie wie o przypadłości Remusa, a skoro Remus rozpowiada, że mamy chorą matkę i ktoś ją musi odwiedzać… Ta wersja jest naprawdę asekuracyjnie dobra, lepiej nie zmieniać tego stanu rzeczy…
Severus spojrzał na mnie dziwnie, świdrującym spojrzeniem. Poczułam, że na policzki wstąpiły mi rumieńce. Tylko on tak umie patrzeć…
-Masz na myśli twojego brata, tak? Wiesz, CZYM on jest?- szepnął z odrazą.
Zatkało mnie. Jak… jak to jest możliwe?! Skąd on to wie…
-Bo ja tak…
-Skąd wiesz, że Remus jest wilkołakiem?!- wyszeptałam.
-Pewnie zastanawiasz się, skąd to wiem? Wiesz, właśnie o tym ci mówiłem kiedyś… Jak Black postanowił sobie ze mnie zażartować i kazał mi iść do Bijącej Wierzby… Zobaczyłem tam Lupina, jako wilkołaka. Potter mnie stamtąd natychmiast wyciągnął, więc Lupin nic mi nie zrobił…
-Co?- zmrużyłam oczy i dodałam niewinnie- W pobliżu Wierzby?
Severus natychmiast zorientował się, w co pogrywam. Zaśmiał się i pokręcił głową.
-Ooo, nie! Nie powiem ci tego, to mogłoby być dla ciebie bardzo niebezpieczne. Skoro brat ci nie powiedział, gdzie masz iść, to ja też tego nie zrobię…
I szybko uciekł w obawie przed fochami. Obserwowałam go z rosnącą rezygnacją. Czemu wszyscy oprócz mnie wiedzą, gdzie jest mój własny, rodzony brat?!
Wściekła na cały świat udałam się po formularz do Pokoju Wspólnego, a następnie ustawiłam się w kolejce do Filcha. W Hogsmeade nie miałam zamiaru wiele robić-potrzebowałam się po prostu przejść. Może za rok z kimś spędzę to święto w bardziej romantyczny sposób…
Ruszyłam samotnie wśród szczęśliwych grup ludzi, wpychając ręce głęboko do kieszeni płaszcza. Wszystko mnie irytowało. Czemu nikt mi nie chce nic powiedzieć?! Czy oni naprawdę myślą, że polezę tam od razu jak to ślepe dziecko, by mnie własny brat pogryzł?! No już naprawdę…
Uliczki Hogsmeade przyprawiły mnie o nieco lepszy nastrój. Trudno było martwić się czymkolwiek, gdy mijało się ultrakolorowe wystawy, udekorowane gigantyczną ilością serduszek, ludzi, nawiedzonych amokiem zakupów, gdy do twych uszu dochodził dziki śmiech i gwar zwykłego, wesołego dnia.
Mimo okropnego zimna nikt nie wydawał się marznąć. Spacerowałam sobie po brukowanej ulicy, obserwując wszystko naokoło. Nie martwiłam się sumami, które były obecnie moim głównym zmartwieniem. Przystanęłam przy sklepie z artykułami związanymi z quiddichem i przyglądałam się tęsknie jednej z mioteł wyścigowych. Gdy już mi się znudziły oględziny, ruszyłam z wolna dalej. Nie uczyniłam jednak dwóch kroków, gdy poczułam na nadgarstku mocny uścisk dłoni.
-Hej!...
Obróciłam się. Przede mną stał zaaferowany czymś Black i ściskał mnie za dłoń, dopóki nie posłałam mu miażdżącego spojrzenia. Wyglądał na poruszonego.
-Cześć!- wymamrotał nonszalancko- Musisz mi pomóc…
-Niczego nie muszę!- oświadczyłam sucho.
Brwi Blacka zbiegły się w jedną krechę.
-Słuchaj!- warknął- Co mam ci jeszcze powiedzieć, żebyś przestała na mnie ciągle kręcić nosem?! Odkąd się znamy wciąż ci coś jakoś tak nie pasi…
-Zastanówmy się, czemu…- mruknęłam sarkastycznie.
-To moja wina, że się do mnie uprzedziłaś?!- warknął z furią.
-A czyja, moja?- brzmiała chłodna odpowiedź.
Piorunowaliśmy się spojrzeniem w milczeniu.
-Chciałem po prostu wiedzieć, czy nie widziałaś reszty…- wzruszył ramionami obojętnie, udając, że niewiele go to obchodzi.
-A po co ci oni? Jestem na nich obrażona, nie obchodzą mnie.- założyłam ręce na piersi.
-Dlaczego?- udał znów małozainteresowanego, odrzucając do tyłu czarne kosmyki z czoła.
-Bo nie chcieli mi powiedzieć, gdzie teraz jest Remus. Czy to aż taki sekret? Ale ciebie się nie pytam, lubisz mi robić na złość, więc się nie łudzę…- już się odwracałam, by sobie odejść, gdy Black złapał mnie mocno za nadgarstek. Westchnęłam głośno, obracając się wolno.
-Poczekaj…- mruknął. Widać było, że mu zależy na znalezieniu kumpli, bo miał łagodny, zatroskany wyraz twarzy.
-Czemu ty zawsze musisz mnie łapać za coś?!- zirytowałam się cicho, na co chłopak natychmiast mnie puścił i zamrugał szybko speszonymi oczyma, nieco zaskoczony.
-Jeżeli bardzo chcesz wiedzieć, gdzie jest Remus, mogę ci pokazać…- wzruszył ramionami i uśmiechnął się tajemniczo i mściwie. Oczywista, że chciał mi narobić smaczku, chciał, bym go poprosiła, durny pacan.
-Wiesz, jeżeli czekasz, aż cię poproszę-zapomnij!- prychnęłam.
Black spojrzał na mnie spode łba i zrobił minę urażonego arystokraty.
-Wcale na to nie czekam! Prowadzisz dziwną politykę, dziewczyno. Jestem jedną z nielicznych osób która wie o czymś, na czym ci bardzo zależy. Ale ty, zamiast normalnie mnie o to spytać, strzelasz focha! To chcesz to wiedzieć, czy nie?!
