Startuj z namiNapisz do nasDodaj do ulubionych
   
 

Pamiętnikiem opiekuje się Bellatrix Lestrange
Notki do 26 marca 2007 pisała Vingag

  Koniec jest zawsze początkiem czegoś innego. Nie inaczej jest w moim przypadku.
Dodał Peter Pettigrew Niedziela, 04 Maja, 2008, 00:18

DZIESIĘĆ LAT PÓŹNIEJ


- Ogłaszam was mężem i żoną. Może pan pocałować pannę młodą.
Kurczaki. A ja myślałem, że o ślubie z tak piękną kobietą mogę tylko śnić. A tu taka miła niespodzianka! Z niepewną miną zbliżałem swoją twarz do jej twarzy i pełen obaw skupiłem się na ustach partnerki. Lekko zarumieniła się, chcąc coś powiedzieć, lecz nie pozwoliłem jej. Przełamałem strach i spiłem z jej warg słowa, które niedługo miały z nich wypłynąć. I wtedy… Obudziłem się.
Przez chwilę nie miałem zielonego pojęcia, gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Leżałem na czymś miękkim. Materac? Tak, niewątpliwie materac. Wokół unosiła się woń lawendy. Pachniało identycznie, jak w domu cioci Amelii. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę z tego, co wydarzyło się dziesięć lat temu.

Wtedy nie zobaczyłem przy sobie Shirley. To nie przy niej miałem żyć i umierać. Pomyliłem się. Kobietą na wózku nie była moja przewodniczka – to była moja mama. Żyła. Żyła, bo w tamtym świecie nie mogłem jej zabić. Airiene miała dziecko z Remusem. Synka. Ja byłem jego chrzestnym. A chrzestną Lilly. Tak Lilly Potter. A Harry miał młodszego braciszka. Ja ożeniłem się z córką cioci Amelii, Rebecą.
Mogło tak być. Oczywiście, że mogło. Ale nie, ja musiałem wszystko schrzanić. Musiałem wydać tajemnicę Potterów, musiałem zabić tych trzynastu mugoli, musiałem wrobić w to wszystko Syriusza i musiałem zabić swoją matkę. Nie mam pojęcia, skąd wzięło się we mnie tyle zła. Przypomniała mi się pewna scena z dzieciństwa.

Mama podała mi kolorowe pudełko. Już zaczynałem składać słowo z pstrokatych liter, którymi ozdobione było pudełko, kiedy mama odchyliła wieczko. Natychmiast zapomniałem o nieudanej próbie przeczytania pierwszego słowa w swoim życiu. Zbyt mocno zainteresowała mnie zawartość pudełeczka: kilkanaście plastikowych pojemniczków, wypełnionych kolorowymi maziami.
Biała jak śnieg.
Żółta jak słońce.
Pomarańczowa jak pomarańcza.
Różowa jak moje policzki.
Czerwona jak krew.
Zielona jak trawa.
Błękitna jak moje oczy.
Fioletowa jak samochód cioci Amelii.
Brązowa jak drewno.
Szara jak chmury zwiastujące deszcz.
Czarna jak włosy Chłopca, Który Przeżył.

Dostałem też kartkę i pędzelki. Mama pogłaskała mnie po głowie i pootwierała pojemniczki. Powiedziała, że wychodzi na chwilkę, a ja mam się grzecznie bawić. Ja, nie zważając na pędzelki, zanurzyłem palec wskazujący w żółtej mazi. Rozmazałem na fragmencie kartki, pragnąc stworzyć coś na wzór słońca. Spodobało mi się malowanie. Następnie umoczyłem ten sam palec w czerwonej farbie. Nad słońcem namalowałem krzyż, podobny do tego, który wisiał nad drzwiami mojego pokoju. Mama mówiła, że wisi tam, by mnie chronić. Chciałem, żeby ten czerwony krzyżyk chronił postacie z mojego obrazka. Pod krzyżykiem postawiłem żółtą kropkę a obok niej brązową. Domalowałem im sukieneczki i po cztery kończyny. Stworzone przeze mnie dziewczynki trzymały się za rączki. Po chwili dołączyła do nich różowa, w błękitnej sukieneczce. Nie przeszkadzał im kolor skóry, a właściwie jego różnorodność. Buzie miały roześmiane, w mojej wyobraźni poruszały się, bawiły razem. Zaprzyjaźniły się pomimo dzielących je różnic. Jako ośmiolatek naiwnie marzyłem o tym, żeby ludzie przestali śmiać się z innych z powodu wyglądu. Mama rozpłakała się, widząc moje „dzieło”. Przytuliła mnie i wyszeptała, że jest ze mnie dumna.


