Startuj z namiNapisz do nasDodaj do ulubionych
   
 

Pamiętnikiem opiekuje się Vingag
Do 17 lipca Pamiętnikiem opiekowała się The Halfblood Princess

  XXI.
Dodał Lucius Malfoy Środa, 11 Lutego, 2009, 21:06

Tak, mieliście trzymac kciuki. Albo nie macie magicznych mocy, albo tych kciuków nie trymaliscie.
Za karę notka dopiero teraz^^
Beznadziejna, ale zawsze, ot co...



Czas mija bardzo powoli, kiedy człowiek się czegoś boi…
Każde uderzenie zegara informuje, że kolejna godzina tego potwornego strachu już minęła, a przed tobą rozpościera się perspektywa następnych minut wypełnionych przerażeniem i obłędem. I nie wiadomo wtedy, co jest gorsze: dzień, który spędzasz w fotelu z głową ukrytą w dłoniach, czy noc, kiedy leżysz z oczyma nieruchomo wpatrującymi się w sufit, od czasu do czasu śledząc spod półprzymkniętych powiek przewijające się po suficie cienie. Każda sekunda twego życia wydaje się męczarnią, momentami krzyczysz z rozpaczy, że nie możesz tej męczarni zakończyć. Bo – albo jesteś tchórzem, albo też – zwyczajnie nie możesz sobie na ten luksus pozwolić.
Tak wyglądały mniej więcej dwa tygodnie po ataku. Dwa koszmarne tygodnie, które spędziłem na chorobowym, minuta po minucie śledząc napływające z całego kraju informacje: złapano kilku z moich towarzyszy, w tym paru kolegów z pracy. Ludzi, których mijałem regularnie na korytarzach, ludzi, którzy, choć o tym nie wiedziałem, maszerowali wraz ze mną, ramię w ramię, ukryci pod czarnymi maskami, wreszcie – ludzi, których nigdy bym nie podejrzewał o to, że z ich warg mogą paść mordercze zaklęcia. Czekałem, aż do moich drzwi zapuka ktoś z Biura Aurorów i poinformuje mnie, że wiedzą, kim jestem, że, mój Boże, ja o tym momentami marzyłem, zabiorą mnie do Azkabanu, gdzie będę wreszcie wolny, będę po prostu sam na sam ze swoim umysłem. Nie tylko ja o tym myślałem. Ilekroć rozlegało się kołatanie do drzwi dworu, widziałem nerwowe spojrzenia Narcyzy rzucane w kierunku drzwi i wyraźną ulgę malującą się na jej twarzy, kiedy się okazywało, że to tylko jej ojciec lub któryś z sąsiadów.
Z niepokojem oczekiwałem na list z terminem przesłuchania, jednocześnie jednak odczuwałem coś w rodzaju euforii na myśl, że mogę zostać odkryty i uwolniony od tej męczarni, że od tej pory odpowiedzialność za moje życie stanie się zmartwieniem strażników, a nie moim. To była rozkoszna myśl, szczerze mówiąc, stało się czymś w rodzaju mojego pragnienia, zostać ubezwłasnowolnionym i całą tę męczarnię utrzymania mnie przy życiu przenieść na kogoś innego.
W końcu przyszedł. List z terminem mojego przesłuchania przed komisją. Zwyczajna, pergaminowa koperta z kawałkiem zielonkawego papieru w środku. Przyozdobiona wielką pieczęcią Biura Aurorów i zamaszystym podpisem Warrena Guy’a, szefa tej całej bandy.

Szanowny Panie Malfoy,
Informujemy, ze w związku z ostatnimi wydarzeniami w miasteczku Blueberry jest Pan zobowiązany stawic się na przesłuchanie w Ministerstwie Magii, Biuro Aurorów, III piętro, w celu wykluczenia Pańskiego udziału w w/w wydarzeniach.
Szef Biura Aurorów,
Warren Guy.



Dopiero teraz zacząłem się bać. Kiedy się nad tym zastanowiłem i wreszcie stanąłem w obliczu realnej groźby ograniczenia mej wolności, dotarło do mnie, że wcale tego nie chcę. Wszystko pięknie, koniec z obowiązkami, koniec z myśleniem i odpowiedzialnością, ale co za tym idzie – koniec z życiem. Przecież setki razy bywałem na inspekcjach w Azkabanie, widziałem, jak kończy się choćby najkrótszy pobyt w twierdzy. Najgorsi są strażnicy – bezcielesne istoty, spowite w czarne płaszcze z wielkimi kapturami. Nikt nie wie, co kryje się pod tymi kapturami. A nawet jeśli ktoś się o tym dowie, nie jest potem w stanie o tym nikomu opowiedzieć, gdyż strażnicy zrzucają kaptur tylko wtedy, kiedy chcą obdarować skazańca swoim śmiertelnym pocałunkiem – śmiertelnym nie dla ciała, lecz duszy. I to jest najgorsze – gorsze nawet od śmierci, egzystować tak bez duszy, jedynie ciało wykonuje swoje wszelkie biologiczne funkcje, lecz jest to jedynie pusta skorupa. Człowiek bez duszy nie jest już człowiekiem – nie jest w stanie Myślec, nic nie czuje, nie wie nic, niczego nie jest w stanie zapamiętać bądź się nauczyć. Może tylko czekać na śmierć, a i wtedy nie jest świadom, że na coś czeka – po prostu jest. I to wszystko.
Ilekroć byłem na inspekcjach w Azkabanie, zawsze wracałem stamtąd chory. Natychmiast kazałem rozpalać we wszystkich piecach i w kominkach i nawet jeśli w domu było gorąco jak w piekle, to ja i tak nie mogłem wchłonąć w siebie choćby odrobiny z tego ciepła. Nie byłem w stanie się ogrzać przez wiele godzin, miałem drgawki…
Przez wiele dni dźwięczały mi w uszach rozpaczliwe krzyki skazańców, wrzaski, które na wskroś wwiercały się w moją duszę, zapadały w pamięć i dręczyły po nocach. Widok pustych oczu, śledzących mnie spod każdej ściany, tak jak zwierzyna śledzi swoją ofiarę… Niektórzy z nich nie potrafili już krzyczeć, a ja byłem dla nich jedyną osobą z zewnątrz, którą widzieli w ciągu ostatnich tygodni, czasami miesięcy.

Wcale nie chcę tak skończyć, a Wizengamot na swoim posiedzeniu postanowił, że każdy schwytany Śmierciożerca bez procesu może być natychmiast odesłany do Azkabanu. Także, jeśli komisji na przesłuchaniu cokolwiek wyda się w moich zeznaniach niespójne bądź niezgodne z faktami - wygrywam bilet do Azkabanu. Narcyza też to wie – chodzi po domu, co chwila ocierając czerwone zapuchnięte oczy. Jej brzuch jest już całkiem wypukły – taka śmieszna wysepka na środku ciała z wydętym pępkiem na środku. Jeśli nie będę miał szczęścia, nie doczekam chwili, kiedy z tej wysepki wypłynie moje dziecko…

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Już po wszystkim. Żyję, choć sam nie mogę pojąc, jak udało mi się wytrwać przez tyle dni straszliwego stresu. W sumie, to był tylko tydzień, który jednak dłużył mi się w nieskończoność, tydzień, którego każda minuta napawała mnie dzikim strachem. Przerażenie osiągnęło kulminację w momencie, w którym stanąłem przez wielkimi dębowymi drzwiami prowadzącymi do Sali przesłuchań. Nogi drżały mi tak, że bałem się, czy będę w stanie się na nich utrzymać. Od rana z rąk wypadało mi wszystko, cokolwiek w nie chwyciłem. Wiedziałem, że stając przed komisją w takim stanie, wzbudzę ich podejrzenia. Przecież, gdybym był niewinny, a takiego przecież miałem udawać, nie miałbym się czego obawiać. Więc westchnąłem kilka razy przez otworzeniem tych cholernych drzwi, po czym z jakąś desperacją w ruchach nacisnąłem na klamkę.
Wszedłem do pomieszczenia. Odetchnąłem z ulgą, przy stoliku pod przeciwległą ścianą siedziała mała grupka moich kolegów, ponadto dwóch, których w ogóle nie znałem.
-Spóźniłeś się, Lucjuszu… - Andrew Blay powstał ze swojego miejsca i uścisnął mi jowialnie dłoń. Ku mojemu własnemu zaskoczeniu, mój głos zabrzmiał czysto w ciszy pomieszczenia:
-Andrew, cóż znaczy te dziesięć minut w obliczu wieczności? – Zapytałem, siadając w krześle naprzeciwko krzeseł sędziów. Po kilku standardowych pytaniach, na które odpowiedziałem dosc przekonująco, używając wcześniej wymyślonego alibi, rozluźniłem się.
-Uaaaa…. - Andrew ziewnął donośnie. – Wiemy wszystko, co chcemy. Do Azkabanu w każdym razie nie trafisz. – mrugnął do mnie. – Mamy na Ciebie jeszcze pół godziny, więc myślę, że po prostu sobie posiedzimy i pogadamy. – Co u Narcyzy? Który to już miesiąc?
-Ależ panie, Blay… - zaprotestował przeciwko takim rozluźnieniom naszych stosunków młody czarnowłosy facet siedzący w kącie z podkładką do notowania – Czy nie powinniśmy….?
-Ochłoń trochę, Potter… Lucjusz to stary wyjadacz, pracuje tu od dawna – uśmiechnął się do mnie Andrew, a młody chłopak w kącie wyraźnie się zmieszał. – Potter jest z Biura Aurorów, przysłali nam go do komisji, sam nie wiem dlaczego, nie pracuje u nas długo… - dodał cicho Blay.
Spojrzałem na Pottera spod oka, akurat w tym momencie, w którym on spojrzał na mnie. Dziwne to było spojrzenie. Z jego orzechowych oczu wyczytać mogłem, że on WIE…

[ 812 komentarze ]


 
XX.
Dodał Lucius Malfoy Piątek, 16 Stycznia;, 2009, 15:41

Czy widzicie tytuł tej notki? Tak, to już dwudziesty wspi, jaki dl was wysmarowałam, od kiedy prowadzę ten pamiętnik. Ogólnie jestem z niego zadowolona, choc na pewno nie narzekałabym, gdybyście bardziej porozpieszczali mnie swoimi komentarzami:D Ale nie narzekam, bo sądząc po tych nielicznych, jakie zostawiacie pod moimi notkami, podobają się wam one. Dziękuję, to bardzo motywuje do pracy.
Ten wpis powstał już chyba kilka dni temu, ale powstrzymywałam się dodaniem go na stronę, żeby nie przeginac z częstotliwością notek:)
Życzę miłej lektury i jeszcze raz gorąco proszę o zaciskanie piąstek, żeby mi się jutro powiodło. Nawet nie wiecie, jakiego mam stresa...