Tego było już za wiele dla mnie. Westchnęłam ciężko, zapatrzyłam się bezwiednie w miniplakat na szybie jednej z wystaw („Mistrzostwa Świata w Quiddichu! Już w tym roku, 5 lipca! Nie przegap okazji i już teraz leć po bilety!”). Zignorowałam Blacka i nie zareagowałam.
Black zaklął, warknął „Dobra…”, odwrócił się bardzo gwałtownie i odszedł zamaszystym krokiem. Długo wpatrywałam się w tył jego czarnej, skórzanej kurtki, wciąż splatając ręce na piersiach. Może trzeba to było rzeczywiście dyplomatycznie załatwić? W końcu Black ma rację: niewiele osób naprawdę o Remusie wie, a on, jako jedyny byłby skłonny uchylić rąbka tajemnicy. Ale teraz straciłam tą okazję. Chyba, że go jakoś przeproszę i udobrucham…
-Bleee!- wykrzywiłam się głośno do siebie, wytykając język na zimne, lutowe powietrze.
Biłam się sama ze sobą (co w moim przypadku często się to zdarza), czy naprawić błąd, czy też nie. W końcu postanowiłam, że w niektórych przypadkach cel uświęca środki, a to jest na pewno jeden z nich.
Na lekcji zaklęć naskrobałam na kawałku pergamin liścik:
„Słuchaj, Syriuszu, bardzo cię przepraszam, że tak cię zignorowałam. To nie było zbyt fair”
Treść owa miała charakter sondy. Zobaczę, jak zareaguje, dopiero potem zacznę go o cokolwiek prosić.
Oczywiście, nie obyło się bez straszliwej batalii o liścik, który w locie złapał James i koniecznie chciał wiedzieć, jaka jest jego treść. Tłukli się trochę, ale na szczęście Flitwick niczego nie zauważył-właśnie użerał się z jednym uczniem, który zaczął z jakiegoś powodu wymiotować.
Black przeczytał, rzucił mi urażone spojrzenie, dopisał coś pod spodem i liścik podfrunął do mnie z powrotem.
„Słusznie. Istny groch o ścianę”- było to podszyte humorem i zwykłą Syriuszowi cynicznością. To raczej dobry znak.
„Czy mógłbyś mi zatem pokazać, gdzie jest teraz Remus? Ale teraz, bo pełnia niedługo się kończy”
Black długo łaskotał się w brodę koniuszkiem pióra, przyglądając mi się z uwagą, zanim nie napisał flegmatycznie kilku małych literek.
„OK. Ale w nocy. I tylko ci pokażę miejsce, nie będziemy tam wchodzić”
Żołądek podskoczył mi do gardła. O nie, sama z Blackiem w nocy… Cóż za przerażająca perspektywa!
„No dobra. Dziś w nocy?”
„Tak. Spotkamy się o północy w Pokoju Wspólnym. Ale nie zaśpij, nie mam ochoty gramolić się do waszej sypialni”
„I tak by ci się to nie udało, mądralo!”- napisałam z pogardą. Palant, myśli, że cała szkoła jego…
No więc, stało się. Trudno, przynajmniej dowiem się, gdzie jest Remus…
Tak więc około północy zeszłam na palcach do Pokoju Wspólnego. Ale Blacka nigdzie nie było, typowe.
Usiadłam sobie zatem wygodnie na jednej z sof przed wygasającym paleniskiem. Czekałam na Blacka kilkanaście minut, bluźniąc na niego pod nosem. Leniwy hedonista! Albo podły chytrus! Albo zaspał, albo mnie nabrał i teraz podśmiewuje się gdzieś ze mnie w kącie…
Nie znoszę go, o rany!
W pół do drugiej ktoś skotłował się ze schodów. Rzecz jasna, mój „ulubiony” kolega Gryfon…
-Sorry!- rzucił nonszalancko. Wezbrała we mnie złość. Sorry?!
-Wiesz, jeszcze chwila, a postanowiłam nie uraczać cię ani jednym mym słowem do końca życia!- powiedziałam z niewinnym chłodem.
Black westchnął ze zrezygnowaniem.
-Znowu zaczynasz?- jęknął.
-Ja?! A ty, to co? To nie ja zaspałam!
-Przepraszam!- warknął- Przecież już cię przepraszałem!
-Bardzo!- zgrzytnęłam- Rzeczywiście!
Zaległa nieprzyjemna cisza. Ja i Black patrzyliśmy w podłogę z wściekłością i obojętnością. Próbowałam zahamować wściekłość, ochotę ziewania oraz myśli, które same pchały mi się do głowy: czemu ja i Black nie możemy się od pewnego czasu w ogóle porozumieć?!
-Idziemy w końcu, czy nie?- rzucił beznamiętnie.
-Idziemy…- odparłam. Za późno, by się wycofać.
Zarzucił na nas pelerynę-niewidkę, gwizdniętą Jamesowi i razem uchyliliśmy portret zaskoczonej Grubej Damy. „Kto to?” spytała, ale nie uzyskała odpowiedzi.
Korytarze zalane były blaskiem księżyca w pełni. Czułam się okropnie niekomfortowo idąc tuż tuż obok Blacka, ale nic nie mogłam na to poradzić. Jego powalające perfumy blokowały moje drogi oddechowe, a przecież nie mogłam kaszlnąć.
-Trzeba było wziąć coś do oświetlania drogi…- prychnęłam.
-Trzeba było.- zripostował Black- Zamiast się kłócić. I zwalać wszystko na mnie.
-Nic na ciebie nie zwalałam!- krzyknęłam cicho ze złością.
-No, masz rację… Nie, TYM RAZEM nie…- uniósł brwi.
-O co ci znowu chodzi?!
Stanęliśmy naprzeciw siebie na szczycie schodów w Sali Wejściowej, mierząc się zezłoszczonymi spojrzeniami pod peleryną.
-Czy mógłbyś nie zaczepiać mnie nieustannie?! Jakiś ty kłótliwy, o rany!
-Ja?! Popatrz lepiej na siebie! To ty ciągle kręcisz noskiem!
