Startuj z namiNapisz do nasDodaj do ulubionych
   
 

Nowa ksiega Huncwotów!
Księgę prowadzą Huncwoci Syrcia
Do 01`12`2008 Księgę prowadziły Milaj i Marcy
Do 20 lipca 2008 roku Księgę prowadzili Huncwoci:
Lilly Sharlott - James Potter
Karolla - Peter Pettigrew
Melisha - Syriusz Black
The Halfblood Princess - Remus Lupin

  53. Wpis pięćdziesiąty trzeci.
Wpis dodał jeden z Huncwotów Czwartek, 28 Lipca, 2011, 19:52

Nienawidzę wakacyjnej nudy w nadmiarze. Zawsze wtedy do głowy przychodzą mi dziwne pomysły, czego efektem jest ta notka. Tylko mnie nie zlinczujcie, chyba wystarczająco jasno dałam w tekście do zrozumienia, że to nie jest na serio?...


Maleńki, brązowy króliczek patrzył dużymi, czarnymi oczkami zza krawędzi kartonowego pudełka na otaczający go świat. Poruszał szybko noskiem, wiercąc się. Nie miał pojęcia, gdzie jest, ani co go czeka. Zamarł, słysząc zgrzyt otwieranych drzwi. Ktoś do niego podszedł. Dwoje ludzi – jakaś wysoka postać z długimi, blond włosami i drepczące obok niej nadąsane mniejsze coś. Pochylili się nad nim.
Brązowy króliczek cofnął się w głąb pudełka, zaniepokojony. W sklepie zoologicznym po prostu siedział w klatce i czekał, aż ktoś go pokocha. Nie miał zbyt częstego kontaktu z ludźmi.
- Kochanie, to jest twoje zwierzątko. Będziesz się nim opiekował – powiedziała jasnowłosa pani.
- Królik – mruknął na to mały chłopczyk z nienaturalnie żółtymi oczami. Patrzył na niego z twarzyczką pozbawioną emocji.
Reja uśmiechnęła się, obejmując go ramieniem.
- Jak mu dasz na imię?
- Zabójca – odparł natychmiast sześciolatek.
Króliczek zastrzygł uszami.
Mijały dni. Remus karmił go świeżą trawką, karmą, warzywami i owocami, tak jak mówiła mu mama. Obserwował go bez okazywania jakichś szczególnych uczuć do niego, kiedy tuptał mu po podłodze pokoju i chował się pod meblami w salonie.
Do niczego nie chciało mu się okazywać uczuć. Ciągle bolało go ramię, źle się czuł, marnie spał i co noc się budził w mokrym łóżku. Często płakał i nie chciał jeść.
Nie był już tym samym roześmianym chłopcem, którym był zanim poznał drugą stronę natury Greybacka. Wcześniej właściwie nawet go lubił, był dla niego takim „przyszywanym wujkiem”, przyjacielem taty. Nie rozumiał, dlaczego nagle zrobił mu coś takiego… Już nawet nie chodzi o to pogryzienie tylko o to, jak i gdzie go dotykał i sam kazał się dotykać. To było… Straszne.
Wsadził małą rączkę do klatki, w której Zabójca jadł marchewkę. Wyciągnął paluszek i ostrożnie dotknął jego oklapłego uszka. Westchnął, kiedy króliczek zaczął mu obwąchiwać rękę. Wstał i wyszedł z pokoju, słysząc wołanie matki. Kiedy otwierał drzwi, w nos uderzyła go silna woń smażonych kotletów, gotowanej marchewki z groszkiem i ziemniaków. Przymknął oczy i stanął w progu kuchni, patrząc, jak mama kręci się przy blacie.
Ona też nie była taka sama. To… Ona nawet prawie nie przypominała jego mamy. Jego mama miała zawsze rozpuszczone, długie, puszyste i poskręcane blond pukle łaskoczące mu policzki, kiedy się pochylała. Uwielbiał je łapać i zaciskać w rączkach, zawijać niezdarnie na paluszki. Teraz były ciasno spięte na karku.
Uśmiech mamy też nie był ten sam. Owszem, wciąż był pełen miłości i ciepła, ale brakowało w nim radości. Jej śmiech nie brzmiał tak samo… Oczy nie lśniły w ten sam sposób, co kiedyś… Nie chodziła już w zwiewnych, kolorowych sukienkach tylko w szaro-czarnych spodniach i swetrach.
Ale pachniała tak samo. Pachniała kwiatami, letnią łąką otuloną delikatnym, ciepłym wiatrem..
Mały Remus kochał ten zapach.
Cichutko podszedł do niej, stając jej za plecami. Zadarł główkę, wychylając się, by popatrzeć na jej skupioną twarz i poważne, jasnobrązowe oczy. Wyciągnął rączki i przytulił się jej do nogi. Drgnęła i spojrzała w dół. Uśmiechnęła się i pogładziła go po włosach.
Właściwie… Robiła to tak jak kiedyś.
Oparł podbródek na jej nodze i wlepił wzrok w jej oczy.
Tak w zasadzie… To ciepło z nich nie znikło, tylko się przyćmiło. Może to z jego winy? Może… Może to dlatego, że od blisko roku był taki smutny i ponury? Może się martwiła?...
Westchnął, mocniej obejmując ją w kolanie i ponownie oparł policzek na jej udzie.
- Mamo… Kocham cię. Wies? – spytał i znów na nią zerknął.
Odłożyła drewnianą łyżkę, kucając obok niego. Trochę się przestraszył, kiedy zobaczył, że ma łzy w oczach.
Jej synek, jej jedyny syn, gwiazdka z nieba i ucieleśnienie jej szczęścia tak dawno jej tego nie powiedział…
Uśmiechnęła się do niego, a słone krople spłynęły jej po policzkach, kiedy mocno go przytuliła.
- Wiem, skarbie. Ja ciebie też kocham.
- Bajdzo? – posłał jej uważne spojrzenie oczu zbyt poważnych na sześcioletnie dziecko. Spojrzenie smutnych, złotych oczu…
- Najbardziej bardzo-bardzo – odparła.
W bladych, nieco zapadniętych policzkach pierwszy raz od bardzo dawna pojawiły się dołeczki uśmiechu. Pogładziła je kciukiem, nim pocałowała go w czoło ukryte pod postrzępioną, miodową grzywką.
- Za chwilę będzie obiad…
Brzuch Remusa zaburczał ostrzegawczo.
Potargała gęstą, jasną strzechę na jego głowie.
- Siadaj do stołu, kochanie.
Tak. W końcu postanowił coś ze sobą zrobić. Ileż można ciągle chodzić ze zwieszoną głową?... Nie zmieniało to jednak faktu, że wciąż był przygnębiony… Może po prostu już nie potrafił się śmiać. Może…

Tak właściwie… Kiedy stał się taki nieśmiały? Kiedy nadszedł ten moment, że utracił pewność siebie, chęć do podjęcia jakichś działań, jakiekolwiek zapędy przywódcze, pozwalając prowadzić się wszędzie tam, gdzie chcieli inni? Kiedy to się stało?... Kiedy stał się właśnie takim, jakim jest?...
Może… Może wtedy, kiedy jego ojciec pierwszy raz wrócił do domu pijany? Jego ojciec… Autorytet, światło, wzorzec… Niemal… Bóg.
Wiedział, że nigdy tego nie zapomni. Nigdy nie zapomni swądu alkoholu bijącego od jego osoby. Nigdy nie zapomni jego bełkotliwego głosu, niezrozumiałych słów i niekontrolowanych gestów. Wiedział, że nie zapomni jak upadł w progu, nie mogąc się podnieść. Nigdy nie zapomni tego, jak ze łzami na policzkach próbował go podnieść, a on krzyczał te wszystkie dziwne rzeczy… Wiedział, że już do końca życia będzie pamiętał te nieprzytomne, wodniste oczy patrzące na niego z taką obojętnością.
Pamiętał, że pod poduszką schował czekoladki, które dała mu babcia.
Uciekł pod ramieniem pijanego ojca i wpadł do pokoiku, dopadając do łóżka. Dorwał się do słodyczy i ignorując wyrzuty sumienia – mama zawsze mówiła, że po wieczornym myciu ząbków nie wolno jeść łakoci – zaszył się w kącie pod stołem i ją jadł. Patrzył jak ojciec miota się po domu, śmiejąc głośno i rozbijając kolejne talerze.
Nie… To nie był jego ojciec.
Może to głupie i niemądre. Może to śmieszne, wręcz żałosne. Może to naprawdę wzbudza politowanie, ale ta czekolada sprawiła, że czuł się jakoś lepiej. Już się tak nie bał.
Mamusi nie było, pracowała do rana. Był sam z ojcem… Nie. Był sam z tym obcym człowiekiem, który tylko był do niego podobny, bo nawet nie można powiedzieć, że wyglądał tak jak on.
To był tylko ten jeden raz, a niedługo potem…
Może to wiadomość o śmierci taty wyżęła go z resztek pewności siebie? Może… Może to ta perspektywa wychowywania się bez ojca tak na niego podziałała…
A może… Może to depresja mamy. Może właśnie to sprawiło, że tak zapadł się w sobie i bał się dać kolejny krok na przód. Może to, że został od niej zabrany na długie dwa lata, nim wzięła się w garść?
Nie wiedział. Chyba… Chyba nikt nie wiedział, dlaczego tak się zmienił.
Może to fakt, że w wieku jedenastu lat miał „skok na głęboką wodę” i nagłe odseparowanie od matki, z którą tak się zżył sprawiło, że był tym cichym chłopcem potrafiącym jedynie podziwiać innych z ukrycia?
Nie wiedział.
A może… Może to ten podświadomy lęk, że mama kiedyś sobie kogoś znajdzie… Że się zakocha, będzie chciała spróbować od nowa… Może towarzyszący temu fakt, że wtedy… Wtedy ten ktoś mu ją zabierze.
A kilka lat później pojawiła się ona. Jego siostra, Kilmeny.
Przez całe wakacje lubił na nią patrzeć. Lubił patrzeć na nią, jak i na matkę i na tego człowieka, który mu ją zabrał. Zabrał mu matkę…
Ta trójka tworzyła naprawdę wspaniałą rodzinę. Bez niego…


* * *

- Uhuhuhuu! No, no… Czego to ja się dowiaduję…
Zamknął oczy, rzucając się na łóżko. Ukrył twarz w dłoniach, wzdychając ciężko. Zwinął się w kłębek, chcąc zniknąć. Najlepiej po prostu wsiąknąć w materac i mieć spokój od nich wszystkich. Niestety, wciąż słyszał nadawanie Lunatyka.
- Jakiż casanova z siebie, Syriuszku! Łuhuł… Nocne schadzki, mmm! Robi się gorąco, oj taaak… - świergotał Remus, miotając się tanecznym krokiem po dormitorium.
- Wspominałem kiedyś, że jesteś idiotą? – warknął Black, na co Lupin roześmiał się jeszcze głośniej.
- Ależ, Syri! Ja się tylko cieszę twoim szczęściem! – Przestał skakać po komnacie, stając przed przyjacielem. Wsparł dłonie na kolanach, pochylając się. Zajrzał mu w rozzłoszczone, szare oczy. – Ty sobie nawet nie wyobrażasz JAKIE historie fruwają teraz po korytarzach Hogwartu! Black i Evans, cóż za gorący romans! – Objął się rękami w pasie i zafalował ciałem.
Syriusz wbrew sobie parsknął cicho, siadając. Objął poduszkę rękami.
- Kretyn z ciebie.
- Te domysły, spekulacje… Po prostu się zasiedzieli, czy to może coś więcej? A może się całowali? Może ze sobą są?! A… A jeśli… Jeśli zrobili… TO?! – Złapał się za głowę, zakręcił w miejscu i opadł bezwładnie na łóżko z głośnym jękiem. Wsunął ręce pod głowę i zachichotał. – Normalnie robię się zazdrosny…
Czarny uniósł brew, słysząc to. Lekki uśmieszek uniósł mu lewy kącik ust, kiedy wstał ze swojego łóżka i posuwistym krokiem podszedł do Remusa.
- Ach tak?... – zapytał, zniżając głos, dzięki czemu nabrał zmysłowego brzmienia.
Wilkołak popatrzył na niego uważnie, wyczuwając zapowiadające się, tak bardzo lubiane przez niego TE właśnie wygłupy. Przekręcił się na brzuch, wzdychając cicho.
- Ach tak – przyznał i ukrył twarz w pościeli.
Syriusz uklęknął nad nim, pochylając się. Położył mu dłonie na ramionach, lekko zaciskając palce.
- I cóż ja ci na to poradzę?
Pokręcił głową, zginając nogi w kolanach. Zamachał nimi lekko, trącając stopami w biodra Blacka.
- Nie wiem – przyznał powoli. Spojrzał na niego przez ramię, unosząc się na łokciach, przez co ich ciała spotkały się ze sobą. – A co zamierzasz?...
Przesunął mu nosem po policzku.
- Mógłbym uspokoić twe podejrzenia.
Zagryzł wargę, żeby się nie roześmiać. To by wszystko zepsuło. Bardzo lubił udawać różne zmyślone rzeczy, starając się wtedy zachowywać tak, jakby był aktorem na scenie w teatrze. Sprawiało mu to zwykłą przyjemność i cieszył się, że Syriusz podziela jego zamiłowanie do tych scenicznych zapędów. Nie przeszkadzało mu, że przeważnie robili właśnie coś takiego, sprawiając, że Peter wyglądał jakby dostał wylewu, a James upuszczał wszystko, co trzymał w dłoniach i wydawał z siebie dziwne dźwięki, bo… Bo po prostu to lubił.
Posłał mu pokrętny uśmieszek, odwracając głowę.
- Ach taak?...
Przysunął się jeszcze bliżej, kładąc mu dłoń na biodrze. Zanurzył nos w miodowych pasmach włosów jego przyjaciela.
- Tak… Właśnie tak… - Musnął ustami brzeg jego ucha.
Lupin podskoczył.
- Ej, ej! Bez takich, nie mogę się skupić! – Posłał mu rozżalone spojrzenie, a Czarny parsknął śmiechem. – No co?! Ciarki mam od tego!
Zafalował brwiami.
- Uuuhuhuh! Remusku, czyżby działał na ciebie męski dotyk? - Usiadł mu na pośladkach, wbijając knykcie w kręgosłup.
Stęknął cicho, wyginając się w łuk.
- Boli – burknął, po czym rozłożył się bezwładnie na szkarłatnej pierzynie. Zamruczał w kołdrę. – Bardzo możliwe – przyznał.
Syriusz zamrugał, zaskoczony.
- Jak to?
Wstał, zmieniając pozycję z leżącej do przyklęku. Położył dłonie na udach, wlepiając wzrok w przyjaciela.
- Normalnie – stwierdził, wzruszając ramionami. – Niby co w tym dziwnego?
- No… Dwóch facetów?
Machnął lekceważąco ręką.
- Miłość i sprawianie komuś przyjemności przez dotyk i seks nie mają nic wspólnego z płcią.
Szarooki przechylił głowę jak zaciekawiony szczeniaczek.
- Jak nie?
- No nie. Płeć jest tu kwestią upodobań…
Black wycelował w niego palec, szczerząc zęby w szerokim, rozbawionym uśmiechu.
- Biseks?
- Czas pokaże. – Wytknął mu język. – Bo wiesz, Syri… Żeby życie miało smaczek: Raz dziewczynka, raz chłopaczek!
Zarechotał.
- Nie miałeś jednego, ani drugiego.
- No nie miałem, ale to jest jedynie kwestia czasu – przyznał z lekkim uśmieszkiem, patrząc na Syriusza uważnie. Black lekko się zmieszał pod tym spojrzeniem.
- Co tak patrzysz?
Uniósł na chwilę brew i ramiona, nie przestając mu się przyglądać.
Uśmiech spłynął mu z twarzy, ustępując miejsca jawnemu zaniepokojeniu.
- No co, no?!
Rozłożył ręce i poprawił włosy, przekładając blond pukle do łokcia na jedno ramię. Popatrzył na Syriusza spod rzęs, opuszczając lekko głowę.
- Nic szczególnego, Syri…
Ręce Blacka opadły bezwładnie, kiedy cofnął się o krok i natrafił plecami na kolumienkę łóżka. Wytrzeszczał oczy na podnoszącego się z materaca wilkołaka i wcisnął się w drewniany, zdobiony filar, kiedy podszedł do niego i chwycił w szczupłe palce brzeg jego niedopiętej koszuli.
Zaczął gładzić materiał opuszkami, patrząc mu przy tym głęboko w oczy. Twarz miał poważną i niczym niezmąconą, wyrażającą napięcie, niepewność i podenerwowanie. W środku jednak umierał ze śmiechu i był z siebie naprawdę dumny, że nawet lekko nie drżały mu kąciki ust. Przespacerował się dłońmi od jego brzucha, przez ramiona i do szyi, obejmując go za nią ramionami. Przysunął się tak blisko, że stykali się ciałami. Wsunął mu kolana między uda, stając na palcach, by móc sięgnąć ustami jego warg.
- Co ty robisz… - wymamrotał.
Pokręcił lekko głową, przymykając oczy.
- Nie wiem… - szepnął. Westchnął cicho, dmuchając mu delikatnym, ciepłym oddechem na usta. – Ale nie chcę przestawać.
Nie odpowiedział, w myślach gorączkowo szukając wyjścia z tej sytuacji.
Do cholery, co jest z nim nie tak? Co on odpieprza?!... Uciec … Cholera, tylko gdzie? Ta pieprzona kolumna wżyna mi się w plecy… Szlag, gdzie mi z tym kolanem?!... Uspokój się, Black… Na pewno robi sobie jaja, jak zwykle. Tylko dlaczego nie widać po nim najmniejszej chęci do śmiechu?!Nieee no, to się nie dzieje naprawdę… Uch, udam, że nie żyję.
Otarł swoim policzkiem o jego, sięgając mu go szyi. Dmuchnął mu lekko w ucho, z rozbawieniem stwierdzając, że Blacka całkowicie wmurowało. Sprawiał wrażenie, jakby go ktoś spetryfikował.
Wplótł mu rękę we włosy, drugą dłonią przesuwając wzdłuż pleców w dół, do spodni, zastanawiając się jednocześnie, w którym momencie przerwać i jak zwykle swobodnie zacząć się głośno śmiać. Już nie mógł się doczekać jego zdezorientowanej miny biednego, maleńkiego szczeniaczka, który kompletnie nie wie, czy ma zająć się piłeczką, czy może jednak skupić na podgryzaniu kosteczki.
Pozwolił sobie na głośniejsze westchnienie, żeby wyładować chęć do ryknięcia mu do ucha. Przygryzł mu je lekko i odsunął się płynnym ruchem, wlepiając w niego wyczekujące spojrzenie.
Czarny przez kolejne pięć długich sekund stał tak, jak go Remus zostawił, wpatrując się tępo w jakiś tylko sobie znany punkt w pokoju. Popatrzył powoli na Lupina, wykonując kilka wolnych mrugnięć. Tak jak przypuszczał, wilkołak zaniósł się dzikim śmiechem, osuwając na kolana i bijąc dłonią w podłogę.
Zmarszczył brwi, uśmiechając się mściwie.
Tak sobie gramy? No dobra...
Pochylił się i pchnął go, przewracając na plecy.
- Hehe… Co? – Wciąż chichocząc, popatrzył mu niezrażony w oczy.
- Nie wiem – odparł beztrosko i przyparł mu dłonie za nadgarstki do podłogi, uśmiechając się przy tym słodko. Pochylił się, opierając swoje czoło o jego.
- Co ty robisz? – zdziwił się, przestając śmiać.
Pokręcił powoli głową, przywołując na twarz pożądliwy wyraz. Widząc to, Lupin zmieszał się okrutnie i szarpnął dłońmi, zerkając na trzymające go ręce.
- No nie, TO już nie jest zabawne!
- A kto powiedział, że ja żartuję?
Wilkołak przestał się szarpać, kierując na niego uważne, zaskoczone spojrzenie.
Black uśmiechnął się pokrętnie, powtarzając remusowy gest z kolanem. Parsknął cicho, widząc jego zakłopotany wyraz twarzy. Pochylił się nisko tuż nad jego szyją.
- Jak to nie żartujesz? – zdziwił się ciut zbyt wysokim głosem, by można było uznać go za naturalny.
- Normalnie… - wymruczał w delikatną skórę za muszelką ucha.
Wzdrygnął się.
- Przestań – zażądał. – To nie jest zabawne – warknął ponownie i jeszcze raz bezskutecznie szarpnął rękami. Uścisk Syriusza był dla niego zdecydowanie zbyt silny.
- Powtórzę się – oświadczył Czarny, ocierając swoim nosem o nos Lunatyka. – Ja nie żartuję.
Pochylił się jeszcze niżej, zamierzając teraz przejść do kulminacyjnego, ślimaczego momentu swojej zemsty, kiedy rozległ się zgrzyt otwieranych drzwi.
Zerwał się jak oparzony, odskakując od Remusa. Lupin również się poderwał, odsuwając tak daleko, jak mu łóżko pozwalało.
- …CO WY DO CHOLERY ROBICIE???!!! - wydarł się stojący w progu Pettigrew.
Podskoczyli na równe nogi, dobiegając do niego.
- Wy… Wy pedały…
- Nie, Peter! – zajęczał Remus, zatrzaskując za nim drzwi i barykadując je własnym ciałem. Pokręcił głową. – To nie tak jak myślisz!
- To tylko tak wyglądało, ja po prostu…
- Nie no, jeszcze mi powiedz, że mu coś do oka wpadło! – zagrzmiał Peter.
- No… Bo wpadło – bąknął nieśmiało Syriusz.
Lupin zrobił wielkie oczy.
Chłopak stał między nimi, rzucając zszokowane spojrzenia raz jednemu, raz drugiemu.
- Ja wiedziałem, że z wami jest coś nie tak! Ja to wiedziałem! – zawołał dramatycznie.
Zamachali rękami i głowami, jakby opędzali się od stada muszek.
- Wcale nie!
- Daruj sobie! Już nie raz widziałem jak się lepicie, ocieracie i karmicie na śniadaniu!
Wymienili przepełnione zgrozą rzuty okiem, po czym ponownie popatrzyli na Glizdogona. To wszystko przecież były tylko głupie żarty…
- Żartowaliśmy tylko! – jęknął Remus.
- Pewnie! – warknął. – Na przykład przed chwilą, jak się obściskiwaliście! Jesteście CHORZY!
Nim Syriusz zdążył wytoczyć coś na swoją obronę, do dormitorium wpadł Potter, prawie zwalając Remusa z nóg.
- Co się tak drzecie? – rzucił dziarsko.
Pettigrew wycelował w zakłopotaną połówkę Huncwotów ręką.
- Wchodzę do sypialni i CO widzę?! Black i Lupin leżą na podłodze i się ślimaczą!
- Wcale nie! – wrzasnęli zgodnie.
- Widziałem! – zagrzmiał blondyn.
- Osz w kurzą cipkę… - wydusił tylko Potter i opadł na najbliższe łóżko. – A ja spałem z wami w jednym pokoju!...
Załamani wymienili spojrzenia, wzdychając ciężko. Black pokręcił głową, a Lupin zniknął w łazience. Musiał ochłonąć, zdecydowanie, nim powróci do prób wybicia im z głowy absurdalnego pomysłu jego rzekomego związku z Blackiem.

[ 25 komentarze ]


 
52. Wpis pięćdziesiąty drugi.
Wpis dodał jeden z Huncwotów Środa, 06 Lipca, 2011, 18:30

Dość krótkie, ale jest :D Plucha za oknem, ruszyć się nie mogę bo mi mięśnie od rolek umierają, więc siadłam i naskrobałam. Ot, tyle. :D