Prorok Codzienny, wydanie specjalne

Terror przed szkolnym dzwonkiem

"To było straszne... - mówi wciąż drżącym głosem pani Betsy Mitch (36 l.), jedna ze świadków tragicznych wydarzeń, które rozegrały się pewnego ranka w miasteczku Blueberry - Wszędzie było pełno krwi, nie pojmuję, co się mogło stać... Nigdy nie widziałam czegoś takiego. To przypominało apokalipsę, koniec świata. To będzie mnie prześladować do końca życia...
Pani Mitch ma rację. To była apokalipsa, która uderzyła niespodziewanie. Tyle, że to nie gniew boski był tu przyczyną zdarzeń, a ludzka nienawiść...
Statystyki brzmią tragicznie - ponad 150 zabitych, około 60 rannych, większość ofiar stanowią dzieci. 20 osób zaginęło, wciąż trwają poszukiwania. "Nie ma większej nadziei" - mówi szef ekipy ratowniczej, mugol Tim Hardy - "ktokolwiek to był, wykonał swoją robotę bardzo dokładnie".
Prorok jako jeden z pierwszych dotarł do danych, które świadczą o tym, kto może stać za tymi atakami. Jest to nigdzie nie zarejestrowane zgrupowanie pod wodzą Lorda Voldemorta. Już od dawna krążyły pogłoski o przegrupowaniach sił Czarnej Armii oraz o nadchodzącej wojnie. Wielokrotnie pisaliśmy o incydentach, które miały miejsce za sprawą armii rzeczonego czarnoksiężnika. Nie mamy dokładnych informacji, kim jest i skąd pochodzi; jedno jest jednak pewne – jest to jeden z najczarniejszych charakterów, które zapisały się krwawym atramentem na kartach historii.
Historyk Andrew Troy mówi:
„Myślę, że to, co dzieje się teraz oraz to, co nas czeka, bardzo przypomina czarne i krwawe czasy życia czarnoksiężnika Grindewalda. Jeśli się nie mylę, przed światem czarodziejów rozpościera się straszliwa perspektywa: czeka nas wojna. Sądzę, że to, co miało miejsce w miasteczku Blueberry miało być swego rodzaju demonstracją, tak jakby przedsmakiem tego, co nas czeka w najbliższej przyszłości. „
Oby słowa Troya nie okazały się prorocze. Oto wypowiedź Ministra Magii zarejestrowana przed trzema tygodniami:
-Czarna Armia. Owszem, słyszałem pogłoski, jakoby to oni stanowili przyczynę wszelkich zaszłości, jakie ostatnio miały miejsce w naszym małym świecie. Z całą pewnością stwierdzi mogę, że wszystkie te incydenty są jedynie nieszczęśliwymi wypadkami, niefortunnym zbiegiem okoliczności i żadne czarnoksięskie zgrupowanie nie może się pod tym podpisać. Zresztą, spójrzmy prawdzie w oczy – takie wypadki nigdy nie pozostają anonimowe, jeśli stoi za nimi jakaś organizacja. Gdyby rzeczywiście, a nie sądzę, by tak było, ich sprawcami się śmierciozercy, dlaczego mieliby się do tego nie przyznawać? Doskonale wiemy, że takim zgrupowaniom zależy przede wszystkim na ludzkim strachu. Dlatego chcę uspokoić wszystkich członków magicznej społeczności: kochani, nie ma się czego obawiać! Dzień i noc nad waszym bezpieczeństwem czuwają specjalne ekipy, możecie spać spokojnie!”

Dzisiaj minister nieco spuścił z tonu, a jego słowa nie brzmią już tak pewnie, jak przed trzema tygodniami, kiedy to zapewniał nas o całkowitym bezpieczeństwie:
-Nie wszystko da się przewidzieć. Nie otrzymaliśmy żadnych, powtarzam, żadnych absolutnie sygnałów, które mogłyby świadczyć o zbliżającej się katastrofie. Nasi pracownicy non stop monitorują wszystkie miejsca, które są potencjalnymi celami ataków. Nie spodziewaliśmy się, że Czarna Armia uderzy w świat mugoli, tak bardzo daleki naszemu. Po pierwsze musimy się zająć modyfikacja pamięci mugoli, później będziemy Myślec o unikaniu takich sytuacji w przyszłości. Jesteśmy naprawdę wstrząśnięci takim ogromem okrucieństwa…
Panie Ministrze, czy możemy czuć się bezpieczni?
Zapewnia nas pan o nowych środkach ostrożności, jednakże nasza redakcja dotarła do sensacyjnych informacji, jakoby po stronie Lorda Voldemorta stanęła spora grupa pracowników Ministerstwa Magii Czy walka z takimi strukturami organizacyjnymi ma sens i czy jest w ogóle możliwa? Pracownicy Ministerstwa twierdzą, że tak:
-W ciągu kilku najbliższych dni rozpocznie się ciąg przesłuchań naszych pracowników. Nie pominiemy nikogo. Rozmowy odbędą się w obecności kilku najbardziej zaufanych pracowników, którzy pomogą nam zweryfikować zeznania przesłuchiwanych. Mamy nadzieję na jak najszybsze dotarcie do zamieszanych w te okropne mordy i szybkie ich ukaranie. – Tak brzmią słowa Rufusa Dorhy’ego, szefa biura aurorów, wykwalifikowanej grupy zajmującej się wykrywaniem i niszczeniem przejawów czarnej magii. W najbliższych dniach Biuro Aurorów ma poszerzyć swe szeregi o około 100 nowych pracowników. Magiczny świat szaleje…



To tylko fragmenty specjalnego wydania Proroka. Ogólnie jest to około 100 stron paniki przez duże P, paniki wypisanej tłustą czcionka, krzyczącej wykrzyknikami z listów od zdesperowanych czytelników…. Wyobrażam sobie, jak muszą się czuć wszyscy czarodzieje, pokuleni w swoich domach, wsłuchujący się w wycie wiatru za oknem i czytający w tej chwili Proroka. Niewiele jest rodzin, mogących spać spokojnie w tych dniach. Rodzice przestali posyłać swoje dzieci do szkoły, niektórzy czarodzieje pozabierali swe pociechy z Hogwartu, sądząc, że to on będzie następnym celem ataku. Głupcy…
Nasz Pan nigdy nie uderzyłby na Hogwart, coś mi mówi, ze żywi pewien rodzaj szacunku dla tych murów, dla tych podwalin magicznego świata. Wiem, że nie zniszczyłby tego wielopokoleniowego magicznego dorobku, który z mozołem budowaliśmy przez lata. I mimo, że Hogwart pozostaje dla niego symbolem tego, z czym walczy, czyli idiotycznie czystej miłości, to ma respekt dla magii, która wsiąkła tam w najdrobniejszy nawet pyłek kurzu.
Ludzie nie mogą spać spokojnie, Czarny Pan planuje kolejne ataki, być może nie tak drastyczne, aczkolwiek na pewno wstrząsną posadami magicznego świata. Chodzi o to, by ludzie poznali, czym grozi dominacja mugoli, bo jeśli oni dojdą do władzy, będzie jeszcze gorzej; musimy oczyścić świat z tego szlamu, którego dużo się nagromadziło przez setki lat. Magiczny świat nie powinien funkcjonować w oparciu o parszywe szlamy, lecz wielopokoleniowe magiczne rody… Bo któż lepiej niż my zrozumie istotę magii i tradycję? Szlamy, które dopiero co jako tako przysposobiły umiejętność władania różdżką? Ja już pojąłem, czym to grozi i staram się z tym wałczyć…
I wydaje mi się, że ta walka wychodzi mi na dobre, także jeśli chodzi o moje życie rodzinne. Narcyza przeczytawszy o wydarzeniach w Blueberry zamknęła się w pokoju i nie wychodziła stamtąd przez cały dzień. Kiedy się wreszcie stamtąd wyłoniła, miała podpuchnięte i zaczerwienione oczy. Powiedziała mi krótko:
-Wybrałeś dobrą stronę Lucjuszu. Jestem z ciebie dumna. A im… - z pogardą spojrzała na zmasakrowane szczątki mugoli na zdjęciu - … a im… nie należało się nic lepszego… - okręciła się na pięcie i wyszła z pokoju.
Dalej nie potrafię rozgryźć, kim ona jest. Wygląda na eteryczną blondynkę, a zachowuje się jak krwiożercza pajęczyca. Nosi pod sercem nasze dziecko, nowe życie, a cieszy się, kiedy ja zabijam inne dzieci. Wreszcie żywi dla mnie respekt, choć nie podoba mi się strach czający się w jej spojrzeniu, kiedy na mnie spogląda. Nie powinna się mnie bać, zabójcą jestem tylko poza murami tego domu, a w ich obrębie szukam ukojenia i spokoju.

Pierwsze dwie noce po ataku nie były dla mnie łatwe. Wydawało mi się, że krew ofiar krzyczy z moich rąk, wołając o pomstę do nieba. Kiedy tylko zamykałem oczy, widziałem zakrwawiony bruk i upadające na ziemię ciało małej dziewczynki. Bałem się, że przyjdzie do mnie w nocy, że będzie patrzeć na mnie tymi małymi oczkami, oskarżając mnie o zabranie jej możliwości życia, o odebranie tych wszystkich lat trosk i radości… Wciąż myślałem tylko o niej, co wydawało mi się dość dziwne, wziąwszy pod uwagę to, że spod mojej ręki wypłynęło znacznie więcej śmiertelnych zaklęć . Być może dlatego, że wiedziałem, że odebrałem jej możliwość poznania smaku życia, smaku pierwszych miłości, pierwszych zawodów. Może dlatego, że ilekroć przypominałem sobie padające ciałko, jej twarz miała rysy mojej żony, a ja podświadomie widziałem w małej twarzy twarz mojej własnej córki. Zastanawiałem się, jak musi się czuć ojciec i mąż zmarłych, jak JA bym się wtedy czuł…

[ 1631 komentarze ]


 
XIX.
Dodał Lucius Malfoy Piątek, 09 Stycznia;, 2009, 17:58

Całą noc rzucałem się niespokojnie w pościeli. Rano wstałem ledwo żywy, dręczony bolesnym uciskiem w żołądku i dziwnym bólem w klatce piersiowej. Przez chwilę próbowałem rozpoznać przyczynę owego samopoczucia, gdy po chwili do gardła podeszła mi wielka gula i już wiedziałem CO jest nie tak.
Dzisiaj jest ten dzień, jaki Voldemort przeznaczył na pierwszą akcję. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, nie chcę dożyć wieczora. Przemyślałem to – to ponad moje siły, nie umiałbym żyć obciążony setkami istnień. Nie urodziłem się na pana życia i śmierci, nie ja je daję, nie ja powinienem je zabierać. Gdybym był egoistą, jedynym życiem, które dzisiaj bym odebrał, byłoby moje własne. Ale ja już zaciągnąłem kredyt na życie, muszę go teraz spłacać – mam żonę, niedługo pojawi się moja córeczka, mam dla kogo żyć i będę miał kim się opiekować. Dlatego to nie jest takie łatwe, jak mogłoby się wydawać. Jestem tchórzem. Nie chcę ani jednego, ani drugiego i nie potrafię zrobić kroku w żadną stronę. Nie umiem wybrać, bo zawsze muszę coś poświęcić - własną duszę albo moją rodzinę, a ani jednego, ani drugiego nie uśmiecha mi się stracić .
Z niechęcią wstałem z łóżka, ręce drżały mi tak, że nie byłem w stanie zapiąć guzików u szaty. Przy okazji zorientowałem się, że zaspałem, toteż przez chwilę zdenerwowanie i pośpiech wyparły narastające we mnie przerażenie. Dotarłem na miejsce zbiórki nieco spóźniony, ale w panującym tam hałasie nikt tego nie dostrzegł, więc szybko wmieszałem się w zamaskowany tłum. Widziałem, że niemalże wszyscy drżą na całym ciele, zewsząd napływały gorączkowe rozkazy i polecenia. Nawet nie wiem, kiedy zdążyliśmy uformować jako taki szereg i padło polecenie teleportowania się.
Chciało mi się płakać, wyć, krzyczeć na cały głos, choć wiedziałem, że w tym harmiderze byłbym nieusłyszany. Nogi łamały się pode mną, ledwo dałem radę obrócić się wokół własne osi i wciągnąć się w kakofonię dźwięków i barw. Znaleźliśmy się na miejscu o wiele za szybko jak dla mnie. Wszyscy mieliśmy rzucone zaklęcie kameleona, toteż tymczasowo wtapialiśmy się w otoczenie, wyczekując na ten jeden sygnał, który rozpocznie walkę, a raczej regularną rzeź.
Nie wiem, co czuli moi towarzysze, ale ja czułem się, jakby moje serce zostało wyrwane, jakbym patrzył na to wszystko spoza mojego ciała. Niemal widziałem swoją własną postać, dzierżącą różdżkę w drżącej dłoni, stojącą na chodniku w otoczeniu ludzi tak samo niepewnych własnego losu, tej kolejnej godziny, która zapewne nie dla wszystkich nadejdzie.
Zamrugałem i spojrzałem na obraz rysujący się przed moimi oczyma. Zwykła szkółka w małym prowincjonalnym miasteczku, otoczona zielonym parkiem, z kilkoma klombami kwiatów przed wejściem. Przed wejściem nauczycielka ubrana w szary kostiumik wita uśmiechem każdego wchodzącego ucznia. Rodzice odprowadzają swoje pociechy do szkoły, słychać troskliwe upomnienia: ‘Bądź grzeczny!” czy „Tylko nie zapomnij zjeść śniadania!”. Dziesiątki dzieci, lawina kolorowych plecaczków, warkoczyków, wstążek. Urocze seplenienie przedszkolaków i dumne spojrzenia starszaków. Wszystko się zlewa, to wszystko zaraz spłynie krwią. To wszystko zaraz zniknie, śmiechy ucichną, by nie zabrzmieć już nigdy. Co my robimy… CO MY ROBIMY???
Mama, pochylona nad złotowłosą córeczką, poprawia jej szelki przy plecaku. Całuje ją w czoło, łapie za rękę i odprowadza pod samą bramę szkoły. Ostatni pocałunek na pożegnanie, ostatnia obietnica: „Będę o drugiej..”, ostatni uśmiech…
Głupia… Nie planuj nic, nic nie planuj….
Ja nie wiem… ja nie wiem… nie wiem, gdzie jestem… nie wiem, co robię… Słyszę krzyk, nie wiem, mój własny… To rozkaz…
Jak jeden mąż wynurzamy się spod osłony zaklęć. Na twarzach dzieci i rodziców maluje się niezrozumienie, nie wiedzą, skąd na pustym placu nagle znalazło się tyle zamaskowanych figur. To mugole, nie pojmą, że za tym drzemią większe siły…
Na przedzie Czarny Pan, niezamaskowany, stąpa dostojnie, jakby czas się dla niego nie liczył. Zimnym wzrokiem ogarnia całe pole przyszłej rzezi, lekki uśmieszek błądzi na cienkich wargach, a lekkie skinienie jego głowy daje nam znak do ataku. Mugole chyba rozumieją, że coś jest nie tak… powoli, z przerażeniem zaczynają się cofać. Nauczycielka w szarym kostiumie biegnie w kierunku szkoły i to ją pierwszą sięga niszczycielski promień zielonego światła. Pada w jednej chwili. Pole bitwy na sekundę zastyga, wszystko cichnie. W następnej sekundzie powoli podnosi się szum, by przerodzić się w straszliwy krzyk, kiedy mugole pojmują, co się dzieje, ale nie pojmują, w jaki sposób. Paniczny lęk przed nieznanym daje wyraz w bezładnej bieganinie i panicznym, przeszywającym serce wrzasku. Nie wiem już, co robię, ale chyba razem z innymi daję się wciągnąć w wir zbrodni, wykrzykuję zaklęcia i nie myślę, nie myślę o tym, co robię, bo gdybym myślał, nie byłoby dla mnie ratunku, oszalałbym, przytłoczony własnym sumieniem.
Wyciągam różdżkę, strzelam na oślep, nie wiem, w kogo, czy w co, mierzę, wrzeszczę zaklęcia. Pod śmiercionośnymi błyskami padają kolejne osoby. Trup ścielę się gęsto, ciało zabitej nauczycielki zostało przykryte przez ciało jasnowłosej dziewczynki. Jej matka leży kilkanaście stóp od niej, z szeroko rozstawionymi ramionami, a na jaj twarzy maluje się wyraz żalu i bólu. To już mnie nie interesuje. Wpadam w jakiś amok, to już nie jestem ja, to coś ze mnie uleciało, ta cząstka człowieczeństwa, teraz zostaje już tylko dzika chęć mordu, czysta nienawiść, podsycana paniką, widokiem płyt chodnikowych spływających krwią. Nie mam szacunku dla życia, stąpam po ciałach, z których przed chwilą ono uleciało, pozbawiam go żywych, bawię się strachem, nasycam się widokiem padających ludzi, ich upadkiem, cieszę się oczyszczeniem świata z tego brudu… To jest teraz mój żywioł… Moje miejsce…
Nad naszymi głowami unosi się zielona czaszka, z jej ust, jak długi jęzor, wysuwa się powoli wąż. Niemal czuję na karku tchnienie śmierci, ale wiem, że ja jestem od niego wolny, bo wybrałem dobrą stronę…