-Niczym nie kręcę!- warknęłam głośniej- Najwyżej zaraz malowniczo zakręcę moją pięścią, by cię zdzielić w ten twój napuszony łeb!
-Uważaj, jak się do mnie zwracasz, dziewczyno!- szczeknął, coraz bardziej czerwony. Nasze wściekłe twarze zastygły od siebie o zaledwie pięć cali.
-A co, uważasz się za kogoś lepszego, tak?! Po prostu mi powiedz, kiedy masz napad swego arystokratycznego humorku, to nie będę się z tobą umawiała! Szkoda mi na ciebie czasu! Mam innych ludzi, z którymi mogę się zadawać!
-Na przykład cudownego Smarkerusa, no nie?- zaśmiał się ironicznie.
-Tak, owszem, jest o niebo lepszym towarzyszem, niż ty, Black!
-Ale nie łudź się, on lubi Evans, a nie ciebie!- parsknął drwiąco.
Dotknął mnie do żywego. Czy… czy to naprawdę tak bardzo widać?! O Boże, Black po raz drugi wie, w kim się zakochałam…
Zaśmiał się tryumfalnie, gdy zobaczył w bladym świetle moją zszokowaną twarz. Wezbrała we mnie zimna furia i odrażająca nienawiść. Zamachnęłam się, ale on odparł atak, chwytając mnie tradycyjnie za przegub. Spróbowałam lewym, z tym samym skutkiem. Kopnęłam go zatem w brzuch. Black jęknął z bólu i zgiął się w pół, ciągnąc za moje nadgarstki. Walczyliśmy jeszcze chwilę w milczeniu i pod peleryną, która zsunęła się nam z głów. Szarpałam za moje ręce w swoją stronę, on z zaciętą miną ciągnął mnie ku sobie, by mnie znokautować. W końcu natarłam na niego, popychając go, Black potknął się o brzeg peleryny, zachwiał i runął jak długi ze schodów, pociągając mnie za sobą.
Stoczyliśmy się razem ze schodów, robiąc niezły harmider. Peleryna ciasno nas oplotła, a ja myślałam, że Black zmiażdżył mnie swoją szacowną osobą.
Gdy wreszcie legliśmy na sobie w plątaninie nóg, rąk i peleryny, poczułam, że z ust cieknie mi krew, a ciało boleśnie daje we znaki. Już miałam zamiar huknąć na Blacka, żeby ze mnie zszedł, gdy właśnie usłyszeliśmy szybkie kroki. W korytarzu na szczycie schodów po drugiej stronie zrobiło się jakby jaśniej…
Chłopak błyskawicznie nakrył nas peleryną, tak, jak leżeliśmy. Zastygliśmy w bezruchu.
Przyczłapał Filch. Długo węszył w powietrzu, oglądał Salę, charcząc coś do siebie. Modliłam się, by nie próbował wchodzić na schody, przy których leżeliśmy-potknąłby się o nas z kretesem…
Na szczęście szybko zaniechał poszukiwań i odszedł, by dalej śledzić własny cień gdzieś w jednej z przybocznych komnat.
Ja i Black wstaliśmy, z całą mocą zdając sobie sprawę ze swej głupoty i ograniczoności. Spojrzeliśmy na siebie przepraszająco, pozbieraliśmy pelerynę i ruszyliśmy wolno ku drzwiom. Byliśmy w połowie drogi, gdy Syriusz przystanął i zatrzymał mnie.
-Co?...
-Czujesz?- szepnął z napięciem, węsząc w powietrzu. Pociągnęłam nosem.
Powietrze w Sali Wejściowej zrobiło się mocniejsze, przypominało mi… ostry zapach amoniaku…
-Pod pelerynę!- syknęłam.
Smród przybrał na sile. Obserwowaliśmy Salę z napięciem, ale nic się nie wydarzyło. Wydawało mi się tylko, jakby jakieś ciche człapanie zmąciło idealną ciszę lutowej nocy. Powoli jednak powietrze oczyszczało się.
-Co to było?- skrzywiłam się, bo Syriusz niespodziewanie szepnął mi prosto do ucha.
-Nie mam zielonego pojęcia…
Rozejrzeliśmy się.
-Patrz…- wymamrotał i podszedł do jednego z pierwszych schodków. Chlapnięto na niego jakąś metaliczną substancją, dymiącą srebrzyście w blasku księżyca…
-Tam jest następna!- prawie krzyknął Syriusz, wbiegając kilka schodków wyżej.
Plamy, gęsto usiane na marmurowych schodach, biegły w jakimś kierunku. Ja i Syriusz popędziliśmy na palcach, wciąż śledząc dziwne ślady.
Korytarz, kondygnacja schodów, w lewo, znów korytarz, trzy schodki, skrzyżowanie, znów w lewo, znów schody…
Doskonale widoczna w nocnym oświetleniu substancja znaczyła naszą spontaniczną trasę. Ciekawe, ile jeszcze?
-Tu trop się urywa…- szepnął zaskoczony Syriusz. Miał rację.
Zorientowaliśmy się, że jesteśmy w ślepym korytarzu, przed drzwiami jednej z nieużywanych sal, gdzieś na piątym piętrze. Rozejrzeliśmy się, ale nie dostrzegliśmy więcej substancji, niż na ziemi, gdzie niespodziewanie urwał się jej szlak.
-Widziałaś już kiedyś coś równie dziwnego? Taką ciecz?- spytał mnie
-Tak, w Lesie, gdy śledziliśmy Wildera. I potem, w kiblu, wtedy, gdy mi nie uwierzyłeś, że widziałam dziewczynę bez odbicia w lustrze.
Zmierzył mnie uważnym spojrzeniem. Dumał nad czymś usilnie.
Nagle Black doskoczył do mnie. Miał zacięty wyraz twarzy, patrzył z napięciem w wylot korytarza.
-Stań za mną, Mary Ann…!
-Czemu?
I wtedy to poczułam: wzbierający na sile zapach amoniaku… To coś się zbliżało, a my byliśmy w ślepym korytarzu…
-Nadchodzi…- szepnął z napięciem Black i wyciągnął różdżkę, celując w ciemny wylot korytarza.
Zaraz potem…