Dawniej chciałem być aniołem, rozsiewającym wszędzie miłość i dobro. Po kilkunastu latach stałem się jednak diabłem, niszczącym życie uczciwym ludziom. I sam nie poniosłem jeszcze konsekwencji. Nie otrzymałem porządnej kary. Szczęściarz? Nie, tchórz. Dupek, który ucieka przed sprawiedliwością.
Dostałem od Dumbledore’a kolejną szansę. Nie oddał mnie w łapy dementorów, przekonał Harry’ego, by mi wybaczył. A ja nie wiem, jak mu się odwdzięczyć. Pytałem go o to. Odpowiedział, że mam przeżyć życie tak, jakby chciała tego moja mama.
Ożeniłem się więc z Rebecą, zgodziłem się adoptować dwoje jej dzieci. Wcześniej jednak poprosiłem Shirley o rękę. Powiedziała, że mnie kocha, ale nie może. Jestem pisany komuś innemu, i to z ta osobą powinienem wziąć ślub. Wtedy widziałem ją ostatni raz. W dniu mojego ślubu dostałem od niej kartkę z życzeniami i króciutki list, który wyglądał, jakby pisała go w pośpiechu. Gdzieniegdzie tekst był zachlapany łzą.

"Możesz pomyśleć o mnie cokolwiek:
Że się poddałam, jestem niestała, niekonsekwentna,
mało poważna, cyniczna, chłodna i obojętna... Możesz oskarżyć mnie o co zechcesz... O dziecinność, niesłowność iiii....
że nie tak miało być.......
Możesz dowolnie też mnie nazywać.....
.... dziecinną materialistką, skrajną egoistką....
Tylko(!)
zanim otworzysz usta, spójrz proszę na moment w kierunku lustra..."


Możecie nie wierzyć, ale dotarł do mnie sens tych słów. Sam się rozpłakałem. Shirley poświęciła się dla mnie, a ja nawet jej nie podziękowałem. Wystarczyło powiedzieć tylko banalne „dziękuję”, a być może jej decyzja byłaby inna.
Nie musiała przeprowadzać mnie na drugą stronę lustra. Nie musiała pokazywać mi tego wszystkiego. Nie musiała pokazywać mi mnie! Teraz już wiem, że zrobiła to z miłości. Miała nadzieję, że nie uwierzę święcie w przeznaczenie, i podziękuję jej za wszystko, jednak nie pokieruję się tym w życiu. Przez cały ten czas dawała mi do zrozumienia, jak gorące jest jej uczucie. Zraniłem ją, więc nie mam się teraz czemu dziwić. Nie chciała widzieć mojego szczęścia. Właściwie, gdybym był na jej miejscu, też bym nie chciał.