Nawet nie zauważyliśmy, kiedy na miejscy kaźni zjawili się pracownicy MM. Widzieliśmy przerażenie na ich twarzach, wyraz odrazy i smutku. Teraz dopiero przekonali się, jak potężna jest magia, jak wiele stracili, skupiając się wyłącznie na pozytywnych jej aspektach… Jak wielkie może być dzieło zniszczenia wypływające z kilku odpowiednio dobranych słów…
Głos Czarnego Pana nawołuje do powrotu, do odwrotu. Mamy to, czego chcieliśmy…



Wiem, że koniec nieco zbyt zdawkowy, ale bedzie rozwiniety w następnej notce. I ostatnie pytanie - czy wy też mieliście problem z wejsciem na stronę?
Aha, i trzymajcie za mnie kciuki 17 stycznia:D

[ 1222 komentarze ]


 
XVIII.
Dodał Lucius Malfoy Poniedziałek, 29 Grudnia, 2008, 22:23

Witam. Postanowiłam pójśc za ciosem i póki mój wen mi pozwala, wyskrobac coś dla was. Nie wiem, może to wyrzuty sumienia, że tak dawno nie pisałam, a moze po prstu chęc szybkiego pochwalenia się moim nowym dziełem, wcale nie najgorszym według mojej opinii. Standardowo proszę o komentarze i moc buziaczków zasyłam:*


Luty minął pod znakiem ciągłych śnieżyc i ostrego mrozu. Za to początek marca przywitał Londyn nagłymi roztopami i straszliwą pluchą. Ulice w mgnieniu oka pokryły się szarawą breją, a wszystko to spowodowało nagły atak grypy, która nie ominęła nawet naszego dworu. Zaczęło się od Narcyzy, która pierwszy tydzień marca spędziła, snując się po domu, kichając i prychając na wszystko w polu widzenia. Ponadto doszły do tego mocne bóle w krzyżu ( nic dziwnego, jej brzuch zaczął rosnąc jak szalony, wkraczając w drugi trymestr, a teraz osiągnął już wielkość sporego arbuza) i bezsenność. Po tygodniu moja żona wyzdrowiała, za to ja i wszystkie skrzaty przejęliśmy po niej pałeczkę.
Leżałem w łóżku już od tygodnia, otoczony stosami tabletek i stertami zużytych chusteczek, walających się po całym pokoju. Narcyza stwierdziła, że jest przemęczona, gdyż chore skrzaty zdecydowanie odmówiły pomocy w domu i chorowały gdzieś w swoich pomieszczeniach. Leżałem sam, woda do picia dawno się skończyła, a na termometrze zaczęło brakowa skali do wskazania mojej temperatury. Język wysechł mi na wiór i miałem wrażenie, że ściany mojej sypialni zapadają się do środka, by mnie zgnieść. Niby wiedziałem, że to majaki, ale miałem ochotę krzyczeć z przerażenia i uciekać w siną dal.
Tymczasem nagle moje przedramię przeszył straszliwy ból. Pomyślałem, że jest to spowodowane chorobą, ale gdy po chwili ból nasilił się i odczułem gorące pulsowanie w miejscu Czarnego Znaku, załamałem się. Nie byłem w stanie wstać, a co dopiero uczestniczyć w zapewne ważnym, bo niezapowiedzianym, zebraniu naszej armii. Wiedziałem, że odmowa w najlepszym wypadku zakończyłaby się strasznymi torturami, o najgorszej opcji wolałem nie myśleć, więc niezwłocznie, aczkolwiek z niechęcią, pozwoliłem wciągnąć się czarnemu wirowi.
Upadłem na kolana przy bramie do wielkiego dworu, który nieco przypominał mi mój własny. Stałem na skraju jakiejś wioski, w dali sinymi błękitnymi wstążkami snuły się w niebo smugi dymu z małych domków. Pomyślałem o ich mieszkańcach, grzejących się zapewne przy kominkach i wsłuchujących się w głuche zawodzenie wiatru. Nie byłem w stanie się podnieść, cały oblałem się zimnym potem. Inni smierciozercy mijali mnie obojętnie, nie udzielając mi pomocy – przecież nie wiedzieli, kto kryje się za maską i czarnym kapturem. Wytężyłem wszystkie siły, by dźwignąć się na nogi. Krok za krokiem dowlokłem się do wielkich odrzwi dworu, które uchyliły się przede mną ze złowieszczym skrzypieniem. Korytarz nie był niczym oświetlony, ale widmowe światło księżyca wpadające przez okiennice zapewniły tyle światła, bym mógł ujrzeć wysokie drzwi w końcu korytarza. Podszedłem do nich, a moim oczom ukazała się duża sala, kiedyś zapewne pełniąca funkcję salonu i szeroki prostokątny stół. Zająłem jedno z ostatnich wolnych miejsc. Chwilę później drzwi zamknęły się, a my wiedzieliśmy, że każdy, kto teraz przybędzie, zostanie ukarany. Nikt nie może się wahać z odebraniem wezwania Czarnego Pana.
Z drzwi na drugim krańcu pokoju powoli wypełzł wielki wąż, wijąc się po podłodze i oplatając się dookoła oparcia wysokiego, rzeźbionego krzesła. Pochyliliśmy głowy przed tym, który miał wejść zaraz po gadzie. Usłyszałem tylko dźwięk odsuwanego krzesła, pusto brzmiący w ciszy, jaka nagle zapadła w pokoju. Zimny głos przedzierający się przez pustkę, sprawił, że drgnąłem i podskoczyłem na moim miejscu.
Czerwonawe oczy władczo omiotły pokój, zatrzymując się na każdym wolnym miejscu, odnotowując nazwiska ludzi, których spotka sroga kara. Nie chciałbym się znaleźć w ich skórze, co to, to nie…
-Zebrałem was w miejscu, w którym po raz pierwszy w moim życiu magia odniosła zwycięstwo, a moja moc ukazała swą siłę. Wciąż błądzą tu duchy tych, którzy chcieli się jej przeciwstawić. Chcę, by miejsce początku mojej potęgi stało się początkiem nowej ery w dziejach świata. Czarnej ery. – Ostatnie słowa zawibrowały w powietrzu, opadając między nas. Czarny Pan dał nam chwilę na ich przetrawienie, po czym podjął swą przemowę:
-Dużo nad tym myślałem i doszedłem do wniosku, że ciężko będzie trafić na lepszy moment na rozpoczęcie pisania dziejów świata od nowa. Minęły dni, kiedy musieliśmy ukrywać się w ciemnych schronieniach, drżąc ze strachu przed zdemaskowaniem. To nie te czasy, kiedy układaliśmy misterne plany, stojąc z boku. Za to nadszedł ten czas, kiedy ludzie w czarnych maskach wyjdą z cienia, w którym aż do dziś pozostawali. Nadszedł ten czas, w którym ulice zaroją się od złowieszczych postaci, a mugole będą drżeć ze strachu przed nieznanym, które może spaść na nich z każdej strony i w każdym momencie. To nie my będziemy karani, my będziemy karać! Nie my będziemy się bać, my będziemy siać strach! Nie nam będą grozić śmiercią, lecz to my będziemy katami! Tu zaczyna się prawdziwa gra – słabi są z góry skazani na klęskę. Czas pokaże, kto jest na tyle silny, by przetrwać, by nie mamić się chwilowymi uczuciami, będącymi słabościami mugoli, a kto nie jest w stanie zapanować nad własnym strachem.
Spojrzałem na innych śmierciożerców. Wcale nie wyglądali na ludzi zdolnych zapanować nad własnym strachem. Przeciwnie, większość z nich drżała na całym ciele i ci najprawdopodobniej zginą jako pierwsi. Zastanawiałem się właśnie, ilu jest wśród nich moich znajomych, kiedy Czarny Pan począł planować dzień, w którym się ujawnimy naprawdę. Orzekł, że najlepsza będzie okazja, kiedy będziemy mogli objawić się dużej grupie ludzi na raz.
-To będzie dzień, który spłynie krwią mugoli. To będzie dzień, który krwawą kartą zapisze się w dziejach świata. To będzie dzień, po którym wzejdzie krwawy księżyc, a świt powitany zostanie płaczem wdów i sierot. Tego dnia nie zapomni nikt…
Zostaliśmy szczegółowo zaznajomieni z planem. Muszę dodać, straszliwym planem. To już nie będzie zwykła akcja, jakie standardowo wypełniałem w służbie Czarnego Pana, to będzie coś o wiele bardziej straszliwego. Nie wyobrażam sobie, jak będziemy w stanie to wykonać, by wyrzuty sumienia nie zadręczyły nas, a krzyk ofiar nie śnił się po nocach…

[ 1097 komentarze ]


 
XVII.
Dodał Lucius Malfoy Sobota, 27 Grudnia, 2008, 16:39

Tak, zjedzcie mnie.... Nie musicie przypominac, bo sama wiem o tym bardo dobrze, że nie było mnie tu prawie dwa miesiące. Przypuszczam, że połowa z was zapomniała o ty pamiętniku przez ten czas, a druga połowa wieszała na mnie psy. Wybaczcie, ale to był dla mnie okres naprawdę ciężki. Wspominałam wam o tym, że jestem w trakcie pisania pracy na Olimpiadę Języka Polskiego? Aż do 19 grudnia oczekiwałam na wyniki, z wielkim zdenerwowaniem, trzeba dodac. Także nie byłam po prostu w stanie wymyslic czegokolwiek. 19 grudnia dostałam wiadomośc, że owszem, udało się:D:D:D Także teraz odliczam dni do nastepnego etapu i zaciekle wkuwam zawiłe tajniki polskiej gramatyki ( czy ktoś z was wie, że polski akcent nazywa się paroksytoniczny? - ja już wiem:D:D:D) . Nie nastawiam was na zbyt częste notki, chociaż obiecuję, ze tak długa nieobecnośc już się nie powtórzy, a jeśli jednak, to dam wam mój adres i możecie mi chałupę w nocy spalic:)
Co do dzisiejszej notki - nic nadzwyczajnego, krótka, zero akcji, co najlepiej świadczy o stanie mojego wena twórczego:)
Pozdrawiam i, mimo wszystko, miłej lektury życzę!