Głośny wybuch śmiechu zakłócił względną ciszę na szkolnym korytarzu. Co niektórzy uczniowe spojrzeli krótko na grupę czwartoklasistów hałasujących pod salą od mugoloznawstwa, nie dając jednak po sobie poznać jakiegoś głębszego zainteresowania zaistniałą sytuacją.
Remus trzymał się za brzuch, nie mogąc powstrzymać śmiechu. Peter również otwarcie manifestował swą radość, podobnie jak i Black, obserwując Jamesa, który penetrował torbę Lily.
- Zostaw to! – parsknął Remus.
- Nie! – odparł, ubawiony. Nagle zamarł, po czym pogrzebał jeszcze chwilkę w tobołku. Wyciągnął z niego jakiś biały, zafoliowany kwadracik. Był miękki w dotyku.
- A to co? – zapytał zaskoczony Black. Stanął obok kuzyna, wyciągając mu zdobycz z ręki. Przyjrzał się jej ze wszystkich stron, obracając z ciekawością w dłoni.
- Um… - mruknął wilkołak. – Może jakiś bandaż, albo co?
- A po co niby miałaby bandaż nosić w torbie? – spytał nieco sceptycznie.
- No jak się jej coś zrobi, że krew poleci?
- Barany – skwitował ich Peter, wyrywając Blackowi przedmiot dyskusji z ręki i bezceremonialnie rozrywając jasną folijkę. Cała czwórka zamrugała, nie wiedząc, co o swej zdobyczy myśleć. Zbili się w ciasną grupkę, wpatrując się uważnie w dzierżoną własność Evans.
- Twoja interwencja niczego nie wyjaśniła, Glizdku… - oświadczył w grobowej ciszy panującej wśród Huncwotów Czarny.
Peter rozwinął zawiniątko, ukazując im najzwyklejszą w świecie podpaskę.
- O ble! – jęknął, upuszczając ją.
- Po co jej to? - parsknął Black.
- A nie wiesz, do czego są podpaski? – zdziwił się Remus.
Szarooki uśmiechnął się złośliwie.
- Nie wiem, Damo… Ale ty, jak mniemam, jesteś poinformowany?
Stęknął cicho przez śmiech, kiedy poczuł uderzenie Lupina na swej głowie.
- Może mi chociaż powiedz, od czego są te płateczki po bokach?
W następnej chwili z Lunatyka wyparowała cała złość, kiedy zobaczył jak Potter przykleja sobie ją do czoła. Zignorował pytanie Blacka, starając się zbyt głośno nie roześmiać.
- Toż to kompres jest! – ryknął, wymachując rękami, po czym odwrócił się,skacząc w tłum uczniów. – W dodatku uskrzydlający!!!
Pozostałe trzy czwarte Huncwotów zawyło dzikim śmiechem, widząc jego poczynania oraz miny dziewcząt zebranych na korytarzu. Obecna płeć męska również zaczęła się śmiać.
- POTTER!!! – głos Evans przeszedł po korytarzu jak grzmot.
Syriusz natychmiast się uspokoił, przytykając dłoń do ust.
- Słucham ciebie? – odparł uprzejmie James.
- Po jaką cholerę przyklejasz sobie podpaski do czoła?!
- Głowa mnie boli – stęknął.
Lilyanne uniosła w niemym zaskoczeniu brwi. James zamrugał, również udając zdziwienie.
- To… To nie jest kompres przeciwbólowy?
Usta Lily zadrżały w próbie powstrzymania śmiechu.
- Nie, James… To nie do tego służy.
Przesunęła spojrzeniem po zwijających się pod ścianą Huncwotach. Z czymś na rodzaj rozbawionego politowania stwierdziła, że Remus nie stoi, a klęczy, krztusząc się ze śmiechu. Peter również nie był w pionie, a Black chichotał, kryjąc twarz w dłoniach, opierając się bezwładnie o ścianę.
- Ech, chłopcy… - westchnęła do siebie, odklejając Jamesowi jego „kompres” z czoła. – Kiedy wy wreszcie dojrzejecie?
- Przyjdzie na to czas, Liluś – zachichotał okularnik, lewą ręką czochrając włosy.
Evans nie odpowiedziała, kręcąc jedynie głową.
- Ach… - westchnął James. – Twoja torba! – Wyciągnął ku niej rękę, ściągając uprzednio tobołek z ramienia. Nie odrywał intensywnego spojrzenia od jej zielonych oczu.
Z zaskoczeniem odebrała od niego swoją własność, dziękując cicho. Zastanawiając się, skąd on ją wziął, odeszła do koleżanek z domu.
- Co za kretyni – prychnęła Jennifer.
- Och, daj spokój, Jen… - Candy uśmiechnęła się, odgarniając za ucho długie, jasnobrązowe loczki, nie odrywając od dłużego czasu wzroku od roześmianego, rumianego już Remusa.
Susan obciągnęła spódniczkę nieco niżej.
- Ale musicie przyznać, że te debile potrafią być zabawne – stwierdziła Fletcher.
- Suzan… Zamilcz – mruknęła Aniston.
Dziewczyna westchnęła do siebie z rozbawieniem, gdy zabrzmiał dzwonek obwieszczający początek zajęć mugoloznawstwa. Popatrzyła na brunetkę.
- Furczysz, bo mówimy też o Blacku.
- Nie chodzi mi o Blacka! – warknęła, zdenerwowana.
Candy parsknęła.
- Oj, oj… Coś czuję, że przyda ci się kompres!
Aniston nie zdołała powstrzymać parsknięcia.
- Kretynki - kwitowała je z krzywym uśmieszkiem.
Do przyjaciółek podeszli Huncwoci.
- Witamy, witamy… - przywitał się James, szeroko rozkładając ramiona.
- Lily – zwrócił się do Evansówny Syriusz.
- Tak?
- Mam do ciebie taką maleńką prośbę…
Odgarnęła za ucho kosmyk miedzianych włosów. Szarooki uśmiechnął się prawym kącikiem ust, poprawiając pasek torby na ramieniu.
- Mogłabyś mi wyjaśnić o co chodzi z tym prąciem? Bo nie do końca ogarniam…
Zielone oczy Lily przybrały wielkość galeonów. Black spojrzał szybko w bok.
- Nie! Matko.. Prąt-dziem… Tak do się mówi?
- Ale co?
- No… Na przykład wsadzasz kabel do świnki w ścianie i możesz zrobić tosty…
Parsknęła.
- Świnka w ścianie?...
Black zaczął machać rękami w żywej gestykulacji.
- No, to tak wygląda! Jak nos świni… Okrągłe i dwie dziurki, tam wsadzasz takie dwa bolce…
- Wtyczkę do kontaktu? – spytała, rozbawiona. Przechyliła głowę, krzyżując ręce na piersiach, wpatrując się roześmianymi oczami w Blacka.
Klasnął w dłonie.
- Tak! No i jak wsadzisz w ten kontakt wtyczkę, na przykład od… Radia… Bo mugole chyba mają na te prącia radia… To ono gra.
Evans skinęła głową, zaczynając się śmiać.
- Nie prącie, głuptasie! Na prąd!
Wzruszył ramionami, uśmiechając się lekko.
- No, oto chodzi… Wytłumaczysz mi? – Zrobił szczenięce oczka, wpatrując się w nią uważnie. Dobrze wiedział, że lubiła pomagać innym w nauce. Nie przeszkadzało mu to, że zrobił przed chwilą z siebie zwykłego debila, bo wyraźnie widział sympatię w jej spojrzeniu. A przecież o to mu chodziło…
- Pewnie – odparła wesoło. - Może dzisiaj wieczorem w bibliotece?
- Siedemnasta? – odparł pytaniem Black.
Rudzielec skinął głową, a Czarny uśmiechnął się z wyraźnym zadowoleniem.
- No, to jesteśmy umówieni.
- PARY!!! – zaryczał głos profesorki od mugoloznawstwa, aż wszyscy podskoczyli.
- Oho – mruknął do siebie Remus. – Pani Wstrząs nadciąga…
James zachichotał, słysząc to. Otoczył ramiona wilkołaka swoją ręką, wieszając się na nim, udając ziewnięcie.
- Nie, nie umówię się z tobą, Potter – burknął Lupin, uwalniając się z jego uścisku.
Stojący najbliżej uczniowie zachichotali, słysząc to. Remus zarzucił dumnie długimi blond puklami, które zwyczajnie żal było mu obciąć. Nie przeszkadzało mu to, że sięgały mu do łokcia, bo niby w czym miało mu to wadzić?
Kilka godzin później, zgodnie z umową, Czarny stał pod drzwiami biblioteki, czekając na przybycie Evans. Od niechcenia mielił w zębach miętową gumę, raz po raz puszczając balony. Zerknął na zegarek, jednocześnie zaczynając słyszeć zbliżające się, szybkie kroki. Zapewne dziewczyny, sądząc po stukaniu lekkich obcasików w szkolnych, damskich pantoflach. Tylko obcas potrafił przerywać ciszę, robiąc tak subtelny hałas.
Syriusz lubił obcasy. Zwłaszcza wysokie. Dziewczyny wtedy tak… Kręciły biodrami. No i nogi wyglądały o wiele ciekawiej. Zdawały się być jakby smuklejsze… Gdyby jeszcze dziewczę miało „tyłek w gruszkę”, to robiło się już całkiem sympatycznie. Nie, że zaraz by do niej uderzał, czy coś! Po prostu miło jest popatrzeć.
Na horyzoncie pojawiła się Lily.
Syriusz podniósł rękę, machając do niej.
Odpowiedziała dopiero wtedy, gdy była już blisko. Uśmiechnęła się szeroko, kiedy Syriusz otwierał jej drzwi, gestem zapraszając do środka. Wśliznęła się przed nim, lekko kuląc ramiona i opuszczając głowę.
- Co konkretnie ci wyjaśnić?
- No, ogólnie o co z tym chodzi, jak to działa… Bo nie rozumiem. Jeszcze jakieś ampery, czy coś…
Lily machnęła ręką, prowadząc Syriusza między regały.
- Och, to to dodatkowo, żebyśmy mieli po prostu pojęcie, że coś takiego istnieje.
- W mugolskiej szkole uczą takich rzeczy?
Pokiwała głową.
- Żeby tylko tego… Jeszcze o magtetyzmie, o różnych rodzajach ruchów…
- Rodzajach? – Zamrugał, szczerze zaintrygowany. – A niby jakie mogą być?
- Jednostajnie przyspieszony, jednostajnie opóźniony…
- Yyy…
Zachichotała.
- Siedzisz na miotle, nigdzie nie lecąc. Stwierdzasz jednak, że chcesz złapać, ja wiem, znicza. No to rzucasz się w przód. Jak wiesz, nie od razu osiągasz maksymalną prędkość, tylko stopniowo…
- To o to chodzi? Po co takie dziwne nazwy?
- Nie wiem – odparła wesoło, dochodząc do wnęki między dwoma działami. To miejsce było w ukryte w głębi biblioteki. Należał do niego okrągły stolik i dwa wygodne, rozkosznie miękkie fotele. Idealne miejsce na zrelaksowanie się nad książką.
- I co jeszcze? – spytał, siadając. Utkwił w Lily żywo zaintrygowany wzrok.
- O chemii słyszałeś?
- Um… No, środki chemiczne… Na przykład… Płyn do wuceta…
Zagryzła wargę w uśmiechu, nim zaczęła mu opowiadać o kolejnych działach; chemi organicznej, nieorganicznej, o alkoholach, odmianach alotropowych…
Black zasłuchał się wjej głosie i w tym, co mówiła. W życiu nie sądził, że coś związanego z mugolami mogłoby go tak zaciekawić. No, poza motocyklami… Choćby Indian z lat czterdziestych. Albo Harley… Davidson, chooper, custom… Wszystkie po prostu. Nie było siły, która powstrzymałaby Syriusza przed odwróceniem za nimi głowy na ulicy, gdy je widział lub słyszał.
Pogrążeni w rozmowie, a raczej monologu Lily i pytań szarookiego, nawet nie zauważyli, kiedy przyszedł późny wieczór. Black w końcu oderwał wzrok od twarzy Lily, zerkając na zergarek. Uniósł brwi.
- Która godzina?
- Pół do jedenastej.
Lily zbladła lekko.
- O Boże, już po ciszy nocnej!
Black uśmiechnął się lekko, zwracając na nią spojrzenie.
- No i?
- Co: no i? Już dawno powinniśmy być w wieży!
Machnął lekceważąco ręką.
- Nic się nie stanie.
- Nas tu już w ogóle nie powinno być!
- Marudzisz! – skwitował, po czym ziewnął szeroko, przeciągając się z zadowolonym pomrukiem. Lily skrzyżowała ręce na piersi, wyraźnie nadąsana.
- W przeciwieństwie do ciebie, mnie nie bawi łamanie szkolnego regulaminu, wiesz? - spytała kąśliwie.
Uśmiechnął się do niej z rozbawieniem.
- No, skoro tak… Wracajmy.
Wstał, wyciągając do niej rękę. Z grzeczności chwyciła go za dłoń, pozwalając, by pomógł jej wstać. Rozejrzeli się jeszcze, sprawdzając, czy nie zostawili po sobie bałaganu. Ruszyli cicho do drzwi. Lily szła szybko, stawiając krótkie, nerwowe kroki.
Black obserował ją z wyraźnym rozbawieniem, stwierdzając, że jeden krok jego, to dwa jej. Parsknął do siebie cicho pod nosem, wsuwając ręce do kieszeni, uprzednio luzując krawat.
Przemierzali ciche, można rzec, uśpione korytarze, otulone światłem księżyca będącego prawie w pełni. Nie do końca świadomie przemykali pod ścianami, w cieniu. Lily chwyciła rękaw szaty Czarnego, rozglądając się nerowo.
- No i czemu się tak stresujesz? – spytał wesoło.
- Tu jest ciemno – odparła sztywno.
Zmarszczył brwi, oglądając się na nią.
- Boisz się? – spytał z niedowierzaniem.
- Każdy się czegoś boi – fuknęła czternastoletnia, ruda dziewczyna.
Wzruszył ramionami, wyciągając materiał z uścisku jej palców, zamiennie oferując jej swoją ciepłą dłoń.
Jakby nie było, od czegoś trzeba zacząć z tym zakładem…
Trzymając się za ręce, dotarli na czwarte piętro, do portretu Grubej Damy. Namalowana kobieta skrzywiła się, widząc ich.
- Jak zwykle! Nigdy nie można się wyspać, zawsze ktoś łazi po nocy… - Otaksowała ich wzrokiem, dłużej zatrzymując się na ich złączonych dłoniach. Zachichotała jak mała dziewczynka, widząc tempo, w którym odskoczyli od siebie i rozplątali palce. – No proszę…
- Możesz nas po prostu wpuścić? – spytał Syriusz, patrząc na nią gromiącym wzrokiem.
Wciąż chichocząc i zasłaniając usta dłonią, machnęła drugą ręką, otwierając przejście.
Syriusz wgramolił się pierwszy, czując nieprzyjemne pieczenie w żołądku.
Lily, rozbawiona, weszła tuż za nim. Zachichotała na widok jego bolesnej miny. W milczeniu podeszli do schodów prowadzących do ich dormitoriów.
- No… To dobranoc – powiedziała Evans, po czym wspięła się na palce i ucałowała Syriusza w policzek.
Wydął wargi, unosząc lekko brew.
- Dobranoc – mruknął, patrząc jak wchodzi po schodach. Odwróciła się jeszcze, ostatni raz się do niego uśmiechając. Otarł twarz rękawem i również pobiegł na górę.

[ 195 komentarze ]


 
51. Wpis pięćdziesiąty pierwszy.
Wpis dodał jeden z Huncwotów Środa, 15 Czerwca, 2011, 18:00

Cóż, mugoloznastwo to żywcem moja lekcja WOSu. Fragment z Judy specjalnie dla Doo! :D
Wreszcie mam wyniki testów... Jeszcze tylko oby do piątego i wszystko będzie jasne!



- …wszedł ze mną do wody… A potem tak głęboko patrzył mi w oczy. Myślałam, że się rozpłynę, to było takie romantyczne! A potem zbliżył się do mnie, tak bliziutko… Dotknął mi dłonią twarzy i mnie pocałował…
James parsknął śmiechem.
- No, Syri!
- Mogłaby mówić trochę ciszej – burknął Black.
Peter zachichotał, rozbawiony, wymieniając z Remusem porozumiewawcze spojrzenia i szturchnięcia łokciami.
- Syriusz jest po prostu cudowny! Nie mogę się wprost doczekać, kiedy znowu się z nim umówię…
Black zrobił wielkie oczy.
- No chyba cię posrało, dziewczynko – mruknął do siebie, wbijając widelec w jajko sadzone, spoczywające mu na talerzu.
- Och, Syriuszu, nie przesadzaj. Przecież jesteś taki romantyczny… - zakpił Lupin.
- …a potem przesuwał mi rękę po nodze, zatrzymał się przy kolanie…
Szarooki ukrył twarz w dłoniach, widząc, że coraz więcej osób zaczyna się mu przyglądać, słuchając wywodu Judy.
- …a kiedy już, już prawie mi ściągał majtki…
Czarny zakrztusił się.
- Pierwsze słyszę!
Huncwoci ryknęli dzikim śmiechem, zagłuszając monolog panny Rice.
- Co ona pieprzy?! – Wytarł gwałtownie zaplutą przez siebie samego twarz, z trudem powstrzymując się od wstania i wsadzenia jej głowy do wazy z owsianką.

O osiemnastej przy wieży. Na gacie Merlina, jest już pół do siódmej, a tej jeszcze nie ma! Wuj miał rację, jak umawiać się z dziewczyną, to przychodzić ze dwa kwadranse po czasie, mimo że i tak trzeba będzie czekać.
Opierałem się o ścianę, ręce mając ukryte głęboko w kieszeni bojówek. Postukiwałem w posadzkę podeszwą glana, raz po raz zerkając na zegarek.
Szósta. Pięć po. Dziesięć po. Dwadzieścia. Pół do. Trzydzieści pięć.
Szlag by ją…
Zakląłem głośno, odrywając się od muru i kierując w stronę rozwidlenia korytarzy. Stwierdziłem wtedy, że James umrze ze śmiechu, jak mu powiem, że zwyczajnie nie przyszła.
Wydąłem wargi, zeskakując z pojedynczych stopni.
Ponownie zerknąłem w tarczę zegarka.
Za dwadzieścia siódma.
Nie ma, to nie ma.
Uniosłem brew, widząc zgubę naprzeciwko.
- No proszę – zacząłem kąśliwie. – Kogóż to me oczy widzą.
Merlinie… To był potwór! Policzki jak u klauna, oczy jak u pandy… Usta wyglądały jakby dopiero co oderwała się od wysysania komuś krwi z… No, niech będzie, że z podpaski.
Sam jestem dla siebie pełen podziwu, że się nie skrzywiłem i nie rzuciłem jakiegoś głupiego komentarza, tylko wymusiłem uśmiech.
- Zegareczka nie mamy?
- Mamy, mamy. Przepraszam cię, Syriuszu, ale się zagapiłam…
- Na co? Bo chyba nie w lustro…
- Słucham?
Pokręciłem głową.
- Nic, nic. Rozumiem, bywa i tak. Eym… - Zlustrowałem ją wzrokiem od góry do dołu. Wypadałoby chyba coś powiedzieć miłego…
Miała na sobie krótką, czarną sukienkę i jakieś buty na obcasie. Potarłem dłońmi o spodnie.
– Wyglądasz… Bardzo ładnie?... – mruknąłem, patrząc jej na twarz.
A taka słodka na buzi była jak się z nią umawiałem… Merlinie, nigdy więcej!
Uśmiechnęła się, ukazując zęby, na których rozmazała się jej szminka.
Porażka.
- Dziękuję. To… Gdzie idziemy?
Przeczesałem ręką włosy.
- Bo ja wiem? Ooo… Słyszałaś o pokoju życzeń?
- Nie.
Wyszczerzyłem się w uśmiechu.
- Ja też nie.
- Och, szkoda. Nazywa się obiecująco… - Zrobiła minę smutnego szczeniaczka.
Poczułem, że brwi same wyginają mi się w łuki żałości. Błagałem Merlina w myślach, by to był tylko żart.
Wymyśliłem po prędce spacer na błoniach. Wyszliśmy więc z zamku, kierując się na przyległe do szkoły tereny. Niebo było jeszcze dość jasne, kilku uczniów ze starszych klas łaziło tu i tam. Mijaliśmy Franka.
Miną wyraził swe rozbawienie i degustację jednocześnie. Pokręciłem lekko głową, prosząc go o milczenie. Roześmiał się, kiedy już nas wyminął.
Borze liściasty…
W pewnym momencie poczułem, że wsuwa mi palce w dłoń. Splotłem więc nasze ręce, uśmiechając się do niej, miałem nadzieję, że przyjaźnie, czy chociaż wesoło. Albo coś. Cokolwiek. Nie z obrzydzeniem.
Zasiedliśmy pod dębem rosnącym kilka jardów od brzegu jeziora, obok siebie, bliziutko, zaczynając rozmawiać o różnych błahych sprawach. Opowiadała mi trochę o sobie, więc wiem, że lubi różowy, kotki, małe zwierzątka, tańczyć i zbierać kwiatki. No i słucha tych oszołomów z Hobogoblinów.
Czułem nieodpartą ochotę, by zmazać jej to z twarzy. Wstałem więc, biorąc ją za rękę i podszedłem do wody. Zdjąłem glany i skarpetki, wchodząc do wody po kolana, niespiesznie zawijając sobie bojówki. Zrobiła to samo, więc oboje staliśmy nieco zanurzeni.
Wpatrywałem się w nią intensywnie, myśląc, jakby tu ją wypłukać, nie wzbudzając podejrzeń. Po dłuższej chwili namysłu wyciągnąłem rękę, żeby sprawdzić, czy bardzo grubo to nałożyła. Aż ślizgało mi się pod palcami, fuu…
Żeby zamaskować obrzydzenie, przysunąłem się jeszcze bliżej, bo jak się jest bardzo blisko to się twarz zamazuje i tak nie widać, bugagah.
Nim zdążyłem się zorientować, co się święci, poczułem jej macki, znaczy ręce, na karku i dosłownie wpiła mi się w usta. Nietaktem z mojej strony byłoby odepchnięcie jej, więc też ją pocałowałem.
I tu zaświeciła mi się lampka.
Jak będzie stała na jednej nodze i jeszcze bliżej stanę, to się wywali. I jej to spłynie, hah!
Sięgnąłem więc ręką niżej, do jej łydki, żeby ją złapać pod kolanem. Przytrzymałem chwilę, stwierdzając, że fajnie się tak trzyma. Zreflektowałem się jednak, przeciągając dłoń dalej, niemal do tyłka. Cofnąłem się szybko, jak pod palcami poczułem jej gacie. Za daleko…
Mocniej do mnie przywarła, oplatając mnie nogą w pasie.
Tak, to był plan idealny. Pochyliłem się trochę i oboje runęliśmy do wody, Judy caluśka zanurkowała. Jeszcze leżałem na niej chwilkę, żeby lepiej nasiąkło. Wynurzyła się po chwili, parskając.
- Przepraszam! – zawołałem, po czym zagryzłem wargę, żeby nie ryknąć śmiechem. Jak w jakiejś dennej historyjce czy mugolskim filmie, na jej głowie znajdowała się żaba. Nie miałem sumienia jej o tym powiedzieć, bo doskonale wiedziałem, że by się przestraszyła.
- Nic nie szkodzi – wydusiła, po czym zachichotała. Przetarła twarz dłonią, wszystko rozmazując.
Uśmiech spłynął mi z twarzy. Dosłownie. Wyglądała gorzej, niż na początku.
To jednak nie był taki dobry pomysł…
Potarła dłonią ramię.
- Zimno…
- Dziwne – mruknąłem, z grama sarkastycznie. Podniosłem się, po czym pomogłem jej wstać. Odgarnąłem włosy rękami do tyłu, bardzo skutecznie odkrywając sobie całą twarz.
- Zaoferowałbym ci swoją bluzę, gdybym ją miał i gdyby była sucha. Nie mam, więc, przykro mi, ale musisz zadowolić się mymi objęciami.
Roześmiała się, zakrywając usta dłonią. Dobry ruch. Ta szminka na zębach nie wyglądała ciekawie.
Wyszliśmy więc z wody, zakładając buty. Wyciągnąłem do niej ramię, więc wtuliła się ze mnie, smarując mi koszulkę mokrą mazią, która wytworzyła się na jej twarzy. Ruszyliśmy w drogę powrotną do zamku, ponieważ, jak stwierdziłem, lepiej będzie, jak się teraz rozejdziemy, ponieważ bardzo, ale to bardzo, bardzo, baaardzo bym nie chciał, żeby mi się pochorowała. Odprowadziłem ją pod wejście do pokoju wspólnego Hufflepuff, gdzie raczyła mnie jeszcze obdarzyć długim, gorącym uściskiem zimnych rąk oraz pocałunkiem.
Wróciłem do wieży najszybciej jak mogłem.
Peter na mój widok ryknął śmiechem.
- Z czego? – warknąłem.
Spojrzałem na budzik. Po ósmej.
Ruchem głowy wskazał na lustro. Wywaliłem gały.
Mokry, z glonem na włosach i wokół ust upieprzony czerwoną szminką. To dlatego Gruba Dama tak dziwnie na mnie patrzyła! Ba, żeby tylko ona...


~ ~ ~ ~ ~

Remus opadł leniwie na kamienne siedzisko, wsłuchując się w wywód Syriusza.
- Mam nawet zdjęcie swojego młodszego brata, zwinąłem mu kiedyś tam… Wprawdzie jest dosyć pasztetowaty, ale to nie jego wina. Inną kwestią jest to, że pasztet mugole trzymają w lodówce…
Wilkołak wytrzeszczył złote oczy.
- Trzymasz zdjęcie brata w lodówce?...
- Co? – parsknął, po czym potrząsnął czarną głową. – Nie, nie! Po prostu Regulus jest pasztetem.
- …Jego trzymasz w lodówce?
- Matko, Luniek, jak tobie wszystko trzeba tłumaczyć. – Skrzywił się, wkładając do ust listek gumy miętowej.
Remus przybrał obrażony wyraz twarzy, krzyżując ręce na piersi. Zarzucił nogę na nogę, zadzierając nos do nieba. Siedzieli na brzegu kamiennej fontanny w Hogsmeade. Nauczyciele postanowili zrobić uczniom wrześniowy dzień dziecka i już w czwarty weekend semestru został zorganizowany wypad do wioski.
- W ogóle to gdzie James i Peter? Przecież szli tuż za nami…
- Bo ja tam wiem? – Czarny wzruszył ramionami, rozglądając się. – Może zostali u Zonka.
Remus wydął wargi.
- Może. Właśnie, Syri… Kiedy następny raz widzisz się z Judy?
- Stul pysk, Lupin – warknął.
Zarechotał, odchylając się w tył. Popatrzył na niego błyszczącymi wesoło oczami.
- No ale co się pienisz, kochanie?
- Zamilcz… - Zamknął oczy, by łatwiej było mu zachować spokój.
- O, James idzie.
- Sieeeemka! Gdzieście mi znikli?
- Mówiliśmy ci, że wychodzimy.
- Syri, coś ty taki zły?
- Judy – mruknął Lupin.
- Nawet mi o tej paszczurze nie wspominaj! Paszczak jeden…
- Przecież jest ładna – zdziwił się Remus.
- Nie widziałeś jej, jak się spotkaliśmy. To było monstrum, rozumiesz? Monstrum. Yeti jakieś…
- Czyli szukasz innej? – mruknął złotooki.
- Ba, przecież nie mogę dać mu wygrać! – Szturchnął kuzyna łokciem, który intensywnie myślał, przyglądając się grupce dziewczyn, idącej naprzeciwko.
- Ale mam pomysł! – zawołał w olśnieniu.
Syriusz popatrzył na niego uważnie.
- No?
- To był głupi zakład, żeby po prostu mieć dziewczynę przed kimś. To jest za łatwe.
- Sugerujesz, że macie się założyć o jakąś konkretną? – zdziwił się Remus.
- Domyślny jesteś, Luniaczku – zachichotał okularnik. – Dokładnie tak.
- O którą niby? – spytał sceptycznie.
- Choćby o Evans – oświadczył Black, widząc jej kasztanowe włosy w grupie rozchichotanych koleżanek z roku. Najbardziej rzucały się w oczy. Uśmiechnął się lekko do siebie. – Coś czuję, że z nią nie będzie zbyt łatwo. Dłużej się pobawimy.
Potter przytaknął ruchem głowy, wyciągając rękę, by złapać za dłoń Blacka.
- Dobra. Który z nas pierwszy będzie z nią chodził… - zaczął szarooki.
- Za łatwo! – parsknął James, ciekaw reakcji przyjaciół.
- Nie no, pewnie – prychnął z irytacją Lupin. – Od razu się załóżcie, który pierwszy się z nią prześpi!
- To jest to! – zawołał Czarny. Potter zawył z uciechy, co szybko przerodziło się w rechot. – Przecinaj, Remi!
- Nie no, nie to się nie dzieje naprawdę… - jęknął wilkołak, posłusznie jednak przecinając dłonie przyjaciół. – To kiedy zaczynacie? – burknął niechętnie.
- Od jutra – odparli zgodnie.
Wymienili spojrzenia i uśmiechy. Lupin pokręcił głową.
- To się źle skończy – stwierdził, po czym wstał i zarzucił torbę na ramię. – Idę do Trzech Mioteł. Wy też?
- Idź, idź. Zamów trzy piwa, my zaraz dołączymy – stwierdził James. – Musimy ustalić z Syrą kilka szczegółów…
Złotooki skinął głową, odwracając się i idąc w stronę rzucającego się w oczy od fontanny szyldu wyżej wymienionego lokalu. Westchnął ciężko, zastanawiając się, czy uprzedzać Lily co do ich zabawy.
Wydął wargi, stwierdzając, że to nie jego sprawa.
- I niech się dzieje co chce… - westchnął.

[ 5 komentarze ]


 
50. Wpis pięćdziesiąty.
Wpis dodał jeden z Huncwotów Czwartek, 02 Czerwca, 2011, 22:05

Kurna, to już pięćdziesiąty wpis...
Z racji braku pomysłu oraz deficytów czasowych, postanowiłam wrzucić tutaj troszkę tekstu z mojego bloga, w którym to pisze o Huncwotach z oczu Syriusza. Napisałam to... Łuhu... Ze dwa lata temu już.
Tak więc cały wpis jest pamiętnikiem Syriuszka :D To są losowe teksty, troszkę pozmieniane, bo są ciut młodsi, niż tam.
Jest tego sporo, więc chcę długich komentarzy! No nie bądźcie tacy nieśmiali, skoro, jak się zarzekacie, czytacie, to mi to udowodnijcie :D