[ 5 komentarze ]


 
33. W lustrze bez odbicia...
Dodała Mary Ann Lupin Niedziela, 17 Maja, 2009, 19:09

Reszta ferii minęła nam spokojnie. Żeby się nie dołować, ani ja, ani Remus nie pisaliśmy do Rogacza pytań w stylu: „Salon odremontowany?”, „Rodzice poznali swój dom?”, czy „Tyłek masz koloru sinozielonego, czy czerwonego z żółtymi akcentami?”. Na szczęście szybko mogliśmy wracać do Hogwartu, bo dom bardzo mnie przygnębiał. Ma w sobie tyle magicznej melancholii i ponurości! Ciągle na korytarzach słychać, jak wiatr gwiżdże, wszystko ma taki stary, nostalgiczny wygląd, przywodzący na myśl zamglone pola wrzosów w listopadzie o tej godzinie dnia, gdy zaczyna się robić modro na zewnątrz. Mam nadzieję, że w przyszłości nie będę tu musiała mieszkać... Ten dom wprawia mnie w poczucie, że własny cień mnie goni. To okropne. Poza tym miałam już dość rodziców. Ciągle zapominają, że mam już piętnaście lat! Myślę, że to przez to, że jesteśmy ze sobą właściwie od półtora roku, wcześniej nie mieli okazji mnie uklepywać jak niemowlaka, to teraz nadrabiają stracone lata. Nieustannie mnie męczą, bym wzięła się za naukę do sumów. Bez przesady, przecież mamy kupę czasu! Ale oni uważają, iż skoro mam zaległości (które już w zasadzie nadrobiłam…), to powinnam już teraz zakuwać. Dobrze, że mieszkam w szkole z internatem.
Ekspres do Hogwartu był jak zwykle zapchany uczniami, wracającymi z ferii. W tym roku było ich wyjątkowo dużo, w końcu ostatnim razem widzieli rodziców przed katastrofą z pociągiem. Na pewno wziął ich strach, że każdego dnia może nadejść śmierć. Mimo tego ponurego widma, zasnuwającego pokój jutra niczym skostniałe palce czarnych dłoni wszyscy byli we wspaniałych wręcz humorach. Gawędzili o świętach, nadziejach na nowy rok, a także o kompletnych idiotyzmach. Remus szybko został upolowany przez resztę paczki, ale ja za nic nie mogłam znaleźć Lily. W końcu wypatrzyłam ją w którymś z licznych przedziałów, z zadumą kontemplującą widoki.
-Hej!- od razu rozchmurzyła się na mój widok. Przytuliłyśmy się. Nie wiedzieć czemu, wyglądała bardzo nieprzytomnie, jakby myślami była mile stąd.
-Coś nie tak?- upewniłam się
-Nie, wszystko jest naprawdę dobrze…- brzmiała enigmatyczna odpowiedź. Zasępiłam się. Kłamała.
-No dobra, skoro tak…
Usiadłyśmy naprzeciw nie rozmawiając zbyt dużo. Lily, jak nigdy, totalnie zatkało. Nie było to normalne. Zaczęło mi brakować Seva. W zasadzie to odczuwałam jego brak całe ferie. Został w Hogwarcie, biedaczek! Niestety, czułam do niego coś, czego nie czułam do tej pory do nikogo: bezgraniczne współczucie, chęć obrony, opieki…
-Idę się przejść, zaraz wracam…- nie mogłam znieść dziwnego napięcia. Bezwiednie udałam się do kibla na końcu wagonu. Na korytarzu krążyli prefekci, przybyli też jacyś czarodzieje z Ministerstwa Magii. Patrolowali miejsce, szepcząc coś do siebie. Zapewne Dumbledore ich tu przysłał, być może obawiał się podobnej jatki, co we wrześniu. Usłyszałam urywek rozmowy:
-…no, nie wiem, stary, przecież nie ma powodu by tu sterczeć. Dyrektor, jak zwykle zresztą…
-Czy ja wiem, Mike? Po to są przecież aurorzy…
Aurorzy? Ciekawe, co to? Być może kiedyś obiło mi się o uszy, ale nie pamiętam już…
Weszłam do toalety. Od razu zauważyłam, iż ktoś uchylił okno, a do niewielkiego pomieszczenia wpadało ogromnie dużo lodowatego powietrza. Zaraz je zamknęłam, wzdrygając się z zimna i potarłam przedramienia, by pozbyć się gęsiej skórki. Przejrzałam się w brudnym małym lusterku na ścianie. Za mną usłyszałam szczęk zamka i skrzypienie uchylanych drzwi. Odwróciłam się dyskretnie.