Już od samego rana do mojego domu zlatuję się sowy wszystkich moich kolegów z pracy. A ze jest to niemała grupa osób, mój dom otaczają tabuny skrzydlatych posłańców. Po tym, jak mój skrzat musiał po raz dziesiąty czyscic zapaskudzony dywan, pozamykałem szczelnie wszystkie okna. Niestety, nie pomyślałem o zabezpieczeniu komina, więc już po chwili mój salon ponownie wypełnił się skrzekami i piskami sów. Po chwili zastanowienia zamocowałem za pomocą czarów dużą, ciężką, żelazna kratę w kominie i z jakąś psychopatyczna satysfakcją wsłuchiwałem się w głuche odgłosy sów rozbijających się na niespodziewanej przeszkodzie.
Narcyza zamknęła się w pokoju i uparcie udawała, że mnie ignoruje, choć od razu podniosła wzrok znad poradnika, który czytała, w chwili, gdy tylko wszedłem do pokoju. Po chwili szybko skierowała wzrok z powrotem na karty lektury, mimo to nie mogłem nie usłyszeć jej gniewnego pomrukiwania i chrząkania. Nie miałem zamiaru jej przepraszać; w końcu to nie moja wina, że jakiś nawiedzony redaktor zrobił sobie ze mnie pośmiewisko na użytek publiczny.
Zabrałem się do czytania listów. Wkrótce przekonałem się, ze wszystkie koperty z pokaźnego stosu zawierają te same treści : udawane oburzenie na tą Skeeter, współczucie i… sporą dozę złośliwej satysfakcji, że „wreszcie ma za swoje”. Spośród wersów tych „przyjacielskich” epistołów strumieniami lały się jad i ironia. Przeczytałem ich z dziesięć, resztę kazałem spalic, a potem, jak gdyby nigdy nic, wyruszyłem do pracy. Ukrywanie się nic nie da, a tylko bardziej podsyci te plotki. Uniosłem głowę ku górze, żeby nikomu się nie wydawało, że się kajam, choć w środku aż drżałem z lęku, jakie to uśmieszki będą mi towarzyszyły w trakcie spacerów po korytarzach MM.
Już w punkcie kontroli różdżek, kontroler patrzył na mnie z dziwnym półuśmieszkiem na twarzy, a potem było jeszcze gorzej – szedłem tym długim korytarzem do mojego gabinetu, a szepty i szydercze chichoty dobiegały do mnie ze wszystkich pomieszczeń. Nawet moja sekretarka popatrzyła na mnie z jakimś takim… politowaniem, a za jej plecami na korkowej tabliczce ujrzałem przyczepiony fragment zdjęcia z Proroka. Zauważyła moje spojrzenie, zaczerwieniła się i powiedziała:
-Chciałam to usunąć, ale już wisiało, kiedy tu przyszłam. Nie mogę tego zdjąć, to chyba Trwały Przylepiec. – Zakląłem cicho pod nosem, kwaśno się do niej uśmiechnąłem, poprosiłem o kawę i zamknąłem się w gabinecie. Reszta popołudnia minęła w miarę spokojnie, wyszedłem parę razy na korytarz i wydawało mi się, że złośliwe szepty i uśmieszki są coraz cichsze i rzadsze. Nie ukrywam, pozwoliło mi to odzyskać dobry humor, do chwili, w której w moim gabinecie wylądowała pergaminowa koperta z zamaszystym, jadowito zielonym podpisem, który głosił, że nadawcą owej przesyłki jest nie kto inny, jak niejaka pani R. Skeeter. Od razu rozpoznałem to nazwisko, które od rana przewijało się w moich myślach setki razy, za każdym razem w coraz krwawszych wizjach…

Drogi Lucjuszu,
Mam nadzieję, że nie poczułeś się urażony moi m artykułem. Myślę, że ucieszy cię wiadomość, ze zostałeś mianowany do nagrody Absurdu Lutego. Życzę powodzenia!
Pozdrawiam,
Rita Skeeter.


Po chwili namysłu chwyciłem pióro do ręki, by odpisać:

Szanowna PANI Skeeter,
Dlaczegóż to miałbym się czuć urażony? Jestem w szoku, aczkolwiek sądzę, iż za pewien czas będę w stanie cieszyć się nagle uzyskaną sławą. Wieść o nominacji ucieszyła mnie niesamowicie, naprawdę, mam nadzieję, że nagrodę otrzymam, co zapewne pozwoli mi ubiegać się o prestiżowy tytuł Absurdu Roku.
Serdecznie pozdrawiam, z życzeniami dalszych sukcesów na polu literackim,
Lucjusz Malfoy.

Mam nadzieję, że to zamknie tej babie usta i nie pozwoli tworzyć dalszych sensacji na mój temat. Myślę, że nie zostałem stworzony na bohatera rubryk towarzyskich, aczkolwiek z chęcią ujrzałbym tam swoje nazwisko. Może trzeba by przekazać jakąś kwotę na Szpital Świętego Munga. Muszę zapyta się Harissa, ile wystarczy, by Prorok zechciał o tym wspomnieć. Hariss też ostatnio składał tam jakieś dotacje, a potem w prasie rozpisywali się o jego szczodrym sercu i dobrej duszy, co nie zmienia faktu, że sam zainteresowany sypnął złotem, ponieważ chciał zatuszować plotki o romansie jego żony z kolegą z pracy.
Nic, tylko brać przykład.

[ 1265 komentarze ]


 
XVI.
Dodał Lucius Malfoy Poniedziałek, 03 Listopada, 2008, 16:37

Naprawdę przepraszam za tak długą nieobecność, ale ciężko mi pogodzić naukę z innymi obowiązkami. Staram się jak mogę, ale do połowy listopada nie obiecuje żadnej nowej notki, ze względu na to, że dopiero 28 listopada kończy mi się czas przeznaczony na oddanie pracy przygotowawcze. Jeśli coś w tym czasie wyskrobią, na pewno to przeczytacie; jeśli nie znajdę czasu - proszę o cierpliwość i zrozumienie. Po 28 nota pojawi się na pewno, ale mam nadzieję, że będzie wcześniej.
Teraz o czymś milszym, bynajmniej dla mnie. Nawet nie wiecie, jak sie ucieszyłam z przyznanego przez ZKP I miejsca - to bardzo miłe i motywujące, że ktoś moja pracę docenia i - przede wszystkim - czyta.
Pozdrawiam i życzę miłej lektury, z góry uprzedzając, że notka moze być lekko bezbarwna, jako zlepek róznych notatek z róznych okresów twórczych:D
Vingag

PS. Czy będzie dla was zdziwieniem, jeśli po raz kolejny poproszę o komentarze?


Jękliwe i rozdygotane dźwięki skrzypiec wprawiały mój umysł w stan lekkiego otępienia, a wypite wino lekko pulsowało w głowie, powodując uczucie rozleniwienia i ciężkości. Siedziałem przy stole, znużony ciągłymi powitaniami z ludźmi, których nawet nie lubiłem, a którym zmuszony byłem posyłać wymuszone uśmiechy i nieszczere pozdrowienia. Moja żona rozglądała się wokoło z uśmiechem na wyszminkowanych ustach, co rusz podchodząc do kolejnych zblazowanych zon pracowników Ministerstwa i wymieniając zdawkowe i równie nieszczere jak moje, formułki w stylu:
„Pięknie wyglądasz, Amelie!” albo „Straszliwie schudłaś, Kate!”, po czym z obłudnym uśmieszkiem na wargach wędrowała do kolejnej grupy jazgoczących kwok i omawiała szczegóły stroju i zachowanie swojej poprzedniej rozmówczyni.
Jako, że na bal zaproszony był każdy członek Ministerstwa, na Sali panował niezły Galimatias: w kątach tłoczyli się pracownicy niższych szczebli, usiłując sprawiać wrażenie wyluzowanych w swoich piętnastoletnich szatach, a do ich ramion tuliły się lękliwie grube i zaniedbane żony. Przy stolikach oświetlonych migotliwym światłem świec, siedzieli pracownicy podobni do mnie: zajmujący kierownicze stanowiska lub rokujący duże nadzieje na przyszłość. Miejsca koło nich zajmowały kobiety przystrojone w szaty najlepszych projektantów, niedbale błyskające pierścionkami na swoich palcach, spod ciężkich powiek obserwując kreacje innych kobiet, by na siłę znaleźć tematy do rozmowy przy porannej kawie.
Przed chwilą przemknęła koło mnie Narcyza, szepcąc mi porozumiewawczo do ucha, że Matylda Thomas ma w szacie olbrzymią dziurę, i że pewne jest, że to wydarzenie znajdzie się w rubryce towarzyskiej Proroka. Śmiać mi się zachciało, kiedy spojrzałem na suknię Matyldy, by zlokalizować owe faux pas: na bladoróżowej tkaninie widniała mała dziurka, całkowicie niegodna tego, by nazajutrz dowiedział się o niej cały świat!
Zamiast puścić tę WSTRZĄSAJĄCĄ nowinę dalej, chwyciłem mocno Narcyzę na miejscu, sycząc jej do ucha:
-Może byś usiadła na miejscu? Krążysz po sali jak kot z pełnym pęcherzem… - na co ona odpowiedziała:
-Kochanie, tylko ty siedzisz przy stoliku… Zamiast siedzieć i jęczeć, zacznij lizać tyłki szefom, tak jak robią to twoi koledzy… - i odpłynęła w obłokach swojej sukni, rozsyłając dookoła uśmiechy i łaskawe skinienia głową.
Rozejrzałem się i zorientowałem się, że Narcyza mówiła prawdę: Fairow gadał właśnie z Ministrem Magii, Landson podlizywał się szefowi Departamentu Transportu, a Weasley służalczo nadskakiwał Gamble’owi. Podniosłem się z miejsca, by dołączyć do owego wyścigu szczurów, włączając się do rozmowy Fairowa i Ministra.
-Dzień dobry, panie ministrze. – rzuciłem, posyłając skinienie głową Fairowowi; nie był na tyle ważny, by powitać go na równi z ministrem. Fairow spojrzał na mnie spod byka, odwzajemnił skinienie i natychmiast odszedł do swojej żony, otwarcie flirtującej w kącie sali z jego kolegą z wydziału. Usłyszałem jego podniesiony głos – kolega zmył się w jednej chwili, a Fairow pociągnął żonę do stolika, mocno chwytając ją za ramię.
Zdawało mi się, że Minister był nieobecny duchem podczas rozmowy ze mną. Czasami tylko przytakiwał moim słowom, uciekając wzrokiem gdzieś w bok, gdy próbowałem znaleźć jakiś temat do rozmowy. Moja pozycja w Ministerstwie uległa znacznemu osłabieniu od czasu, kiedy to moją teściową przyłapano na wykonywaniu misji dla Śmierciożerców. W drobne gruzy ległaby, gdyby się dowiedzieli, że to ja byłem jej towarzyszem.
Po chwili bezskutecznych starań o nawiązanie jakiejś dyskusji wróciłem zmęczony i zrezygnowany do stolika, gdzie siedziałem przez godzinę, czasami wymieniając grzeczne formułki z tak samo znudzonymi mężami rozszczebiotanych żon. Zjadłem chyba tonę koreczków, a potem przyszła kolej na tańce. To była istna rewia mody. Zwyczaj balu każe, by mężczyzna przynajmniej raz zatańczył z każdą obecną na sali kobietą. A że kobietom najbardziej pasuje taniec z każdym mężczyzną oprócz jej własnego męża, toteż każda pragnie zaimponować jak największej liczbie pracowników. Starałem się nie patrzyć w wielkie dekolty pochylonych ku mnie dam, starałem omijać wzrokiem długie odsłonięte nogi młodszych pracownic i odpychać natarczywie obłapiające mnie ramiona. O Narcyzę nie musiałem się martwić, bo spod fioletowej sukni wystawał jej już wyraźnie zarysowany brzuszek, co odstraszało potencjalnych uwodzicieli. Toteż po odtańczeniu pewnej liczy tańców usiadłem w rogu Sali, na jednym z obitych zielonym jedwabiem krzeseł i Spo półprzymkniętych powiek obserwowałem tańczący tłum.
Wszystko przyjemnie wirowało, kolorowe treny sukni zlewały się w tańcu, tworząc wielobarwna tęczę. Nawet nie wiem, kiedy zrobiło mi się tak przyjemnie błogo, że usnąłem.
Ocknąłem się dopiero wtedy, kiedy większość towarzystwa poszła już do domów, a tylko przy poniektórych stolikach zebrały się małe grupki ludzi, prowadząc poufałe rozmowy przy lampce wina. Po mojej lewej stronie przy jednym z mniejszych stolików, zasiadła Narcyza, wraz z kilkom paniami. Omawiały organizację balu:
-Jedzenie było naprawdę dobre… - zaczęła niepewnym głosem, Wendy Marshall, jedna z mniej ważnych pracownic MM.
-Dobre? – prychnęła Joan, żona Ministra Magii. – Nawet służbie nie podałabym podobnych paskudztw! – reszta kobiet parsknęła służalczo śmiechem, a Wendy zaczerwieniła się.
-Masz rację, moja droga… masz rację… i nie podali nawet BIAŁEGO wina… a szampana to nie schłodzili…
-A ta obsługa…. Jak muchy w smole, przypomina mi to służbę w pewnym domu, w którym kiedys gościłam…
I tak dalej, i tak dalej… wciąż w tym samym stylu. Kiedy z kuchni zaczęli wychodzić kelnerzy i zbierać ze stolików puste talerze, a za oknem niebo powlekło się delikatnym odcieniem złota, zadecydowałem, że już najwyższa pora na powrót do domu.
Odciągnąłem Narcyzę od stolika, przy którym dopiero zaczęły się prawdziwie ożywione rozmowy, po czym, ucałowawszy wszystkie z nagle wyciągniętych ku mnie nagle dłoni, wyszedłem.