Obudziłem się rano, jak zwykle, w czym nic dziwnego nie było, w naszym okrągłym dormitorium. Chcąc dyskretnie wybadać sytuację, uchyliłem niespiesznie powiekę prawego oka, lustrując wzrokiem prawą stronę dormitorium.
Czysto.
Po chwili zrobiłem to samo z lewym okiem.
James siedział na łóżku.
Uśmiechnąłem się lekko do siebie, cichaczem obserwując, jak Potter z małpią miną skraca sobie szpony u stóp. Powoli, starając się zbytnio nie naszeleścić pościelą usiadłem, z napięciem wpatrując się w kuzynka.
Nie zwrócił na mnie uwagi nawet wtedy, kiedy stanąłem obok łóżka. Świadczyło to oczywiście o tym, że mam całkiem spore szanse na super tajemnicze dotarcie do łazienki przed jelonkiem. Moje szlachetne plany na ciche zwycięstwo zostały brutalnie zbrukane, kiedy to nadepnąłem na piszczącego gumowego kurczaka, którego dostałem od Luniaka na urodziny w tym roku.
Zakląłem pod nosem, patrząc sobie z Jamesem w oczy.
To trwało kilka sekund, może krócej.
Potter zerwał się z miejsca, odrzucając nożyczki w nieładzie za siebie. Rzucił się w kierunku otwieranych właśnie drzwi do kibla. Ja nie zostałem mu dłużny...
Remi wytrzeszczył oczy, chyba niezbyt świadomie lekko rozchylając usta, poczym z piskiem skulił się, odskakując w bok.
Dopadliśmy jednocześnie do futryny i zakleszczyliśmy się barkami. Sapiąc i prychając zaczęliśmy się szarpać i kopać, byleby być pierwszym. Przyduszałem go, po chwili on wsadził mi głowę pod pachę, ugryzłem go w żebra... W pewnym momencie, w akcie skrajnej desperacji, zatopiłem zęby w jego uchu, na co ten wrzasnął i puścił moje nachy, umożliwiając mi tym samym wejście do toalety. Zatrzasnąłem mu drzwi przed nosem, wybuchając wrednym śmiechem. Inteligencja się kłania...
Z czystej złośliwości okupowałem to romantyczne pomieszczenie prawie pół godziny. Kiedy łaskawie stamtąd zabrałem swe szanowne cztery litery, opierając się o framugę drzwi, wszyscy Huncwoci byli już na nogach.
- Syri, co ty tam tyle czasu robiłeś? – zapytał z uprzejmym zainteresowaniem Remi.
Drżącej nutki rozbawienia w jego głosie nie mogłem przeoczyć.
Nim zdążyłem poinformować Remuska, tak jak to ma w zwyczaju, wtrącił się okularnik:
- Pewnie ma zaparcia!
W odpowowiedzi posłałem mu mordercze spojrzenie, postanawiając zignorować to w pełnym godności milczeniu. Kołysząc zadkiem, skierowałem kroki w stronę szkolnego kufra, by wyciągnąć z niego jakieś szmaty, pod którymi miałem zamiar ukryć swe ciało.
Ciało boga seksu...
Słuchając śmiechów moich parszywych, wrednych i zakłamanych, aczkolwiek kochanych przyjaciół, ze zdziwieniem zarejestrowałem podejrzany odgłos. Jakby mały wybuch? Prucie się materiału? A może... Nie, nie! Tylko nie to!
Chwyciłem się za gardło, padając na łóżko, kaszląc i chrychając.
- Uwaga! Ratuj się, kto żyw! PETER PUŚCIŁ SMRODA! – zawył Rem, dzikim pląsem uciekając na drugi koniec pokoju.
Bez wahania, za rączki, podbiegliśmy z Jimem do niego, zostawiając przy szafie obrażonego Petera. Niestety, owa trująca woń dotarła i do nas, prowokując do jęków i wołania w stronę Pettigrew, by powiedział naszym matkom, że je kochaliśmy. Urocze, doprawdy...
Krztusząc się i kaszląc, siny na twarzy Lupek otworzył okno, ratując nas od niechybnej śmierci.
Cudowne, świeże powietrze... Nie ma chyba nic lepszego!
Blondynek wyłożył się na parapecie, kurczowo trzymając klamki, spazmatycznie wdychając nieskażony tlen. Mój drogi krewniak podleciał do niego, mając już łzy wdzięczności w oczach. Oparł ręce na jego barkach, by po jękliwej kakofonii podziękowań wychylić się przez okno i ryknąć:
- Ooooch, aah! Jak przyjemnie! – wydzierał się, zamykając oczy.
Remus uniósł łepetynkę, patrząc w niebo, by ciężko dysząc wydusić:
- Taak... Orgazm bez ściągania majtek!
Uspokoiłem się w mgnieniu oka, bowiem do tej pory trzymałem się okna, pojękując cicho.
Wytrzeszczyłem patrzały na Lupina.
- Remi, czy ty...
- Niech to szlag! – ryknął Potter, odskakując od okna.
Kiedy odwrócił się do mnie przodem, upadłem bezwładnie na podłogę niczym worek smoczego łajna. Momentalnie zapomniałem o komentarzu Luniaka, zmuszając się, by jeszcze raz przystąpić do próby samobójstwa, patrząc na upapraną w klocu jakiejś sowy twarz Pottera. Zwinąłem się w kłębek, resztkami sił przytrzymując ręcznik, który chronił mnie od pasa wdół do kolan przed całkowitym negliżem, niemalże płacząc ze śmiechu.
Podniosłem głowę, słysząc kolejny tego dnia łomot.
Jak się okazało, czerwoniutki na buźce jak dojrzałe jabłuszko Remi przywalił pięścią w drzwi kibla, zginając się w pas.
- Uuh!... Siu-siu, siu-siu! – piszczał, podskakując w miejscu, krzyżując nogi. Domyśliłem się więc, że Pettigrew był w kiblu.
Nedługi czas potem, kiedy Glizda zwolnił kibel i Luniaczek sobie ulżył, ROGAŚ (hie, hie...) poleciał się umyć. Nie bez trudu zapanowałem nad śmiechem, przynajmniej na tyle, by móc oddychać. Nie miałem zbyt wielkiej ochoty, aby się udusić. Nie darowałbym sobie, gdybym śmiercią odebrał sobie możliwość brania udziału w tych wszystkich chorych akcjach, które dla nas są codziennością.
W pewnym momencie, blisko pięć minut później zupełnie nagle i niespodziewanie, kiedy Remus był w samych portkach, a ja miałem na sobie jedynie seksowne, czarne bokserki w różowe kleksiki, drzwi otworzyły się, ukazując nam trzy niewiasty: Evans Lilyanne, Aniston Jennifer i Prince Melodie.
Wskoczyłem pod kołdrę, chcąc oszczędzić sobie ciężkich urazów fizycznych, kiedy to Evans rzuci się na mnie z pięściami, może nawet wyciągając sobie nóż z obcasa, którego nie miała.
Remusek wydał z siebie dziwny odgłos, zrywając kotarę z łóżka okręcając się nim szczelnie, dzięki czemu widać mu było tylko głowę.
Potter wychylił się zza kufra u stóp mego wspaniałego łoża.
- Nie możecie się zamknąć?! Jest szósta rano, a wy się tak wydzieracie! Przez was ludzie nie mogą spokojnie pospać! – przywitała się ruda.
Nie odpowiedzieliśmy.
Dopiero po chwili otrząsnął się Remusek, zamaszystym gestem odrzucając materiał. Pochylił się, sięgając po koszulę.
- Lily, w tym momencie to ty się wydzierasz, nie my – rzekł spokojnie zapinając guziki.
Korzystając z tego, że nikt nie zwracał na mnie uwagi, stoczyłem się za łóżko, by po krótkiej szarpaninie z opornymi spodniami zerwać się, będąc już połowicznie ubrany.
Uśmiechnąłem się do przybyłych panienek, a ten niezaprzeczalnie miły gest odwzajemniła tylko Jennifer.
Zawsze ją lubiłem. A najbardziej to się z nią droczyć, ona się tak śmiesznie złości!
Wkrótce potem, udaliśmy się na podbój szkolnych korytarzy, co by trochę lepiej zamek poznać. Nie wiem, ile czasu się tak włóczyliśmy bez celu...
Nie do końca celowo, wysunąłem do przodu dolną szczękę, marszcząc swe szlachetne czoło. Peter trącił mnie w ramię, więc potrząsnąłem głową, przywracając swemu pyskowi normalny wyraz.
- Nudno! – oświadczył Pettigrew.
Lupin westchnął.
- Ano, nudno – mruknął wyżej wymieniony, co mu się nazwisko na literkę „L”zaczyna. Popatrzyłem na Jamiego znacząco. Uśmiechnął się w swój słynniy mściwy sposób, który nigdy mu nie wychodził. Cóż, nie wszyscy są mną, no cóż poradzić?
Zaszyliśmy się naszą czwóreczką w jakiejś pustej klasie, dziwnym trafem tej, co była najbliżej w nas. Podejrzaanee...
Remik zamknął drzwi sympatycznym „Colloportusem”.
Usiedliśmy na krzesełkach, rozsiani po całej klasie, bo tak ciekawiej, jak stwierdził Peter.
- Jakieś pomysły? – zapytałem z góry, bo przecież wiadomo, że chodzi o kawał. Wszyscy zrobili pseudo-myślące miny, jak i ja, szczerze mówiąc. Petaj podrapał się po czubku głowy.
- Może coś tak... Na dzień dobry?
- Z samego rana przypał? – jęknął Jamie z błyskiem w oku, a Pet kiwnął głową.
Luniek ściągnął usta w dzióbek.
- Trzeba by coś wykombinować, żeby nas nie przyłapali tak od razu, bo szlaban na początku dnia mi jakoś nie wygląda kolorowo.
Machnąłem ręką, wydając z siebie jakże zniecierpliwione sapnięcie. Popatrzyłem na Luniaka.
- Luniek, ty to byś tylko narzekał i srał ogniem.
- Mów za siebie – fuknął, krzyżując rączęta na piersi. Uniosłem lewą brew, tak jak i prawy kącik ust. Nim zdążył coś jeszcze dodać, postanowiłem być wredny i go uprzedziłem.
- ...Bla, bla, bla i ocieram nieistniejące łzy wzruszenia – przerwałem mu znudzonym tonem, zakładając rączęta za głową. Odchyliłem się wygodnie na swoim krześle, układając nogi na ławce.
Lupin wywrócił oczami, odgarniając grzywkę za ucho.
Peter westchnął ciężko.
- To, że na dzień dobry, nie mówię przecież, że komuś ma się coś stać!
- Tak, poza uszczerbkiem psychicznym, to na pewno wszystko będzie w porządku – mruknął Jamie, skrobiąc paznokciami po blacie stolika.
Sapnąłem, ponownie zdmuchując włosy z twarzy.
Pet, swym z deka wkurzającym nawykiem, zaczął wyłamywać po kolei wszystkie palce, a na każdy trzask, Luniek podrygiwał nerwowo.
- Przestań strzelać, czubie – warknął przy czwartym palcu. – Wiesz, że mam złe skojarzenia z tymi trzaskami!
- Uuuu... Dementooor! – zawołał Potti, wskakując na ławkę, kaptur od szkolnej szaty zarzucił na głowę, wyciągając przed siebie ręce i trząchając nimi nerwowo.
Uśmiechnąłem się lekko, przymrużając oczy od dołu.
- Potter, nie spodziewałem się tego po tobie, ale mnie natchnąłeś...
Opuścił szatę, odsłaniając poczochrany łeb.
- Serio?
- Nie, na niby – burknąłem, tocząc oczami po suficie. Uśmiechnąłem się lekko, patrząc po zebranych. – Ale wykonamy to dopiero jutro, jeszcze przed śniadaniem. Najlepiej w wielkiej sali...
- A teraz – rzekł z lekkim naciskiem Remi. – Udamy się na lekcję mugoloznawstwa do sali numer sto sześćdziesiąt pięć. Resztę punktów dotyczących tego z pewnością genialnego planu, omówimy w dormitorium
- Jasne – odparliśmy z Petem i Jamesem bez zmrużenia oka, grzecznie podnosząc się z miejsc.
Wyszliśmy z sali, dołączając do masy uczniów, zmierzających na lekcje po właśnie zakończonej przerwie obiadowej. Na rzeczony obiad oczywiście poszliśmy, a jakże... Po drodze po prostu zahaczyliśmy o kuchnię.
Luniek westchnął ciężko, poprawiając krawat – poprawiając, czyli go luzując, tak jak i z lekka miętoląc sobie szatę. Popatrzyliśmy na niego jak na czuba, ale nie skomentowaliśmy. Wilkołak spojrzał na nas wymownie, biorąc lekki rozbieg.
No tak, przecież mieliśmy sprawiać wrażenie, iż na lekcję niepomiernie się spieszyliśmy! Poszliśmy jego śladem, tak więc już po chwili na łeb, na szyję, wpadliśmy do klasy, prawie zwalając z nóg Lunatyka, który był na samym przodzie.
Opędził się od nas łokciami, stając twarzą w twarz z rozjuszoną nauczycielką – co tu się jej dziwić, na mugoloznastwie właściwie wszyscy uczniowie dawali do wiwatu. No, prawie... Taka grupka kujonów siedząca w środkowym rzędzie, zajmująca przy tym pierwsze ławki udaje grzecznych. Lizusy...
Lupin dzielnie nabrał powietrza i udając nieziemskie wręcz zziajanie, wydyszał:
- Prze-epraszamy za spóźnienie, pani profesor... – Oparł dłonie na kolanach, lekko się pochylając, dosłownie przy tym charcząc.
- Nie mogliśmy dojść na czas – dołączył się Jamie, a ja, robiąc skruszoną minę, pokiwałem głową, teatralnie dysząc. – Irytek się do nas dopieprzył... Eym... Znaczy doczepił, kiedy udało się nam od niego uciec, to zaatakował nas woźny Ogg z tym swoim bratankiem Filchem, masakra po prostu...
Profesorka nadęła się lekko, postanawiając jednak nam uwierzyć. Nie ma to jak talenty aktorskie, a jakże... Odesłała nas do ławek, nakazując wyjęcie podręczników i czegoś do notowania, po czym zawędrowała pod tablicę, po drodze zaglądając kilku osobnikom do notatek, a raczej pergaminów, na których te notatki powinny być. Powinny...
Zasiadłem tradycyjnie z Jimmy'm, w czwartej ławce pod oknami. Posłusznie wyjęliśmy książki i zeszyty, niezbyt chętnie zapisując temat i te cztery nieszczęsne punkty z programu dzisiejszych zajęć nauki o mugolach. Stukając piórem w ławkę, rozejrzałem się po sali. Wyszczerzyłem się w uśmiechu sam do siebie, patrząc na oburzonego Krukona, Matt Mizens, bodajże.
Szarpał się aktualnie z sąsiadem z ławki.
Zacisnąłem wargi, unosząc przy tym brwi, z uwagą obserwując podchodzącą do niego profesorkę. Szturchnąłem Pottera w ramię, podniósł wzrok znad kartki, kierując go najpierw na mnie, a później na nauczycielkę. Zmarszczył czoło.
- ...zamieszanie tworzysz, gdzie ty się w ogóle znajdujesz, co?!
- Na lekcji się znajduję, a gdzie mam się znajdować?! – wypruł się niski blondyn, tuląc do siebie plecak, kiedy facetka wyciągnęła po niego szponiaste dłonie.
Zachichotałem niezbyt dyskretnie, opierając głowę na ręku.
- Zmieniasz miejsce!
- Zamieszkania? – rozległ się głos Petera.
Parsknąłem śmiechem, tak jak i koleżanki siedzące za mną. Profesorka zingorowała naszego Pettigrew, usadzając Matta w pierwszej ławce.
Nastała chwila względnego spokoju, brutalnie przerwanego przez lupinowy głos:
- Kazaan, schowaj tę dupę! – zwrócił się uprzejmie do dziewczyny siedzącej przed nim.
Ona to zawsze z rowem na wierzchu, aż się jeść odechciewa, jak zawołał właśnie Peter.
James rozłożył się na ławce, tak się cieszył.
Odchyliłem głowę do tyłu, rechocząc głośno, kiedy już szanowna panna Kazaan pociągnęła wyżej swe biodrówki-dzwony, jak mniemam, z młodszej siostry.
- ...ty w ogóle nosisz gacie? – dobiegł mych uszu głos Remusa, który sprawił, że moja pięść uderzyła o ławkę, kiedy to me ciało odmówiło posłuszeństwa przez brutalny rechot, wyrywający mi się jednym ciągiem z gardła.
- Tak! – odparła wyzywająco Meta, bowiem tak miała na imię Kazaan.
Remi uniósł brwi.
- Serio? Jakoś nie widać... – Uchylił się przed ciosem grubą książką, recholąc się jak głupi.
Dziewczyna zerwała się ze swojego miejsca, rzucając się do ataku na Remuska, który w moment ocenił sytuację, również wyskakując z krzesła.
Tupiąc i wrzeszcząc, po drodze obrzucając się tym, co zabrali innym z ławek, ganiali się wokół środkowego rzędu.
Cała klasa na czele ze mną i Potterem, skwitowała to donośnym śmiechem, zagłuszając słowa wściekłej profesorki.
Nie radzi sobie kobita, no cóż poradzić... Krążyła od jednego końca klasy do drugiego, a jej seksowne spodnie – czemu nie miała szaty, hę?! – wisiały jej pod tyłkiem, tworząc wrażenie, iż się zwaliła. Przestałem się śmiać, kiedy poczułem, że oberwałem kawałkiem papierka w skroń. Podniosłem rzeczony papier z ziemi, jako że na nią upadł, po czym rozpierając się wygodnie na krześle,odczytałem wiadomość od Lunia:

Pytanie za dziesięć punktów dla Gryffindoru:
- Ile kilogramów stolca nosi w gaciach?