Dziś jest ostatni dzień naszej podróży – prezentu na dziesiątą rocznicę ślubu od dzieciaków. Wypocząłem, przemyślałem wiele spraw… Zdecydowałem, że kończę z pamiętnikiem. Ten wpis jest chaotyczny, bo chcę wszystko podsumować, a nie wiem od czego zacząć. Właściwie to poradziłbym sobie jednym zdaniem: „Przykro mi, że tak żyłem, teraz się poprawię.” Wolę jednak napisać coś więcej. Być może ktoś kiedyś to przeczyta i poważnie zastanowi się, zanim popełni błąd. Mnie udało się odbić od dna, ale część mnie na zawsze pozostanie zepsutą.
Czy kocham Rebecę? Dobre pytanie. Naprawdę, bardzo dobre. Nie, chyba nie. Przyzwyczaiłem się do niej, więc pewnie dlatego potrafię tak długo z nią wytrzymać. Choć, muszę przyznać, że nie jest ciężko. Rebeca to silna, czuła kobieta, idealna gospodyni domowa i matka dla naszych dzieci.
Ach, jakie mam wspaniałe dzieci! Allysa i Charlotte. Obie są bardzo zdolne: jedna zajmuje się fotografią, a druga pisze doskonałe wiersze i opowiadania. Allysa potrafi uchwycić na zdjęciu piękne widoki albo zwykłą, idącą mrówkę. Niezależnie od tego, na co popatrzy przez obiektyw, zamienia w coś pięknego. Za to Charlotte jest mistrzynią pióra. To właśnie jej utwory czytam przed snem jak ulubioną lekturę. Zaprzyjaźniłem się z nimi, lecz nie mogę ich pokochać. Ciągle pamiętam o Shirley. Codziennie przed snem stwarzam sobie tę samą fikcję: idę ulica, spotykam Shirley. Ona, szczęśliwa rzuca mi się na szyję, a ja zdumiony stwierdzam, że ona chodzi. Pani Sasch całuje mnie w policzek i prosi, bym został z nią.
Wiem, że to głupie. Jednak odkąd ugryzłem pierwszy kęs owocu, zwanego życiem, godnym życiem, nie przestaję marzyć. Potrafię to robić godzinami. Bo któż ich nie lubi?
Są piękne jak motyl i podobnie jak on nieuchwytne. Nikt nie powinien za nie karać, lecz pomimo tego współcześni ludzie coraz częściej ich unikają. Boją się? Jasne... Ciekawe, czego. Stąpać po ścieżce z marzeń, nie rozdeptując przy tym kwiatów rzeczywistości jest bardzo trudno. Nie można całkowicie się w nich zatracać, zaniedbując własne życie. Ale czy marzenia nie są rozrywką, jakimś sposobem oderwania się choć na sekundę od ponurej rzeczywistości? Dla mnie są niewątpliwą, darmową przyjemnością. Wciąż naiwnie marzę. Kiedy pierwszy raz świadomie uczestniczyłem w pogrzebie, zapragnąłem umrzeć z uśmiechem na ustach. To jest jedno z największych marzeń. Słyszałem już, że to chore, dziwne, ekscentryczne, godne wizyty u psychiatry etc. etc... I guzik z tym. Każdą wolną chwilę poświęcam na marzenia. Rozwijają moją wyobraźnię i wywołują uśmiech na pyszczku. I co z tego, że dziwnie wyglądam, szczerząc się do siebie? Ja to po prostu lubię, i kropka.
Wracając do dziewczynek… Są naprawdę wspaniałe. Mogę z nimi rozmawiać godzinami, i wcale mnie to nie nudzi. Każda z nich jest inna, lecz obie są wspaniałe. Słodka, niewinna, nieśmiała i bardzo spokojna Charlotte jest całkowitym przeciwieństwem rozkrzyczanej, zwariowanej i skorej do zabawy Allysy.
Kiedy po kilku godzinach lotu samolotem stanęliśmy z Rebecą wreszcie przed drzwiami własnego domu, dziewczyny nas przywitały. Nie było nad zaledwie kilka dni, a one miały nam tyle do opowiedzenia! Przygotowały nawet kolację. Charlotte prawie wykrzyczała, że zaczęła nową powieść. Podobno kryminał. Dała mi do przeczytania Prolog. Moim zdaniem jest bardzo dobry.

[Czytelników, którzy chcą sobie oszczędzić odbiegania od Peterowskiego pamiętnika, uprasza się o nie czytanie poniższego tekstu, gdyż zawiera on treści przeznaczone dla tych, którzy pragną zapoznać się z Prologiem wspaniałego kryminału jeszcze wspanialszej Charlotte.]