*************************************
Obudziłem się rano i kiedy tylko próbowałem odciągnąć moją głowę od poduszki, jęknąłem z bólu. Nawet nie pomyślałem, ile wypiłem przez cały wieczór. Co chwile sięgałem po kolejną lampkę wina, a dzisiaj to wszystko znalazło odzwierciedlenie w tępym pulsowaniu rozchodzącym się po całej mej głowie. W moich ustach było sucho jak po tygodniowym pobycie na pustyni, wiec zadzwoniłem po skrzata, aby przyniósł mi szklankę wody. W międzyczasie zwlekłem się do łazienki, by umyć zęby, uczesać włosy i choć oględnie doprowadzić się do stanu jako takiej użyteczności.
Tylko zdążyłem wejść do pokoju i jednym haustem wypić całą szklankę wody, kiedy drzwi otworzyły się z wielkim rozmachem i stanęła w nich Narcyza.
-Cześć… - podszedłem do niej, by ją przywitać. Niechętnie uchyliła się, więc cmoknąłem powietrze w okolicach jej policzków. Byłem nieco zdziwiony, ale postanowiłem uczynić jeszcze jedną próbę.
-Jak się wczoraj bawiłaś? Było całk… - nie dokończyłem, gdyż moja żona z wielkim rozmachem wyciągnęła zza pleców jakąś zwiniętą w rulon gazetę.
-JA? Ależ bawiłam się świetnie! Szkoda tylko, że ty nie! Popatrz! – i dramatycznym ruchem rzuciła czasopismo w moją stronę. Złapałem je, rozwinąłem i krzyknąłem – na pierwszej stronie rubryki towarzyskiej widniało moje wielkie zdjęcie! Ktoś złośliwy sfotografował mnie, kiedy spałem i zamieścił to zdjęcie w Proroku. Pod spodem, jak zauważyłem, ktoś zamieścił artykuł, nie mniej złośliwy niż samo zdjęcie:

Przemęczony Luciusz Malfoy
Pracownicy Ministerstwa z pewnością mają wiele pracy w związku z obecną sytuacją w kraju, toteż nie ma się co dziwić, że czasami organizm omawia im posłuszeństwa… Tak stało się z Lucjuszem Malfoyem, szefem jednego z ważniejszych departamentów MM. Powyższe zdjęcia ukazuje pana Malfoya na jednym z oficjalnych pojęć Ministerstwa. Prorok pyta, czy jest sens organizować takie zabawy, skoro pracownicy nawet z nich nie korzystają?....


Przerwałem czytanie w tej chwili, kiedy moja postać na zdjęciu zachrapała donośnie, a z jej ust spadła na szatę kropelka śliny.
Tego było za wiele.

[ 1897 komentarze ]


 
XV.
Dodał Lucius Malfoy Niedziela, 12 Października, 2008, 19:42

Wiele słów w życiu słyszałem, lecz te, wypowiedziane przez Czarnego Pana cichym, aczkolwiek niebywale dobitnym głosem sprawiły, że całe ciało pokryło się gęsią skórką, a mięśnie naprężyły w oczekiwaniu na karę, która, o ile dobrze znałem naszego Mistrza, miała być straszna. Zacisnąłem pięści, by nie pokazać drżenia, które opanowało moje dłonie i zamknąłem oczy, chcąc choć trochę uspokoić oddech i złagodzić kołatanie serca, łomoczącego w mojej piersi. Przez zaciśnięte powieki dotarł do mnie nagły blask światła, a kiedy otworzyłem oczy, w lustrze wiszącym na ścianie ujrzałem poruszające się z lubością wargi Czarnego Pana. W tym samym momencie wszystkie szyby w pokoju rozjarzyły się złotoczerwonym światłem, a ja zostałem z ogromną siłą ugodzony zaklęciem między łopatki. Strumień z ogromną siłą odrzucił mnie do przodu, tak, że całym ciałem zwaliłem się na szklaną gablotę stojącą pod ścianą. Witraże wprawione w jej masywne drzwi, rozsypały się bezładnie po podłodze, tworząc na niej rozedrganą mozaikę szklanych wielobarwnych odłamków szkła. W ułamku sekundy zanotowałem te wszystkie informacje, później nie byłem już do tego zdolny, gdyż moje ciało przeszył straszliwy ból. Ból, którego nigdy w życiu nie zaznałem, a przecież mam za sobą wiele wstrząsających przeżyć. Setki noży, setki igieł przeszywały moje ciało, każdy jego cal napełniając cierpieniem, którego ludzki rozum nie jest w stanie przetrawić. W uszach świdrował mi jakiś krzyk, dopiero po chwili zorientowałem się, że to ja krzyczę, tak jakbym tymi rozpaczliwymi dźwiękami chciał wylać z siebie te wszystkie emocje, targające mną w tej chwili.
-Nie krzycz, Lucjuszu. Pokaż, ze jesteś odważny. Pokaz, ze wart jesteś tej mocy i tej magii, płynących w twoich żyłach. Powiedz, ze nie na darmo jesteś nazywany czarodziejem, udowodnij, że różnisz sie od tych plugawych mugoli! - krzyknął Czarny Pan, nasilając siłę zaklęcia. '
Niemożnością było nie krzyczeć, kiedy nie byłem w stanie kontrolować swoich odruchów. Nic w moim ciele nie było podporządkowane mojej woli, wszystko działo się jakby poza mną. Nie czułem, że istnieję, był tylko ten oszałamiający ból; to ja byłem tym bólem, stopiłem się z nim w jedność. Dotarłem do tej granicy, kiedy życie traci dla człowieka całą swoją wartość, obojętna jest dla niego cała reszta świata, a śmierć wydaje się wybawieniem... Przestała się liczyć cała moja szaleńcza walka o pozostanie przy życiu, w tamtej chwili marzyłem tylko o tym, by ujrzeć mknący ku mnie strumień zielonego światła. I stoczyć się w nicość.
-Niczym nie różnisz sie od mugola... niczym... - rzucił Czarny Pan z pogardą przerywając zaklęcie. Leżałem zdyszany na podłodze, niezdolny do poruszenia czymkolwiek. Oddychałem ciężko, z wysiłkiem...
-Wstań. - Czysty głos czarnego Pana zawibrował w ciszy panującej w komnacie. Resztką sił dźwignąłem omdlałe ciało na nogi, wytężając pozostałości woli, skupiając się tylko na tym, by pozostać w pozycji pionowej. Chciałem pokazać, że choć na tyle mnie stać.
-Jesteś ambitny Lucjuszu. Nie zadawalasz się byle czym. Ale daleko nie dojdziesz, bo jesteś też słaby. Nie masz woli, nie potrafisz zapanować nad własnymi słabościami. Nie tego się spodziewałem. - Czarny Pan spojrzał na mnie jak na cos odrażającego, coś, co brudzi puszysty dywan w pokoju. Odwrócił się do mnie plecami i po prostu wyszedł z komnaty.
Nie wiedziałem, co mam robić. Nie otrzymałem pozwolenia na wyjście, ale nie padło też polecenie pozostania na swoim miejscu. Stałem tam chyba ze dwie godziny, ale wokół panowała głucha cisza. Dopiero kiedy usłyszałem cichy syk węża, dochodzący z dalszych komnat, postanowiłem, że zdecydowanie lepiej, przynajmniej dla mnie, będzie się ulotnić.

Pospiesznie teleportowałem się do domu. Całe ciało mnie bolało, choć po krótkich oględzinach w lustrze w hollu, przekonałem się, że wyglądam lepiej niż się czuję. Bogu dzięki, twarz miałem całą, nie wliczając drobnego skaleczenia na policzku i koło ust. Poszedłem do łazienki, gdzie stwierdziłem, że tak dobrze nie jest z resztą mojego ciała. Klatkę piersiową miałem całą w siniakach, pokrytą drobnymi skaleczeniami, co było efektem uderzenia w tamtą gablotę. Szybko wyrzuciłem postrzępioną szatę, założyłem nową i udałem się do pokoju Narcyzy, która jeszcze nie spała, na co miałem cichą nadzieję.
Podniosła głowę na dźwięk otwieranych drzwi. Podszedłem, pochyliłem się i pocałowałem ją w policzek. Delikatnie chwyciła mnie za brodę, przytrzymując moją twarz przy swojej. Usiadłem na oparciu jej fotela, a ona zapytała:
-I co z tymi papierami? Udało ci się jakoś to posprzątać?
-Wiesz, to był fałszywy alarm. Nie było tak źle, jak się spodziewałem. Uwinąłem się z tym raz, dwa, oddałem raporty ministrowi jeszcze dzisiaj. Był bardzo zadowolony... - Powiedziałem, starając się, by mój głos zabrzmiał spokojnie. Chyba mi się to udało, bo narcyza nie wnikała więcej w szczegóły, tylko powiedziała:
-Tak sobie myślałam... Jutro jest sobota, a ja mam termin wizyty u lekarza. Zostałbyś w domu, poszedł ze mną... Później zjedlibyśmy jakiś obiad na mieście i wrócilibyśmy do domu i po prostu pobylibyśmy razem... Co ty na to? - Popatrzyła na mnie z nadzieją.
-Właściwie, to mam już coś zap... - zacząłem, ale ujrzawszy jej wzrok zranionego ptaka, szybko dokończyłem:
-Ale to nie jest nic, czego nie mógłbym odwołać. - uśmiechnęła się radośnie i szybko zaczęła wymieniać rzeczy, których koniecznie potrzebuje: ciążowe szaty, jakieś butelki dla dziecka, ubrania, pieluchy, wózek i Bóg wie co jeszcze. Widzę, że bez wizyty u Gringotta się nie obejdzie. Ale to dobrze. Sam potrzebuję kilku sprawunków: skończył mi się papier korespondencyjny, przydałoby się parę nowych szat do pracy i szata wyjściowa na coroczny bal z okazji rocznicy założenia Ministerstwa, mający odbyć się za trzy tygodnie. Zaproszenia mają dojść lada dzień. Muszę powiedzieć Narcyzie, żeby i sobie sprawiła coś specjalnego, bo w swoim obecnym w stanie, nie zmieści się w największą ze swoich sukni…