Ryknąłem dość wyjącym śmiechem, oglądając się na Lunatyka, który mrugnął do mnie, by bez reszty oddać się dokuczaniu Mecie. Profesorka dopadła do Lupina, chwytając go za fraki i szarpnęła w górę, więc chcąc, nie chcąc, musiał wstać.
- Chce mnie pani zabić?! – wrzasnął, chwytając się za obolałe ramię.
- Jak się nazywasz?!
- Remus – bąknął już spokojny Lunatyk.
- Jak się nazywasz? – powtórzyła zirytowana kobieta, ręką przeczesując krótkie włosy.
Klasa zamilkła, wpatrując się w tę uroczą scenę.
Luniek uniósł brwi.
- No Remus, no!
- Tak masz na imię, ale jak się nazywasz?
Lunatyk otworzył usta, wpatrując się w nauczycielkę z niezrozumieniem wypisanym na twarzy, które na jego obliczu wyglądało wręcz komicznie.
Po kilku sekundach niemal wzorowego milczenia, przerywanego jedynie zduszonymi chichotami i uspokajającymi oddechami, bądź sapaniem ze zdenerwowania, rozległ się krzyk Matta:
- Nie będę tu siedział!
Wszyscy skierowali na niego wzrok, podczas gdy ten bez wątpienia inteligent, zebrał swoje manatki, by ściskając je przy sercu, udać się w kierunku ostatnich ławek.
- Aaaa!... – zaskomlał Remus, kiedy wreszcie zatrybił, po czym dodał: - Lupin!
Profesorka popatrzyła na niego z czymś na rodzaj zadowolenia, po czym wypaliła po chamsku:
- Tak więc, Lupin, dostajesz najniższą ocenę!
- Nie! – wrzasnął Luniek, po damsku tupiąc nóżką w podłogę.
- Przyszedłeś na występy?!
- Na lekcję przyszedłem!
- Więc zachowuj się jak uczeń!
- To niech mi pani da to tego warunki!
- Na biurku się połóż!
Lupina zatkało, tak jak i z początku całą trzydziestkę uczniów, by po kilku sekundach wszyscy ryknęli zbiorowym śmiechem.
Ukryłem twarz w ramionach, wyjąc jak wściekły.
- CISZA! – ryknęła nauczycielka.
Automatycznie się wyprostowałem, przykładając dłoń do ust, by zachować pozory, iż jestem grzeczny i ułożony. Obok mnie, Rogaty tłukł pięścią w ławkę.
– CZEKAM NA WASZĄ DYSCYPLINĘ!
I tu oto właśnie, moje czoło uderzyło o ławkę... No nie moja wina, że ciało odmówiło mi posłuszeństwa przecież.
- Black, usiądź ładnie!
- Ale ja przecież siedzę! – zawołałem z oburzeniem, wstając ze swojego miejsca,by podejść do kosza z liścikiem od Lunia.
Gdyby się wpadł w ręce facetki, Remi miałby z deka przegwizdane, a tego wolelibyśmy uniknąć. Kiedy papierek wylądował w koszu, a jakże ponętna guma balonowa znalazła się w moich ustach, podszedłem do okna, otwierając je na całą szerokość. Oparłem się łokciami o parapet, wystawiając twarz do październikowego już wiatru, który tak przyjemnie połaskotał mnie po skórze, lekko odwiewając włosy na plecy. Przymknąłem oczy, delikatnie odchylając głowę do tyłu – taki chłodny powiew jest wręcz zbawienny, kiedy pół godziny siedzi się w dusznej klasie, w dodatku, kiedy niemal na okrągło rżysz jak naćpany, naprawdę, pamiętniku...
Zapalczywie żując jeden z mych ulubionych nałogów, wróciłem do rzeczywistości, zatrzaskując donośnie okno, a głośnemu trzaskowi zawtórował głos Natalie:
- Bombardują!
Parsknąłem śmiechem, wracając na swoje miejsce. Podskoczyłem jak oparzony, czując zaciskające się na moim ramieniu palce nauczycielki. Spojrzałem na nią, niczym owca na trawkę, co wykrzyknął Rogacz, a nauczycielka zignorowała go, ciągnąc mnie ku drzwiom.
- Dosyć tego, idziemy do opiekunki domu!
Oczy wylazły mi na wierzch, zacząłem się z nią szarpać.
Trwało to kilka sekund, a reszta klasy albo szalała, była zniesmaczona lub głośno się śmiała, gdy nagle usłyszałem odgłos prującego się materiału mojej koszuli. Wkurzyłem się już na serio.
- No co pani, jaja sobie pani robi?! Uważałabyś pani trochę, koszulę mam teraz podartą! Jak ja się ludziom pokażę?!
- Zamknij się, idziemy do opiekunki domu! – Ponownie chwyciła mnie za ramię, ciągnąc ku drzwiom.
Prychnąłem, znowu się z jej uścisku wyrywając, a rękaw mego odzienia opadł luźno na podłogę.
- Pani mnie zostawi, ja nigdzie nie idę!!!
- Szlak by cię trafił w odbyt i rozerwał! – ryknął Luniek, uprzejmie cenzurując ten tekst, bo mimo wszystko, do przeklinania się zbytnio nie pali. Trzepnął Kevina w głowę z otwartej, by jęknąć oskarżycielskim tonem:
- Proszę pani, niech go pani przesiądzie!
Eve zaśmiała się iście szatańsko, przykładając dłonie do ust, by wydać z siebie dźwięk łudząco przypominający solidne pierdnięcie. James drgnął na swoim krześle.
- Proszę pani, ktoś się zesrał! – poinformował pogodnie.
Lunatyk schował się pod ławką, by w napadzie głupawki kąsać Metę po nogach, co zrobił w przeciągu następnej minuty, za co oberwał zeszytem po głowie.
Peter zerwał się ze swojego miejsca.
- Christine, jak mogłaś! – zawołał z oburzeniem na pucołowatej twarzy.
- Nie będę tu siedział! – powtórzył donośnie Matt, chyba stwierdzając, że robi się nudno.
Podbiegł do drzwi dokładnie w tym samym momencie, w którym zabrzmiał dzwonek.
Cała klasa zgodną falą – pomijając kilku kałamaniarzy - wypadła na korytarz, tupiąc najmocniej jak się dało.
Wszyscy inni uczniowie, którzy właśnie wychodzili z sal, z przerażeniem na twarzy i w oczach wciskali się ponownie do sal, patrząc na grupę ludzi z piątego roku, łomoczącą butami o kamienne posadzki, drąc się przy tym najgłośniej umieli. Ciekawy widok, jak sądzę.
Następnego dnia, oczywiście, zajęliśmy się realizowaniem planu, który wpadł mi do szanownej główki, kiedy to Rogacz udawał dementora. Normalnie chyba wezmę gosobie na wena...
Tak, jak się umówiliśmy wczoraj wieczorem, dziś wstaliśmy skoro świt, bo przecież musieliśmy zebrać odpowiednie rekwizyty i stroje, bo co to by była za akcja, kiedy idziemy się wystawić na pokaz bez odpowiedniej charakteryzacji?
Biorąc ten fakt pod uwagę, poszliśmy po potrzebne nam przedmioty.
Na początek postanowiliśmy zająć się czymś trudniejszym, mianowicie zataszczeniem zbroi w odpowiednie miejsce, ale tak, żeby nie nahałasować.
Nie mogło się obyć bezprzeszkód, a jakże...
Natknęliśmy się na pewną Puchonkę latynowskiego pochodzenia. Cofnęliśmy się w kąt pomiędzy zbroją a wnęką, gdzie ogólnie panował przyjemny mrok.
Nie chcieliśmy, by ktoś nas przyuważył o tak wczesnej porze, bo bez durnych pytań by się nie obyło. Ściągnąłem brwi, czując czyjąś dłoń wślizgującą mi się między palce. Po przydługich paznokciach wbijającychmi się w skórę, poznałem, że to Remi.
Westchnąłem lekko, patrząc na Carmen, a w następnej chwili musiałem rozpaczliwie tłumić w sobie parsknięcie, słysząc komentarz Lupina na jej temat, wyszeptany mi do ucha:
- ...Kurczę... Niezła jest. Szkoda tylko, że gdybym miał taką dupę jak ona, to by mnie muchy w kiblu wyśmiały...
Gdy tylko kroki Carmen całkowicie ucichły, wznowiliśmy wędrówkę.
Nie trzeba było długo nam szukać. Ukryliśmy przedmiot naszego zainteresowania w jakiejś wolnej klasie, gdzie zostawiliśmy Glizdka.
Tak, żebymu dać jakieś zajęcie, bo się chłopaczyna wyraźnie nudził.
W tym samym czasie, Jamie oświadczył, że idzie przygotować kolejny punkt planu, charakteryzację mnie zostawiając Lunatykowi.
Lupinek tylko wrednie się uśmiechnął, zamykając nas w dormitorium. Pchnął mnie na łóżko, nakazując tym oto gestem posadzenie zada, po czym otworzył torbę, którą przewiesił sobie przez ramię, gdy wychodziliśmy jakieś pół godziny wcześniej.
Ku mojemu jakże malowniczemu zdumieniu, wyciągnął z niej butelkę oleju roślinnego do smażenia. Więc po to zachodził do kuchni...
Wyszczerzył zęby, patrząc na mnie.
- Z pierwszego tłoczenia. Najwyższa jakość...
Z niepokojem obserwowałem zbliżajacego się do mnie Luniaka, który w międzyczasie odkręcał butelkę tego oleju, patrząc mi przy tym głęboko w oczy.
Parsknąłem śmiechem.
- Lupin, mam podteksty... – powiedziałem, podnosząc się i okrążając swe łoże. Zaśmiał się.
- Erotoman – prychnął z wyszczerzem, podchodząc bliżej. Uniósł nagle brwi, zerkając w okolice moich stóp.
Cały czas się cofałem.
– Uwaga, łóż... – zaczął ostrzegawczo, a ja, nie rozumiejąc, o co chodzi, postawiłem kolejny krok w tył, najpierw potykając się, jak to się pochwili okazło, o łóżko, a później o kufer, przez co wylądowałem mymi szlachetnymi czterema literami na posadzce. - ...ko – dokończył w niemal idealnej ciszy Lunatyk, prawie że do mnie podbiegając.
Odgarnąłem grzwkę z oczu, otwierając ze zdziwienia usta, kiedy to Lupinek władował mi się okrakiem na kolana.
- A tak to zgrywasz cnotkę...
- Zamknij się – fuknął, nie mogąc jednak pohamować uśmiechu, o czym wyraźnie świadczył jego lekko drgający policzek. Wylał nieco nieszczęsnej oliwy na ręce, po czym delikatnie je o siebie potarł. Zmrużyłem lekko oczy, swoim zwyczajem od dołu, cofając przy tym głowę.
- Do czego zmierzasz?
Luniek uśmiechnął się figlarnie, wplatając mi tłuste od oleju dłonie we włosy. Jęknąłem wymownie, starając sobie nie wyobrażać tego, jak będę wyglądał, gdy ze mną skończy.
- Wiesz, taki rodzaj gry wstępnej... - stwierdził beztrosko.
Prychnąłem, wbrew sobie lekko się uśmiechając. Popatrzyłem na niego zniezadowoleniem.
- Co ty masz za fantazje, Lupin, że mnie upodabniasz do Snape’a? – burknąłem niby obrażony, a Lunatyk roześmiał się głośno, wyjmując z wyżej wymienionej torby jeszcze buteleczkę octu. Wylał mi cały na głowę.
– Oczadziałeś?! – zezłościłem się już na serio, a zadowolony z siebie Remi poczochrał mi kudły.
- Nie. Po prostu chcę, żebyś śmierdział, wszak masz być topielcem.
Wyszczerzył się do mnie w niemal anielskim uśmiechu. Niemal...
Perfekcję tego obrazka zakłócały psotne błyski w jego bursztynowych patrzałkach, kiedy dosyć wymownie poruszył biodrami, nadal na mnie siedząc.
Wywaliłem klawisze.
- Takiś napalony?
- No ba! – zakrzyknął cicho, wyjmując jeszcze opakowanie mąki oraz jakąś zieloną, rzadką papkę w białym pojemniczku z plastiku. Zmarszczyłem nos, wskazując na te pseudoglony podbródkiem.
- Po co ci to?
- Żebyś zzieleniał – odrzekł beztrosko, mieszając tę zieleninę z mączką.
Ściągnąłem usta w dzióbek, kiedy nabrał tej zielonej masy na palce, przybliżając upaćkaną dłoń do mojej szlachetnej twarzy.
– Nie wierć się, Kwiatuszku, chcę cię dokładnie nasmarować – powiedział wesoło.
Posłusznie nadstawiłem pysk do smarowania, po chwili mogąc czuć chłód tej niby maści na czole, policzkach, nosie, szyi i podbródku, skroniach i innych częściach twarzy, których nie wymieniłem.
Zapowietrzyłem się z oburzenia, kiedy Remus, bez pytania mnie o rękę, złapał mnie za dłoń i zaczął ją smarować tym zielonym czymś. Wolną ręką dotknąłem twarzy, wyczuwając na niej dosyć grubą skorupkę, w miarę już suchą.
Westchnąłem.
- Będę miał tak łazić z tym tynkiem? – zapytałem, starając się użyć jak najmniejszej ilości mięśni twarzy do tego.
- Nie – nadeszła odpowiedź. – Za dziesięć minut ci to zeskrobię, a na gębie, szyjcu i rękach zostanie ci zlekka zielony osad, który powinien zniknąć przy użyciu odpowiedniego środka czyszczącego.
- Powinien – mruknąłem, nie otwierając oczu.
Usłyszałem cichy śmiech Lupina.
- No, powinien, nie wiem, czy tak będzie naprawdę, wszak pierwszy raz korzystam z tego przepisu.
- A skąd żeś go wytrzasnął?
- Z głowy – odrzekł takim tonem, jakby to było oczywiste. W następnej chwili odczułem brak czyjegoś ciężaru na udach.
– Siedź tak i staraj się zbytnio nie kręcić ryjkiem, ja umyję ręce i weźmiemy się za strój. A nie! – krzyknął po postawieniu dwóch kroków, jeśli mnie słuch i pamięć nie zawodzi, jak i ma umiejętność liczenia, tak swoją odrębną, polną drogą.
– Buty ściągaj! – nakazał, ponownie do mnie podchodząc, co stwierdziłem, kiedy poczułem jakże luniakowy zapach kwiatów.
- Po kiego? – zapytałem, posłusznie jednak sięgając nasmarowanymi rękoma do butów.
- Nie, zostaw – westchnął. – Ręce muszą ci wyschnąć. Mam nadzieję, że w przeciągu chociaż ostatniego tygodnia, ten jeden, jedyny raz umyłeś nogi?
- Chyba sobie kpisz! – prychnąłem, usilnie starając się nie uśmiechnąć. – Ależ oczywiście, że myłem dziś rano!
Odpowiedzi brakło, w zamian za to, wyraźnie czułem lekkie szarpanie przy stopach, świadczące o tym, iż Luniek luzuje wiązania mych ukochanych glanów.
No jak on mógł normalnie...
Oczywiste jest, że nałożył mi błotną maseczkę również na moje przyssawy, co zlekka utrudniały mu moje łaskotki, a jakże...
Po umówionych dziesięciu minutach w bezruchu, podczas których Remi – sądząc po odgłosach z łazienki – umył ręce i jak mi powiedział, zajął się też chociaż zebraniem potrzebnych rzeczy na moje przebranie.
Kiedy byliśmy tak mniej więcejw połowie ściągania tynku z mego ciała, wparował zadowolony z siebie Rogacz, ciągnąc Glizdka za rękaw.
Stanął w drzwiach, patrząc ze zdziwioną miną na urecholonych mnie i Lunia.
Potter wycelował we mnie palec.
- Gadzie! – ryknął, widząc, że ta papunia schodzi ze mnie płatami.
Zaśmiałem się lekko, swoim zwyczajem nieco szczekliwie.
– Ja wiedziałem, że powinieneś być w Slytherinie!
- Hej! – warknąłem ze złością, zrywając się. Automatycznie sięgnąłem po różdżkę. – Nie pozwalaj sobie! – wyrknąłem, celując w Jamiego.
Luniek podniósł się z klęczek, stając pomiędzy nami. Rozłożył ręce, patrząc to na mnie, to na Jamiego Potti.
- Uspokójcie się! Nie pora nasprzeczki. Musimy ubrać Syriusza, założyć te przeklęte blachy i jeszcze dojść niepostrzerzenie na miejsce. Przygotowaliście, prawda? – dodał, patrząc na Glizdę.
Pettigrew skinął głową, uśmiechając się z zadowoleniem. Tak... Nie lada wyczyn! Wyjąć cztery płytki z posadzki i zrobić miejsce na jedną osobę wpozycji stojącej.
Ja, z kolei, zrobiłem nachmurzoną minę.
- Co ja, dwa latka mam? Umiem sam się ubierać!
Lunatyk wywrócił oczami.
Kiedy moja charakteryzacja z pomyślnym rezulatatem dobiegła końca, dobijała godzina piąta czterdzieści. Wymieniliśmy spojrzenia i zgodnie wypadliśmy z dormitorium, pędząc na trzecie piętro, gdzie ukryliśmy zwędzone zbroje.
Kiedy byliśmy na miejscu, zaczęło się modzenie, jak to cholerstwo w ogóle włożyć, bo w to się przecież nie włazi tylko po kawałku zakłada. Chyba...
W końcu Remuseks spasował i użył reparo, kiedy jakby rozcięliśmy je na pół, pionowo od góry.
I w ten oto sposób obaj się w tych zbrojach zamknęli.
Poszliśmy więc spokojnie na parter, gdzie Rogacz (jakoś mi się utarło nazywanie go tak, cholernemu rogi się robią, jak próbujemy się przemienić...) przygotował z Petem miejsce.
Nie obyło się bez przeszkód w stylu napadu głupawki po inteligentnych tekstach Jamesa: „Wiecie co? Dobrze, że Pet musi nas tylko powiadomić, kiedy dyras będzie szedł... Bo gdyby był odpowiedzialny za efekty specjalne... Taki efekt grzmotu na przykład. To dźwięk może i świetny, no ale woń?!”.
Na to, oczywiście, Remuskowi zachciało się śmiać, a że nie mógł, bo by nas nakryli, to się hamował w ten jego słynny sposób – zacisnął wargi w ciup i niech się dzieje co chce. Cudowne było w tym to, że niechcący wydawał z siebie piski i zduszone pryknięcia. Potter znów się popisał: „Remi, z tych pierdów, to Glizduś na pewno byłby dumny... Albo i zazdrosny!”.
Tu oto, ujawniła się moja pseudointegencja, bowiem spytałem Remuska, czy nie chce wytoczyć Peterowi konkurencji w efektach grzmotu.
Lupinek uniósł wtedy przyłbicę, łaskawie zaszczycając mnie spojrzeniem.
- Lecz się na nogi, bo na głowę już za późno – skwitował, a widząc, że posłałem mu całusa, tylko popukał się palcem wczoło.
Spojrzałem na zegarek i poczułem, że mimo iż jestem zielony na twarzy, to blednę.
Wymieniliśmy spojrzenia, zaczynając biec na palcach – bo tak ciekawiej, jak stwierdził Glizdogon.
Tak, to on zarzucił ten pomysł, a my ochoczo na niego przystaliśmy.
Ja, oczywiście, nagle chwytając porę na wygłupy, uniosłem poły tych z lekka spleśniałych szat, stawiając bose stopy tak, jakbym raczył ćwiczyć balet. Oczywiście, musiałem dodać do tego stosownie wyniosłą minę, zaciskając mocno usta i unosząc brwi. Odchyliłem głowę do tyłu, po czym wymachując rękami i przy okazji ubraniem, zacząłem podskakiwać na sztywnych nogach.
Kiedy dotarliśmy na korytarz przed wielką salą, Potti pokazał nam te cztery obluzowane płytki.
Remus podrapał się po zbroi.
- Zbyt mocno to one się nie wyróżniają – rzekł spokojnie, znieształconym z lekka głosem.
Wzruszyłem ramionami, odgarniając z oczu śmierdzące octem włosy. Machnąłem ręką.
- Dobra, wyciągajcie to a ja się ładuję.
Lupin fuknął, ze zgrzytem i jękiem zbroi przyklękając. Jamie przybrał obrażoną pozę.
- Rozkazywaciel! – oświadczył zezłością, a Luniek posłał mu mordercze spojrzenie. Zaraz po tym przyłbica opadła mu na miejsce z głośnym trzaskiem.
- Nie baw się tu w słowotwórstwo, Potter!
Prychnąłem, odpychając ich na dwie strony, samemu przyklękając i odkrywając swoją jamkę. Zajrzałem do środka, po czym ciężkim westnieniem się tam wsunąłem. Popatrzyłem na Huncy z dołu.
- Tylko zróbcie to tak, żebym mógł oddychać!
Potter zachichotał złowieszczo, układając płytki na miejsce, przez co pogrążyłem się w niemal całkowitych ciemnościach.
Zostało mi tylko czekać...
Parę minut później, podczas których byłem pewien, że z tych nerw nabawię się nieuleczalnie nieuleczalnej klaustrofobii, mych szlachetnych uszu dobiegły odgłosy kroków kilku osób. Odczekałem kilka sekund, a usłyszawszy odgłos łamanego drewienka, który był umówionym sygnałem, zamruczałem jak zombie, zaczynając szturchać palcem marmurową terakotę, dzięki czemu zaczęła o siebie zgrzytać i delikatnie pocierać.
Kroki ucichły.
Czując, że wredny uśmiech rozciąga mi wargi, uchyliłem lekko usta, wydając z siebie wcześniejszy dźwięk, tyle że głośniej. Opuściłem włosy na twarz, po czym bez ostrzeżenia wystawiłem zaciśniętą w pięść rękę na zewnątrz, obijając sobie boleśnie knykcie, a fragmenty podłogi odskoczyły na boki.
Powoli się stamtąd wynurzając, wyczołgałem na zewnątrz swe szanowne zwłoki, sapiąc chrapliwie i wydając z siebie ciche, wrogie pomruki. Kiedy znalazłem się na czworakach, spojrzałem spode łba w stronę przybyszy – Flitwick, Kuramochi, niewielka grupka uczniów i Dumbeldore.
O tego ostatniego nam w zasadzie chodziło...
Poburkując, patrzyłem w ich stronę, powoli się podnosząc. W pewnym momencie zaryczałem, podnosząc się gwałtownie i wyciągając przed siebie ręce, zacząłem dość szybko kuśtykać w ich stronę.
Cofnęli się gwałtownie.
Nie przewidziałem pewnego smutnego faktu – jedna ze szmat, w które byłem ubrany, zsunęła mi się z ramion i opadła aż do stóp, oplątując się z lekka wokół kostek, przez co stawiając następny krok runąłem jak długi na posadzce, zmieniając wydawany z siebie dźwięk z ryku do kwiku.
Wygląda na to, że Rogaś i Luni tylko na to czekali – wyskoczyli zza rogu zdzierając gardła w okrutnym ryku bojowym, unosząc nad głowy miecze.
Cóż, jak piórka to one nie ważą, a znając posturę i wagę Luniaczka, łatwo można było przewidzieć, że miecz go przeważył.
Oczywiste więc jest, że Remusik przewrócił się na plecy, robiąc przy tym klasyczny półobrót. O uszy obiło mi się jego ciche przekleństwo, kiedy wstawał w tempie prawie ekspresowym. Zakołysał się na piętach, choć nie mam pojęcia, jak, udając, że nic takiego się nie stało.
Sądząc po zrozumieniu, które ujrzałem na jego twarzy, to wtedy dyrektor zorientował się o co chodzi.
Luniek doskoczył do Jamesika z piskiem, zaczynając okładać go po głowie.
Zebrałem się z posadzki, ponownie zaryczałem i ruszyłem na nich jedną ręką przytrzymując te przeklęte szmaty, niechcący ukazując wszystkim swoje jakże seksowne, bose stopy.
Huncwoci zgodnie się na mnie rzucili, niby okładając z całej siły, a tak naprawdę to ledwie dotykając. Nie chciało mi się długo wyginać od tych jakże potężnych ciosów, tak więc z agonijnym rykiem osunąłem się na ziemię, będąc tym samym zmuszonym do zachowywania się jak trup. Nie mogłem sobie jednak odmówić tej przyjemności obserwowania, jak chłopcy piorą się przez następne kilkanaście sekund, które zakończyły się tym, że Lunatyk wylądował na tyłku z łoskotem obok mnie.
Niebywale tym faktem podniecony Jamie, uniósł obie ręce w geście triumfu, lecz Luni podniósł się z ziemi z cichym stękiem i nieco chwiejnie, ponownie na niego zaszarżował, przez co Potti stracił chwilowo równowagę.
Nagle, zza rogu, co wydaje mi się podejrzane, widocznie zwabiony tymi dźwiękami z drugiej części zamku z podziemi, wynurzył się woźny, ściskając przy piersi mopa. Widząc tłukące się zbroje wytrzeszczył oczy, po czym chwytając się kurczowoza serce, wydusił:
-O nie! To za dużo na me skołatane nerwy...
Po czym zemdlał, uderzając głową w posadzkę...
Jim wrzasnął ze złością i śmiechem jednocześnie, ponieważ z prawego sierpowego wyjechał mu Remi, robiąc wgniecenie w zbroi na piersi. A niby to taki delikatny jest... Jim zrewanżował mu się niemal natychmiast, chwytając go za barki, właściwie bezproblemowo ciskając nim o ścianę. Z lekka zaniepokoił mnie fakt, że legł w bezruchu pod ścianą, ale, jak sądzę, udawał pokonanego.
Stwierdziwszy, że nie chce mi się tak leżeć, podniosłem się i z wrogim pomruko-rykiem rzuciłem się na Pottera, zwalając go z nóg. Zaczęliśmy się oczywiście bić, tłukąc na oślep pięściami i wierzgając wściekle nogami. Kiedy odczułem naprawdę solidne zirytowanie od nieustannie przygniatającej czy tłukącej mnie blachy, nie bez trudu, zadyszany, przygniotłem Rogacza do podłogi i próbowałem zdjąć mu nagolenniki, mając na celu jakże szczytne zatopienie zębów w mięsie jego łydki.
Nagle zmieniając swe zamiary, poderwałem się z ziemi, pozwalając tym samym Jamesowi wstać, po czym dopadłem do miecza Remka i na początku wykonując piękny półobrót, rąbnąłem go w brzuch, zwalając przy tym tę osobistość z nóg.
Biedny zgiął się w pół i przyrżnął plecami w ścianę. Chłopak udał martwego, a ja zacząłem się zastanawiać, czemuż to dyrektor pozwala nam na tę akcję.
Zostawiając tego typu problemy na dalszy plan, stwierszam, że chyba za bardzo wczułem się wrolę, ponieważ z dzikim okrzykiem natarłem na Hagrida, który pojawił się na horyzoncie, patrząc na nas z wręcz niepomiernym zdziwieniem.
Doskoczyłem do niego, wydając z siebie powalone odłogsy i wrzeszcząc coś, czego sam nie rozumiałem, na co Rubeus, bez jakichś makabrycznych problemów, podniósł mnie sobie przed twarz przyglądając się mi ze zdziwieniem ale i uśmiechem.
Rrzucałem się, ryczałem, darłem się, że go zabiję, tylko go dosięgnę i nadal próbowałem go atakować.
- Dość! – zawołał w końcu dyrektor, kiedy udało mi się dosięgnąć pięścią nos Hagrida. Zaskoczony przestałem się wierzgać i gajowy mógł mnie postawić naziemi, co też u czynił. Łypnąłem na niego spode łba, sapiąc ciężko. Odwróciłem się do towarzyszy broni i walki ulicznej. Jim usiadł, a Rem wstał, chwiejnie podchodząc do jakiejś Ślizgonki. Uniosłem brwi, patrząc na jego poczynania.
Remus, niebywale inteligentnie, skłonił się z galanterią w pas, po czym prostując się, wypalił uroczyście:
- Jestem rycerz Lunatyk, smukła dziewico!
Rogaś, wyraźnie robiąc się zazdrosny, podbiegł do dziewcza, odpychając rycerza Lunatyka od facetki i złapał ją za rękę.
Bardzo energicznie ją potrząsając, powiedział:
- Bardzo miło mi ciebie poznać, nadobna pani!
Wszyscy wybuchli śmiechem, raptem bardzo rozbawieni. Wie ktoś, dlaczego?...
Jimmy uniósł przyłbicę, aby obetrzeć pot z twarzy, uśmiechając się przy tym niebywale szeroko. Rem podniósł się z ziemi, to nic, że ponownie tego młodego dnia i zdjął hełm, patrząc na Jamiego obrażonym wzrokiem. Odgarnąłem tłuste od oliwy włosy z twarzy i gdy wziąłem jeden ich kosmyk do ręki i spojrzałem na niego, jęknąłem żałośnie osuwając się pod ścianą.
A jeśli dodać ten smród octu... Byłem wtedy jak Snape!
- Nie martw się – powiedział wesolutko rozpromieniony jak słońce w południe wśrodku lata Lupek, podchodząc do mnie. – Przecież możesz użyć czarów! – zawołał, po czym rozłożył ręce, pochylając lekko głowę i w jakże wdzięczny sposób, okręcił się wokół własnej osi.
Nie ma to jak inteligencja, czyż nie?...
Muszę po prostu opisać jeszcze jedną rzecz, która to stała się gdzieś tak w połowie września. Mój sen oraz pierwszą imprezę w wieży Gryffindoru, w której uczestniczyłem:
Spałem sobie smacznie, jak zwykle zapewne głośno chrapiąc, śniąc o różnych głupotach. W pewnym momencie, scena mojego snu zmieniła się, przez co przestałem biegać na waleta po łączce pełnej pachnących i kolorowych kwiatków, tylko stałem pod prysznicem. Zamiast wody, ze słuchawy płynęła czekolada.
Nie żeby mi to jakoś specjalnie przeszkadzało, ależ skąd... Naturalnym u mnie odruchem, sięgnąłem po gąbkę. Chwyciłem również coś, co powinno być mazią, której używałem do kąpieli. Zamiast niej, była jakaś truskawkowa galaretka. Dość płynna, na szczęście. Nie powiem, wyglądała na prawdę apetycznie.
I wtedy oto zauważyłem, że kabina jest z wafla, a okno z cukru, tak sądzę. Przynajmniej na takie wyglądało, matowe, niezbyt przezroczyste...
Choć może to tylko moje skojarzenie z tą taką mugolską bajką, którą kiedyś opowiedział nam Remus. Nagłym, niebywale inteligentnym pomysłem, otworzyłem usta i zacząłem wyłapywać tę słodką ciecz, imitującą wodę. Kiedy wypiłem kilkanaście łyków czekolady tak dobrej, jakiej w życiu jeszcze nie miałem szczęścia ani okazji jeść, zacząłem myć swe szlachetne, lewe ramię. Słysząc dźwięk otwierających się waflowych drzwi kabiny, automatycznie się w ich kierunku odwróciłem. Nie zdołałem pohamować przerażonego okrzyku, kiedy ujrzałem wpychającego się do mnie nagiego Hagrida. Widok to był straszny...
Zatkało mnie po całości, wcisnąłem się plecami w ścianę. Upuściłem gąbkę, która niewiadomo czemu, nagle zmieniła się w niebywale szorską cegłę. Kiedy łupnęła o dno brodzika, zorientowałem się, że strasznie mnie piecze myte dopiero ramię. Spojrzałem na nie i wytrzeszczyłem oczy - było zdarte ze skóry do mięsa, kilka włókienek mięśni sterczało luźno w górze, pozawijane i poskręcane niczym poprzypalane włosy. Żeby było lepiej, Hagrid, z miną napalonego zboczeńca, docisnął mnie do ściany. Zrobiłem wielkie oczy, nagle zaczynając cierpieć na dość powrzechne schorzenie, zwane potocznie "Zespołem Karpia". Tak, tak... Opadła mi szczęka, a patrzały mało nie wyleciały z orbit. Gajowy zblizył swoją twarz do mojej, przymykając swe wielkie, krowie gały. Pokaźnym ciałem unieruchomił moje, nie mogłem się chociażby szarpnąć. Z rosnącym przerażeniem wpatrywałem się w niego, gdy wywalał na wierzch język wielkości mojej ręki, zapewne z zamiarem władowania mi go do ust.
Nie pomyliłem się...
To był najgorszy ślimak w moim czternastoletnim życiu. Mało się nie porzygałem.
Nie wiem, kiedy to się stało, kiedy Hagrid i łazienka zniknęli, a kiedy na powrót znalazłem się w swoim łożku, budząc się z rozdzierającym wrzaskiem.
Po drodze zaryłem głową o kant szafki nocnej - pewnie znowu kumulowałem siły w jakiejś pogiętej pozie, ale mniejsza - lecz nie zwróciłem na to uwagi.
Zacząłem się miotać, młócąc wściekle powietrze pięściami. Przez te kakofonijne ryki, przebiła się jakaś szamotanina i szybkie kroki. Myśląc, że to Hagrid, zamotałem się jeszcze bardziej, niechcący wplątując w kotary łóżka. Zaskomlałem, czując, że ktoś próbuje chwycić mnie za twarz.
- NIEEE!!! - wyprułem się. - ZABIERZCIE TĘ WŁOCHATĄ BESTIĘ!!!
W tej wścieklej szamotaninie zwaliłem się na podłogę, podcinając przypadkowo ktosia. Znów poczułem czyjeś dłonie, tym razem we włosach.
Na pokrywy śmietnikowe Hagrida, te były zdecydowanie za małe.
- Durniu, przestań dziczeć, to ja! - warknął poirytowany głos Luniaka. Uspokoiłem się w mgnieniu oka, dzięki czemu kucający obok mnie Huncwoci mogli pozbyć się oplątujących mnie zasłon. - Co ci strzela to tego łba? - burknął blondyn, przecierając zaspane jeszcze oczy.
Prychnąłem obrażony, krzyżując dłonie na piersiach.
- Ciekawe, jak ty byś zareagował, gdyby pod prysznicem napadł cię gajowy i zaczął ładować ci ozora go gardła!
Potter i Lupin wyłożyli się ze śmiechu na podłodze. Śmiertelnie obrażony wstałem, kiedurjąc się w stronę łazienki, bo od tego koszmaru byłem zlany potem. Po drodze wyjrzałem przez okno, zastanawiając się, cóż mnie dzisiaj spotka.
Pierwszą lekcją, jaka nas czekała, była transmutacja. Uznałem, że temat lekcji nie był godny mej uwagi, więc, by jakoś sobie urozmaicić czekanie do dzwonka, za każdym razem, kiedy psorka odwracała się do klasy tyłem, udawałem, że macam ją po tyłeczku. Wykonywałem pantomimę, że głaszczę owe pośladki, ściskam je w dłoniach, podszczypuję, w pewnym momencie zacząłem je na niby lizać i podgryzać.
Zesztywniałem, gdy usłyszałem jej głos, najwyraźniej skierowany do mnie:
- Black, myślisz że nie widzę co ty wyprawiasz?
Trwałem chwilę z wywieszonym językiem i przymkniętymi powiekami. Mowę odzyskałem dopiero po kilkunastu sekundach.
Chrząknąłem teatralnie.
- A że tak się uprzejmie spytam, to skąd pani wie, co ja wyprawiam? Ja przecież tylko siedzę! - Udałem pokrzywdzone niewiniątko.
Schowany za moimi plecami Remi krztusił się ze śmiechu.
Nie wiem, po co James wlazł pod ławkę.
Peter otwarcie chichotał.
- Tylko siedzę – zasyczała, przedrzeźniając mnie.
Poczułem się urażony, lecz natychmiast mi to minęło, kiedy ujrzałem tak przeze mnie lubiane zjawisko: nozdrza się jej zwęziły. I znowu pojawia się pytanie; To celowe, czy tylko taki tik?
– Tak się ciekawie składa, Black, że może i stoję do klasy tyłem ale widzę, iż pan udaje, jak to namiętnie obmacuje mnie pan po tyłku.
Zrobiło mi się z grama głupio, nie powiem. Mimo to, uśmiechnąłem się szeroko, słuchając śmiechu uczniów, na które chyba złośliwie profesorka pozwalała.
- I że tak powiem, panie Black, ja mam oczy z tyłu głowy, więc widzę.
- To nie w zadku? – palnąłem głupio, nie mogąc powstrzymać swego idiotyzmu wszczepionego mi prze Pottera ze trzy lata temu. Zakryłem sobie usta dłonią, udając skruszonego.
- Tak, mam wielki tyłek i mam w nim oczy.
- Ale pani profesor... – musiałem jakoś ratować sytuację, pani profesorka nie była gruba i tyłka też wielkiego nie miała. Nie chciałem, aby przeze mnie niewinna niewiasta popadła na anokreksję czy coś w tym stylu w chęci odchudzenia się.
– Pani tyłek jest no... Nie jest gruby, wręcz przeciwnie. On jest idealny. Taki seksowny, ten idealny przedziałek nadaje im ponętnego kształtu soczystej brzoskwini...
- Dość! - zawołała. -Wiesz co cię czeka, Black.
- Wiem, szlaban. - Spuściłem głowę, ukrywając pełen zadowolenia uśmiech.
Po lekcji zostałem i dowiedziałem się o szlabanie. Mam czyścić jakieś oszklone szafki w sali pamięci...
A później całą przerwę i kawałek następnej lekcji wysłuchiwałem, jak James i Remus bezczelnie sobie ze mnie kpią. Wybraliśmy się z tej okazji na spacerek po błoniach.
Było... Zimno. Mróz szczypał nas w odkryte policzki, lodowaty wiatr targał włosy i ubrania, szaliki łopotały za nami jak wściekłe. Mało kto zdecydował się na wyjście z zamku, by stąpać po stwardniałej na kamień ziemi. W polu mojego widzenia, gdy obracałem się wokół swej szanownej osi, byli tylko Remi, Jamie, Peter i... Sev.
- Cześć Smarku! - wydarłem się, chcąc mieć pewność, że na pewno mnie usłyszy. Usłyszał, bo zatrzymał się jak wryty, rozglądając się nerwowo. Podeszliśmy bliżej, a nasz drogi nietoperek stał jak wmurowany.
- Wiesz co? - dodałem, próbując nawiązać coś na rodzaj dialogu. - Ostatnio gdy byłem w Hogsmeade, zobaczyłem idealny gwiazdkowy prezent dla ciebie, Severusku... Czy szampon o zapachu truskawek by cię ucieszył?
Peter, jak zawsze zresztą, gdy powiedziałem coś ja albo James (norma...), zaczął się śmiać. A śmiech jak zawsze miał tak głupkowaty, że nie mogłem powstrzymać choćby lekkiego uśmiechu. Snape sapnął ciężko przez nos, wyciagając różdżkę.
Słyszałem, że któryś z Huncwotów szarpie się ze swoim płaszczem, by również wyjąć owy przedmiot. Machnąłem ręką za plecami, dając temu ktosiowi do zrozumienia, by jej nie wyjmował. Następnie rozłożyłem ręce, podchodząc bliżej do Smarka.
- Sevciu, Seviczku... Na co ci te nerwy? Święta zbliżają się wielkimi krokami, a ty co? - Zacmokałem, kręcąc głową. Porwałem Ślizgona w objęcia, mocno do siebie przyciskając.
Charknął coś niezrozumiale.
Kołysałem go jeszcze chwilę, gadając jakieś dziwne rzeczy o miłości, szczęściu, jemiole i robieniu dzieci. Kiedy łaskawie go puściłem, był już karmazynowy ze złości.
Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu, łapiąc go palcami za policzki.
- Nie denerwuj się tak, rybeńku! - zapiałem, robiąc mu "bobaska".
Szarpnął się, wyrywając mi.
Przybrałem święcie zdumioną minę.
- Ale... Sev, o co ci chodzi?
- A tobie o co, Black?! - warknął, ściskając mocno różdżkę.
Uniosłem brwi.
- Jak to: o co?... Ta noc nic dla ciebie nie znaczy?...
Snape zamrugał, zbity z tropu.
- Jaka noc?
- CO?! - wydarłem się, zdzierając gardło.
Mój głos potoczył się echem po błoniach, ginąc w porywistym wietrze. Przyłożyłem dłoń do czoła.
- Jaka noc... Jaka noc... Nie wmawiaj mi, że nie wiesz, o co chodzi! Ta, którą spędziliśmy razem, ta piękna, upojna, gwieździsta noc!...
Usłyszałem parsknięcie Lunatyka.
- Nie śmiej się! - jęknąłem. - Ja tu mam zawód miłosny, nie widzisz tego?!
Odwróciłem się, by na niego spojrzeć.
Zgiął się w pół, krztusząc się z radości. Zdrajca...
Ponownie popatrzyłem na Severusa.
- To nic dla ciebie nie znaczyło?... Tak nic, zupełnie?
Gapił się na mnie tymi czarnymi oczami jak na osobę co najmniej chorą psychicznie.
Uwiesiłem mu się na szyi, stęknął pod moim ciężarem.
- Severusie, ja cię kocham! Dlaczego ty mi to robisz?! - szlochałem w srebrno-zielony szalik. Próbował mnie odepchnąć. W zamian za to, jeszcze mocniej się w niego wtuliłem. - Jak możesz być tak nieczuły?! Najpierw jęczysz z rozkoszy, a później mi wmawiasz, że nie wiesz, o co chodzi... Draniu! - zawyłem, odsuwając się. Sprzedałem mu prawego sierpowego, udając urażoną niewiastę, po czym odwróciłem się na pięcie, biegnąc w stronę zamku z efektownym: "Buuuuu!!!". Huncwoci kotłowali się gdzieś za mną. Przystanąłem dopiero w zamku, chłopaki spojrzeli na mnie jak na debila. Śmiali się jednak.
- Co ci odwala? - spytał Luniek.
Wzruszyłem ramionami, dysząc od biegu.
- Nic, po prostu zachciało mi się trochę ponabijać ze Snape'a.
- A ja złapałem chęć na rozwalenie we wszystkie cztery strony świata wieżę Gryffindoru... - mruknął Jamie, uśmiechając się lekko.
Również rozciągnąłem wargi, wzrok kierując na Luniaczka.
- Remi, wyciszysz wieżę, prawda?... Wiemy doskonale, że umiesz to zaklęcie.
Skinął głową.
- Lubisz pytania retoryczne...
Zatarliśmy zgodnie ręce.
Muzyka łupała ze ścian (Ahh, magia...) dobrą godzinę, przez którą nie działo się nic szczególnego. Normalnie, wszyscy tańczyli albo siedzieli, tu i tam ktoś coś jadł, ktoś coś pił, rozbrzmiewały niewyraźne śmiechy. Z czystych nudów, które powolutku zaczynały mnie ogarniać, odlepiłem się od ściany, podchodząc do stolika. Nalałem sobie ognistej do szklanki, którą to zorganizowali panowie z siódmych klas. Osuszyłem jej zawartość jednym wychyleniem. W gardle poczułem żywy ogień, widok lekko mi się zamazał. Kaszlnąłem w zaciśniętą pięść. Od razu nabrałem ochoty na zabawę. Gdzieś w tłoku zobaczyłem Jennifer.
Nalałem sobie jeszcze, idąc w jej kierunku. Wyminąłem grupkę dziko wymachujących kończynami dzieciaków z trzeciej klasy.
Stuknąłem Aniston w ramię, odwróciła się do mnie.
- Cześć!!! - wydarłem się, żeby przekrzyczeć muzykę. Cóż... Staliśmy właśnie pod ścianą. Skinęła mi głową w odpowiedzi. Upiłem łyk zawartości szklanki. Tym razem nie zrobiła na mnie już takiego wrażenia. Oblizałem się bezwiednie.
Wymieniliśmy spojrzenia, po czym zgodnie skierowaliśmy się w stronę Luńka i Pottera. Luniaczek właśnie spontanicznie pił sobie wspaniałą wihisky z gwinta butelki. Odessał się akurat wtedy, kiedy podeszliśmy z Jen.
Zacisnął powieki, usta i nos wciskając w rękaw szaty.
- Daje kopa - wykrztusił po chwili, odsuwając twarz od materiału.
Roześmialiśmy się głośno. Popatrzył na nas szczerząc kły w uśmiechu. Porwałem Jen w objęcia, nie pytając jej o zdanie, tylko jasno mówiąc, że chcę z nią zatańczyć.
Rzuciliśmy się między innych tańczących Gryfonów z donośnym rykiem bojowym. Był aż nadto słyszalny, wszak była którka przerwa między dwiema piosenkami.
- Nie! - wrzasnął Lunatyk. Wszyscy odwrócili się w jego kierunku. - Puszczaj mnie, idioto! - sapnął blondynek, uwięziony w miażdżącym uścisku pijanego Glizdka.
- Ten już zalany? - zdziwiła się Jen. Popatrzyłem na nią.
Zabrałem ręce z jaj talii, drapiąc się po głowie.
- Chyba...
Przechylając łepetynę, patrzyłem, jak Peterek obejmuje Luniaczka w pasie, podrygując dziwnie do piosenki "Footlose". Remusek oczywiście się szarpał, bo na taniec wyraźnie nie miał ochoy. Glizdek raptem zmienił zdanie. Zamiast parodiować mambo, rzucił się w namiętne tango. Chwcił jedną luniakową dłoń, wyciągnął rękę i powłócząc nogami, przeszedł dziesięć kroków. Gwałtowny obrót, od którego obaj mało nie zaliczyli gleby i znów dziesięć kroków. Śmiechy Gryfonów stawały się coraz wyraźniejsze. Luniek za to wyraźnie był pełen sprzecznych uczuć. Widać było, że się wkurza, hamuje od śmiechu i ma ochotę rozszarpać Glizdogona.
Po kilku obrotach wywrócił oczami i zaczął jakoś z Glizdusiem współpracować. Wyglądało to całkiem sympatycznie, dopóki remusowe tęczówki nie rozbłysły na chwilę żądzą mordu - Glizdogon złapał go za tyłek.
Szarpnął się tak gwałtownie, że obaj upadli, Peter był "na górze", między luniakowymi nogami. Gryfoni jeszcze głośniej się roześmiali, a Jen, widać nie mogąc już patrzeć, jak Remus się szarpie, podeszła do nich i z rozmachu zasadziła Glizdogonowi brawurowego kopa prosto w zad. Podjechał przez to nieco do przodu, Luniaczek się skrzywił, a Pet zawył, odchylając głowę do tyłu.
Zgiąłem się w pół, rechocząc jak dziki. Nie no, pięknie to wyglądało...
James również wyraźnie już nie wyrabiał.
Kiedy usłyszałem bolesne: "Aah!" Remusa, kiedy Pet władował mu kolano w krocze, omal ze śmiechu nie upadłem.
- Złaź, downie! - jęknął blondyn, usiłując go z siebie zepchnąć.
- Ale ja się kocham!...
- ZEJDŹ!!! - pruła się Jen, ciągnąc go za spodnie.
Nie miała jednak na tyle siły, by jednym pożądnym pociągnięciem go ściągnąć z przygwożdżonego Luniaka, więc próbowała to zrobić kilkoma lżejszymi.
Nie muszę więc ci chyba mówić, pamiętniku, że wyglądało to tak, jakby usiłowała przerwać... Hmm... Jak to ująć... O, wiem. Akt kopulacji Petera i Remusa.
Stwierdzając, że albo padnę ze śmiechu, albo im pomogę, doczołgałem się do nich na kolanach, prawie lejąc w gacie. Do podobnego wniosku najwyraźniej doszedł również Jamie, bo obaj podnosiliśmy się z klęczek.
Śladami Aniston, chwyciliśmy Petera za spodnie i solidnie pociągnęliśmy. Polecieliśmy całą czwórką do tyłu, przywalając plecami w kamienną posadzkę. Pettigrew zwalił się na nas jak worek kartofli. Z naszych gardeł wydobyło się zgodne, potrójne jęknięcie. Poturbowany Luniaczek natychmiast usiadł, a po chwili już stał na nogach. Wygrzebałem się spod mety i Glizdka, dopadając do Luniaka - wyjmował różdżkę.
- Nie, Syri, zostaw mnie! Muszę go zabić! - warknął, kiedy chwyciłem go w pół i zacząłem odciągać jak najdalej od Glizdka. - Puść mnie, chce mu tylko dorobić ośle uszy!
- Serio? - zapytałem dla pewności.
Skinął głową, patrząc mi w oczy. Puściłem go. - No to dobra, byle szybko.
- Dobra, dobra... Kilka sekund i bawimy się dalej - mruknął, siny ze złości. Podszedł do Glizdka, ktory gapił się na niego jak na elfa.
Nie dziwię się w sumie, wszak elfy są piękne.
Wycelował mu różdżkę prosto między oczy, by skromnie zawołać:
- Drętwota!
Peterek legł nieprzytomny.
- No, teraz możemy się bawić! - oświadczył, chowając różdżkę do wewnętrznej kieszeni szaty.
Minęła kolejna godzina, łącznie wszyscy szaleli blisko dwie i pół godziny. Za oknami było już całkiem ciemno, blisko trzy czwarte obecnych była co najmniej lekko wstawiona. W tym i ja, oczywiście...
Właśnie okręcałem wokół siebie jakąś nieznaną mi z imienia dziewczynę z czerwonymi włosami (farbowane, zapewne), kiedy dostrzegłem Jamesa i Lunia.
Puściłem dłoń owej czerwonogłowej dziewuchy, przez co poleciała bezwładnie ze dwa metry w bok, nadal wirując. Odwróciłem się, słysząc gwizdy męskiej części sali. To na moj widok tak ich zachwyt wziął?...
Zgarnąłem pierwszą lepszą butelkę ognistej ze stołu, szukając źródła owej reakcji.
Upiłem kilka łyków tej palącej w gardło cieczy, gdy ujrzałem na stole tę od czerwonych włosów. Uśmiechnąłem się do siebie, patrząc, jak zaczyna się lekko kołysać w rytm piosenki "Hungry Eyes".
Z całkowitym brakiem jakichkolwiek oznak niezadowolenia obserwowałem, jak rozpina kolejne guziki bluzki, odsłaniając coraz więcej szupłego, opalonego ciała. Śpiewając graną właśnie piosenkę, zakręciła zdjętą koszulką nad głową i rzuciła ją w "widownię", rozległy się gwizdy i brawa.
Męskiej częśli sali, oczywiście... A i owszem, przyłączyłem się do nich.
Sięgnęła do spodni, zostawiając luźno wiszący szkarłatno-złoty krawat. Pasek, guzik, suwak... Kiedy zsuwała je z tyłka, rozległ się zdziwiony, jakby z lekka rozjuszony głos Longbottom'a:
- Co tu się dzieje?! Theodail, złaź w tej chwili! - zarządził.
Wszedł na stół, stanął obok niej.
Zachichotała, zarzucając mu ręce na szyję.
Objął ją w pasie, ściągając z mebla.
- Może ją ktoś odprowadzić na górę?
Podeszła Evans i jakaś blondynka. Widok mi się mazał, nie ogarniałem już osoby tej drugiej.
- Gdzie jest Davis, do cholery?! - zbulwersował się Frank. Drgnąłem, rozglądając się. Nigdzie nie było go widać.
- Nie wiem! - odkrzyknąłem, podchodząc do niego. - Nie widziałem go w zasadzie od... Ja wiem, z godzinę lekką ręką.
Frank zaklął.
- Prefekt... - mruknął do siebie.
Wzruszyłem ramionami, chwiejąc się lekko. Dla mnie cała ta impreza chyliła się ku końcowi, bo niedługo potem tak jak padłem, tak zasnąłem. Nigdy w życiu nie zapomnę bólu głowy następnego ranka... No i trzymania głowy Jamesa nad kiblem.