Do łazienki weszła jakaś dziewczyna, której w życiu nie widziałam. Był całkiem zwyczajna, przeciętna, jeśli nie liczyć faktu, że mnie totalnie zignorowała. Weszła do jednej z maleńkich kabin. Postanowiłam także się nią nie przejmować, a że nie chciało mi się wracać do nieobecnej umysłowo Lily, usiadłam grzecznie na obskurnym parapecie, wdychając ostre styczniowe powietrze, sączące się przez niewielkie szparki w białej, drewnianej framudze. Tu i ówdzie wydrapane na niej były wyznania miłosne, inicjały, daty, sentencje… Kilkanaście razy dostrzegłam serduszko z literami S.B., albo zwrotami „Kocham S.B.!”. O rany… Gdyby Syriusz był normalnej orientacji (nie, no żart), przewróciłoby mu się w głowie od nadmiaru lachonów…
Zmartwiła mnie nienaturalna cisza panująca w toalecie. Nawet już zaczęłam się zastanawiać z ironią, czy dziewczyna się nie utopiła w muszli. Może toaleta ją wciągnęła? Heh…
Po kilkunastu minutach bez żadnej wyraźnej akcji sama zaczęłam pisać bezwiednie inicjały paznokciem: „S.S.”…
Nagle w moje nozdrza uderzył okropny smród. Jak zapach rozkładającego się mięsa. A także amoniaku. Zeskoczyłam z parapetu, obserwując z uwagą kabinę, w której od dłuższego czasu siedziała nieznajoma. Zmarszczyłam brwi. Znów przejrzałam się w obskurnym i obtłuczonym lusterku, stwierdzając, że pewnie dziewczyna waży jakiś zakazany eliksir, dlatego tak cicho się zachowuje. No cóż, to nie mój biznes. Obserwowałam z rosnącą rezygnacją moje podkrążone oczy.
Za mną rozległ się szczęk zamka, a ja odwróciłam się ukradkiem. Dziewczyna ze stoickim spokojem ruszyła w kierunku wyjścia. Znowu zerknęłam w lustro, gdy mijała mnie z tyłu. Moja cera wygląda tak blado! Co z tym zrobić. Może…
Nieznajoma wyszła, zostałam sama. Po chwili też zdecydowałam się opuścić toaletę, ruszyłam więc flegmatycznie w stronę drzwi, wlepiając oczy w szare kafelki…
Co?!?! To niemożliwe…
Przystanęłam, dokładnie analizując to, co przed chwilą miało miejsce.
-Nie…- szepnęłam, jakby zdziwiona, nie dowierzając.
Szybko wybiegłam z łazienki. Dziewczyny nigdzie nie było. Puściłam się więc pędem, by odnaleźć Huncwotów, z Lily nie będę gadać.
Wpadłam do ich przedziału w chwili, gdy próbowali siłą wepchnąć Peta do jednej z walizek. Czyjeś ciuchy walały się po podłodze, a z opróżnionego kufra raz po raz dobiegały fuknięcia stłamszonego Glizdka. Przestali się głośno cieszyć, gdy zobaczyli moja minę.
-Coś się stało?- spytał zaskoczony James.
-Właśnie widziałam coś niesamowitego!- wysapałam.- Chodźcie szybko!
Polecieliśmy zatem do toalety. Chłopcy, nic sobie z tego nie robiąc, że toaleta była dla dziewczyn, wpakowali się do niej łopatologicznie.
Opowiedziałam im dokładnie co zaszło. W przypływie emocji chwyciłam Jamesa za fraki i umiejscowiłam przed lustrem dokładnie tam, gdzie stałam, gdy dziewczyna wyszła. Reszta wlepiała we mnie zaskoczone spojrzenia.
-Patrz! Patrz w swoje odbicie!- rozkazałam i powieliłam zachowanie dziewczyny, przechodząc dokładnie za Jamesem- Co widzisz?
James wpatrywał się zaskoczony w lustro, jakby widział się pierwszy raz. Jego oczy rozszerzyły się i krzyknął ze strachu. A potem dodał „A nie, to tylko moja twarz… Już myślałem, że…”.
-James! Nie rób jaj, tylko gadaj, co zobaczyłeś!
-Ojeja, nie wiem!- zniecierpliwił się- Moją śliczną buzię…
-To wszystko? A z tyłu biała plama?- zadrwiłam- Egocentryk…
-No, nie no… Białe kafelki, drzwi od kabiny…
-I?
-Nie wiem, klamki, ciebie, jak przechodzisz, świeczki w kandelabrach…
-Właśnie!- ucieszyłam się tryumfalnie
-Co? Świeczki w kandelabrach?- skrzywił się
-Nie! Widziałeś mnie, jak przechodziłam za tobą, no nie?
-I co w tym niezwykłego?- zdumiał się