PROLOG
Vera zatrzymała się przed bramą okazałego budynku. Zsunęła białą, skórzaną rękawiczkę z prawej dłoni i zaczęła szukać wzrokiem dzwonka. Gdy jej spojrzenie napotkało nareszcie srebrzystą skrzyneczkę, ogarnęły ją wątpliwości. Zastanawiała się nad tym, jak to będzie, jeśli jej nie rozpoznają. Albo wyrzekną się słów, które padły przecież już tak dawno… Pomimo obaw, jakie już kilkakrotnie odciągnęły dziewczynę od tego pomysłu, dziś postanowiła wejść do domu tych ludzi i porozmawiać z nimi. Przypomnieć o obietnicy, jaką złożyli sześć lat temu i skorzystać z niej. Jej dłoń kilkakrotnie wędrowała już w stronę dzwonka, lecz za każdym razem powstrzymywało ją coś innego. Chwilami sama dziwiła się swojej wyobraźni. Nigdy nie podejrzewała, że może być tak pomysłowa, byle tylko wymigać się od dawno odwlekanego spotkania. Z każdym dniem bała się coraz bardziej. Wiedziała, że musi ich odwiedzić, w końcu sama wpadła na ten pomysł, ale teraz była przerażona. Bo najbardziej z wszystkiego Vera bała się odrzucenia. Od dziecka była niezwykle wrażliwa, przez co rówieśnicy traktowali ją inaczej. Lubili ją, naprawdę, jednak nie pozwalali sobie na żarty z jej osoby. Wiedzieli, iż zareaguje płaczem, a tego chcieli uniknąć. Poza tym nie tylko jej łzy sprawiałyby im kłopot. Dziewczyna była bardzo miła i koleżeńska, uczyła się dobrze i dodatkowo potrafiła znaleźć czas na wytłumaczenie tematu niezbyt pojętnym znajomym. Tym zasłużyła sobie na ich szacunek. Dzięki nim coraz częściej uśmiech rozpromieniał jej twarz. Często przyznawali w duchu, że Vera ma prześliczny uśmiech. Może i matka natura nie obdarzyła jej zębami, jakie posiadają panie i panowie z reklam, jednak w tym uśmiechu było coś, co przeganiało znad ich głów ciemne chmury. Tak niespotykanie szczery, pocieszny i kojący. Nie chcieli, by kiedykolwiek przez nich ów uśmiech znikł, ustępując miejsca bólowi, rozpaczy i łzom. A teraz ich ulubienica znęcała się nad prawą dłonią, wystawiając ją na okropny chłód. Odwlekając moment wciśnięcia zielonego przycisku dzwonka, katowała część swojego ciała. Jednak ból był zagłuszany przez strach przed odrzuceniem. Po kilkunastu minutach wahania, wciągnęła z powrotem białą jak czysty śnieg rękawiczkę na prawą dłoń, teraz już czerwoną i skostniałą. Rzuciła ostatnie spojrzenie w stronę najwyżej umieszczonego okna, gdzie przed chwilą dostrzegła ruch, jakby ktoś zerknął, odsłaniając firankę, po czym odeszła. Jej kroki były początkowo niezwykle ostrożne, jakby coś ją powstrzymywało, jednak po przejściu dziesięciu metrów gwałtownie przyspieszyła. Nie minęła minuta, kiedy energiczny marsz przerodził się w bieg. Biegła dopóty, dopóki nie zabrakło jej tchu. W oczach zbierały się łzy ograniczające widoczność, by za moment spłynąć obfitym strumieniem po policzkach.
„I znów mi się nie udało! Czy coś jest ze mną nie tak? Dlaczego nie potrafię choćby z nimi porozmawiać? Potrzebuję ich. Nikt inny teraz nie może mi pomóc. Niestety. Czas się przełamać. Wyrwać się spod skrzydeł strachu, który przytula do siebie coraz mocniej. Zerwać z absurdalnymi przekonaniami i twardo powiedzieć, co mnie sprowadza.”
Nie omijając kałuż, gnała przed siebie. W płucach czuła ból, ostre powietrze zdawało się je rozdzierać. Vera nie rezygnowała jednak z wysiłku. Pomyślała, że wyczerpujący bieg jest karą za jej głupotę.

[Koniec Prologu, śmiało możecie powrócić do świata przemyśleń Glizdogona.]