W następnej notce będzie Syri z Judy na życzenie Doo, w formie retrospekcji. I prawdopodobnie wprowadzę też wątek Lily i Jamesa.
I przypominam:
KOMENTOWAĆ! :D

[ 194 komentarze ]


 
49. Wpis czterdziesty dziewiąty.
Wpis dodał jeden z Huncwotów Sobota, 21 Maja, 2011, 21:43

To jest po prostu jakaś masakra. Nienawidzę tego 'czegoś', kiedy siedzę z otworzonym Wordem i mam pustkę w głowie. No i ta myśl: "Po co pisać, skoro i tak mało kto czyta?..."
Dlaczego tak genialnie łatwo i przyjemnie pisze mi się rozprawki, a nie notki?!
Dodaję to żałośnie krótkie coś. W miarę możliwości, jak i wena pozwoli, postaram się coś niedługo dodać. Może będzie łatwiej, wszak za chwilę muszę zacząć pisać o Jamesie i Lily... Wypadałoby :D


- Jaaaaaak mi tego brakowało! - ryknął James, wpadając jak burza do dormitorium piętnastego omal nie uderzając będącego pół kroku dalej Pettigrew. Chłopak w ostatniej chwili odchylił się w tył, unikając pocałunku z masą drewna.
Na drzwiach widniała złota tabliczka z grawerą ręcznego pisma:

- Dormitorium piętnaste -
Black Syriusz, Lupin Remus,
Pettigrew Peter, Potter James


Za nim powoli wtoczyli się chłopcy, zatrzaskując za sobą z hukiem mosiężne wrota.
- Ale żem się nawpieprzał... - jęknął Remus, po czym opadł ciężko na swoje łoże z czterema kolumienkami. Zakopał się w szkarłacie miękkiej, pachnącej pościeli, jednocześnie nadstawiając uszu na szalejącą od kilku godzin za murami zamku burzę. Zamruczał w kołdrę, czując się usatysfakcjonowanym.
Jęknęły sprężyny sąsiedniego łóżka. Tylko łóżko Petera skrzypiało.
- Żarcia czy szkoły? - spytał obojętny głos Syriusza kierowany do Jamesa.
Black w nieładzie cisnął nowiutkimi glanami przez pół dormitorium, po czym w czerwonych skarpetkach doczłapał do kufra. Usiadł na nim, wzdychając ciężko i ściągając przez głowę luźno zaplątany w supeł krawat. Ułożył go pieczołowicie obok siebie.
James zdjął własny z głowy, szczerząc zęby w szerokim, uradowanym uśmiechu czternastolatka szczęśliwergo.
- Całokształtu!
Czarny skinął głową, nie okazując większego zainteresowania tą sprawą.
- To jak, co malujemy?
Złote oczy Remusa wlepiły w Jamesa zaskoczone spojrzenie.
- Na twórczości artystyczne cię tchnęło? Nie za późno na wszczęscie takich działań? Jedenasta dochodzi...
- Mógłbyś łaskawie zająć się mówieniem po swojemu, a nie bezczelnie zrywasz ze mnie moją mowę?
- Trza było tyle nie gadać przy stole, to by mi się nie udzieliło. - Skrzyżował ręce w łokciach do Syriusza nie do końca kulturalnym gestem. - Teraz to się wal.
Odkręcił się i oparł głowę na ramionach, wlepiając spojrzenie w baldachim.
Szarooki prychnął pogardliwie przez nos, po czym skrzywił się, czując nieprzyjemne mrowienie podniebienia miękkiego.
"Ała", pomyślał beznamiętnie, po czym popatrzył w sufit. Po chwili widział szafę, a po upływie następnego krótkiego momentu obserwował uważnie krople deszczu spływające po szybie.
Pettigrew rzucił w Lupina kapciem.
- Weź się... - jęknął blondwłosy wilkołak.
- Idziesz się myć?
- Co? - zdziwił się.
Peter przełknął ciasteczko.
- Zawsze chodzisz pierwszy...
- Mam to w dupie - skwitował zwięźle.
- Uuu... - wydał z siebie na poły rozbawiony James. - Luniaczek się buntuje...
Blondynek nie zdołał powstrzymać lekkiego uśmieszku, cisnącego mu się na twarz.
- No, dobra. Biorąc pod uwagę fakt, iż wy, niewierni, zajmujecie się nieważnymi, przyziemnymi sprawami, to ja, boski żigolo Black idę zmyć ze swego wspaniałego ciała trudy tego dnia...
James i peter roześmiali się głośno, widząc minę Remusa.
Black zamrugał.
- Co?
- Wiesz... Nie wiedziałem, że ty... No wiesz.
Pokręcił głową.
- Nie wiem.
Lupin odchrząknął, na chwilę unosząc lewą brew.
- Nie wiedziałem, że się prostytu... U... łujesz.
Syriusz błysnął krótko swym białym, równym uzębieniem.
- Trudne słowo, nie? - Puścił przyjacielowi perskie oko i lekki ruch warg. - Trzymaj się, piękna.
- Eeeej, nie podrywaj Luniaczka! - zawołał rozbawiony James, klęcząc na swoim łóżku. - Jego zostaw w spokoju, mało to dziewczyn jest w szkole?
Szare oczy patrzyły na niego krótką chwilę, nim kształtne, idealnie wykrojone usta wygięły się w nieznacznym uśmiechu. Wskazał nań palcem, lekko nim machając.
- Ty wiesz co? To naprawdę dobry pomysł jest...
- I tak żadna cię nie zechce!
Skrzyżował ręce na piersi.
- Zakład?
- Co?
- No, zakład, no!
- O co?
- Że będę miał dziewczynę przed tobą.
- Nie wysilaj się, koteczku, żadna nie zechce takiego pleśniaka jak ty...
Parsknął z rozbawionym politowaniem, po czym podszedł do kufra.
- Coś ci pokażę, kochasiu. A raczej... Kogoś.
Spomiędzy stronic swojego pamiętnika, o którym jego przyjaciele nie mieli pojęcia, wyciągnął fotografię Bonnie, dziewczyny poznanej na Majorce u wuja.
- Proszę, kwiecie mój. Oto Bonnie, moja... Powiedzmy, że baaardzo dobra koleżanka.
Potter wpatrywał się chwilę w zdjęcie.
- Niezła jest... - powiedział po upływie paręnastu sekund.
- I moja - dodał Czarny. - Była - skończył po kolejnym, pełnym napięcia momencie ciszy.
Peter doskoczył do nich z drugiej strony.
- Pokaż! Ale ma cyce...
Remus parsknął ze swojego łóżka, ustawiając w szafce nocnej stojaczki z eliksirami.
- Luniek, widziałeś?
- Cycki? A bo to raz... - Westchnął, kręcąc głową. - Nabrzmiałe, duże i wilgotne...
Trzy pary oczu wlepiły wniego uważne spojrzenie.
Błysnął długimi kłami w filuternym uśmieszku.
- Bo wiecie, moja matka do niedawna karmiła piersią.
- Eee, to się nie liczy - skwitował Peter.
Remus zachichotał.
- Nie potrzebuję do szczęścia gapienia się komuś w dekolt.
- Lepiej potrzymać, nie? - parsknął Syri, chowając zdjęcie.
Przechylił jasnowłosą głowę.
- Prawdę mówiąc, nie pamiętam... Mały byłem jak ssałem.
Chłopcy roześmiali się głośno, rozbawieni.
- Dobra, wiara, idę się myć - oświadczył Syriusz.
- Ja idę! - warknął Peter.
Obaj doskoczyli do drzwi, zaczynając się przy nich kotłować. Po chwili doskoczył do nich Potter.
- Nie, bo ja!
Rzucił się na nich z rozpędu, powalając na podłogę. Z plątaniny trzech ciał dobiegały odgłosy walki i szarpaniny oraz stłumionych przekleństw.
- A jaa mam to duuupie! - zaintonował radośnie wilkołak, po czym wesołym pląsem, kręcąc biodrami, podszedł do kufra, wyjął z niego piżamę i kotarami odciął się od dormitorium, by w spokoju móc się przebrać i iść spać.
Dwa dni później, James patrzył obojętnie na obijającą się o okno muchę. Westchnął przeciągle, opierając głowę na dłoni. Postukał palcami w blat ławki, tocząc orzechowym spojrzeniem po suficie. Wydął wargi, przymykając oczy.
Strasznie się nudził. Jednocześnie chciało mu się krzyczeć, spać, biegać i leżeć. Czuł w tamtej chwili, że jest bohaterem tragicznym. Co by nie zrobił i tak byłoby źle... Jeśli zaśnie, to pewnie dostanie szlaban, a nie miał na to ochoty już w pierwszym tygodniu. Żeby ten miesiąc chociaż mieć wolne wieczory dla siebie, potem może całe noce sprzątać, polerować zbroje, szorować podłogi czy co tam jeszcze nauczyciele wymyślą, wszak to nie problem. Luniaczek za każdym razem ze śmiechem powtarza, że to na pewno przyda im się w przyszłości.
No, skoro Luniek tak mówi, to coś musi w tym być.
Natomiast jeśli zaczął by biegać i krzyczeć... To również zakończyłoby się szlabanem.
Na to nie mógł pozwolić, chciał przecież wytrwać do końca września...
Z ciężkim westchnieniem frustracji przeniósł wzrok na siedzącego obok kuzyna.
Czarny z niebywałą wręcz namiętnością skrobał coś na kawałku pergaminu.
Obserwował go dłuższą chwilę, śledząc jego poczynania.
Szarooki skończył pisać i podmuchał ostrożnie, by atrament szybciej wysechł. Złożył pieczołowicie liścik w kosteczkę, stuknął weń końcem różdżki, zmieniając go w jakiegoś egzotycznego ptaka.
Okularnik poczuł, że usta lekko rozciągają mu się w uśmiechu.
Black z niebywałą łatwością chłonął to, co niekoniecznie powinien umieć robić. Przymrużył oczy, patrząc jak ptak kręcąc pętle w powietrzu podlatuje do ławki pod ścianą, opadając wdzięcznie w wyciągnięte dłonie blondwłosej Krukonki.
Zmarszczył czoło.
Jak jej tam było? Julie? Judy?... Coś ten?...
Patrzył chwilę na jej uśmiech i delikatne rumieńce. Obejrzała się w ich stronę, a Syriusz znacząco kilkakrotnie uniósł i opuścił brew.
Zachichotała, a kaskada złotych fal włosów zakryła jej twarz.
Szturchnął brata łokciem.
- Co ty robisz? - zdziwił się cicho.
- Podrywam Jane, nie widać? - spytał wymownym tonem.
Jane. Nie Judy. No tak... Że też na to nie wpadłem...
Ukrył zakłopotanie kpiącym parsknięciem.
- Taa... Powodzenia, OGIERZE.
- Zupełnie nie rozumiem twej kpiny, ROGASIU... - odszepnął Syriusz, również akcentując określenie przyjaciela. Chwycił lawirującego mu przed oczami pergaminowego ptaka za ogon i rozwinął. Przeczytał szybko wiadomość, po czym z ukontentowanym uśmieszkiem skrobnął kilka słów.
Potter zajrzał mu przez ramię.

To o osiemnastej przy wieży?

Korzystając z faktu, że Jane na niego patrzy, nie odrywając wzroku od jej oczu zdmuchnął ptaka z dłoni.
- Uhuhu... - mruknął James.
Syriusz nie zdołał ukryć uśmieszku samozadowolenia cisnącego mu się na twarz.
- Jakież to subtelne - zapiał.
Black wzruszył ramionami.
- Podoba się jej to.
- Taa... - powtórzył Potter.
Syriusz zmarszczył czoło, lustrując przyjaciela uważnym spojrzeniem.
- Coś nie tak? Zazdrrrrrościsz? - spytał mrukliwie do jamesowego ucha.
- Panowie, mamy biseksualistę w składzie... - poinformował siedzących przed nimi Remusa i Petera. Chłopcy odwrócili się do nich, zahaczając łokciami o oparcia krzeseł.
- Przybij, Syri - mruknął obojętnie Remus.
Black parsknął.
- Ty też?
Wilkołak błysnął długimi kłami w uśmiechu.
- Ano!
- Och, to cudownie - powiedział Czarny. Przybił z Remusem piątki. - Kiedy będę miał chęć na flirt z chłopakiem, wiem, do kogo przyjść... - Puścił mu oczko, na co blondyn zawinął kąciki ust i machnął uwodzicielsko brwią.
- Będę czekać... - powiedział głosem niższym niż zwykle, po czym posłał Czarnemu całusa.
Udał, że chyta go w powietrzu i przycisnął sobie do ust. Ukrył go następnie w kieszeni, po czym ponownie pochwycił papierowego ptaka zręcznym ruchem dłoni, choć dopiero za drugim podejściem.
Wyszczerzył zęby.
- Nooo, to ja rozumiem...
Uśmiechnął się do blondynki siedzącej pod ścianą. Ona również posłała mu całusa.
Dzisiejszy wieczór miał już zajęty.

[ 4 komentarze ]


 
48. Wpis czterdziesty ósmy.
Wpis dodał jeden z Huncwotów Poniedziałek, 02 Maja, 2011, 17:10

Kurczę... Mam tyle pomysłów, a tak ciężko mi je ubrać w słowa! Notka krótka, ale ważne, że jest. Niewykluczone, że jak będą starsi... ja wiem, pod koniec szkoły, czy coś, to notki będą dłuższe. Mam nadzieję...
No, to oddaję w wasze ręce. :D



Zaskoczony James podniósł głowę, marszcząc czoło. Skierował wzrok na dom sąsiadki, która krzyczała na niczemu nie winnego kota.
- Ty debilu! Bezmózgu! ZNOWU mi nasrałeś na dywan! - wrzeszczała, a przez otwarte okno pokoju jej głos wylewał się na ulicę. - Myślisz, chamie, że to teraz będę sprzątać?! Ooo niee... Nic z tego! Wypier...!
- Jaames! - zawołała Dorea. - Obiad!
Chichocząc, zsunął się z płotu, na którym siedział i pobiegł do domu.
Godzinę później był u niego Syriusz, więc wybrali się na podbój Doliny Godryka.
- Darła się na kota? - zdziwił się szarooki. - Normalna jest?
- No, właśnie chodzi o to, że nie jest...
- Aha. To wiele wyjaśnia... - mruknął. Wsunął ręce do kieszeni, wymierzając kopniaka szaremu kamyczkowi.
- Nudno - westchnął James, wlepiając wzrok w niebo.
- Mhmm... - przytaknął Czarny. Potarł dłonią czoło, zaczynając cicho pogwizdywać.
- Nie gwizdaj, łosiu...
- Odezwał się ten któremu rosną jelenie rogi - burknął.
- Masz coś do nich?
- Skąd, ROGASIU...
- Nie przezywaj mnie! - jęknął Potter.
Syriusz roześmiał się głośno.
- Rooogaś, rooogaś... - zaczął podśpiewywać, rzucając się do ucieczki. Do gonitwy Jamesa nie było trzeba długo zapraszać.
- Hyżo! - zawył Black, zaczynając wymachiwać rękami nad głową, podskakując. - Pędź, rogatku! Pęęędź! - Wybuchł głośnym śmiechem, przeskakując śmietnik i kierując się w stronę cmentarza.
- Osz ty kundlu zapchlony! - ryknął Potter.
- ROOOOGAŚ!!! - zaskomlał z uciechą Czarny.
- KUNDLU!
- ROOOOGAŚ!!!
- PAŁO!
- ROOGAAAATEK...
- PRZESTAAAAAAAŃ!!! - zaryczał okularnik, podrywając do lotu stadko wron z pobliskiego dębu.
- Rogaś, łosiu, nie krzycz tak! Pobudzisz ich jeszcze... - skarcił go wyniośle Syriusz, przygładzając zmierzwione, sięgające ramion, czarne włosy. Ruchem głowy wskazał na wszechobecne groby. - Nieładnie tak krzyczeć.
Potter łypnął nań spode łba.
Black klasnął w dłonie.
- Ale mam pomysła! Chodź, pokażę ci moją siostrzenicę. Jeszcze jej nie widziałeś!
Potter otarł czoło, mrużąc oczy od lipcowego słońca.
- Daaawaj, to niedaleko. - Wyciągnął rękę, machając nią zaciekle. Błędny Rycerz pojawił się z hukiem ledwo sekundę później.
Po kilku następnych minutach znaleźli się w Plymouth. Krótka chwila marszu wystarczyła, by dotrzeć do ulicy Red River pod numerem siódmym.
Syriusz zapukał energicznie w pomalowane na biało drzwi.
- Chwileczkę! - zawołała ze środka Andromeda.
- Otwierać! - huknął, zniżając głos. - Policja! - Ponownie załomotał.
Potter zdławił śmiech, a drzwi otworzyły się niemal natychmiast.
- Dobre sobie - prychnęła stojąca w progu szatynka. Pokręciła głową. - Nie nabierzesz mnie, braciszku. Oooch, witam kuzyna! - zawołała z uciechą na widok Jamesa.
Okularnik uśmiechnął się szeroko na jej widok, by po chwili zostać bestialsko zgarniętym do środka.
- Jak tam moja droga siostrzenica? - zatroskał się Black.
- Rośnie - odparła z dumą. - Chodzi i rozrabia.
- Chodzi? - zdziwił się. - To ile ona ma?...
- Roczek już przecież...
Miną wyraził zdanie: "Ach, no tak...". Zatarł ręce.
- A gdzie ona jest?
- Lubisz małe dziewczynki, nie? Przyznaj się... - mruknął prowokująco Potter. Syriusz uśmiechnął się błogo.
- Uwielbiam. Wiesz, co jest najlepsze w seksie z małymi dziećmi?
Pokręcił głową, unosząc w zaskoczeniu brwi.
- Odgłos pękającej miednicy. Ał!... - jęknął, gdy oberwał drewnianą łyżką w głowę. - No co?
- Jajco - odparła młoda mama. - Zasuwaj do dużego pokoju, zaraz wam przyniosę herbatę. Już! Sio, sio!
Posłusznie zsunęli się z krzeseł, kierując do salonu. James, oczywiście, z racji braku orientacji w domu, puścił Syriusza przodem. Czarny poprowadził go do saloniku utrzymanego w miłych, zielonych barwach. Wyszczerzył zęby na widok siedzącej na podłodze rocznej dziewczynki.
- Jak ona wyrosła! - oświadczył światu, podchodząc do niej i kucając kilka cali przed jej stopami. Chwycił ją za maleńką nóżkę. - Czeeeść, piękna!
Dziewczynka wyszczerzyła w uśmiechu dwa ząbki.
- No nie gadaj, że mnie pamiętasz, no nie gadaj... - mówił do niej zmienionym, dość piskliwym głosem, na co Nimfadora zaczęła wymachiwać rączkami i wytrzeszczać czarne oczy.
James zachichotał, widząc to.
- Przerażasz ją - stwierdził wesoło, przyklękając obok.
- No coś ty, cieszy się. Widzisz? - Dziewczynka wydała z siebie głośny, zachwycony pisk i klasnęła w maleńkie dłonie. - Mmmh, jaka ty jesteś śliczna!
Porwał ją w objęcia, zaczynając obcałowywać jej okrągłą buzię.
James z trwogą w oczach obserwował swojego przyjaciela, czując jednocześnie dławiącą gulę rozbawienia gnieżdżącą mu się w gardle.
Syriusz odsunął od siebie siostrzenicę na wyciągnięcie rąk, wpatrując się w nią roześmianymi oczami.
- Genialna jest - powiedział.
- Bo moja - rozległ się głos Andromedy od drzwi.
Syriusz parsknął.
- Ooch, z pewnością... - Nabrał głośno powietrza, na co różowo włosa dziewczynka zasprężynowała rozpaczliwie nóżkami w powietrzu, by po chwili rechotać piskliwie na cały dom, kiedy jej wujek zaczął zapamiętale "prukać" jej w brzuszek. - Jeszcze łaskotki ma, hehe...
- Dzięki, Syri - parsknął Potter.
Black spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Za co?
- Już wiem, kogo zatrudnię jako niańkę do swoich dzieci!
Arystokrata parsknął.
- Spoko - skwitował krótko, po czym powrócił do absorbowania sobą przyszłej aurorki.
James wstał, podchodząc do Andromedy.
- Masz aparat? - spytał szeptem.
Kobieta uśmiechnęła się, kiwając głową. Wstała, kierując się do szafki po wyżej wymieniony przedmiot.
- Syri! - rzuciła.
- Abucibuci... Co? - oderwał się od dziecka.
- Uśmiech!
Czarny posłusznie uśmiechnął się szeroko, ukazując komplet białych zębów.
Błysnęła lampa, a po domu rozszedł się rozpaczliwy wrzask Nimfadory.
- Ojooj, ktoś się przestraszył! - zauważył radośnie Czarny.
Dziewczynka zamilkła, wlepiając w wuja załzawione spojrzenie. Wujek zrobił wyjątkowo głupią minę, która sprawiła, że wyrwało się jej krótkie "Heee...". Zakołysał nią na boki, mówiąc coś, czego nie rozumiała. Nie przeszkadzał jej jednak ten potok kierowanych do niej, niezrozumiałych słów, bo wujek miał bardzo ładny głos. Podobał się jej bardzo. Był taki... Ciepły, spokojny i wesoły jednocześnie.
Wyciągnęła pulchne rączki, chwytając czarne kosmyki długich włosów tego nowego wujka. Jednego była pewna - już go uwielbiała. Był strasznie śmieszny...