-Wszystko. Bo ja nie widziałam tej dziewczyny w lustrze, ona NIE MIAŁA odbicia.
Zanim sens dotarł do móżdżków reszty Huncwotów, Syriusz parsknął pogardliwym śmiechem.
-Co cię tak cieszy?- zdziwiłam się.
-Człowiek bez odbicia! Dobre!
-Nie wierzysz mi?
-Oczywiście, że wierzę…- zawołał wesoło- Ja sam też czasem lubię sobie poznikać, takie urozmaicenie…
Wsparłam ręce na biodrach. Wredny dekiel!
-Tylko się znów nie kłóćcie, błagam…!- zajęczał James, składając ręce jak do modlitwy.
-Przepraszam bardzo, sugerujesz mi kłamstwo lub zwidy?
-Nie, wcale…- powiedział sarkastycznie.
-To lepiej wcale się nie odzywaj, skoro masz marnować nasz cenny czas na przymus słuchania tych idiotycznych bzdur. Jak lubisz poznikać, to znikaj stąd, będzie lepiej dla ogółu!
Syriusz wykrzywił się z pogardą. W jego oczach dostrzegłam to, co zwykle tam było: nieokiełznaną niechęć.
-Syriusz tylko zasugerował, że mogłaś jej nie widzieć, jak cię mijała! Masz przecież takie puszyste włosy, zasłaniają prawie cały widok… - próbował ratować sytuację Remus.
-Nie, on tak nie sugerował. Nie próbuj go usprawiedliwiać, szuka powodu do kłótni ze mną już bardzo długo.- warknęłam- Nie moja wina, że jest zbyt dumny, by przyznać…
-Och, czy możesz się zamknąć?! Nie chce mi się tego słuchać!…- jęknął ze znużeniem Black
-To nie słuchaj, nikt cię nie prosił!- odcięłam mu się. Posłał mi mordercze spojrzenie.
-To, że masz jakieś totalne schizy i rozdwojenie jaźni, to…
-Co mam?! Powtórz, co powiedziałeś…
-Każdy ci to powie, dziecino!
Zaśmiałam się sztucznie, patrząc w sufit z bezsilnością.
-Nie, Black, przymknij się, nie mam ochoty ciebie nawet słuchać!
-Nie uciszaj mnie!- warknął groźnie
-Słyszałeś, co ci powiedziałam?! Albo zamykasz twarz, albo wynoś się!
-NIE UCISZAJ MNIE!
-WYNOCHA!!!- wskazałam teatralnym gestem na drzwi kibla- To miejsce dla cywilizowanych ludzi, nie dla ciebie!!!
Black wściekły jak rozjuszony byk ruszył w kierunku drzwi.
-ZJEŻDŻAJ MI Z DROGI!!!- ryknął na mnie, bo stałam dokładnie między nim a drzwiami. Tego było już za wiele. Zamachnęłam się, by strzelić go prosto w twarz, ale Black był szybszy. Złapał w porę mój nadgarstek, ściskając go mocno. Poczułam, jak krew stanęła mi w żyłach. Szarpnęłam ręką, ale nie puścił, wciąż zaciskając coraz mocniej i piorunując mnie najbardziej nienawistnym spojrzeniem, jakie u niego kiedykolwiek wystąpiło.
-Syriuszu!!- oburzył się Remus, a James ruszył w naszą stronę. Black opamiętał się, puścił mnie i wyszedł, trzaskając drzwiami. Poczęłam rozcierać nadgarstek-miejsce, w którym ścisnął mnie tak mocno Syriusz… Czułam się dziwnie. W jego oczach nigdy nie było takiej nienawiści, a przecież ta kłótnia nie należała do tych mocniejszych! Nawet wtedy, w czerwcu tak się nie wkurzył. Co go ugryzło?
-Co go ugryzło?- wypowiedziałam na głos. Huncwoci popatrzyli na mnie w milczeniu, a Remus wybiegł za Blackiem. James spuścił wzrok.
-A co to?- spytał.
Na szarych kafelkach dymiła się jakaś metaliczna substancja, wydzielająca ostry zapach.
-Widzieliśmy to!- krzyknęłam, gdy mnie olśniło.- Wtedy, w lesie na szlabanie, pamiętasz?
James skinął głową. Substancja spryskała trochę ścian w kabinie a także sedes.
Dziwne, najpierw Zakazany Las, potem toaleta w pociągu… Zmarszczyłam brwi. Bardzo podejrzane…
Szukaliśmy po różnych wagonach i przedziałach, ale dziewczyna ulotniła się jak kamfora.
-Pewnie jej nie poznałaś- tłumaczył mi James, gdy już wracaliśmy do siebie- Na pewno gdzieś siedziała, wśród tych rozchichotanych dziewuch…
-Nie, Rogaś, jej tu nie ma…
-Nonsens!- obruszył się Peter.- Nie mogła wyparować.
-Myślcie, co chcecie.- westchnęłam- Jej tu nie ma i koniec.
***