Za to Allysa miała do pokazania cały stos zdjęć, według mnie cudownych. Dwa spodobały mi się szczególnie.
[image]
[image]

Ma talent. Obie mają. Jestem z nich taki dumny!
Kończę z pamiętnikiem. Mam cudowną rodzinę, nie mogę zatracać się we wspomnieniach. Teraz pracuję, zapewniając Rebece, Charlotte i Allysie warunki do życia. Mam nowych znajomych, lecz nie zapominam o tych starych. Odwiedzam grób Lilly i Jamesa. Odwiedzam grób mamy. Postawiłem obok wszystkich trzech tabliczki ze słowami:

Żegnaj na zawsze,

Zapomnij co było,

Przepraszam za kłopot,

Dziękuje za miłość.


Bardzo żałuję, że wtedy poddałem się presji śmierciożerców i zrobiłem to mamie. Gdybym wcześniej poprosił ją o pomoc, nie odmówiłaby, jestem tego pewien…
Trochę to chore, że zwrócę się bezpośrednio do mojego Pamiętnika. Ale nic, wypada.
Drogi Pamiętniku, towarzyszyłeś mi od najmłodszych lat. Nie raz wchłaniałeś moje łzy, przyjmowałeś słowa smutku, żalu, radości… Niestety, chcę zapomnieć o dawnym Peterze. Nie zasługuję na to, co otrzymałem, więc pragnę zasłużyć na to teraz. Najstarsze zapiski na pewno mi w tym nie pomogą. Żegnaj.

*OD AUTORKI*
Tak jak to sobie zaplanowałam, Peter, po naskrobaniu powyższych słów, wrzucił skórzany pamiętnik zapełniony ciasnym, pochyłym pismem do rzeki. Nie utonął, lecz popłynął z prądem.
Dziękuję za wszystkie miesiące.
Dziękuję za każde słowo krytyki.
Dziękuję za każdą pochwałę.
Dziękuję Wam za to, że wytrwaliście.
Nie umiem pisać pożegnań.
Choć może to nie jest konieczne…
Kończę przecież tylko z Peterem, ale nie z Wami.
Nawet nie wiecie, jak mi ciężko.
- Płakałaś?
- Tak, płakałam
- Jesteś głupia, że płakałaś.
- Być może. Cóż, ja zbyt mocno przywiązuje się do pewnych rzeczy…
DZIĘKUJĘ. PRZEPRASZAM. WYSIADAM.
:*:*:*:*:*:*:*:*

[ 1552 komentarze ]


 
Zduszona przez wszystkie dziecięce lęki, zabiłam.
Dodał Peter Pettigrew Niedziela, 23 Marca, 2008, 22:10

Byłoby wcześniej, gdyby nie mój Potworek wredny, który ciągle pisał na GG, uniemożliwiając mi skupienie się. Ale Potworkowi dziękuję, Potworek będzie wiedział, za co :*
Era Głupich Pomysłów Bellatriksi ^^ minęła, i, ku uciesze moich fanów (oj, no, zraz próżna! Żartuję sobie tylko :D), wróciłam. Ale nie z nowymi pomysłami. Najpierw muszę zrealizować te stare. ;-)
A z okazji tego, że wróciłam, będzie dedykacja. ^^ No szok normalnie! A więc *ekhem*:
Kenay’i, (chylę czoła, nawet nie śmiem porównywać swoich tekstów do Twoich), Dorcas, (a, bo Cię lubię ^^ i Twoją bohaterkę. O. ), Aurorze (przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam! Nadrobię to, obiecuję ;-) ) oraz Nice1310, (za nowe forum ^^ Udane forum :-| )
Osobno Potworkowi, mojemu Aniołowi Stróżowi.
Wszystkim ślę buziaki :***** i przekazuję nową notkę.