Dwuletnie dzieci krążyły po salonie, piszcząc do siebie radośnie i tupiąc bosymi nóżkami w drewnianą podłogę. Remus jak cień podążał za nimi z jogurtem w jednej ręce i łyżeczką w drugiej.
- Joanne! - rzucił do siostry, doganiając ją. Blondyneczka z włoskami do ramion odwróciła się w stronę, z której dobiegł ją głos brata.
- Cioo? - spytała, zadzierając buzię do góry.
- Am... - odparł wilkołak, kucając przed nią z jogurtem nabranym na łyżeczkę. Dziewczynka otworzyła usta, powoli, pieczołowicie wręcz zgarniając zawartość sztućca. Zaćlamała, uśmiechając się szeroko i machając rączkami. W policzkach zrobiły się jej dołeczki.
Remus odpowiedział tym samym, lekko trącając ją palcem w mały, zadarty nosek.
- Dobre? - spytał.
Pokiwała głową.
- Doble!
- Tes cem! - jęknął Jacob, podbiegając do nich. Potknął się o własne nogi, zaliczając malowniczą wywrotkę. Pozbierał się szybko. - To śpećjalnie było...
Lunatyk pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Dla zmyłki? - spytał, nabierając jogurt na plastikową łyżeczkę.
- Tak.
- Ahaa...
- Ty tes źjeć! - zawołała Jo, po czym wyjęła Remusowi łyżkę z ręki. Nabrała trochę jogurtu, po czym podniosła rączkę. - Otwós buzię!
Czternastolatek posłusznie otworzył usta, po czym poczuł nabiał w nosie.
Parsknął, wycierając się dłonią.
- Mmm, jakie smaczne... - powiedział rozbawiony, po czym ucałował Joanne w czółko. - Dziękuję!
Otarł się dyskretnie z białej mazi.
- Pobawmy siem w chowanegoo! - zawołał Jacob, wyrzucając rączki w górę i zaczynając biegać wokół dwójki swego rodzeństwa.
Remus skinął głową.
- Okej. Ja liczę, wy się chowacie.
- Nie podglądaj! - zapiszczała jego młodsza siostrzyczka. - Nie pats, blacisku!
Odwrócił się chichocząc do siebie i zakrył oczy.
- Raaaaz...
Wsłuchiwał się uważnie w tupanie dwóch par nóżek.
- Dwa... Trzyyyy...
- Nie podglądaj!
- Nie podglądam! Czteeeery... Pięć... Szukaaam!
Odwrócił się, rozglądając. Rodzeństwo znikło mu z oczu. Uśmiechnął się do siebie, rozbawiony.
- Gdzie oni mogą być? - zastanowił się głośno do siebie.
- Nie wiem! - rozległ się głos Joanne od strony okna. - Na pewno nie ma mnie za filankom!
Lupin zamknął oczy, by się nie roześmiać. Uwielbiał tę zabawę...

[ 3 komentarze ]


 
47. Wpis czterdziesty siódmy.
Wpis dodał jeden z Huncwotów Czwartek, 24 Marca, 2011, 22:15

Dodaję to maleństwo, bo chwilowo naszła mnie wena, a dość dawno nic nie było no i chciałam coś opublikować. Nie wiem, kiedy dodam coś u Lunia... Po prostu jestem rozrywana - konkursy, szkoła, powtórki do testów, nauka na bieżąco... Szkoła :D
Pozdrawiam :D


Czteroletni chłopczyk biegł w wysokiej trawie, rozkładając drobne rączki i zadzierając roześmianą buzię do słońca. Po błękitnym niebie leniwie sunęły puszyste, białe obłoki, ani myśląc jednak zakrywać łagodne oko błękitu.
Kilka metrów za chłopcem szli jego rodzice. Objęci, szczęśliwi… Zakochani.
Blondynek podbiegł do płynącego niedaleko strumienia, przykucając przy brzegu. Zdziwienie wkradło się na jego młodą buźkę, gdy ujrzał „posklejane” ze sobą parami żaby. Raz po raz wierzgały długimi nogami, pluskając.
Była połowa marca.
- Ej… - burknął chłopiec. Sięgnął po kamyk, po czym cisnął nim w jedną parkę. Nie zwróciły na niego szczególnej uwagi, nie przestając się lepić.
- No psestańcie! – Podniósł grudkę piachu, wrzucając ją do wody.
- Remusku! Co ty robisz? – zdziwił się głos jego matki.
- Latuję ziabki!
Reja podeszła bliżej, przykucając obok synka.
- A co im się dzieje?
- Bijom się! Ziobać… - Z buńczuczną miną wskazał na płazy.
Na twarzy kobiety pojawiło się rozbawienie.
- Skarbie, one się nie biją.
- No ziobać, dusi jom…
- Nie dusi. Chodź, kochanie.
- Ale…
- One się tylko bawią.
Jasnobrązowe oczy wpatrywały się jeszcze przez chwilę w obściskujące się płazy, nim wstał i chwycił kciuk matki, zaczynając ją ciągnąć w tylko sobie znanym kierunku.


Peter westchnął ciężko, siedząc na brzegu pomostu. Bosymi stopami muskał delikatnie spokojną taflę jeziora, odbijającą promienie majowego słońca. Nucił pod nosem utwór The Beach Boys „Then I Kissed Her”, wzrok mając utkwiony w najwyższych wieżach zamku. Z drugiej strony, plecami do niego, siedziała Jennifer. Ona również chłodziła drobne stopy w wodzie.
- Gorąco… - jęknął Pettigrew.
- Gratuluję spostrzegawczości – syknęła czternastolatka.
- No, nie bądź taka cyniczna – uśmiechnęła się głowa Blacka, wynurzając z wody.
Zaskoczona Jennifer wrzasnęła, podrywając się.
- Nie bój się! – zarechotał szarooki. Chwycił się dłońmi pomostu, wynurzając do pasa.
- Jesteś nienormalny! – prychnęła.
- Tak, skarbie, ja też cię uwielbiam! – zawołał, odchylając głowę.
Aniston uniosła brew, pochylając się do niego. Z ciężkim westchnieniem wyciągnęła do niego rękę.
- Chodź, debilu, już ci się palce marszczą.
- Wyrosną mi pędy, woohooh… Jednego pęda już mam – dodał z lekko sardonicznym uśmieszkiem.
- Och, nie wątpię – odparła z niesmakiem, domyślając się, o cóż to Blackowi chodzi.
Syriusz chwycił jej dłoń, po czym zaparł się nogami o belkę pomostu i mocno szarpnął Jen do siebie.
Przeleciała mu widowiskowo nad głową, wpadając do wody. Zaskoczona zaczęła się kotłować i parskać przez chwilę, po czym znikła pod wodą.
Syriusz pękał ze śmiechu, niebywale ubawiony swoim żartem, podobnie jak i Peter.
Pochłonięty przez radość nie zauważył, jak po chwili taflę przebija głowa Jennifer, cała pokryta rozpuszczonymi, czarnymi włosami, z których spływały strugi wody. Uniosła topielczo ręce, po czym chwyciła go za ramiona i z całej siły na niego naparła, wpychając go pod wodę.
Jezioro w tym miejscu miało cztery metry głębokości.
Chichocząc, pozwolił się jej wciągnąć pod wodę, nim zaczął się razem z nią pod nią kotłować.
Raz po raz wynurzali się, by rozpaczliwie nabrać powietrze w płuca, a zaraz któreś ciągnęło drugie pod taflę. W pewnym momencie, zamiast gniewnego powarkiwania i zdyszanego sapania słychać było również zwykły śmiech.
- No już, już! – jęknął Syriusz. Odgarnął długie, czarne włosy z twarzy. – Już nie mogę…
- Ha – parsknęła brunetka. Chlapnęła mu ostatni raz w twarz. – Jeden-jeden.
- Mhm… - Black chwycił się pomostu i wygramolił się z wody. Odwrócił się, wyciągając dłoń do Jennifer.
Chwyciła jego palce, po czym złośliwie zrobiła z nim to samo, co on z nią blisko pół godziny wcześniej.
Plując i furkając, wynurzył się.
- Ooo, ty łajzo!
Roześmiała się, z pomocą ręki Remusa wychodząc z wody.
- Luniek! Ile ty tu już jesteś?
- Jakoś tak… Odkąd się zaczęliście tłuc pod wodą.
- Aha…
Mokry tyłek Syriusza opadł ciężko na drewniany pomost, rozchlapując wodę.
- Przypomnę tylko, że za godzinę zaczynamy szlaban – powiedział niewinnie Remus.
- Oooch, nie! – jęknął Black, po czym wyłożył się na deskach.

* * *

- Jak ja tego nienawidzęęęęęęę! – zawył Potter. – ZNOWU koniec roku! – jęczał, stojąc na peronie 9 i ¾, kończąc wyciągać z pociągu swój kufer.
- Hm… Są też dobre strony. Jesteś już starszy, możemy się widywać, dwa miesiące szybko zlecą, więc zaraz znów będziesz kisł w szkole przez dziesięć miesięcy…
- Powiedział, co wiedział – prychnął okularnik.
- Ano! – zaśmiał się Pettigrew.
- Ty nie zapominaj, że wracasz do bachora – mruknął Syriusz.
Peterowi uśmiech spełzł z twarzy.
- Dzięki. Wielkie dzięki.
- Ja do dwóch! – zawołał z rozpaczą Remus.
- Przyjmijcie to na klatę!
- Ty nie udawaj takiego dojrzałego, jeszcze cię zerwą przypadkiem – fuknął James.
Remus parsknął śmiechem.
- Idź ty pierdzielu…
Popchnął go po przyjacielsku, rozpoczynając krótką „bójkę”.

To było jakby wczoraj, a w rzeczywistości minął już ponad miesiąc! Za trzy tygodnie znów wracamy do Hogwartu.
Kurczę, jak ten czas leci. Niby tak niedawno siedziałem z Tiarą Przydziału na głowie, a zaraz zaczynam czwarty rok nauki…
Rodzice dostali ostatnio szału, hehe! Wysłałem do Jamesa prośbę, żeby mi podesłał kilka gryfońskich akcentów. Zasypał mnie całym worem! Nawet podrzucił mi zdjęcia mugolskich motocykli. Od Remusa, wraz z narysowaną głupią mordką na kawałku pergaminu dostałem kilka plakatów mugolskich modelek w samym bikini. Szkoda, że nie porwał się na mocniejsze fotki… Niestety.
No, ale nie będę przeginał przecież, poczekam jeszcze trochę. Z rok… Nie muszą rodzince wiedzieć, że ich pierworodny myśli o sprośnościach.
Pozaklejałem tym wszystkim całą jedną ścianę. Bombowo to wygląda, strasznie mi się podoba. Żeby mi moi kaci tego nie pozrywali, rzuciłem na całość trwałego przylepca. Nawet nie dostałem upomnienia, phi… Muszę sobie z chłopakami zrobić zdjęcie i dokleić. Żeby dopełniało. To byłby niezły kontrast – cały mur nieruchomo, po mugolsku i tylko jedna ruchoma fotografia. Albo więcej, zobaczę, zależy jakie nam wyjdą.
Wuj Alphard ostatnio zabrał mnie na tydzień do siebie, do domku letniskowego na Majorce. Merlinie, jaki on ma wspaniały motocykl!... Zakochałem się po prostu w jego pomrukach, kiedy mocniej dokręca się gaz.
Chrzestny pozwolił mi go zarekwirować na jeden dzień. Jeździłem po okolicy. Poznałem nawet bardzo fajną miejscową dziewczynę. Zamiast oczu miała dwa węgielki, hebanowe włosy łaskotały jej pośladki, a wychodząc z wody wyglądała jak nimfa.
Prześliczna.
Całkiem nieźle się całuje, no i… Całkiem spoko trzymało się ją za biust. Całkiem spory biust.
To było ostatniego dnia, kiedy byłem na Majorce. Nic nie wskazuje na to, żebyśmy mieli się jeszcze zobaczyć. Nie narzekam, tego kwiatu jest pół światu.
Wczoraj calusieńką noc włóczyłem się z Jennifer po Londynie. Nie wygląda na jakoś szczególnie miłą, ale jak się wyluzuje, to jest naprawdę fajna.
Ugh… Ostatnio często używam tego słowa. Luniaczek mnie ruga, haaa, ha. Nocowałem też raz u Lupina z chłopakami. W przyszłym tygodniu znowu.
Tssk… Muszę kończyć, wołają mnie na obiad.


I jeszcze fragmencik o Huncwotach-dziewczynach, bo mnie natchnęło właśnie.


W wielkiej sali zaległa głucha cisza. Powoli oczu wszystkich obecnych skierowały się na czwórkę Huncwotów, stojących w drzwiach. Mieli nieco przyduże, męskie szaty szkolne, mimo iż aż nazbyt oczywiste było to, że są dziewczynami.
Po krótkiej chwili milczenia rozległy się pojedyncze śmiechy przy stole Ślizgonów.
- Długo tu będziemy tak sterczeć? – głos Lunia przerwał krótką demonstrację.
- Każe ci ktoś? – odparła Black, po czym wzruszyła ramionami, kierując się do stołu, a za nią pozostali.
- Black, Potter, Lupin, Pettigrew! – wysapała profesor McGonagall, pojawiając się truchtem obok nich. – Co to ma znaczyć?!
- Żebyśmy chociaż wiedzieli! – prychnęła na krótko ostrzyżona okularnica, postanawiając rezygnować z mówienia jako dziewczęta. Ułożenie włosów nie zmieniło się w niej nawet o krztynę.
- Budzimy się dzisiaj rano i tak wyglądamy, pani profesor – mruknęła szarooka brunetka. Czarne kosmyki dziwnym trafem zaczęły jej sięgać niemal łokcia.
- Nie wiecie, co mogło to spowodować?
- Może ten eliksir z wczorajszej lekcji... - mruknęła Glizdogon.
Kilka tygodni wcześniej, Huncwoci postanowili dać Peterowi taką właśnie ksywkę – za każdym razem, gdy próbował się przemienić, wyrastał mu długi, szczurzy ogon, a kiedy nim ruszał, do złudzenia przypominał glizdę. Więc Remus połączył glizdę z ogonem, ostatecznie tworząc taki pseudonim, jaki wyszedł. Black jednak wołał za nim: „Glizdek”.
- To ja nie wiem – spasowało Luniątko.
Profesorka z nerw aż podrapała się w skroń.
- No cóż… Przyjdźcie po śniadaniu do skrzydła szpitalnego.
Pokiwały głowami, po czym podeszły do swojego stołu i opadły na miejsca.
- Mogę mieć sugestię? – spytał głos Glizdka.
- No?
- Mówmy do siebie normalnie… Jeszcze by tego brakowało, żebyśmy się przyzwyczaili i nam przeszło.
Chłopcy, a właściwie dziewczęta, przystały na tę propozycję, więc od owej chwili będę już o nich pisać normalnie.
- Dziwne to jest – oświadczył Syriusz.
- Co? – James popatrzył na niego, nawijając na palec kosmyk włosów. Jego prawa noga sama założyła się na lewą.
Black wskazał podbródkiem na swój szanowny biust.
- Och, daj spokój, jesteś teraz samowystarczalny! – zapiał Lunatyk, po czym śladami Jamesa z rana, złapał się za piersi i potrząsnął nimi entuzjastycznie. Zapadł się nieco w sobie, widząc spojrzenia koleżanek z domu. – Nic nie mówiłem… - Wsadził widelec w swą jajecznicę, opuszczając skruszenie głowę.
Peter roześmiał się głośno, nie będąc w stanie tego w sobie zdusić.

[ 5 komentarze ]


 
46. Wpis czterdziesty szósty
Wpis dodał jeden z Huncwotów Niedziela, 13 Marca, 2011, 19:00

Notka krótka, niespójna… Ale jest. :D
No dobra. Ponton – z mego życia wzięty.
Część od baletnicy do końca – Ależ owszem, słuchałam Beethovena. :D



- Nie wiecie może zupełnie przypadkiem, co my teraz mamy?... – zapytał zblazowany głos Remusa, kiedy całą czwórką siedzieli na parapecie okna parteru. Owe okno wyglądało na dziedziniec.
Cztery pary oczu właścicieli rozpłaszczających się na kamieniu tyłków wlepiały się tępo w szumiącą w fontannie wodę.
Szarooki brunet odgryzł głowę kolejnej czekoladowej żabie. Zaskrzeczała cichutko, ale poza tym nie przejawiała jakichś protestów. No, może te spazmatycznie podrygujące nóżki…
- Nie – odparł lekceważąco Pettigrew.
- Z Pontonem mamy – oświecił Huncwotów James.
- Z kim? – parsknął Black, odrywając się od patrzenia na przysypane grudniowym śniegiem błonia, skąpane w złocistych promieniach południowego słońca.
- No, ze Slughornem…
- Ponton – parsknął wilkołak, po czym zaczął się głośno śmiać.
Grudzień dobijał końca…

* * *

Czas płynął spokojnie w swoim tempie. Nikt nie bawił się zmieniaczami czasu, więc wszystko szło bez zbędnych do życia komplikacji.
Mijały dni, składające się w tygodnie. Tygodnie, raz po raz zrywające z kalendarzy karty kolejnych miesięcy.
Minęła zima, owijając się zamaszyście swym śnieżnym płaszczem, zostawiając luzem świat do opanowania przez wiosnę.
Zieleń wybuchła soczystą barwą, śpiewem ptaków i ciepłym wiatrem, by gorącym słońcem uczcić dzień dziesiątego marca…

Poderwałem się gwałtownie, opędzając rękami od okładającej mnie poduszki.
- Cholera jasna! – wydarłem się na dzień dobry. – Ty debilu!
Odpowiedział mi śmiech Jamesa.
- Wszystkiego najlepszego, złośnico! – krzyknął roześmiany głos Blacka.
-ZŁOŚNICO?! – zagrzmiałem ochryple.
Wyplątałem twarz ze splotów potarganych nocą miodowych pasm. Sięgają mi już właściwie do łokcia… Przydałoby się obciąć.
Gdzieś z mojej lewej dosłyszałem śmiechy Petera.
- Kretyni… - syknąłem, odrzucając zamaszyście kołdrę w bok. – Po kiego spleśniałego grzyba budzicie mnie o godzinie ósmej?! W SOBOTĘ?! – Zamrugałem kilkakrotnie z przejęcia.
Zawsze tak robię, gdy się wściekam. James jak zwykle zaczął się bezgłośnie śmiać, przypominając jednocześnie dziadka z zaawansowanym Parkinsonem.
- Dziesiąty marca, kołku.
Nie zdążyłem uchylić się przed prostokątną, ciężką paczką, która ściągnęła mnie na ziemię w czoło.
Pojękując cicho z bólu, uniosłem się na łokciach.
- Co najlepszego! – ryknął Peter, otwierając na oścież drewniane okiennice. – STOOOOOOO LAAAAAAT!!! STOOOOOOOOOOOOO LAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAT!!! – Echo jego głosu niosło się po zalanych wiosennym słońcem błoniach.
Pomimo faktu, że nienawidzę takich pobudek – nieziemsko wręcz działają mi na nerwy – to uśmiechnąłem się szeroko.
- Dzięki, chłopaki.
Syriusz z dzikim rechotem doskoczył do mnie, ponownie przyszpilając mnie do kamiennej posadzki.
- Masełko! – zapiał.
- Ooo nie… - sapnąłem z wyczuwalną nutką śmiechu.
- SZYNECZKA!!! – huknął Peter.
Stęknąłem, czując na sobie ich ciężar.
- Dżemik – oświadczył okularnik, układając się z czymś na rodzaj galanterii na szczycie.
- Oczadziałeś? Dżem do szynki? – prychnął stłumionym głosem Black.
- Ano – odparł z zadowoleniem. Zakręcił się, mocniej wciskając w zadek Petera.
- D-duszę się – wysapałem z trudem, ledwo mogąc chwycić oddech. Niemal słyszałem, jak moje żebra trzeszczą w proteście. Zacisnąłem powieki.
- Co tam brzęczysz? – spytał słodko Peter.
- D-duszę się! – wycharczałem.
- Nie no, w ogóle nie rozumiem, co on tam pieprzy pod nosem… - Niezadowolony głos Jamesa wibrował mi chwilę w czaszce.
- Chyba nie może oddychać – zastanowił się głośno Black.
- Nie no, skąd ten pomysł! – wydusiłem.
- Nie?
- Nie!...
- To dobrze, bo jest mu to baaardzo wygodnie…
- Złaź, do ciężkiej cholery! Khyy!...
Stoczyli się zgodnie. Wydałem z siebie dźwięk podobny do tego, który rozlega się przy dmuchaniu materaca, kiedy szeroko otworzyłem usta, by móc swobodnie nabrać powietrza.
- Tlen… - jęknąłem niemal z rozkoszą w głosie.
Wybuchli dzikim śmiechem po owym jęku.
Tak oto z samego rana, można rzec, uczciłem swe czternaste urodziny.



Czy zastanawialiście się kiedyś, jak by to było, gdyby Huncwoci byli dziewczynami?...


Kwietniowe słońce wdarło się do dormitorium numer piętnaście, oświetlając gładką, śliczną twarzyczkę czarnowłosej prawie, że czternastolatki. Do ukończenia czternastu lat brakowało jej około półtora miesiąca.
Długie, gęste rzęsy kładły cienie na lekko zarumienione policzki.
Wykrzywiła nieznacznie pełne, czerwone usta, przeciągając się z zadowoleniem. Zamlaskała, podkładając szczupłą, zgrabną dłoń pod głowę.
Tak właściwie, to nie miała pojęcia, że jest dziewczyną. Całe swe życia przeszła w przekonaniu, że jest chłopakiem i nazywa się Syriusz Alphard Black.
Otworzyła niebywale szare oczy – nie, nie były tak bladoniebieskie. Zwyczajnie miały barwę zachmurzonego nieba – dźwigając się na łokciach. Potarła twarz ręką, siadając i spuszczając nogi z łóżka.
- Wstawać, szkoda dnia! – wrzasnęła, jak się jej wydawało, głosem chłopca, któremu kończy się już mutacja.
Zamrugała zaskoczona, że barwa jej głosu nie jest taka, jak poprzedniego wieczora.
Popatrzyła powoli w dół.
Pierwsze, co rzuciło się jej… Jemu?... W oczy, to wcale nie małe piersi.
Poczuła, że jej powieki samoczynnie się rozszerzają.
- O cholera… - szepnęła do siebie, po czym niepewnie sięgnęła do gumki w spodniach. Odchyliła ją, zaglądając do środka.
Poczuła, że robi się jej gorąco od nagle jej zalewającej złości.
- CO TO MA BYĆ???!!!! – zagrzmiała w nie dającej się opisać kulturalnymi słowami wściekłości.
- Co się stało?... – zapytał z zaskoczeniem Peter.
Black wywaliła gały, widząc swego przyjacie… ółkę.
- Ty też?...
- Może przez ten eliksir… - wymamrotał obudzony syriuszowym wrzaskiem, oglądający się ze wszystkich stron Remus. Również był w szoku, widząc swoje nowe ciało. – Co na lekcji wybuchł i nas ochlapał…
- O tak! – zawołała z entuzjazmem Potter. – Nie ma to jak eliksir zmieniający płeć na zajęciach! – Chwyciła się za swój nowy biust i kilkakrotnie, energicznie zacisnęła dłonie.
Jeszcze dzień wcześniej Syriusz opadł bezwładnie na swoje posłanie.
- Ale ja nie chcę być babą…
Patrzyła przez chwilę tępo w baldachim, po czym tknięta nagłym tikiem, podciągnęła nogawki spodni, zrywając się do siadu. Popatrzyła na swoje łydki.
- No cóż… - westchnęła. – Życie.
Wstała i skierowała się do łazienki, zabierając ze sobą po drodze różdżkę.
- Nie mów, że idzie ogolić nogi… - wyszeptała dziewczyna będąca Jamesem.
Drobna blondyneczka ze złotymi oczami uśmiechnęła się z czymś na kształt szczerego rozbawienia.
- Nie mam pojęcia – odparła.
- Kurna! – wrzasnął z toalety głos panny Black. – Jak to dziwnie zdjąć spodnie i widzieć, że się nie ma nic między nogami!
- Tylko nie lej na stojąco! – wrzasnęła do niej panienka Lupin.
- Niby czemu? – obruszyła się.
- Nie mam zamiaru wycierać potem twoich szczochów, a wiem, że ty tego sam nie zrobisz!
- Nie mów do mnie w płci męskiej! – zawyła rozpaczliwie.
- Zapomniałe… am – mruknęła. Ściągnęła brwi. – Ej… Ja nadal jestem wilkołakiem? Nigdy nie słyszałem o przypadku kobiety-wilkołaka…
- Nie – parsknęła Potterówna. Zarechotała. – Teraz masz miesiączkę!
- Zabawne… - prychnęła, krzyżując ręce na piersi.


Cóż… prawdopodobnie mniej więcej tak by to wyglądało.


- Wziuuuuuu!! Ziuuuuuuummmmm!!!.... Yyyymyyyym…
- Tarararararara!
- Yyyyeeeeeąąąąąąąąłęęęęęęęęęęęęęł…
- Trututututututu!
- Wsiuuuuuuuch!
W tle rozlegały się słodkie, upajające dźwięki utworu ‘Dla Elizy’. Dwóch czarnowłosych chłopców biegało wokół stołu, celując w siebie palcami i wydając dźwięki lecących samolotów.
W pewnym momencie, młodszy Black wycelował dokładnie i zawołał donośne: PACH!
Starszy z rodzeństwa chwycił się za pierś, zaczynając się chybotać i powoli osuwać na kolana. Klęczał chwilę, nim padł płasko na posadzkę, rozkładając ramiona. Przechylił głowę na bok, kierując szare oczy na otwartą pozytywkę, w której obracała się powoli porcelanowa baletnica. Pozytywka wygrywała utwór Beethovena.
Oddychał dłuższą chwilę nieco szybciej, zdyszany. Po chwili zamknął uchylone usta i przechylił głowę na drugi bok, obłapiając wzrokiem duży, pięknie urządzony salon.
Przebiegł na paluszkach spojrzenia po ciężkich, bogato zdobionych kredensach z ciemnego drewna, w szybkach których przeglądało się majowe słońce. Kładło się również nieśmiało na wypolerowanych deskach podłogi, kręciło w ciemnozielonych zasłonach, plątało w marszczeniach obicia kanapy.
Ośmioletniemu chłopcu nagle ten salon wydał się taki… magiczny. Przyglądał się mu z zafascynowaniem, jakby widział go pierwszy raz w swym ośmioletnim życiu.
Cichy stuk. Baletnica przestała się wdzięcznie obracać, melodia ucichła.
Czar prysł…


Porcelanowa baletnica wirowała zwiewnie z wyrytym na białej twarzy uśmiechem. Układała ręce w łuk, pochylała się, obracała, tu podskoczyła, tam przygięła się do ziemi…
Czternastoletnie, szare oczy śledziły ją z pewną dozą tęsknoty w spojrzeniu.
- Lubisz takie coś? – zdziwił się głos Pottera.
Black skinął głową, nie odrywając wzroku od smukłego ciała tancerki.
- To mój ulubiony utwór. Przypomina mi trochę moje dzieciństwo… Z tej lepszej strony. Kiedy biegałem po domu z Regulusem i udawaliśmy samoloty, albo jak z przewróconego stołu zrobiliśmy sobie barykadę i rzucaliśmy pierniczkami w każdego, kto przechodził… Niechcący nauczyliśmy tego nasz zegar, do tej pory nie chce przestać. – Uśmiechnął się lekko. – Ona ma coś w sobie. – Przymrużył oczy od dołu. – Lubię to grać.
- Umiesz grać na pianinie?
- Na pianinie raczej nie, ale na fortepianie a i owszem. Kładę palce na zimnych, gładkich klawiszach, zamykam oczy i odpływam w miękki, cudowny świat magii nut i dźwięków…
- Ej, ej… Zostań z nami – upomniał go rozbawiony głos okularnika. – Zaczynasz odpływać.
Syriusz uśmiechnął się do siebie lekko.
- Wiem. To przez tę melodię…
Potter wyciągnął rękę do wieczka pozytywki.
- Nie, zostaw – szepnął Black.
Szare oczy śledziły zwiewne podrygi porcelanowej dziewczyny.
- No nie świruj bażanta, chodź na błonia.
- Nie, nie chcę.
Nakręcił ją po raz kolejny, gdy zamilkła.
Potter potargał mu włosy, po czym westchnął ciężko.
- Jak chcesz, idę do Lunatyka.
- Nie licz na odpały, dobrze wiesz, że taki nastrój mamy jednocześnie.
- A phi… Może jego uda mi się wyrwać z transu.
- Mhmm…
Opuścił powieki na oczy, otwierając swe serce i duszę na tęskny śpiew fortepianu.

- No zagraj coś… - poprosił delikatny głos Remusa.
Syriusz patrzył przez chwilę na stojący na środku Pokoju Życzeń fortepian.
- Proszę?...
Uśmiechnął się, podchodząc bliżej. Usiadł na ławeczce, prostując plecy. Dotknął klawiszy, zaczynając delikatnie wygrywać pierwsze dźwięki utworu.
- Wybacz, tego jeszcze doskonale nie umiem…
Skinął jasnowłosą głową, zamykając oczy i opierając o ścianę. Nadstawił uszu na chwilami nieco niepewne, zbyt szybkie lub mało płynne dźwięki fortepianu.
- Sonata Księżycowa… - szepnął Remus.
Usta Syriusza zawinęły się w lekkim uśmiechu.
- Lubisz?
- Mhm. Jeszcze Vivaldi….
- Zaiste. – Mocniej docisnął klawisze, wygrywając zdecydowane, głębokie dźwięki.
- Najbardziej „Cztery pory roku”.
- Niech zgadnę… „Wiosna”?
Wilkołak zachichotał.
- W dziesiątkę. Nie mów nic… - poprosił. – Fałszujesz, gdy mówisz.
- Wieem…
Zapadła dłuższa chwila ciszy między rozmówcami.
Zabrał dłonie, kiedy dograł ostatnie nuty. Wywalił zęby w uśmiechu, wstając. Skłonił się nisko, zamiatając włosami powietrze.
Remus roześmiał się, wykonując kilka entuzjastycznych, nieco ostentacyjnych klaśnięć.
- Brawoo! – zawołał z uśmiechem.
- Dziękuję… Dziękuję.
Patrzyli przez chwilę na siebie z pełnym zrozumienia uśmiechem.
Znali się prawie trzy lata, a wciąż, każdego dnia, dowiadywali się o sobie czegoś nowego. Jeden z aspektów przyjaźni.
Piękne jest to, że w trakcie tego trwającego właściwie całe życie procesu, znajduje się wspólny język, łączące zainteresowania…
Choćby muzyka klasyczna.