Ufff…. Jak dobrze, że mam już ten dzień za sobą. Nigdy nie lubiłem zakupów, a już najbardziej takich, które trwają cały dzień. Kiedy byłem mały, cierpiałem te katusze z matką, teraz dba o to żona… aż strach pomyśleć, co będzie, gdy na świecie pojawi się moja córka…
Narcyza kupiła tyle rzeczy, że musiałem zajść do przedsiębiorstwa transportowego „ZŁOTA MIOTŁA”, żeby to wszystko dotransportować jakoś do domu. Do najsłabszych nie należę, ale poza moimi możliwościami jest targać ze trzydzieści toreb zakupów na raz. Moja żoncia bardzo się ucieszyła z propozycji zakupu nowej sukni, bo przecież „tak dawno nic sobie nie kupowała”, że trzy godziny spędziła u jakiejś francuskiej projektantki w przymierzalni a wyfiokowane paniusie donosiły jej sterty kolejnych rzeczy, które Narcyza zwracała na ich ręce ze stałymi słowami : „za małe”. W końcu wybrała jakieś ciemnofioletowe paskudztwo w rozmiarze XXL i zapłaciła za nie okrągłe sto dwadzieścia galeonów, co spowodowało, że ekspedientka aż zatarła ręce z radości, a ja nieomal zemdlałem przy sklepowej kasie. Bez słowa wyszedłem na Pokątną z tym obrzydlistwem w ręce, a Narcyza wybiegła za mną, dopytując się o swój nowy nabytek:
-Jest śliczna, nieprawdaż? – co chwila brzmiało mi w uszach, a ja zgrzytałem zębami, by zwalczyć pokusę zaprzeczenia.
-i tak ładnie podkreśla brzuszek… Co prawda, na razie nie ma go za wiele, ale… - uśmiechnęła się i nagle przycichła – A nie sądzisz… że ona była trochę za droga? – zapytała niepewnie, zerkając na mnie z boku.
Już miałem odpowiedzieć, że owszem, była droga i to aż za, ale spojrzałem na smutną minę mojej żony i energicznie zaprzeczyłem:
-Ależ nie, należało ci się… tak dawno nic sobie nie kupowałaś… - powiedziałem, kierując wzrok gdzieś na odległe wystawy, bo miałem wrażenie, że kłamstwo aż cieknie z wyrazu moich oczu.
-Też tak sobie pomyślałam! – powiedziała ucieszona Narcyza. – Chociaż kusiła mnie suknia za trzysta galeonów, wiesz, ta złota, ale znowu złoty w moim wieku…
Aż sapnąłem. Taki Weasley nie zarabia trzystu galeonów na rok, a moja żona chce tyle wydać na jakąś badziewną szmatę tylko dlatego, że wyszła ona spod idealnie wymanikiurowanych rąk jakiejś chudej francuskiej szkapy! Teraz byłem wdzięczny niebiosom za to, że straciłem TYLKO sto dwadzieścia galeonów, skoro groziła mi już wizja utraty trzystu…
Jakoś odżałowałem tę stratę, a reszta dnia minęła nawet spokojnie – żonka zaciągnęła mnie do jakiejś kawiarni, gdzie pochłonęła ze trzy kremówki, potem ja załatwiłem swoje sprawy, ona swoje i wróciliśmy do domu razem ze stertą zakupów, do rozpakowania których zostałem zmuszony po przekroczeniu progu domu.





A propo kochani... bijecie rekordy, jeśli chodzi o liczbę komaentarzy pod notkami. Wiem, że wystawiłam dwa razy tę sama notkę, ale nie wykasowałam jednej, z tego wzgledu, że już były pod nią komentarze:D

[ 6453 komentarze ]


 
XIV.
Dodał Lucius Malfoy Wtorek, 07 Października, 2008, 17:51

Kochani, dziękuję za wszystkie bardzo miłe komentarze. Dzięki wam wbjam się w dumę, a że to uczucie bardzo mi się podoba, więc poproszę o jeszcze komentarzy. Uwielbiam przekonywac się, że być może, jest tych kilka osób , które na moje notki czekają:)
Tak nawiasem, wiem, że notki nie tak czese jak na wakacjach, ale to wakacje nie są i troche trzeba by nad książkami posiedzieć. Tym bardziej, że do 20 listopada muszę zdać pracę przygotowawczą, a terminy gonią...
Ponadto, serdecznie dziękuję ZKP za wyróżnienie. Teraz to już całkiem mi sodówa do głowy uderzyła. Muszę się z tego wyleczyć, a póki co...
MIŁEGO CZYTANIA!




Trzęsłem się cały. Po tygodniu spokoju ze strony Czarnego Pana nagle nadeszło wezwanie.
„Kolejne zebranie czy rozliczenie za nieudaną misję?” – pytałem sam siebie, choć czułem, że wszystko przemawia za tą drugą opcją. Nie mogło się to zdarzyć w gorszym momencie, gdyż dokładnie przed chwilą odebrałem Narcyzę ze szpitala. Musiała zostać tam sześć dni dłużej, niż się spodziewano, bo cały czas była w ciężkim szoku po śmierci mamy. Nie chciałem jej niepokoić na zapas, więc po wejściu do jej pokoju, gdzie, już w miarę spokojna, czytała jakiś poradnik dla przyszłych mam, powiedziałem, unikając jej wzroku:
-Kochanie, muszę na chwilę wyjść do Ministerstwa. George Horn coś nabałaganił w papierach, a minister chce mieć jutro raporty na biurku. Wiesz, jaki jest George – jeszcze gotów zwalić wszystko na mnie. – pocałowałem ją w policzek, a ona powiedziała:
-Skoro musisz... tak, idź, idź… - i powróciła do przerwanej lektury. Nie wiem czego, ale mam wrażenie, że moja żona coraz bardziej się ode mnie oddala. Może dlatego, że przez mój udział w dziele Czarnego Pana ostatnio spotykają ją same przykrości… Wiem, że w jej stanie niewskazane jest jakiekolwiek zdenerwowanie, a to nie opuszcza jej ostatnio nawet na chwilę. Niedobrze, ale nic na to nie poradzę, a przy okazji pragnę przypomnieć, że to JEJ ojciec wciągnął mnie w tą farsę śmierciożerców, więc to do NIEGO powinna mieć pretensje, nie do mnie. A zresztą, tak nawiasem mówiąc, Thor ostatnio bardzo się zmienił. Śmierć żony wreszcie uświadomiła mu, jak wielkim głupcem był, pchając się w tą spiralę śmierci, jaką ostatnimi czasy stała się służba Czarnemu Panu. Narcyza mówiła, że ojciec był u niej kilka razy i zdążyła zauważyć, że w ciągu jednego tygodnia zmienił się w całkiem innego człowieka: przycichł, złagodniał i wreszcie zainteresował się losem swej córki – z ciekawością wypytywał ją o swą pierwszą wnuczkę. Jeden z pierwszych śmierciożerców w armii Czarnego Pana i troskliwy dziadziuś w jednym? Nie wydaje mi się, by było to dobre połączenie.
A ten troskliwy dziadziuś zapowiedział się na jutro z wizytą, stwierdzając, że „napijemy się herbatki, porozmawiamy”… Czy aż tylu nieszczęść trzeba było, by ten człowiek uświadomił sobie swój błąd? Czy musiał stracić jedną z najbliższych osób, by dowiedzieć się, co jest naprawdę ważne? Mam nadzieję, że i ja dowiem się tego w swoim czasie , i że nie będzie już za późno.



Po raz pierwszy od tygodnia pozwoliłem nieść się ku Czarnemu Panu, ku mojemu przeznaczeniu. Żołądek mnie bolał, nie wiedziałem, czy ze strachu, czy z powodu teleportacji, bądź co bądź, strach mnie paraliżował, tak, że kiedy wreszcie wylądowałem, nie byłem w stanie stanąć o własnych siłach. Rozejrzałem się po ciemnym pokoju, a raczej komnacie, gdzie wylądowałem. Muszę przyznać, że nasz Pan ma klasę w wyszukiwaniu swoich schronień. Tym razem byliśmy w czymś na kształt wygodnie urządzonego, starego dworku. Na ścianach pyszniły się złoto bordowe tapety, na parapetach stały bogate orchidee, lekko przywiędłe, ale wciąż pełne majestatu, podłogi pokryte były puszystymi czerwonymi dywanami. Wnętrze, choć tak bogate, sprawiało wrażenie przytulnego i pełnego ciepła. Po braku magicznej atmosfery zorientowałem się, że pewnie dworek jest własnością jakiegoś mugola.
Zacząłem się właśnie zastanawiać, gdzie jest właściciel w czasie, gdy Czarny Pan gości w jego domu, kiedy w kącie, za fotelem ujrzałem jakiś ciemny kształt. Podszedłem nieco bliżej…
Aż krzyknąłem ze strachu.
W kącie spoczywały ludzkie zwłoki, co do których domyśliłem się, że są pozostałościami po właścicielu domu. Na twarzy, a raczej na tym, co z niej zostało, zastygł wyraz niewyobrażalnego przerażenia, a wytrzeszczone oczy z przekrwionymi białkami wyglądały zaiste makabrycznie. Ciało musiało leżeć tu co najmniej tydzień, gdyż było mocno opuchnięte.
Zrobiło mi się niedobrze, a jeszcze gorzej się poczułem, gdy zza pleców trupa powoli wypełzł gruby wąż o kłach długich na pięć cali, oblepionymi zbrązowiałą krwią. Lekko zasyczał, trącając grubym ogonem ciało, które powoli przetoczyło się na bok, ukazując na wpół wyjedzone przez gada plecy. Przez strzępy skóry prześwitywały resztki krwistoczerwonych mięśni, za którymi kryły się zgruchotane kawałki kości. Ostatkiem sił powstrzymałem się, by nie zemdleć, gdy za moimi plecami rozległ się zimny, cedzący słowa głos, jakby napawający się moim przerażeniem:
-Straszne… Robi wrażenie, prawda? – Przymknąłem powieki, bojąc odwrócić się, by stanąć twarzą w twarz z tym, którego jedno słowo wystarczyło, bym za chwilę legł obok ciała nieszczęsnego mugola.
Powoli się odwróciłem…
Wzdrygnąłem się mimowolnie, spojrzawszy z bliska w czarne oczy, w których tliły się czerwone płomyki. Cofnąłem się krok do tyłu.
-Nie możesz na mnie spojrzeć Lucjuszu… Czy myślisz, że nie słyszę bicia twojego serca? Czy myślisz, że ukryjesz ten wstręt, który wypływa z każdego grymasu twej twarzy?
-Panie… ja… - usiłowałem poprawić sytuację. Padłem na kolana, ujmując mego Pana za nogi, lecz ten odwrócił się ode mnie, jakbym był psem, czepiającym się jego szaty. Podszedł powoli do okna i patrząc w obsiane gwiazdami niebo, spokojnie powiedział, głosem, w którym nie zadrgała najmniejsza nawet nutka emocji:
-Czy myślisz, że skończysz tak jak ten mugol w kącie? Nie, Lucjuszu… - wyszeptał – Bynajmniej nie teraz… - dodał powoli, odwracając się w moja stronę, a mi zimny dreszcz przebiegł po karku, a do serca wkradła się cicha nadzieja, że wyjdę stąd żywy, że może tym razem mi się jeszcze uda…
-Chociaż, jeśli każda twoja misja będzie kończyła się w ten sposób, co ostatnia… - skuliłem się w sobie, gdyż złowieszczy ton Czarnego Pana utwierdził mnie w przekonaniu, że kara mnie nie ominie.
-Zawiodłeś, Lucjuszu… Zawiodłeś me nadzieje… - czerwone oczy wwiercały się uporczywie w moje, a ja poczułem, jak myśli Czarnego Pana swobodnie wnikają w głąb mojego umysłu, odczytując wspomnienia, które chciałem strącić w najgłębsze jego czeluści.
Znów tam byłem. Zaklęcia rozpryskiwały się nad naszymi głowami, kawałki tynku uderzały w nas raz po raz… Wciąż biegliśmy, a szaleńczy strach paraliżował moją wolę… Wszstko jak na zwolnionym filmie… krzyki, przekleństwa, tupot nóg…
…Łomot upadającego tuż obok mnie ciała… Szybkie spojrzenie w bok… i znów szaleńczy bieg, ucieczka… jak zaszczuty pies…