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~



- Podoba ci się? – skinąłem potakująco głową – W takim razie chodźmy dalej, pokażę ci siebie samego.
Nie sposób opisać mieszaniny smutku, radości, rozżalenia i ciekawości, jakie poczułem, zmierzając w kierunku mojego domu. Chciałem to zobaczyć, jednak byłem świadomy tego, iż dopiero wtedy dostrzegę, co tak naprawdę straciłem. Jestem gotów dać się założyć o rękę (tę bez palca, zawsze jakoś tak łatwiej będzie się z nią rozstać :-| ), że jeśli nie wybrałbym „kariery” śmierciożercy, moja mama nadal by żyła, Shirley wiodła by szczęśliwy żywot u mojego boku, a ten chłopczyk, biegnący do mamusi, nazywałby prawdziwego mnie swoim tatą. Zdecydowałem, wbrew początkowym zamierzeniom, że pójdę. Pójdę, zobaczę, i zacznę ryczeć. Albo i nie. Nie jestem pewien swojej przyszłej reakcji.
Na niewyraźną, i wypowiedzianą jakby ostatkiem sił prośbę Shirley, zatrzymałem się. Wraz ze mną ustał donośny stukot kół.
- To tu – wyszeptała towarzyszka mojej podróży łamiącym się głosem.
- Nie podejdziemy bliżej? Nie chcesz tego zobaczyć? – w sumie to było pytanie zadane z uprzejmości.
Obok lepszego mnie dostrzegłem drobną, lekko przygarbioną postać. Nie zdziwiło mnie to, iż siedziała na wózku inwalidzkim. Byłem zbyt daleko, by dostrzec twarz, jednak wiedziałem, kto to. Ta sama osoba przebywała również przy mnie w tej chwili. Przynajmniej tak mi się wydawało. Zrobiłem dwa kroki w przód, nadając widokowi życia, jakie powinienem teraz prowadzić, ostrości. „Lepsza” Shirley machała dłonią i zapewne uśmiechała się radośnie do małego chłopczyka, który bawił się z owczarkiem kaukaskim. Piszę zapewne, ponieważ nadal stałem za daleko, by twarze stały się wyraźne. Jednak nie chciałem podchodzić sam. Nie wiedząc dlaczego, zapragnąłem mieć przy sobie pannę Sasch. Ot, tak, serce nie pozwalało ruszyć nogami, póki nie oprę dłoni na poręczach wózka. Dopiero wtedy, z moją „pasażerką”, zbliżylibyśmy się do siebie. Ale nie, nie do siebie nawzajem, tylko do nas, tych z idealnego świata. By nie wyjść na egoistę, postanowiłem najpierw porozmawiać z Shirley. Zawsze istniała możliwość, że ona nie chce tego widzieć.
- Czy… Chcesz tam ze mną podejść? Ciekawość mnie zżera, ale nie mogę nigdzie iść bez ciebie. Ani bez twojej zgody. – zabrzmiało to zbyt entuzjastycznie. Chociaż miałem nadzieję, że ton mojego głosu przekona Shirley. – Panno Sasch, czy zechce panna poznać niezepsutego mnie? – dodałem żartobliwie, by choć odrobinę rozładować atmosferę.
- Dlaczego nazywasz mnie panną? Przecież ja mam syna! Skąd on mi się wziął?! No, jak myślisz?! Sama go sobie zrobiłam?!
Zaskoczył mnie ten nagły wybuch. Nie spodziewałem się, że głupim żartem aż tak ją zranię. Ale z drugiej strony, jak mogłem być taki naiwny? Naprawdę myślałem, że ona chce być ze mną, że przybyła do Hogwartu specjalnie dla mnie… Idiota! A jednak, moje miejsce jest u boku Czarnego Pana. Zabawne… Dorosły mężczyzna narobił sobie nadziei… I nadzieja mu umarła. Starał się ją cucić, przywrócić do życia, ale to nic nie dało. Sam jestem sobie winien.
Tymczasem Shirley chyba się uspokoiła. Po jej rumianych policzkach spływały pojedyncze łzy. Ogromne, ciężkie krople na chwilkę zatrzymywały się na brodzie, by opaść na jej kolana.
- Peter, przepraszam… Ja nie chciałam, uwierz. Miałam opowiedzieć Ci o tym już dawno, ale, sam wiesz, nie było okazji.
- Nie, to moja wina. Nie powinienem wyskakiwać tak z tą „panną”. A o czym chciałaś mi powiedzieć?
- O moim związku. I o tym. - wskazała dłonią na swoje nogi, po czym odsłoniła kawałek uda i przejechała po nim paznokciami, zostawiając czerwone ślady. – Nic nie czuję. Wiesz, zabawne. Sama to sobie zrobiłam, więc nawet nie mam kogo winić. No, ale było – minęło. Teraz, jeśli możesz, usiądź, a ja postaram się opowiedzieć o tym jak najszybciej, jednocześnie nie pomijając szczegółów. Jakieś pytania, skargi, zażalenia? – ostatnie zdanie wypowiedziała z filuternym uśmiechem, jednak w jej oczach nadal czaił się smutek.