W Hogwarcie nie zmieniło się nic, rzecz jasna. Sev przeżył całkiem ciekawe Święta, zupełnie sam (jeśli nie liczyć kilku ciemnych kumpli…). Był bardzo zachwycony faktem, że chociaż my przysłałyśmy mu jakiś prezent.
Nauczyciele bardzo nas przyciskali. W końcu zbliżały się SUM-y. Ale tylko Remus i Peter (i Lily) byli w stanie kuć się maniakalnie już teraz, w połowie stycznia. A ja na dodatek musiałam trenować Quiddicha, bo czekał nas mecz z Puchonami. James był optymistą.
-Spoko, na pewno wygramy! Ja miałbym nie złapać znicza i zawieść swych ziomków?!
-Tak, James, wiem, już mi to mówisz dzisiaj dziesiąty raz…
Zaległa cisza. Siedzieliśmy w przyjemnej ciszy na moich ulubionych murach. James zaczął pstrykać w sople lodu, by poodpadały.
-Chciałbyś być w przyszłości szukającym?- zagadnęłam
-Nie…- James skrzywił się.- Chcemy zostać aurorami…
-Chcemy?
-Tak, ja i Łapa. On jest szczególnie zdeterminowany… Chce zrobić na złość rodzicom, ha!
-Typowe- mruknęłam- On wszystkim robi na złość… Mnie ostatnio bardzo zrobił.
-Musisz go zrozumieć, Meggie. Jest rozgoryczony po tym, jak go olałaś na bal, no przecież!
-Co?- taki powód w życiu nie przyszedłby mi do głowy.- No coś ty, chyba nie zależało mu na pójściu specjalnie ze mną! Zresztą, poszedł ze sto razy ładniejszą dziewczyną!
James skrzywił się.
-Są różne gusta. Jak dla mnie Jo jest brzydsza od ciebie.
-Ale ma taką nietypową twarz!
-Ty tez masz! Poza tym, miałaś chyba najładniejszą sukienkę ze wszystkich dziewczyn! Byłem dumny, że ze mną poszłaś.
-Ale mnie zostawiłeś- zauważyłam zjadliwie.
-To nie była twoja wina.- uciął
-Kto to są aurorzy?- spytałam, by zmienić temat.
-Czarodzieje łapiący tych złych czarnoksiężników.
-Policjanci?- zdziwiłam się
-Słucham?- zmarszczył brwi.
-No… ochrona? Służby porządkowe, tak?
-Taa, można to tak nazwać… Ale połączona ze szpiegowaniem i w ogóle… Jak chcesz być aurorem, musisz być najlepsza i najinteligentniejsza. To praca dla elity.
Kiwnęłam głową. Dobra myśl…
Mecz z Puchonami rozegraliśmy w trzecim tygodniu bardzo pracowitego stycznia. Pogoda była tak fatalna, że myślałam, iż zamarznę. Śnieg gęsto prószył, zasłaniając widoczność.
-Drużyna Gryffindoru wychodzi na boisko! Dziś nie mamy zbyt dobrej widoczności, może być ciężko!- usłyszeliśmy głos komentatora. Wszyscy wzlecieliśmy do góry, zaczęła się gra…
-Kafel przejmuje kapitan Puchonów, podaje do Jonesa, już ruszają w stronę bramek Gryfonów! Iiiii…… Nie! Gryfoni odbili kafla, Black podaj do Meadows, ta z powrotem do Blacka…
Syriusz ostentacyjnie mnie ignorował. Dorcas była już nieźle wkurzona!
-Co robisz, Black!- krzyknęła. –Podaj do Lupin!
Nie zrobił tego. Oddał kafla jej, ona rzuciła go do mnie. Pokażę mu, na co mnie stać…
Podleciałam z furią do bramek Puchonów, przecinając zimne, ostre powietrze. Rzuciłam kaflem w jedną z pętli…
-GOOOOOOOOLL!!!! DLA GRYFONÓW! LUPIN WBIJA GOLA!!!
Zatrzymałam się na chwilę, by rzucić mu pogardliwe spojrzenie. Odwzajemnił je.
-UWAŻAJ!- krzyknęła Dorcas, ale było już za późno. Syriusz tak bardzo skupił się na zrobieniu wściekłej miny, że nie zauważył tłuczka, który zdzielił go prosto w głowę. Nieprzytomny balansował jeszcze przez chwilę w pozycji siedzącej, po czym osunął się z miotły i zleciał na dół, niczym bezwładna kukiełka, której ktoś obciął liny. Super, straciliśmy ścigającego! Do moich uszu dobiegł pisk rozhisteryzowanych dziewczyn…
Puchoni bardzo wykorzystali tę stratę. Było ich więcej i zdobyli sporą przewagę. Mimo tego, że ja i Drocas wbiłyśmy po trzy gole, oni mieli już sto punktów. A James wciąż nie widział znicza…
W końcu go dostrzegł, na całe szczęście. Mogło być z nami krucho! Ostatecznie zdobyliśmy 210 punktów, a Syriusza wzięli do skrzydła szpitalnego, gdzie siedział trochę czasu. Za nic Huncwoci nie zmusili mnie, bym do niego zajrzała.
-Nie będę go przepraszać, on jest dumnym arystokratą!- warknęłam, gdy chłopcy gonili za mną.
-Ależ Meg!- obruszył się Remus- Co ty wygadujesz!
-No właśnie! Też jesteś arystokratką!
-James, nie wydurniaj się, przecież wiesz, o co mi biega! Poza tym…
Głos uwiązł mi w gardle, bo właśnie wpadłam na kogoś, kto napatoczył mi się pod nogi.
-Uważaj, jak łazisz!...- zaskrzeczała ta osoba. Przyjrzałam się jej. Przede mną stała…