Nawet nie zorientowałem się, kiedy ocknąłem się na podłodze komnaty starego dworu. Koło mnie nie było nikogo. Wstałem niepewnie, pocierając bolącą od upadku głowę. Na tle szyby ujrzałem chuda i wysoka figurę Czarnego Pana.
-Więc zostawiłeś ją, a sam uciekłeś? – zapytał, delektując się słowami, z których każde wbijało się w moją duszę, przeszywając ją niczym najostrzejszy nóż. – Zostawiłeś ją, by tam umarła, tak? – zamilkł na chwilę, badawczo wpatrując się w moja twarz. Skamieniałem, gdy padły słowa, które brzmiały dla mnie niczym wyrok:
-Jesteś bardziej podobny do mnie niż sądzisz Lucjuszu. Boisz się mnie, ale nie przychodzi ci na myśl, że inni mogą bać się ciebie. Ludzie są ci zbędni… Toniesz, Lucjuszu. Toniesz sam w swoim chłodzie i nie potrafisz się wydostać z tej głębi! Ty nie potrafisz kochać! – zaśmiał się krótko i przenikliwie, śmiechem przenikającym do szpiku kości. – Ale to dobrze… - dodał z namysłem. – Miłość to słabość, to wymysł ludzi słabych, szukających oparcia w kimś innym. Prawdziwi czarodzieje powinni działać sami, bo tylko tak można odkryć nieznane dziedziny magii… - skinąłem sztywno głową.
Słowa lorda dały mi dużo do myślenia. Czy ja jestem naprawdę do niego podobny? Czy nie jestem zdolny kochać kogokolwiek? Czy za kilka lat ludzkie życie będzie także dla mnie tylko igraszką? Czy i do moich oczu wkradnie się ten pusty wyraz, a słowa przenikną zimnem i nie będą składać się na nie żadne uczucia?
Boję się tego. Boję się tego, co może się ze mną stać… Wciąż czują toczącą się we mnie walkę i wiem, że nic nie mogę na to poradzić, że będę biernie obserwował, jak nad moim umysłem i ciałem bierze górę jedna ze skrajnych stron… Boje się tego, ale muszę czekać, a czas pokaże, kim się stanę…

-Lucjuszu, nie łudź się… kara cię nie minie…

[ 1745 komentarze ]


 
XIV.
Dodał Lucius Malfoy Wtorek, 07 Października, 2008, 17:51

Kochani, dziękuję za wszystkie bardzo miłe komentarze. Dzięki wam wbjam się w dumę, a że to uczucie bardzo mi się podoba, więc poproszę o jeszcze komentarzy. Uwielbiam przekonywac się, że być może, jest tych kilka osób , które na moje notki czekają:)
Tak nawiasem, wiem, że notki nie tak czese jak na wakacjach, ale to wakacje nie są i troche trzeba by nad książkami posiedzieć. Tym bardziej, że do 20 listopada muszę zdać pracę przygotowawczą, a terminy gonią...
Ponadto, serdecznie dziękuję ZKP za wyróżnienie. Teraz to już całkiem mi sodówa do głowy uderzyła. Muszę się z tego wyleczyć, a póki co...
MIŁEGO CZYTANIA!




Trzęsłem się cały. Po tygodniu spokoju ze strony Czarnego Pana nagle nadeszło wezwanie.
„Kolejne zebranie czy rozliczenie za nieudaną misję?” – pytałem sam siebie, choć czułem, że wszystko przemawia za tą drugą opcją. Nie mogło się to zdarzyć w gorszym momencie, gdyż dokładnie przed chwilą odebrałem Narcyzę ze szpitala. Musiała zostać tam sześć dni dłużej, niż się spodziewano, bo cały czas była w ciężkim szoku po śmierci mamy. Nie chciałem jej niepokoić na zapas, więc po wejściu do jej pokoju, gdzie, już w miarę spokojna, czytała jakiś poradnik dla przyszłych mam, powiedziałem, unikając jej wzroku:
-Kochanie, muszę na chwilę wyjść do Ministerstwa. George Horn coś nabałaganił w papierach, a minister chce mieć jutro raporty na biurku. Wiesz, jaki jest George – jeszcze gotów zwalić wszystko na mnie. – pocałowałem ją w policzek, a ona powiedziała:
-Skoro musisz... tak, idź, idź… - i powróciła do przerwanej lektury. Nie wiem czego, ale mam wrażenie, że moja żona coraz bardziej się ode mnie oddala. Może dlatego, że przez mój udział w dziele Czarnego Pana ostatnio spotykają ją same przykrości… Wiem, że w jej stanie niewskazane jest jakiekolwiek zdenerwowanie, a to nie opuszcza jej ostatnio nawet na chwilę. Niedobrze, ale nic na to nie poradzę, a przy okazji pragnę przypomnieć, że to JEJ ojciec wciągnął mnie w tą farsę śmierciożerców, więc to do NIEGO powinna mieć pretensje, nie do mnie. A zresztą, tak nawiasem mówiąc, Thor ostatnio bardzo się zmienił. Śmierć żony wreszcie uświadomiła mu, jak wielkim głupcem był, pchając się w tą spiralę śmierci, jaką ostatnimi czasy stała się służba Czarnemu Panu. Narcyza mówiła, że ojciec był u niej kilka razy i zdążyła zauważyć, że w ciągu jednego tygodnia zmienił się w całkiem innego człowieka: przycichł, złagodniał i wreszcie zainteresował się losem swej córki – z ciekawością wypytywał ją o swą pierwszą wnuczkę. Jeden z pierwszych śmierciożerców w armii Czarnego Pana i troskliwy dziadziuś w jednym? Nie wydaje mi się, by było to dobre połączenie.
A ten troskliwy dziadziuś zapowiedział się na jutro z wizytą, stwierdzając, że „napijemy się herbatki, porozmawiamy”… Czy aż tylu nieszczęść trzeba było, by ten człowiek uświadomił sobie swój błąd? Czy musiał stracić jedną z najbliższych osób, by dowiedzieć się, co jest naprawdę ważne? Mam nadzieję, że i ja dowiem się tego w swoim czasie , i że nie będzie już za późno.



Po raz pierwszy od tygodnia pozwoliłem nieść się ku Czarnemu Panu, ku mojemu przeznaczeniu. Żołądek mnie bolał, nie wiedziałem, czy ze strachu, czy z powodu teleportacji, bądź co bądź, strach mnie paraliżował, tak, że kiedy wreszcie wylądowałem, nie byłem w stanie stanąć o własnych siłach. Rozejrzałem się po ciemnym pokoju, a raczej komnacie, gdzie wylądowałem. Muszę przyznać, że nasz Pan ma klasę w wyszukiwaniu swoich schronień. Tym razem byliśmy w czymś na kształt wygodnie urządzonego, starego dworku. Na ścianach pyszniły się złoto bordowe tapety, na parapetach stały bogate orchidee, lekko przywiędłe, ale wciąż pełne majestatu, podłogi pokryte były puszystymi czerwonymi dywanami. Wnętrze, choć tak bogate, sprawiało wrażenie przytulnego i pełnego ciepła. Po braku magicznej atmosfery zorientowałem się, że pewnie dworek jest własnością jakiegoś mugola.
Zacząłem się właśnie zastanawiać, gdzie jest właściciel w czasie, gdy Czarny Pan gości w jego domu, kiedy w kącie, za fotelem ujrzałem jakiś ciemny kształt. Podszedłem nieco bliżej…
Aż krzyknąłem ze strachu.
W kącie spoczywały ludzkie zwłoki, co do których domyśliłem się, że są pozostałościami po właścicielu domu. Na twarzy, a raczej na tym, co z niej zostało, zastygł wyraz niewyobrażalnego przerażenia, a wytrzeszczone oczy z przekrwionymi białkami wyglądały zaiste makabrycznie. Ciało musiało leżeć tu co najmniej tydzień, gdyż było mocno opuchnięte.
Zrobiło mi się niedobrze, a jeszcze gorzej się poczułem, gdy zza pleców trupa powoli wypełzł gruby wąż o kłach długich na pięć cali, oblepionymi zbrązowiałą krwią. Lekko zasyczał, trącając grubym ogonem ciało, które powoli przetoczyło się na bok, ukazując na wpół wyjedzone przez gada plecy. Przez strzępy skóry prześwitywały resztki krwistoczerwonych mięśni, za którymi kryły się zgruchotane kawałki kości. Ostatkiem sił powstrzymałem się, by nie zemdleć, gdy za moimi plecami rozległ się zimny, cedzący słowa głos, jakby napawający się moim przerażeniem:
-Straszne… Robi wrażenie, prawda? – Przymknąłem powieki, bojąc odwrócić się, by stanąć twarzą w twarz z tym, którego jedno słowo wystarczyło, bym za chwilę legł obok ciała nieszczęsnego mugola.
Powoli się odwróciłem…
Wzdrygnąłem się mimowolnie, spojrzawszy z bliska w czarne oczy, w których tliły się czerwone płomyki. Cofnąłem się krok do tyłu.
-Nie możesz na mnie spojrzeć Lucjuszu… Czy myślisz, że nie słyszę bicia twojego serca? Czy myślisz, że ukryjesz ten wstręt, który wypływa z każdego grymasu twej twarzy?
-Panie… ja… - usiłowałem poprawić sytuację. Padłem na kolana, ujmując mego Pana za nogi, lecz ten odwrócił się ode mnie, jakbym był psem, czepiającym się jego szaty. Podszedł powoli do okna i patrząc w obsiane gwiazdami niebo, spokojnie powiedział, głosem, w którym nie zadrgała najmniejsza nawet nutka emocji:
-Czy myślisz, że skończysz tak jak ten mugol w kącie? Nie, Lucjuszu… - wyszeptał – Bynajmniej nie teraz… - dodał powoli, odwracając się w moja stronę, a mi zimny dreszcz przebiegł po karku, a do serca wkradła się cicha nadzieja, że wyjdę stąd żywy, że może tym razem mi się jeszcze uda…
-Chociaż, jeśli każda twoja misja będzie kończyła się w ten sposób, co ostatnia… - skuliłem się w sobie, gdyż złowieszczy ton Czarnego Pana utwierdził mnie w przekonaniu, że kara mnie nie ominie.
-Zawiodłeś, Lucjuszu… Zawiodłeś me nadzieje… - czerwone oczy wwiercały się uporczywie w moje, a ja poczułem, jak myśli Czarnego Pana swobodnie wnikają w głąb mojego umysłu, odczytując wspomnienia, które chciałem strącić w najgłębsze jego czeluści.
Znów tam byłem. Zaklęcia rozpryskiwały się nad naszymi głowami, kawałki tynku uderzały w nas raz po raz… Wciąż biegliśmy, a szaleńczy strach paraliżował moją wolę… Wszstko jak na zwolnionym filmie… krzyki, przekleństwa, tupot nóg…
…Łomot upadającego tuż obok mnie ciała… Szybkie spojrzenie w bok… i znów szaleńczy bieg, ucieczka… jak zaszczuty pies…

Nawet nie zorientowałem się, kiedy ocknąłem się na podłodze komnaty starego dworu. Koło mnie nie było nikogo. Wstałem niepewnie, pocierając bolącą od upadku głowę. Na tle szyby ujrzałem chuda i wysoka figurę Czarnego Pana.
-Więc zostawiłeś ją, a sam uciekłeś? – zapytał, delektując się słowami, z których każde wbijało się w moją duszę, przeszywając ją niczym najostrzejszy nóż. – Zostawiłeś ją, by tam umarła, tak? – zamilkł na chwilę, badawczo wpatrując się w moja twarz. Skamieniałem, gdy padły słowa, które brzmiały dla mnie niczym wyrok:
-Jesteś bardziej podobny do mnie niż sądzisz Lucjuszu. Boisz się mnie, ale nie przychodzi ci na myśl, że inni mogą bać się ciebie. Ludzie są ci zbędni… Toniesz, Lucjuszu. Toniesz sam w swoim chłodzie i nie potrafisz się wydostać z tej głębi! Ty nie potrafisz kochać! – zaśmiał się krótko i przenikliwie, śmiechem przenikającym do szpiku kości. – Ale to dobrze… - dodał z namysłem. – Miłość to słabość, to wymysł ludzi słabych, szukających oparcia w kimś innym. Prawdziwi czarodzieje powinni działać sami, bo tylko tak można odkryć nieznane dziedziny magii… - skinąłem sztywno głową.
Słowa lorda dały mi dużo do myślenia. Czy ja jestem naprawdę do niego podobny? Czy nie jestem zdolny kochać kogokolwiek? Czy za kilka lat ludzkie życie będzie także dla mnie tylko igraszką? Czy i do moich oczu wkradnie się ten pusty wyraz, a słowa przenikną zimnem i nie będą składać się na nie żadne uczucia?
Boję się tego. Boję się tego, co może się ze mną stać… Wciąż czują toczącą się we mnie walkę i wiem, że nic nie mogę na to poradzić, że będę biernie obserwował, jak nad moim umysłem i ciałem bierze górę jedna ze skrajnych stron… Boje się tego, ale muszę czekać, a czas pokaże, kim się stanę…