- Absolutnie nie. Mów. Ale… Dlaczego tu? Dlaczego właśnie tutaj chcesz mnie zapoznać ze swoją historią?
- To proste. Nikt nam nie przeszkodzi. OK, to zaczynam. Gyles Howard. Niczego sobie Puchon. Jakoś tak wyszło, że zostaliśmy małżeństwem. Później urodził się Micach. Byliśmy szczęśliwym małżeństwem: Gyles zarabiał pieniądze na utrzymanie, ja zajmowałam się domem. Nie ma co kryć, dorobiliśmy się pokaźnego dworku. W tym roku, kiedy kupiliśmy nowy dom, postanowiliśmy razem z Gyles’em, że Boże Narodzenie dla całej rodziny zorganizujemy u nas. Parapetówka połączona ze zjazdem rodzinnym :-| W czasie, gdy zajmowałam się przygotowaniami, Micach przebywał u mojej mamy. Troszkę by mi przeszkadzał, a koniecznie chciałam wyrobić się na czas. I tak, ku uciesze mojego synka, którego wysłałam na zimowe ferie do ukochanej babci, miałam wolną rękę. No, może nie całkiem… Prawa była zajęta, gdyż trzymałam w niej różdżkę, przygotowując wszelkie potrawy i ozdoby. W przeddzień Wigilii pojechaliśmy z Gyles’em po Micacha. Drogi były niesamowicie oblodzone, i, chociaż zachowywaliśmy wielką ostrożność, nie dojechaliśmy do mamy. Od dziecka bałam się lodu… – tu głos jej drgnął, lecz nie przerywała – Mniej więcej w połowie drogi spanikowałam. Jazda po lodzie i nieustanne wpatrywanie się w gładką, zdradliwą taflę było ponad moje siły. Gyles, chcąc mnie uspokoić, przez chwilę nie patrzył na drogę… Chwila wystarczyła, żebym zabiła swojego męża. Świadomość odzyskałam dopiero w mugolskim szpitalu, gdzie lekarze powiedzieli najpierw o moich nogach, a później o Gyles’ie. Nie pamiętam, co robiłam przez tamte wszystkie dni, kiedy wróciłam już do domu. Straciłam ukochaną osobę, i przez to zaczęłam źle traktować Micacha. Na każdym kroku przypominał mi o byłym mężu… Bo, wiesz, on jest strasznie podobny do swojego ojca. W końcu jednak zrozumiałam, że nie ma co się nad sobą użalać i rozpamiętywać przeszłości, wróciłam do normalnego życia. – ukradkiem otarła łzę, zanim ta zdążyła wypaść z pod powieki – Jestem wdową. Wydaje mi się, iż odpowiedniejsze byłoby nazywanie mnie „panią” niż „panną”.
- Gdybym wiedział… Tak mi przykro… - w rzeczywistości przykro mi nie było. Po prostu nie wiedziałem, co powiedzieć, a głupio było siedzieć cicho.
- Nie musisz udawać. Wiem, że nie jest ci przykro. Tylko, proszę: nie pytaj skąd. Wiem, i już. – a właśnie chciałem zapytać, skąd ona to wie. Jednak zgodnie z jej prośbą, nie wypowiedziałem pytania. Za cenę niemałego wysiłku udało mi się powstrzymać tych kilka słów, które niemal paliły wargi, pragnąc wydostać się na zewnątrz. Tak więc nie odzywałem się już wcale. To znaczy, nie mówiłem nic przez dłuższą chwilę. Starałem się pozbyć z twarzy rumieńca wstydu, wywołanego odpowiedzią Shirley na moje słowa otuchy. Na szczęście, pani, tak, już teraz pani Sasch zaproponowała, żebyśmy „zapoznali się” z naszymi lustrzanymi odbiciami. Stwierdziła, że już wystarczająco długo trzyma mnie w niepewności, a napięcie, jakie udało jej się zbudować, sięgnęło poziomu równego z wysokością Mount Everestu, więc czas najwyższy na zdjęcie opaski z moich oczu. Szczere mówiąc, pojęcia nie miałem, o co jej chodzi. Jeśli chodzi o mnie, byłem pewien co do widoku oraz twarzy, które za moment ujrzę. W oczach Shirley pojawił się ten sam smutek, co wcześniej. Tak bardzo nie pasował do radosnego wyrazu jej twarzy… Czułem, że coś jest nie tak. Ogarnęło mnie dziwne przeczucie, że za chwilę zostanę zaskoczony. Oczywiście, strach również otulił mnie swoim ramieniem. Mimowolnie zaciskałem dłonie na poręczach wózka coraz mocniej.
Już tylko kilka kroków dzieli mnie od ujrzenia wszystkiego wyraźnie.
Już tylko kilka kroków dzieli mnie od nieuzasadnionego zaskoczenia.
Już tylko kilka kroków dzieli mnie od rzucenia się w otchłań rozpaczy.
Już tylko kilka kroków dzieli mnie od najpiękniejszego widoku w mym życiu.
Już tylko kilka kroków dzieli od spojrzenia w oczy samemu sobie.
Już tylko kilka kroków dzieli mnie od spojrzenia w oczy strachowi, który coraz ciaśniej mnie obejmuje…