Sorry za nieobecności. Spowodowane były wyłącznie prawdziwym brakiem czasu, jaki ma miejsce w liceum, oraz spadkiem weny. Dalej, myślę, będzie nieco ciekawiej. Po 30 maja powinno się pojawić więcej notek, ale raczej wcześniej nic nie dodam-mam wtedy egzamin i muszę ćwiczyć. To do następnej notki! Muszę się wziąć za ten pamiętnik, bo zarósł nieco chwastami :-D

[ 4 komentarze ]


« 1 6 7 8 9 10 11 12 »  

| Script by Alex

 





  
Kolonie Harry Potter:
Kolonie Travelkids
  
Konkursy-archiwum

  

ŻONGLER
KSIĘGA HOGWARTU

Nasza strona JK Rowling
Nowości na stronie JKR!

Związek Krytyków ...!
Pamiętnik Miesiąca!
Konkurs ZKP

PAMIĘTNIKI : KANON


Albus Severus Potter
Nowa Księga Huncwotów
Lily i James Potter
Nowa Księga Huncwotów
Pamiętnik W. Kruma!
Pamiętnik R. Lupina!
Pamiętnik N. Tonks!
Elizabeth Rosemond

Pamiętnik Bellatrix Black
Pamiętnik Freda i Georga
Pamiętnik Hannah Abbott
Pamiętnik Harrego!
James Potter Junior!
Pamiętnik Lily Potter!
Pamiętnik Voldemorta
Pamiętnik Malfoy'a!
Lucius Malfoy
Pamiętnik Luny!
Pamiętnik Padmy Patil
Pamiętnik Petunii Ewans!
Pamiętnik Hagrida!
Pamiętnik Romildy Vane
Syriusz Black'a!
Pamiętnik Toma Riddle'a
Pamiętnik Lavender

PAMIĘTNIKI : FIKCJA

Aurora Silverstone
Mary Ann Lupin!
Elizabeth Lastrange
Nowa Julia Darkness!

Joanne Carter (Black)
Pamiętnik Laury Diggory
Pamiętnik Marty Pears
Madeleine Halliwell
Roxanne Weasley
Pamiętnik Wiktorii Fynn
Pamiętnik Dorcas Burska
Natasha Potter
Pamiętnik Jasminy!

INKUBATOR
Alicja Spinnet!
Pamiętnik J. Pottera
Cedrik Diggory
Pamiętnik Sarah Potter
Valerie & Charlotte
Pamiętnik Leiry Sanford
Neville Longbottom
Pamiętnik Fleur
Pamiętnik Cho
Pamiętnik Rona!

Pamiętniki do przejęcia

Pamiętniki archiwalne

  

CIEKAWE DZIAŁY
(Niektóre do przejęcia!)
>>Księgi Magii<<
Bestiarium HP!
Biografie HP!
Madame Malkin
W.E.S.Z.
Wmigurok
OPCM
Artykuły o HP
Chatka Hagrida!
Plotki z kuchni Hogwartu
Lekcje transmutacji
Lekcje: eliksiry
Kącik Cedrica
Nasze Gadżety
Poznaj sw�j HOROSKOP!
Zakon Feniksa


  
Co sądzisz o o zakończeniu sagi?
Rewelacyjne, jestem zachwycony/a!
Dobre, ale bez zachwytu
Średnie, mogłoby być lepsze
Kiepskie, bez wyrazu
Beznadziejne- nie dało się czytać!
  

 
© General Informatics - Wszystkie prawa zastrzeżone
linki