-Lucjuszu, nie łudź się… kara cię nie minie…

[ 2120 komentarze ]


 
XIII.
Dodał Lucius Malfoy Poniedziałek, 29 Września, 2008, 18:53

Przepraszam za to opóźnienie, ale chyba sami rozumiecie – SZKOŁA. Trzecia klasa, dużo nauki, wiecie, jak jest. Za rok matura, trzeba się przyłożyć:D Ale ostrzegam – notki będą i się przed nimi nie uchronicie. W miarę regularnie, ale będą:D




Taka krucha… Taka delikatna…. Jasne włosy rozsypały się złotą połyskującą kaskadą na płaszczyźnie błękitnej szpitalnej pościeli. Pozwolono mi patrzyć tylko przez szybę, bo chociaż zasłaniali się dobrem pacjentki, to nieufnie patrzyli na liczne rozcięcia na mojej twarzy i siniaki pokrywające moje dłonie. Pewnie uznali, że pobyt Narcyzy w szpitalu jest wynikiem kłótni rodzinnej.
Przed chwilą wyszedł do mnie lekarz i suchym głosem poinformował mnie, że „zarówno matka jak dziecko mają się dobrze i nie zagraża im żadne niebezpieczeństwo”. Odetchnąłem z ulgą, bo gdyby coś się któremuś stało, moje ostatnio przeciążone sumienie ugięłoby się pod wpływem wyrzutów sumienia. Przy okazji dowiedziałem się, że Narcyza urodzi córeczkę. O tym powiedziała mi poufale puszysta uzdrowicielka, krzątająca się przy łóżku mojej żony.
Zawsze marzyłem o córeczce, a ostatnio nawet bardziej. Kobietom jest łatwiej w życiu. Nie muszą walczyć o przetrwanie, siedzą w ciepłych domach, czekając na powrót ojców, braci, mężów. Potrzebuję kogoś, kogo będę mógł chronić, kto rozbudzi we mnie przekonanie, że nadal jestem komuś potrzebny, że po coś muszę jeszcze trochę pobyć na tym świecie. Potrzebuję, i to rozpaczliwie, jakiegoś płomyka, który pokazałby mi, że nie mogę się poddać i z tym wszystkim skończyć, że muszę zadbać o nią, o moją córeczkę.
A później poślemy ją do szkoły, najlepiej do Durmstrangu, gdzie pokażą jej, jak powinien wyglądać prawdziwy świat. Wydam ją dobrze za mąż, za jakiegoś czarodzieja czystej krwi, z dobrej rodziny, tak, żeby miała zapewnione dobre i spokojne życie. To będzie dobra kobieta, na pewno lepsza niż jej matka. Ona będzie umiała kochać i będzie potrzebowała miłości.




Nie widziałem sensu siedzenia w tym szpitalu – i tak nie pozwolili mi wejść na salę, chociaż prosiłem niezliczoną ilość razy, a nawet uciekałem się do gróźb. Powiedzieli, że dobro pacjentów przede wszystkim się dla nich liczy, czym pewnie chcieli mi zasugerować, że nie wyglądam na godnego zaufania. Dowiedziałem się, że najpewniej jutro już będę miał żonę w domu, że do tego domu transport jej zapewnią, więc postanowiłem tam na nią spokojnie zaczekać, a przy okazji skończyć z tym wariactwem. Wyrzuciłem wszystkie chłopięce ubranka, a było tego solidne trzy wory. Krwistoczerwoną tapetę transmutowałem w taką w delikatny złotawy rzucik, co dla dziewczynki będzie bardziej odpowiednie. I kiedy tak sobie porządkowałem te rzeczy, to tak przyszło mi na myśl, że robię to głównie z myślą, żeby mojej córeczce było dobrze, że ta chwila, z którą poznałem jej płeć, bardziej mnie do nie zbliżyła. Czułem się tak, jakby to moje dziecko było teraz bliżej mnie, było bardziej namacalne, rzeczywiste, bo wiem, kim będzie.
Nie ruszałem tylko wystroju dziecięcego pokoju. Zajmie się tym, a wiem, że pewnie będzie robiła TYLKO to przez kolejny miesiąc, Narcyza. Muszę odłożyć jakąś okrągłą sumę, jeśli chcę uniknąć ciągłych sprawozdań finansowych z prośbą o wsparcie na jakieś tiulowe firaneczki czy coś w tym rodzaju.
Wydałem odpowiednie polecenia na jutro, aby służba przygotowała uroczysty obiad, dokładnie posprzątała cały dom i przede, wszystkim, przez najbliższe dni nie denerwowała mojej żony. Najlepiej, żeby w ogóle wszyscy schodzili jej z oczu.
Przed chwilą przyszła sowa od mojego kolegi z ministerstwa. Nazywa się Crabbe i, mimo jego niskiego stanowiska utrzymuję z nim dość częsty kontakt. Łączy nas coś innego – jest jednym z niewielu, o których z pewnością mogę powiedzieć, że służą Czarnemu Panu. Kiedyś wygadał się w jakiejś rozmowie ze mną, a ja, ze swojej strony, ujawniłem mu mój sekret, toteż kiedy wiemy o jakichś nowych zdarzeniach z kręgu śmierciożerców, możemy bez obaw się o nich informować. System kontroli Ministerstwa został ostatnimi czasy mocno ograniczony, głównie za moją interwencją, więc nasze listy na pewno są bezpieczne w drodze.
Ten, który otrzymałem teraz, gdyby trafił w ręce władz, równoważny jest z natychmiastową delegacją do Azkabanu. Oto jego treść:

Przykro mi Lucjuszu,
Słyszałem o tym, co się stało w Ministerstwie. Wiem też, co stało się z Twoją teściową. Niewiele brakowało, miałeś dużo szczęścia.
Nie obwiniaj się, przecież sam pewnie wiesz, że wejście do Biura Aurorów to jak wkroczenie do jamy śpiącego trolla. Słyszałem, że On miał dość Danielle i ta misja już od początku zaplanowana była jako jej ostatnia. Lucjuszu, pogłoski mówią, że to tak MIAŁO się skończyć, a nasz Pan i Władca jest dość zadowolony. Oczywiście, kary nie unikniesz, choćby dla zasady, ale pamiętaj – śmierć Danielle w żaden sposób nie pogorszy twojej pozycji w Jego oczach.
Trzymaj się
Warren
PS. Słyszałeś, że Lucia jest w ciąży? To trzeci miesiąc. Ja, taki młody – ojcem? Aż śmiać się chce.

Co to? Jakaś moda na zachodzenie w ciążę? Czy to może kobiety ostatnio zrobiły się wiatropylne?
Ale nie zastanawiałem się długo nad szczęściem Crabbe jako przyszłego ojca, gdyż jakaś straszna myśl uderzyła mi do głowy – czy ja za kilka, może kilkanaście lat, gdy zniedołężnieję, tak, że nie będę już przydatny, zostanę wysłany na taką misję jak Danielle? Czy będę szedł przeświadczony, że idę walczyć, a tak naprawdę będę szedł na pewną śmierć?
Czym w ogóle jest śmierć? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem; chyba nikt się nad tym nie zastanawia, dopóki jest tak daleko od śmierci, że wydaje się ona nieosiągalna. A kiedy jest się na co dzień blisko śmierci, tak jak ja bywam, kiedy co dzień obcuje się z nią twarzą w twarz, czując na karku jej dech… wtedy człowiek zaczyna się bać, bicie serca wzmacnia się przy każdym podniesionym tonie głosu, krew zaczyna krążyć szybciej przy każdym trzaśnięciu drzwiami, a oddech przyspiesza bezwiednie. Człowiek zmuszony jest do ciągłego spoglądania przez ramię, boi się wyjść po zmierzchu w strachu, by nie dosięgło go to, co czeka każdego… A każdy stara się, aby jego dosięgło jak najpóźniej…
Sam nie wiem, kiedy ocknąłem się z tępego odrętwienia i spostrzegłem, że w gabinecie zrobiło się całkiem ciemno. Myśli o śmierci wyzwoliły we mnie taki strach, o jaki nigdy bym się nie posądził – gałązki winorośli miarowo postukujące w szybę wywołały u mnie gęsią skórkę, blade światło księżyca wyglądało jak lekki oddech śmierci, zaglądającej do pokoju, a gałęzie drzew w pobliskim sadzie wyglądały jak rozwichrzone palce, wyciągające się, by dosięgnąć mnie i porwać ze sobą.
Panicznym ruchem różdżki zapaliłem kandelabry na ścianach, po czym szybko zerwałem się, by zapalić resztę świateł. Przestałem panikować dopiero wtedy, gdy w pokoju zrobiło się całkiem jasno. Szybkim ruchem zasłoniłem ciężkie zasłony, odgradzające mnie od świata ciemności i cieni, jakim był teraz dla mnie mrok nocy.
Zrozumiałem.
Teraz zawsze musi mnie otaczać światło – zbyt wiele jest w moim życiu sytuacji zagrożenia, sytuacji niejasnych – sytuacji mrocznych i bolesnych. Muszę uciekać od tych cieni, muszę otaczać się ciepłem – żeby nie zwariować.

[ 2328 komentarze ]


1 2 3 »  

| Script by Alex

 





  
Kolonie Harry Potter:
Kolonie Travelkids
  
Konkursy-archiwum

  

ŻONGLER
KSIĘGA HOGWARTU

Nasza strona JK Rowling
Nowości na stronie JKR!

Związek Krytyków ...!
Pamiętnik Miesiąca!
Konkurs ZKP

PAMIĘTNIKI : KANON


Albus Severus Potter
Nowa Księga Huncwotów
Lily i James Potter
Nowa Księga Huncwotów
Pamiętnik W. Kruma!
Pamiętnik R. Lupina!
Pamiętnik N. Tonks!
Elizabeth Rosemond

Pamiętnik Bellatrix Black
Pamiętnik Freda i Georga
Pamiętnik Hannah Abbott
Pamiętnik Harrego!
James Potter Junior!
Pamiętnik Lily Potter!
Pamiętnik Voldemorta
Pamiętnik Malfoy'a!
Lucius Malfoy
Pamiętnik Luny!
Pamiętnik Padmy Patil
Pamiętnik Petunii Ewans!
Pamiętnik Hagrida!
Pamiętnik Romildy Vane
Syriusz Black'a!
Pamiętnik Toma Riddle'a
Pamiętnik Lavender

PAMIĘTNIKI : FIKCJA

Aurora Silverstone
Mary Ann Lupin!
Elizabeth Lastrange
Nowa Julia Darkness!

Joanne Carter (Black)
Pamiętnik Laury Diggory
Pamiętnik Marty Pears
Madeleine Halliwell
Roxanne Weasley
Pamiętnik Wiktorii Fynn
Pamiętnik Dorcas Burska
Natasha Potter
Pamiętnik Jasminy!

INKUBATOR
Alicja Spinnet!
Pamiętnik J. Pottera
Cedrik Diggory
Pamiętnik Sarah Potter
Valerie & Charlotte
Pamiętnik Leiry Sanford
Neville Longbottom
Pamiętnik Fleur
Pamiętnik Cho
Pamiętnik Rona!

Pamiętniki do przejęcia

Pamiętniki archiwalne

  

CIEKAWE DZIAŁY
(Niektóre do przejęcia!)
>>Księgi Magii<<
Bestiarium HP!
Biografie HP!
Madame Malkin
W.E.S.Z.
Wmigurok
OPCM
Artykuły o HP
Chatka Hagrida!
Plotki z kuchni Hogwartu
Lekcje transmutacji
Lekcje: eliksiry
Kącik Cedrica
Nasze Gadżety
Poznaj sw�j HOROSKOP!
Zakon Feniksa


  
Co sądzisz o o zakończeniu sagi?
Rewelacyjne, jestem zachwycony/a!
Dobre, ale bez zachwytu
Średnie, mogłoby być lepsze
Kiepskie, bez wyrazu
Beznadziejne- nie dało się czytać!
  

 
© General Informatics - Wszystkie prawa zastrzeżone
linki