[ 155 komentarze ]


 
45. Wpis czterdziesty piąty
Wpis dodał jeden z Huncwotów Sobota, 04 Grudnia, 2010, 21:27

Zapraszam do Remusa! tam też jest nowy wpis :-)


- Patrzyłem na nią. Na jej długie, smukłe nogi, odkryte fikuśnym dekoltem piersi....
- ...czułem, jak twardnieję, jak coraz bardziej mnie uwiera... - zamruczał Remus na tyle cicho, by rozmawiający niedaleko siódmoklasiści go nie dosłyszeli. Postawił kropkę na końcu zdania i przekręcił stronicę w podręczniku.
Pozostała część Huncwotów parsknęła śmiechem.
- Remi, no wiesz?...
Lunatyk uśmiechnął się lekko, po czym wsparł głowę na dłoni.
- Jej alabastrowa cera, lazur oczu oraz czerwień jej kształtnych ust... Mmm... Mógłbym zatracać się w tym widoku aż po kres mych dni...
- Luniaczku... - szepnął Peter, czując w gardle dławiącą gulę rozbawienia.
Lupin nabrał powietrza, lekko mrużąc oczy. Pogładził dłonią pergamin leżący przed nim.
- Chcę ją dotykać... - Nie zauważył, że za jego plecami stanął Syriusz, unosząc wysoko brwi w niemym geście rozbawienia. Przyłożył dłoń do ust. - O Boże, pragnę tego... Poczuć tę słodką mgiełkę jej zapachu, delikatność i smak jej skóry...
- Nie wiem, czy jesteś tego świadom, Remusie - podniósł nieco głos James znad trzymanego w dłoniach banana. - Ale gapisz się na błękitnooką piątoklasistkę siedzącą na przeciw.
- Ona też patrzy się na ciebie... - Dodał Syriusz, opierając mu dłonie na ramioinach. - Jej mina jasno wyraża to, co sądzi o twej inteligencji.
Lupin zamrugał.
- O... - Uśmiechnął się pogodnie, starając zignorować zwykłe zażenowanie. Pomachał jej przyjaźnie. - Remus jestem! A ty? - zwrócił się do szatynki.
Uniosła nieznacznie dość cienkie brwi.
- Danielle.
- Miło mi - powiedział.
Westchnęła ciężko.
- Taaak, mnie też.
Wymieniła spojrzenia z przyjaciółkami, po czym całą grupką podniosły się ze swych miejsc i wyszły z salonu.
- Chyba się jej nie spodobałeś - parsknął james.
- No co ty! Nieśmiała jest i tyle. - Wilkołak wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Pewnie... - mruknął Potter.
- Wątpisz? - Remus spojrzał na niego uważnie.
Przyłożył dłonie do piersi.
- Ja?! Skąd! Ale... Spójrz tylko na tego banana!
- Jest żółty - stwierdził blondynek po oględzinach.
Syriusz i Peter niezrażeni walczyli na kciuki.
- Żółciusieńki... Mmm... Aż chce się go zjeść...
- Smacznego!
- Dzięki. Ale nie o kolor tu chodzi... Spójrz na jego... Budowę, kształt, symetrię... Ta grubość...
- Podnieca cię to... - stwierdził drżącym od powstrzymywania śmiechu głosem.
- Nooo... - Zaczął cicho dyszeć. Robił to coraz szybciej i głośniej, chwilami przerywając, by zaraz jęknąć cicho. Uchylił usta, wyginając brwi.
- Potter, opanuj się, na merlinowskie gacie! - mruknął rozbawiony Lupin.
- No nie udawaj, że cię to nie bawi - zamruczał Potter, trącając go w ramię. Machnął brwią, po czym powoli polizał trzymany w dłoni owoc.
- Odpuść - skwitował przez śmiech.
- Nie denerwuj się, ma miłości! Czyż brak ci z mej strony czułości?! Jesteś piękna niczym me kości! - zawył gwałtownie Peter, jedną dłoń przykładając do piersi, drugą w nieładzie odrzucając w bok.
James roześmiał się głośno, patrząc na niego.
- Powiedz tylko słowo... - kontynuował niezrażony Pettigrew.
- Miły mój... - przyłączył się delikatny, udawanie wysoki głos Syriusza.
Pettigrew zamilkł, zaciekawiony.
Black stanął przed Peterem, chwytając go za nadgarstek.
- Miły mój, oto jestem... - Przechylił głowę, wyciągając dłoń do twarzy Petera. Pogładził go delikatnie po policzku. - Miły mój... Stoję przed tobą, chwytając twą dłoń... - Westchnął cicho, lekko kręcąc głową. - Miły mój... - dodał przebrzmiałym czułością głosem. - Miły mój... Zakrywam twe oczy, by nie ulec namiętności twego spojrzenia... Miły mój... Mój miły... - wyszeptał na koniec, nim zgarbił się, wtulając w ramiona Petera.
James odgiął się w tył, wybuchając donośnym śmiechem.
- Nie, to się robi chore - zaśmiał się Remus znad swojego wypracowania. Odrzucił pióro na stolik, rozkładając się wygodnie na fotelu.
Cała czwórka zajmowała swe stałe miejsca w salonie Gryffindoru, jak zwykle pod wieczór.
- Ja rozumiem pewne rzeczy, nawet psychologia mówi, że w pewnym wieku rozwoju następuje zainteresowanie tą samą płcią, ale to aż ocieka jawnym homoseksualizmem!
- Nie dramatyzuj - zarechotał Black, opadając na pufę obok.
- Na stos! - parsknął James.
Black i Pettigrew posłali mu gaszące spojrzenia.
Remus roześmiał się w głos, odginając głowę w tył, sprawiając tym samym wrażenie, iż śmieje się do sufitu.
- Peter, wyglądasz jakby ciastko zwiało ci z talerza!
- Tak się nie da - prychnął Pettigrew.
W odpowiedzi, Syriusz Black wyjął różdżkę z wewnętrznej kieszeni swej szaty i wycelował ją w pudełko dyniowych pasztecików spoczywających w dłoniach Petera.
- Nie zrobisz tego - stwierdził na to Glizdo-ogon.
- Kusisz - odparł z filuternym uśmieszkiem Czarny, po czym zachichotał.


Patrząc wyzywająco na Petera, wycelowałem w jego ciastka różdżkę.
- Nie odważysz się... - mruknął złowrogo.
Posłałem mu całusa, nim machnąłem nadgarstkiem.
- Antrospis!
Zgodnie z mą wolą, ciastka zaczęły wybiegać mu z pudełka. Autentycznie dostały takich małych, czekoladowych nóżek!
Zarechotałem obłudnie w morderczo psi sposób. Skierowałem różdżkę na stolik, kierując na niego ciastka.
Peter zrobił obrażoną minę, podczas gdy pozostała jedna druga naszej paczki pękała ze śmiechu.
Pettigrew wyciągnął rękę, chcąc złapać swoje łakocie.
Szarpnąłem krótko nadgarstkiem, a ciastka zaczęły spieprzać we wszystkich możliwych kierunkach.
- No żeś teraz błysnął inteligencją! Zupełnie jak łysy co rąbnął grzywką w kant koła! - zezłościł się.
Roześmiałem się jeszcze głośniej.
- Goń je, bo ci uciekną! - zawołałem, a Peter, zupełnie jak posłuszne zwierzątko zaczął za nimi popylać po całym salonie.
Zgiąłem się w pół, chichocząc opętańczo.
- Jesteś nienormalny - dobiegł mych uszu niewieści głos Lunatyka.
Chybaby mnie zlinczował, gdybym mu powiedział jak ujmuję na piśmie i w myślach jego głos.
Uśmiechnąłem się lekko do siebie, przestając rechotać. Patrzyłem jeszcze chwilę na Petera goniącego dyniowe paszteciki.
- Wiecie co? Chodźmy podręczyć Snape'a.



- Tam jest - mruknął James. - Skubany, a już myślałem, że będziemy musieli przełożyć to na jutro...
- Taaaak, wzruszyłem się - skwitował Peter. Potarł palcem nos, starając się nie kichnąć. W szkolnej bibliotece było naprawdę dużo kurzu...
Syriusz wyprostował się, wychodząc spod niewidki. Po chwili znów pod nią wszedł.
- Jak mamy go złapać, nie wzbudzając podejrzeń? - zapytał z głupią miną.
Peter, Remus i James musieli sobie wepchnąć pięści do ust, by nie ryknąć śmiechem.
Pierwszy opanował się Lupin.
- Pójdę do niego i powiem, że McGonagall mnie prosiła, bym go przyprowadził. Wy będziecie szli za nami. Poprowadzę go tak, byśmy przechodzili koło gobelinu Slytherina na czwartym piętrze. Tam go... Ubezwłasnowolnimy i przetransportujemy w odpowiednie miejsce. Tylko zamknąć mordy i człapać cicho, żeby was nie słyszał - poinstruował ich szeptem Remus, po czym wynurzył się spod peleryny.
Syriusz uniósł brew.
- Zamknąć mordy... - powtórzył cicho. - Jaki władczy.
Remus odwrócił się doń przodem, wpatrując się w powietrze znajdujące się przed nim.
- Słyszałem to - wyartykułował bezgłośnie, po czym wyszedł zza regału, ostatecznie poprawiając mundurek i przygładzając blond kosmyki.
Black zawinął kąciki ust.
- Tu jesteś - rzucił z lekkim zniecierpliwieniem do zgarbionego w pałąkowaty sposób przy stoliku Ślizgona.
Odrzucił jasne pasma niedbałym szarpnięciem głowy.
- Czego? - zapytał bezceremonialnie Snape, nie racząc na niego spojrzeć.
Huncwoci przyczaili się bliżej stolika, chcąc mieć lepszą widoczność. Wszak już w tym momencie Lunatyk robił sobie z Severusa zwykłe jaja.
Lupin ugryzł się w język, by stłumić w sobie niekulturalną odpowiedź.
- Jajco - burknął jedynie. - McGonagall kazała mi cię co niej zaprowadzić.
- Sam trafię - warknął.
- Powtarzam jej polecenie, dosłyszałeś wszystkie słowa? - syknął Gryfon.
- Zaiste - odparł kąśliwie.
- Zatem pakuj jeno swe szpargały, towarzyszu i zwijaj swą szlachetność w troki.
Syriusz zacisnął nozdrza palcami, hamując śmiech. Drugą ręką zakrywał Peterowi usta, którego ręce robiły to samo z wargami Czarnego i okularnika.
- Już, już, szybciutko! Zbieraj to i idziemy - nakazał.
- Nie jesteś prefektem, profesorem ani moim rodzicem aby mi rozkazywać - odparł obojętnie.
Remus zmrużył oczy, zaciskając wargi.
- Do czasu - odparł niskim głosem, co według niektórych mogło zabrzmieć jak zwykła groźba.
Według Severusa, na przykład.
- Czy ty mi, panienko, grozisz? - zapytał, naciskając na strunę przewrażliwienia u stojącego przed nim wilkołaka. Doskonale wiedział o tej strunie.
Dłonie Lupina same zacisnęły się w pięści.
- Stwierdzam, cholera! - warknął, rozzłoszczony. - Zabieraj te graty i rusz dupę!
- Czy nie wyraziłem się jasno? Nie będziesz mi rozkazywał.
- Czy przetwarzasz kierowane do ciebie słowa, informacje? McGonagall KAZAŁA mi CIĘ ZAPROWADZIĆ do niej NATYCHMIAST. Zarejestrowałeś? Cokolwiek, jakieś impulsy tam zadrgały w tym twoim tłustym łbie?
Snape podniósł się z krzesła, odsuwając je ze zgrzytem.
- Uuu... - szepnął w tym czasie Syriusz.
Wymienił z Jamesem spojrzenia, po czym stuknął Petera w ramię. Wycofali się cicho do drzwi.
- Pet, zostań pod nią i idź za nami, my zaprowadzimy to dziecko wojny gdzie trzeba. Będziesz ubezpieczał tyły.
Odwrócił się i ramię w ramię z przyszłym Rogaczem weszli spokojnym krokiem do biblioteki, starając się sprawiać wrażenie, że nie mają pojęcia o zaistniałej sprzeczce.
- Ty naprawdę sądzisz że dobrowolnie skazywał bym się na twoje towarzystwo i wdychanie tego smrodu?! - warczał Lupin.
- Smrodu?! - Snape poczerwieniał z irytacji.
- Jeśli uważasz, że ociekający łojem łeb ładnie pachnie, to się mylisz, kwiatuszku!
- Nie mów tak do mnie.
- A co, tylko mamusia tak może?
- Zamknij się - stwierdził dobitnie, wlepiając czarne oczy w podłogę. Zaciśnięte w pięści blade dłonie drżały mu lekko.
- Aaa... Ona inaczej cię nazywa! Zajączku, czy tak?
- Tu jesteś! - przerwał Syriusz. - Możecie przestać się żreć? Psorka się niecierpliwi.
Podszedł do Snape'a i chwycił go pod ramię. James zrobił to z drugiej strony.
- Puszczaj! - warknął.
- Ciiiicho, nie chciałeś po dobroci to cię siłą zaholujemy.
Nie dając mu możliwości wyrażenia zdania, zakręcili mu usta jego własnym krawatem.
Remus przechylił głowę.
- To raczej porwanie?...
- Mam lekkie deja vu - parsknął Syriusz.



* * *


- No i czego tępo się gapisz! Sprzątaj to! Jeszcze się nie nauczyłaś, że to twój pieprzony obowiązek?! Przecież jesteś babą! - ryknął ciemnowłosy, nieogolony mężczyzna. Był brudny, czuć było od niego tytoniem i stęchłym alkoholem.
Zatrzasnął za sobą z hukiem drzwi, zamykając dziewczynie możliwość ucieczki choćby na klatkę schodową. Przekręcił klucz w zamku, po czym wsadził go do kieszeni jeansów.
Przekrwione oczy toczyły się na wszystkie strony, tak jak i ręce, które latały bezładnie we wszystkich możliwych kierunkach.
Trzynastoletnia brunetka przygryzła spuchnięte, przysiniałe wargi, przysięgając sobie w myślach, że kiedyś go zabije.
Tego typu myśli w takich sytuacjach sprawiały, że nawet chwilami nie chciało się jej płakać, tylko stawała się szorstka, pasywna i apatyczna.
Wzięła głęboki, uspokajający wdech, podchodząc do zasypanego brudnymi naczyniami zlewozmywaka. Drżącymi dłońmi zaczęła wszystko z niego wyciągać, by móc nalać wody do zmywania.
Talerz, szklanka, kufel, talerz, talerz, talerz, rondel... Łyżka, łyżka, widelec, nóż, nóż...
Zawahała się, gdy trzymała w garści duży, kuchenny nóż. Skrzywiła się w dziwnym grymasie, nim ostrożnie, z jakąś niepokojącą czułością odłożyła go na bok.
Wygrzebała z dna skórki od pomidorów, torebki zużytej dawno herbaty czy inne resztki rozmoczonego jedzenia. Wrzuciła to do kosza, z którego od niepamiętnych czasów niemal zawsze kipiały śmieci. No, chyba, że ktoś je wyrzucił...
Opłukała dłonie, po czym związała włosy w koński ogon.
- Jesteś zupełnie jak twoja matka! Kompletnie bezużyteczna! Już dawno powinienem cię był wyrąbać na bruk! - warknął, opadając ciężko na krzesło przy pobrudzonym stole. Pociągnął ze szklanej butelki zdrowo, po czym otarł usta rękawem postrzępionego, grubego płaszcza.
Nie czuł tego, że było ponad trzydzieści stopni. Nie przeszkadzało mu to, że do nieciekawej mieszanki różnych trunków dobijała się nieprzyjemna, kująca w nos woń potu.
Jennifer powoli nabrała jak najwięcej powietrza, by wstrzymać oddech.
To już ostatni dzień, powiedziała sobie w duchu. Jutro już wyniosę się stąd na dziesięć miesięcy. Jeszcze tylko kilka godzin...
Sięgnęła po stary zmywak, w drugiej dłoni trzymając kubek z popękanymi krawędziami.
Za parę godzin znów znajdzie się w tym świecie, gdzie nie istniały troski typu jak zwykle pijany ojciec, który tylko szukał okazji by ją skopać, sponiewierać, no i oczywiście, by nauczyć ją, gdzie jest miejsce kobiet - czyli przy garach.
Zacisnęła mocniej pięści, odstawiając gwałtownie szklankę na suszarkę.
Przy garach, w kuchni. Sprzątać i gotować. A wieczorem użyczyć chętnie swe ciało spracowanemu mężowi, żeby się wyżył i poszedł spać.
- Pieprzony szowinista... - szepnęła do siebie.
Buzz, czyli jej ojciec, nie dosłyszał tego, zajęty głośnym narzekaniem na nią.
Zamknęła czekoladowe oczy.
- Sprzątaj, do cholery! Masz mi być posłuszna, ty śmieciu! Jesteś moją córką, masz być posłuszna!
Ciekawe, czy to przez niego matka odeszła. Tak, to jest pewne... Nawet nie ma co się zastanawiać.
Odstawiła kolejny umyty talerz.
Tylko dlaczego nie zabrała mnie ze sobą?...
Resztę naczyń tylko na chwilę włożyła pod kran, by wsadzić je byle jak na suszarkę.
- No, wreszcie! - warknął. - Zrób mi coś żreć - nakazał, opierając łokieć na stole.
Uniosła brwi.
- Rączek nie masz? - zapytała cicho.
Otworzył usta, by bluznąć kolejnym potokiem wyzwisk, wrzasków i nakazów.
Odwróciła się, podchodząc do chlebaka. Wyjęła z niego pajdę chleba, kładąc ją na jeden z brudniejszych "umytych" przed chwilą talerzy. Rzuciła na to jeszcze kawałek starego sera.
- Smacznego - mruknęła opryskliwym tonem, stawiając to przed nim.
Nie czekając na jakiś komentarz z jego strony, poszła do małej, strasznie ciasnej łazieneczki. Potoczyła wzrokiem po ścianach porośniętych pleśnią. Westchnęła ciężko, zamykając się na klucz. Oparła się o drzwi, zamykając oczy.
Po chwili poczuła, że zaczyna drżeć jej podbródek, a w nosie zaczęło ją nieznośnie piec.
Uchyliła powieki, wlepiając zmęczone spojrzenie w sufit. Zarówno on, jak i ściany miał zielony kolor przypominający na myśl zakład psychiatryczny.
Uniosła swe czarne brwi, po czym zdjęła przez głowę biały, przybrudzony lekko bezrękawnik. Zsunęła z nóg czerwone spodnie od dresu, na bokach których były po cztery białe pasy. Wśliznęła się do starej kabiny prysznicowej, by obmyć się na szybko strumieniem zimnej wody.
Dziw, że jeszcze jej nie odcięli. Choć, fakt faktem, ciepłej nie było już od dłuższego czasu...
Oparła czoło o kafelki, pozwalając strumieniom cieczy spływać po jej drobnym, chudym ciele. Zamknęła oczy, powoli i głęboko oddychając.
O tak... Była sama, odcięta od świata... Bezpieczna.
Chłodny strumień uspokajał ją, przyprawiając jednak jednocześnie o nieprzyjemne dreszcze i gęsią skórkę.
Jakiś czas później zakręciła wodę.
Odsunęła drzwi kabiny, stając na kamiennej posadzce. Owinęła się białym, puchatym ręcznikiem.
Podniosła głowę, słysząc pukanie do drzwi.
- Jennifer, długo jeszcze?! - dało się słyszeć głos Lily. - Też chcę się wykąpać!
- Zaraz! - odwrzasnęła. Stanęła przed półokrągłym lustrem, by spojrzeć sobie w twarz.
Blada, okrągła. Oczy lekko przymrużone, w barwie mlecznej czekolady.
Obojętne.
Uniosła kąciki wąskich ust nieco wyżej, imitując uśmiech.
Sięgnęła po szczotkę, zaczynając rozdzielać supły ciemnych, długich i pachnących pokrzywowym szamponem włosów.
Podeszła do drzwi, otwierając je.
- No, nareszcie! - westchnęła rudowłosa. Ściągnęła lekko swe cienkie brwi, wpatrując się w przyjaciółkę. - Coś ty taka?
Uśmiechnęła się sztucznie, udając rozbawienie.
-Jaka w sensie? Normalna, o co ci chodzi?
Evans nie odpowiedziała, kręcąc tylko głową.
- Zdaje ci się, wszystko jest w porządku - zapewniła ją.
Lily wzięła się pod boki.
- Chodzi o Blacka?
- Co? - parsknęła brunetka. Usiadła na swoim łóżku.
- No, przecież zerwaliście. Dlatego jesteś taka przybita?
Posłała jej sceptyczne spojrzenia.
- Miałabym się przybijać przez tego idiotę? - burknęła.
Założyła nogę na nogę, okazyjnie rzucając okiem na żyjące swoim życiem ciemne włoski, aż nazbyt wyraźnie widoczne na bladych nogach.
Przygryzła wewnętrzną stronę policzka.
Trzeba by coś z tym zrobić...
- Nie wyglądasz na kogoś, kto całkowicie leje na wszystko co się wokół niego dzieje - mruknęła zielonooka. Pokręciła głową. - Jakaś dziwna się zrobiłaś ostatnio.
- Nie no, jasne - warknęła, nagle czując złość. - Wszystko jest w porządku, poza tym, że wszyscy faceci są beznadziejni! Zadowolona? - zapytała.
Lily tylko uniosła nieco wyżej głowę.
- Ja wiedziałam, że o to chodzi.
- Brawo. Dziesięć punktów dla Gryffindoru - burknęła.
Usiadła obok niej.
- Na pewno chodzi tylko o niego?
- Nie o niego - westchnęła zniecierpliwiona, odtrącając jej dłoń. - Pewna... RODZINNA, że tak powiem sprawa nie daje mi spokoju. Idź już, chciałaś się umyć - stwierdziła.
Lily westchnęła, postanawiając dać za wygraną.
Im bardziej próbowało się coś wyciągnąć z Jennifer na siłę, tym bardziej się w sobie zamykała. Trzeba było czekać, dać jej czas...
Przykre jedynie, że ciężko jest patrzeć na przyjaciółkę, która nie chce sobie dać pomóc.
Aniston popatrzyła w okno, za którym wirowały pierwsze płatki białego puchu. Podniosła się, podchodząc bliżej. Oparła drobne, szczupłe dłonie na kamiennym parapecie, przykładając czoło do szyby.
Śnieg. Dziesiąty listopada, a już pada. Przymknęła oczy, wzdychając cicho.
Powoli zbliżają się święta.
Nie czuła z tej okazji jakichś pozytywnych emocji.
Jak przez ostatnie dwa lata zostanie w zamku, by przesiedzieć te wolne dni samotnie w dormitorium, włócząc się po szkole lub leżąc zwinięta w kłębek na łóżku.
Nie czuła potrzeby żartów, śmiania się, wariacji. Nie bawiło jej to, jednak... Jednak mimo wszystko lubiła patrzeć jak bawią się inni. Nie udzielał się jej nastrój, po prostu odczuwała wtedy jakiś spokój.
Wytarła się szybko, wkładając piżamę i szlafrok. Otworzyła okno, zgarniając z parapetu świeży śnieg.
- AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAALE JUTRO BĘDZIE JAZDA!!!
Wzdrygnęła się, słysząc rozdzierający krzyk Blacka, który zapewne tak jak ona wychylił się przez okno.
Wygięła się nieco bardziej.
- I czego drzesz tego ryja?!
- Jenny! - wrzasnął niemal natychmiast w odpowiedzi. - Ło kurde! To takie romantyczne, niemal jak w "Romeo i Julii"!
Parsknęła.
- Nie romansować mi tu! Black, kibongu, do lekcji! - Dosłyszała stłumiony głos Lupina.
- Dobrze gada! - zaśmiał się Peter.
- Milcz! - ryknął Black.
Skrzywiła się lekko.
- Ja dziś nie robię!
- A każe ci ktoś? - parsknął Potter.
- No wiesz...
- Mmm?...
- Każesz mi robić lekcje! Mi to źle na psychikę wpłynie! - lamentował.
- Gorzej i tak być nie może - skwitował ledwo dosłyszalny głos Lupina.
Westchnęła, po czym zamknęła okno.
Wieczorem zawsze głos dobrze niósł się po błoniach.
Położyła się na plecach, przymykając oczy.
Następnego dnia zaczynali zielarstwem. Przydałoby się powtórzyć temat...
Stwierdziła jednak, że zwyczajnie się jej nie chce.
Sięgnęła do szafki nocnej po komiks, po czym otworzyła go na pierwszej stronie.
Po raz nie wiadomo już, który zagłębiła się w świecie supermocy, w którym dobro zawsze zwyciężało nad złem.

[ 29373 komentarze ]


 
44. Wpis czterdziesty czwarty.
Wpis dodał jeden z Huncwotów Środa, 17 Listopada, 2010, 15:25

Tak, Arya, oni mają po trzynaście lat. Zaczynałam z Huncwotami od pierwszej klasy, jak widać… Większość zaczyna od piątego-szóstego roku, kiedy są już zżyci, są z Remusem w TYCH chwilach… A nikt nie próbował napisać jak to wszystko się zaczęło, jak nawiązywały się między nimi te delikatne nici przyjaźni, które z czasem ulegały wzmocnieniu.
I zgodnie z radą Doo, postaram się przerzucić na cale, jardy itd.
W ogóle to mam chęć poprawić te pierwsze notki, bo nie podoba mi się to, jak je napisałam… Co o tym sądzicie?
W ogóle, Doo, chylę czoła - Ja nie wiem, jak ty to robisz, że tworzysz takie wpisy-tasiemce.
Ta część historii na pewno was nie zadowoli - urwałam jakoś tak z dupy na samym końcu... Wena niedomaga, no cóż...
Za błędy przepraszam.



Od dłuższej chwili wpatrywał się uparcie w jeden punkt książki. Od dwudziestu minut usiłował czytać, co niebywale wręcz skutecznie utrudniało mu nieustanne szeleszczenie i chrupanie.
Zgrzytnął zębami, zatrzaskując podręcznik.
- Pettigrew, ty wypatroszona glizdo, musisz tak głośno jeść te paluszki? – syknął.
Peter uniósł brew.
- Bywaj – odparł.
Black wyciągnął z pod siedzenia poduszkę, po czym cisnął nią w Petera.
Glizdo-ogon, jak nazwał go inteligentnie James, roześmiał się jedynie, nabierając w garść więcej paluszków. Przyłożył je sobie do ust po czym zaczął je zawzięcie pochłaniać z miną maniaka, więcej rozsypując, niż jedząc.
Drzwi otworzyły się gwałtownie.
- Glizdo-ogonku, nie jedz tak zachłannie!
- Beznadziejna ksywka, nie, nie i nie. Głupie brzmienie przywodzące na myśl tasiemca, drażniące przeciągnięcie samogłoski… Jestem na nie – oświadczył Remus, wchodząc za Potterem do dormitorium. Zamknął za sobą drzwi przy użyciu nogi, nim rozwalił się na łóżku. – A fe – dodał jeszcze.
- To niby JAK mamy na niego mówić? – spytał James z przesadną uprzejmością.
- Może „Tasiemiec”? – podsunął niewinnie Czarny.
Remus parsknął wesoło przez nos.
Peter zdjął z nogi biały, rozsznurowany adidas, po czym cisnął nim w Syriusza.
- Ueee! Zabieraj mi to, toż to broń biologiczna!
- Odpowiedz mu swoimi skarpetkami! – polecił James.
Black popatrzył na niego z miną pt. „Are you fucking kidding me?...”.
- Nie jestem tobą, chłystku – odparł. – Mą bieliznę czuć wiosenną świeżością jutrzenki budzącej się wśród ptasiego trelu!
W tym oto momencie, Potter, Lupin i Pettigrew, dziwnym trafem dostali jednoczesnego napadu kaszlu.
- Śmiecie wątpić?!
- My?! – zawołał przez śmiech Lupin.
- Skąd! – zawtórował mu Potter.
- Niech nas smród merlinowskich gaci broni!
Black założył włosy za ucho.
- A skoro mowa o śmierdzących gaciach, Potter, wziąłbyś z łaski swej te pantalony z okolic mego łóżka.
James prychnął, udając urażonego, na co Syriusz jedynie roześmiał się szczekliwie.
- Syri, aport! – zakrzyknął rozbawiony blondyn o złotych oczach, rzucając weń paczką ciasteczek.
Black zrobił unik, obracając się jeszcze, by spojrzeć, gdzie ciastka wylądowały.
Jak się okazało, wypadły przez otwarte okno.
- Chcesz mnie zabić?! – najeżył się.
- Nie – odparł ze stoickim spokojem, choć dostrzec można w nim było pewną dozę zniecierpliwienia. – Po prostu chciałem cię poczęstować.
Skinął mu uprzejmie głową.
- Smacznego.
James zarechotał głośno, siadając na komodzie.
- Nie tam! Tam są moje... Ciasteczka dyniowe… - jęknął Pettigrew.
Potter wstał. Spojrzał na swe zbrodnicze dzieło.
- No, smak ten sam…
- Sądzę, że nawet Peter obrzydził by się czymś, co nie dość, że wygląda jakby już raz było zjedzone, to jeszcze rozprowadzone zostało po twoim tyle – mruknął Syriusz.
Remus zachichotał cicho, wślizgując się pod kołdrę. Zwinął się w kłębek, zamykając oczy.
I nagle ogarnął go ten spokój, który pukał do jego serca zawsze, gdy wiedział, że może czuć się bezpiecznie…
Wydał z siebie chrapliwe: „Łihihi!”, sięgając dłonią pod poduszkę. Złapał Szuszu za wyciągnięte ucho, przygarniając do siebie.
- Aaahaha, przyłapałem cię, onanisto! – ryknął Potter, zrzucając z niego kołdrę.
- Co?... – zdziwił się.
- Trzymasz ręce przy brzuchu!
- …Co ma brzuch do… No… Tego? – spytał, siadając. Posadził sobie maskotkę na kolanach, mocno ją obejmując.
- …Śpisz z misiem? – Pettigrew zamrugał, zaskoczony.
Syriusz posłał mu sceptyczne spojrzenie, czując się dotkniętym.
- Nie zapominaj, że ty śpisz z tabliczką czekolady.
- Ach, ta poza: „Nie oddam cię nikomu!” – zawołał z uciechą Potter.
Glizdo-ogon prychnął, krzyżując ręce na piersi.
- Odezwał się! – krzyknął. – Ten, który…
Brwi Blacka podjechały w górę, kiedy chwycił się pod boki.
- Który?
- Który śni o różowych króliczkach…
- CO?! Co ty mi tu imputujesz?! – wrzasnął.
Peter roześmiał się.
- Ja wiem! Ja słyszałem, co ty wygadujesz przez sen…
Syriusz przybrał maskę obojętności.
- Łżesz.
James chlipnął udawanie. Ukrył twarz za dłonią, wzdychając głośno i aż nazbyt teatralnie.
- A tobie co? – zdziwił się Czarny.
- To takie władcze było… „Łżesz”!
Brunet parsknął, rozbawiony. Przygryzł wargę, wlepiając wzrok w Lunatyka, który stwierdzając brak zainteresowania jego osobą, zajął się molestowaniem Szuszu. Jak najbardziej w sposób przyjacielski, oczywiście.
Ściskał go mocno, przytulając do piersi, ciągnąc lekko zębami za ucho czy podszczypując w pluszową głowę.
- O nie! – zawołał Black. – Wyjadacz mózgów dorwał Szuszu!
Remus zamarł ze zdziwioną miną i uchem misia w ustach.
- Jest wyjątkowo krwiożerczy tej jesieni… - Wskazał nań palcem. – Widać to po wzroku wygłodniałego jeża.
Gdzieś za jego plecami rozległy się śmiechy Jamesa i Petera. Remusowi niekontrolowanie zadrgały kąciki ust.
- Gdzieś za nim leży okrutnie porzucone coś w kropki!
- To moje majtki… - bąknął złotooki nieśmiało.
- Być może bałagan irytuje tak drażliwe stworzenia. Zazwyczaj przesiadują w pokojach, nie lubią kuchni. Kochają łazić po panelach. No i w każdej chwili może on nas zaskoczyć, ten samiec ma wyjątkowy wnerw w tym miesiącu… Jest tak wygłodzony, że porywa się na plusz; konkretniej na piesa, który niczego nieświadomy robi to, co lenie lubią najbardziej. Nic nie robi! Szpony ma co prawda ukryte, ale to tylko dlatego, że wbił je w delikatne futerko tego nieszczęśnika… Miś jest raczej jasny, więc bardziej zagrożony atakiem. Ci drapieżcy lubią takie, bo uważają, że ich nadzienie jest wyjątkowo intrygujące i ma dobry smak.
Pod Jamesem ugięły się nogi, w skutek czego opadł bezwładnie na kolana, głośno się śmiejąc.
Remus wlepiał w Syriusza spojrzenie człowieka patrzącego na kogoś wybitnie wręcz głupiego.
Peter zarechotał głośniej.
- Tylko mu o tym nie mówcie, bo zagniecie czasoprzestrzeń – dorzucił pogodnie Czarny przez ramię do Petera i Jamesa.
- Ja wszystko słyszałem, imbecylu – zgasił go Lupin.
- Aaaa! – zawył na to Czarny. Chwycił się za gardło, wydając z siebie rzęszenie i charkoty. – Złamałem czasoprzestrzeń!
- Wciąga mnie wir czasoprzestrzeni! – przyłączył się Potter. – Wyskakują z niej małe zielone glutki chcące wypełnić mój łeb galaretką truskawkową!!! A to wszystko przez to, że ja nie lubię galaretki!
- Moje biedactwo! – rozczulił się roześmiany Peter. – Nie martw się, ci mili panowie w białych fartuchach nic ci nie zrobią!
- Dadzą ci nawet twarzowe ubranko – zgodził się Remus.
- Ano – parsknął Black. – I zaprowadzą do takiego fajnego pokoju z miękkimi ścianami. Bez klamek… Okien… Ostrych krawędzi…
- Idioci – podsumował ich ze złością Potter. – Wy w ogóle nie rozumiecie mojej tragedii! Idę się zabić – oświadczył, po czym wstał i skierował się do drzwi.
- Przy okazji przynieś moje ciastka, jak będziesz wracał! – zawołał za nim Remus.
Syriusz roześmiał się.
- Szczery jesteś. On nam wykłada, że idzie się zabić, a ty mu o ciastkach..
- No co? Dobre są. Z karmelem w środku…
Black i Pettigrew wybuchli śmiechem, do którego po chwili przyłączył się i Lupin.


- Tak w ogóle, czy to ma jakikolwiek sens? – zapytała Jennifer dwie godziny później, ciaśniej owijając się płaszczem. Szła z Syriuszem na popołudniowe zajęcia z Zielarstwa.
- Faktycznie, w tym roku listopad ostro zaczął…
- Nie o tym mówię – burknęła. Stanęła przodem do Syriusza, zatrzymując się.
On również przystanął.
- Więc o czym?
- Całą drogę ci o tym mówię!
- …Eee… Serio?
- Bardzo mi miło, że mnie słuchasz – prychnęła.
Uśmiechnął się szeroko znad szkarłatno-złotego szalika.
- Proszę bardzo!
Spojrzała ze złością w jego roześmiane, szare oczy.
Spoważniał, wyczuwając, że raczej nie pora na żarty.
- W jakim celu w ogóle się mnie spytałeś, czy chcę z tobą chodzić?
Wzruszył ramionami.
- Tak dla jaj.
- Och, kolejna uprzejma odpowiedź.
- Są tak samo przyjemne jak ty – odgryzł się.
- Skoro się paniczowi nie podobam, to po co to dłużej ciągnąć?
- Nie dramatyzuj, co? – mruknął chłodno. Chwycił ją za łokieć, pociągając w stronę cieplarni. – Spóźnimy się, jeśli nie pójdziemy szybciej.
- Trudno – skwitowała.
Popatrzył na nią przez ramię.
- Jak chcesz się spóźniać, to już twoja sprawa. Marginesem, skoro już o tym mowa, to po zastanowieniu stwierdzam, że w tamtym roku pomysł z tobą był beznadziejnie głupi.
- Odezwał się ten inteligentny – prychnęła.
Wywrócił oczami.
- Daruj sobie.
- Jak sobie życzysz.
- Coś jeszcze?
Wydęła wargi.
- Nie ma sensu tego ciągnąć – odparła po chwili.
Roześmiał się.
- Cóż za melodramat w głosie… Dobra, ja idę. Naprawdę nie chcę się spóźnić.
Odwrócił się i szybkim krokiem poszedł w stronę cieplarni.
Aniston zmrużyła oczy, wykrzywiając wargi.
Na widok jego oddalającej się sylwetki czuła palące rozdrażnienie. Westchnęła ciężko, po czym powolnym krokiem ruszyła w jego ślady.
- No gdzieś ty był?! – usłyszała kilkanaście jardów dalej krzyk Pottera. Brzmiał nieco niewyraźnie, rozmyty przez wiatr.
- Jednak żeś się nie zabił? – odparł z rozbawieniem Syriusz.
- Jak widać…
- Ciastek też mi nie przyniósł, bób jeden – fuknął Lupin.
Huncwoci roześmiali się głośno.
Spojrzenia Blacka i Aniston skrzyżowały się na chwilę.
- Cześć, Jen! – zawołał radośnie James.
Pomachała mu w odpowiedzi, stając przy przyjaciółkach z dormitorium.
Evans uniosła ramiona, by ochronić uszy przed wiatrem.
- Jej… Co za wichura! – westchnęła.
Candy spojrzała w stalowoszare niebo, odgarniając za uszy długie, brązowe loczki do łokcia.
- Dzisiaj ma być burza, tak w ogóle – powiedziała jak zwykle stosunkowo cicho. Popatrzyła na zdrowo podirytowaną Jennifer. – A tobie co?
Ruchem głowy wskazała na paczkę Huncwotów.
- Tego debila w butach do kolan spytaj – warknęła.
Uniosła brwi.
- To wiele wyjaśnia – skwitowała, po czym przymknęła swe piwne oczy.
Rudzielec, brunetka i szatynka westchnęły przeciągle, widząc zbliżającego się w ich kierunku profesora.
Kuramochi otworzył szklarnię, po czym zamaszystym gestem zaprosił trzecie klasy Gryffindoru i Hufflepuff do środka.
Młodzież wsypała się do środka, by w gwarze ożywionych rozmów pozajmować swe miejsca przy długich, ciemnobrązowych stołach na kozłach, upapranych świeżą ziemią.
- Witam was na kolejnej w tym semestrze lekcji zielarstwa! - przywitał się dziarsko profesor. - Wyjmijcie proszę swoje wypracowania i połóżcie je... O, tutaj będzie dobrze. - Wskazał dłonią na pustą skrzynię stojącą na samym wierzchu wieżyczki podobnych do tej skrzyń.
W szklarni zapanował ruch i szum; wszyscy zaczęli grzebać w swych torbach, ponownie inicjując rozmowę, korzystając z chwilowego rozluźnienia na zajęciach. Trzydziestoletni Japończyk stanął z boku, obserwując uczniów wkładających rolki pergaminu do wskazanego przezeń miejsca.
Z zadowoleniem stwierdził, że pracę napisali wszyscy.
Kiedy wszyscy ponownie stanęli przy swoich stałych miejscach pracy, klasnął w dłonie.
- Wspaniale! Przejdźmy więc do tematu lekcji. Na dzisiejszych zajęciach zajmiemy się roślinami dyptamu! Może ktoś mógłby je nam nieco przybliżyć?
- Z utartych owoców tych roślin robi się maść stosowaną bezpośrednio na ranę. A jak się kwiaty wyciska, to uzyskuje się sok wykorzystywany do robienia eliksiru, działającego tak samo jak maść, z tą tylko różnicą, że się go pije, a nie wciera.
- Doskonale, panie Lupin! Dziesięć punktów dla Gryffindoru!
- Skąd to wiesz? - zdziwił się półgębkiem James.
Remus spojrzał na niego wymownie.
- Z tego są moje leki, idioto - odparł.
Syriusz parsknął przez nos, wyginając wesoło wargi.
- No tak - przyznał okularnik z miną człowieka, na którego zstąpiło umysłowe olśnienie.
- Pięć punktów za spostrzegawczość - szepnął Peter.
James wyszczerzył zęby.
- Szkoda, że nie jesteś prefektem, Pet!
- Cicho - syknął blondyn.
- ...łacińska nazwa dyptamu to Dictamnus albus. Może łatwiej będzie wam ją zapamiętać, kojarząc sobie z imieniem dyrektora szkoły. – Odchrząknął w pięść. – Roślina ta należy do rodziny rutowatych. Tutaj – Wskazał na stojący przed nim stolik. – jest jeden jej okaz. Jak widzicie, ma duże różowe kwiaty o strzałkowatym kształcie, podłużne, purpurowe liście, których, nota bene, brzegi są bardzo ostre, uważajcie więc… Przy samej ziemi są jej owoce, jak wspomniał Remus, wykorzystywane przy robieniu maści dyptamowej. Przy rozcieraniu ich wydziela się silny, przyjemny, balsamiczny zapach.
Rozejrzał się po szklarni, po czym wskazał na rząd stojących pod jedną ze ścian donic z wyraźnie dla nich za dużych roślin.
- Zajmiecie się przesadzaniem ich. Trzeba to robić ostrożnie, żeby nie postrącać owoców. Nie dojrzałe są zwyczajnie trujące. Szczególną delikatność należy zachować przy wyciąganiu jej z ziemi, bardzo łatwo jest im uszkodzić korzenie. Naprawdę, przyłóżcie się do tego, owoce i kwiaty tych roślin zostaną wykorzystane przez profesora Slughorna i naszą szkolną pielęgniarkę do wyrobu lekarstw. Niech każde z was weźmie na dwie osoby po jednej roślinie, mały worek ziemi i większą doniczkę. Proszę bardzo!
Remus odgarnął włosy z twarzy, z cichym westchnieniem kierując się po potrzebne mu rzeczy. Przyjrzał się uważnie stojącym przed nim roślinom, po czym wyciągnął ręce, by uchwycić nimi dyptam z bladoróżowym kwieciem.
- Chodź tu, maleńki – mruknął do niego z czułością, kierując się z powrotem do stołu. Postawił go przed Peterem.
- Uf… - mruknął Peter. – Ciężkie to.
- Przecież to tylko pięć kilo! – zaśmiał się stojący obok Syriusz.
James zachichotał, lecz niemal natychmiast przestał się śmiać, kiedy Pettigrew wsadził mu donicę na głowę.
- NIC NIE WIDZĘ!!! – zaryczał.
- W obecnej sytuacji, panie Potter, to całkiem normalne – przyznał pogodnie profesor, ściągając mu doniczkę z głowy. – Panie Pettigrew, proszę tak nie robić…
Rozbawiony Peter skinął głową, odbierając od profesora narzędzie zbrodni.


Noc.
Kruczoczarne niebo wyhaftowane było milionami świecących delikatnym srebrem gwiazd, rozciągając się ponad ziemią. Pośród nich, dumnie stała niemal pełna tarcza księżyca, otulonego srebrnym płaszczem, rzucającym jasne światło na rozpościerające się pod nim lądy. Trawę, drzewa, liście, a nawet sam brzeg tafli uśpionego jeziora objął czule swymi białymi ramionami mróz, skrzypiąc cicho i uspokajająco.
Znaczna większość żywego stworzenia spała już dłuższy czas, czekając na delikatne pieszczoty wschodzącego rankiem słońca, by wstać, przeciągnąć się i przeżyć kolejny dzień zbliżający ich do śmierci.
Czarnowłosy Gryfon, który ku ogólnemu i jemu własnemu zdziwieniu trafił do tego właśnie domu ponad dwa lata wcześniej, leżał na wznak w swym wspaniałym łożu z czterema kolumienkami i bordowymi kotarami. Nie zasunął ich, umożliwiając sobie obserwowanie nocnego nieba przez okno ulokowane naprzeciw jego łóżka. Westchnął cicho, wsuwając dłonie pod głowę.
Obrócił twarz w stronę drzwi łazienki, za którymi kilka minut wcześniej znikł jego drobny, jasnowłosy przyjaciel, kiedy do jego uszu dotarł z owej strony zgrzyt naciskanej powoli klamki.
Przygryzł lekko wargę, czując nieprzyjemne ukłucie nagłego nawiedzenia świadomości, że Lunatyk za kilka dni znów będzie musiał przechodzić przez te comiesięczne katusze.
- Nie śpisz? – zdziwił się jego miękki, dziecięcy wciąż głos.
- Nie – odparł cicho.
Remus podszedł bliżej, siadając na brzegu jego łóżka. Podciągnął nogi pod brodę, opierając się o jedną z kolumienek. Wsunął bose stopy pod kołdrę.
- Też nie możesz zasnąć… - bardziej stwierdził niż spytał złotooki.
Uśmiechnął się lekko.
- Jak widać.
Zapadła chwila milczenia.
- Idziemy do salonu pogadać, żeby ich nie obudzić?
Remus wzruszył ramionami oplatającymi jego podkulone nogi.
- Możemy.
W odpowiedzi wygramolił się spod kołdry, przysiadając na brzegu łóżka. Wsunął stopy w adidasy, po czym chwycił szatę, narzucając ją na siebie.
Remus wciągnął przez głowę szkarłatny golf. Wyciągnął spod materiału długie blond włosy, ponownie puszczając je luźno po ramionach, drugą dłonią naciągając buty.
Cicho, na palcach, starając się nie wpaść na coś porzuconego bez ładu na podłodze, dotarli do drzwi wiodących na spiralne schody. Wyszli na nie, pieczołowicie zamykając za sobą portal.
Nieco pewniejszym krokiem skierowali się do salonu Gryffindoru.
- Po co ci te paluszki?
- Żebyśmy mieli co jeść? – odparł z lekką dozą ironii w głosie wilkołak.
Brunet parsknął.
- No proszę, jaki przewidywalny…
Zachichotał w ciemnoczerwony rękaw.
- Dobrze wiesz, że przy chrupaniu lepiej się rozmawia.
- Babski wieczór, co? – parsknął Czarny.
Remus roześmiał się, przykładając dłoń do ust.
- A co! Bo tylko dziewczyny tak mogą? Toż to dyskryminacja się wkrada!
- Ba!... Och, jak miło, nawet się w kominku pali – powiedział z udawanym wzruszeniem Black. Usiadł po turecku na miękkim dywanie rozciągniętym przed paleniskiem.
- Poczekaj, przysuniemy sobie kanapę i się o nią oprzemy, wygodniej będzie.
Westchnął ciężko.
- Dawaj, jeszcze mi rozkaż tę poduszkę podnieść… Myślisz, że ja taki młody i silny jestem?
Zachichotali, po czym wspólnymi siłami, nie bez trudu, przepchnęli kanapę o jakieś dwadzieścia cali. Oddychając nieco głośniej, niż normalnie, obeszli mebel dookoła, siadając na podłodze. Powkładali sobie za plecy poduszek, na kolana narzucili sobie koc i ułożyli się wygodnie. Spojrzeli na siebie i zaczęli głośno chichotać.
- Nie sądzisz, że to trochę dziwne?... – spytał Syriusz kiedy już się uspokoili i zapadła cisza.
- Co?
- Kiedy ktoś jest naprawdę wolny, żadnych zobowiązań, kuli u nogi, ani nic… To wtedy przeważnie jest sam.
- Kiedy jest wolny? - zdziwił się, odpieczętowując paluszki.
- Tak jak mgła, lub powiew wiatru… Całkiem wolny, lecz samotny.
- Bo? – zapytał prostodusznie Remus.
- No bo nie ma nikogo, kto by go trzymał w jednym miejscu. Nie ma nikogo, kto by na niego czekał… Wiesz, o czym mówię, nie? Bo jak tak pomyśleć, to wychodzi na to, że za wolność na dobrą sprawę płaci się samotnością.
Lunatyk spuścił wzrok na swoje splecione na podołku dłonie.
- Czy możesz mówić krótszymi zdaniami? - Spytał. - Zapomniałem początku.
Syriusz wytrzeszczył nań oczy.
– A tak w ogóle, to o czym my mówimy? – dodał niewinnie blondynek, podnosząc wzrok.
- O twojej sklerozie. Przyznaj się, nie pamiętasz o czym do ciebie mówiłem trzy sekundy temu – rzucił z rozbawieniem i przekąsem jednocześnie Black.
- …
- No i to jest właśnie to, o czym mówiłem.
- Eeej… Nie przypominam sobie, żebym o czymś zapomniał! – jęknął płaczliwie.
Ponownie zamilkli na chwilę, by zamienić to w obustronną radość wyrażaną głośnym, nieskrywanym chichotem, w którym wręcz krzyczała młodzieńcza niewinność i beztroska.
- Głu-piejsteś - parsknął Black przez śmiech, nie będąc w stanie normalnie skonstruować zdania. Objął się za brzuch, odchylając głowę i puszczając gardłem kolejną falę rozbawionych, szczekliwych odgłosów.
- Chyba ty! - odsapnął blondyn, nie zwracając uwagi na niewyraźność przekazywanych przez Syriusza słów. Coś mówiło mu, że Czarny obrzuca go po przyjacielsku jakąś obelgą, więc za stosowne uznał odpowiedzenie najbardziej ciętą ripostą pod słońcem.


Wszystkie dźwięki były irytujące i nazbyt głośne, wręcz przywodzące na myśl wielkie świdry wiercące bezlitośnie jego czaszkę, ze szczególnym uwzględnieniem okolic skroni i części potylicznej.
Obolała głowa sama opadała mu na pierś, sprawiając wrażenie dziesięciokrotnie cięższej, niż zazwyczaj. Powieki również nie grzeszyły lekkością, zawzięcie usiłując otulić oczy.
Nie byłoby w tym wszystkim niczego strasznego, gdyby nie fakt, że siedział razem z przyjaciółmi i resztą trzecich klas na zajęciach z transmutacji.
Gdyby to była sobota, bez szemrania pozwoliłby Blackowi wpakować go pod kołdrę, a nawet poprosiłby go o przeczytanie bajki na dobranoc, a następnie o jakże czułe ucałowanie w czoło i pogładzenie po głowie. Może nawet trzymanie go za rękę, dopóki by nie zasnął.
Zamiast tego podpierał podbródek na ręku, półleżąc na ławce, starając się w miarę czytelnie notować.
Nie, on nie był stworzony do notowania w pozycji niemalże poziomej. On musiał siedzieć prosto, z nogami ugiętymi najlepiej pod kątem prostym - inaczej jego schludne, kaligraficzne pismo zmieniało się w nieprzyjemne krzaczki, niekiedy naprawdę trudne do rozczytania.
Westchnął głośno i powoli przez nos, pozwalając swym oczom odpocząć przez kilka sekund.
Ściągnął brwi, czując tyknięcie w ramię.
- Mmm?... - mruknął cicho.
- Bardzo źle się czujesz? - szepnął troskliwy głos Jamesa.
- Żyję - odparł zwięźle.
- Nie wygłupiaj się, zaprowadzę cię do skrzydła albo do dormitorium i pójdziesz spać... - dodał Syriusz.
- Nie przesadzaj...
- Ty nie przesadzaj, widać przecież, że kiepsko z tobą. Powinieneś odpoczywać - syknął z naciskiem Czarny.
- Oj we - westchnął ospale Lupin.
- Remi... - zaczął prosząco, lecz nie dane było mu skończyć;
- Panie Black!
Wyprostował się natychmiast, po czym wstał.
- Słucham?
- No właśnie nie słuchasz - sprostowała profesor McGonagall.
Spojrzała na rozłożonego obok wilkołaka wyglądającego zupełnie tak, jakby ktoś wyjął mu korek z ucha, spuszczając z niego powietrze. Przeniosła wzrok na Syriusza, który z wymówką w oczach uniósł brwi. Zacisnęła wargi.
- Nie rozmawiaj, proszę. Usiądź - zawyrokowała wyrozumiale, doskonale wiedząc, dlaczego wychowanek jej domu zachowuje się w taki oto, a nie inny sposób. Odwróciła się do tablicy w celu wykreślenia na niej kolejnego schematu. Stanęła jednak ponownie przodem do klasy, po czym przeszła na koniec komnaty.
- Wyjmijcie różdżki i zajmijcie się ćwiczeniem zaklęcia Antrospis.
W klasie, naturalnie, powstał stosunkowo głośny szum, na który profesorka nie zwróciła szczególnej uwagi.
Podeszła do ostatniej ławki, opierając dłonie na blacie.
- Panie Lupin - zwróciła się do nie dającego widocznych oznak życia wilkołaka.
Słysząc swoje nazwisko drgnął, po czym z lekkim ociąganiem usiadł prosto.
- Tak, pani profesor? - spytał niemrawo.
- Spakuj swoje rzeczy. Black, ty również. Odprowadzisz go do skrzydła szpitalnego.
- Ale...
- Bez dyskusji, Remusie - powiedziała stanowczo.
Do rzadkości należy usłyszenie z ust profesor Minerwy McGonagall swojego imienia. Do bardzo rzadkich rzadkości – Jasne jest wtedy więc, że nie ma nawet mowy o jakichkolwiek rozpatrywaniach zmiany zdania, oraz jak i że jest to jawna prośba, nie polecenie.
Westchnął przeciągle, zaczynając się pakować.


Popatrzył z niezadowoleniem w czarne niebo, upuszczającego setki litrów wody w postaci wielu milionów maleńkich, zimnych kropelek. Wzdrygnął się, stawiając kołnierz płaszcza. Opuścił ze zrezygnowaniem głowę, wiedząc, że nie może długo zwlekać. Ruszył więc przed siebie, pamięciowo kierując się nieco w prawo, by dojść do bijącej wierzby.
- Jak ja tego nienawidzę… - mamrotał do siebie ze złością, czując smagający go po twarzy deszcz oraz szarpiący ubraniem przenikliwie zimny wiatr. Postawił kolejny krok, zapadając się po kostki w błocie. – Akurat teraz mu się na lanie zebrało… Cholerny, przeklęty… A żeby cię tak pokręciło! – warknął, kiedy stracił równowagę i upadł. Podparł się dłońmi na przemoczonym, przepływającym między palcami gruncie, by wstać. Z lekkim trudem odzyskując równowagę, pokonał następne kilkadziesiąt jardów. W końcu, zziajany i zmęczony, osunął się na kolana, by na czworakach doczołgać się do pnia. Wyciągnął rękę, niedbałym ruchem ocierając sterczący sęk, otwierając sobie tym samym tajemne przejście.
Wśród wycia wiatru trzaskanie odskakujących korzeni było ledwo dosłyszalne.
Nie przejął się tym zbytnio, gramoląc do środka.
Po przejściu fragmentu tunelu zebrał się z klęczek, po czym z głuchym świstem wydobywającym się z jego ust, stanął prawie całkowicie wyprostowany.
Z miną wyrażającą skrajne załamanie nerwowe ruszył długim, krętym korytarzem, by na jego końcu pokonać blisko sto kamiennych, śliskich stopni.
Ściany podkopu prowadzącego poza szkolne tereny były mokre i ociekające wodą, która przedostała się do środka z góry, spływając z doszczętnie przemoczonej powierzchni.
Do uszu Remusa dochodziło kilka pojedynczych odgłosów; przyspieszone bicie jego serca, nierówny, chrapliwy i ciężki oddech, stukot kolejnych stawianych kroków oraz ciche kapanie kropli wody.
Z kilka minut... Już za kilka minut miało się stać to, czego tak bardzo się bał...

[ 15 komentarze ]


« 1 2 3 4 5 6 7 »  

| Script by Alex

 





  
Kolonie Harry Potter:
Kolonie Travelkids
  
Konkursy-archiwum

  

ŻONGLER
KSIĘGA HOGWARTU

Nasza strona JK Rowling
Nowości na stronie JKR!

Związek Krytyków ...!
Pamiętnik Miesiąca!
Konkurs ZKP

PAMIĘTNIKI : KANON


Albus Severus Potter
Nowa Księga Huncwotów
Lily i James Potter
Nowa Księga Huncwotów
Pamiętnik W. Kruma!
Pamiętnik R. Lupina!
Pamiętnik N. Tonks!
Elizabeth Rosemond

Pamiętnik Bellatrix Black
Pamiętnik Freda i Georga
Pamiętnik Hannah Abbott
Pamiętnik Harrego!
James Potter Junior!
Pamiętnik Lily Potter!
Pamiętnik Voldemorta
Pamiętnik Malfoy'a!
Lucius Malfoy
Pamiętnik Luny!
Pamiętnik Padmy Patil
Pamiętnik Petunii Ewans!
Pamiętnik Hagrida!
Pamiętnik Romildy Vane
Syriusz Black'a!
Pamiętnik Toma Riddle'a
Pamiętnik Lavender

PAMIĘTNIKI : FIKCJA

Aurora Silverstone
Mary Ann Lupin!
Elizabeth Lastrange
Nowa Julia Darkness!

Joanne Carter (Black)
Pamiętnik Laury Diggory
Pamiętnik Marty Pears
Madeleine Halliwell
Roxanne Weasley
Pamiętnik Wiktorii Fynn
Pamiętnik Dorcas Burska
Natasha Potter
Pamiętnik Jasminy!

INKUBATOR
Alicja Spinnet!
Pamiętnik J. Pottera
Cedrik Diggory
Pamiętnik Sarah Potter
Valerie & Charlotte
Pamiętnik Leiry Sanford
Neville Longbottom
Pamiętnik Fleur
Pamiętnik Cho
Pamiętnik Rona!

Pamiętniki do przejęcia

Pamiętniki archiwalne

  

CIEKAWE DZIAŁY
(Niektóre do przejęcia!)
>>Księgi Magii<<
Bestiarium HP!
Biografie HP!
Madame Malkin
W.E.S.Z.
Wmigurok
OPCM
Artykuły o HP
Chatka Hagrida!
Plotki z kuchni Hogwartu
Lekcje transmutacji
Lekcje: eliksiry
Kącik Cedrica
Nasze Gadżety
Poznaj sw�j HOROSKOP!
Zakon Feniksa


  
Co sądzisz o o zakończeniu sagi?
Rewelacyjne, jestem zachwycony/a!
Dobre, ale bez zachwytu
Średnie, mogłoby być lepsze
Kiepskie, bez wyrazu
Beznadziejne- nie dało się czytać!
  

 
© General Informatics - Wszystkie prawa zastrzeżone
linki