[ 1746 komentarze ]


 
A jednak... To już koniec.
Dodał Peter Pettigrew Niedziela, 17 Lutego, 2008, 16:30

Tak, to już koniec. Mój wkład w stworzenie historii tego zdrajcy był niewielki, ale jak na mnie to i tak zbyt wiele. Miałam jeszcze wiele pomysłów, co ja plotę, ja nadal mam te pomysły! Niestety, tutaj już ich nie zrelizuję. Zaczęłam pisać kolejną notkę, kiedy coś mnie naszło. Wpadłam na dość szalnoy pomysł. Skasowałam to, co do tej pory udało mi się namazać, zrobiłam sobie herbatę i... Tak, dobrze myślicie. Jedną, bezsensowną notką zakończyłam rozpoczętą przeze mnie historię. Ale nie opublikuję jej tu. Zresztą, nie opublikuję jej nigdzie. Chcę, żeby ktoś inny skończył to za mnie. O dziwo, nie była to trudna decyzja. Moja wersja była banalna, jeśli ktoś chce ją poznać, walcie w komenatrzach. Jest tak głupia, iż zdołam ująć ją w kilku zdaniach. Chcę zobaczyć, jak dalej można by to roziwnąć. Po prostu jestem ciekawa Waszych pomysłów, dlatego wszem i wobec ogłaszam, iż REZYGNUJĘ. Zapewne ogłoszenie znajdzie się w dziale "KONKURSY", jednak może jakaś zbłąkana duszyczka przez przypadek to przeczyta i zechce coś napisać. Przypominam jednak, iż ma to być kontynuacja. Akcji rozpoczętej od nowa nie biorę pod uwagę.
No, więc, moi drodzy, pióra w dłoń! :-|
Pragnę jednak przypomnieć, iż sama dokonam wyboru właściwej osoby. Na razie nie podaję terminu, ponieważ chcę zaczekać, aż konkurs na pam. Kruma zostanie rozstrzygnięty, a następnie wzmianka o tym konkursie zostanie umieszczona w odpowiednim dziale, by dać sznasę tym, którzy jeszcze nie poznali stworzonej przeze mnie Pettigrew'skiej rzeczywistości.

[ 921 komentarze ]


 
Cognosce te ipsum. Po drugiej stronie lustra.
Dodał Peter Pettigrew Czwartek, 31 Stycznia;, 2008, 19:05

Pisane przy:
Linkin Park - "What I've done" oraz Tatu - "Gomenasai". Za tym drugim zespołem nie przepadam, lecz w tej piosence się zakochałam. Jeśli ktoś chce posłuchać sobie jako tła, podaję linki:

http://matiwo95.wrzuta.pl/film/zI3bKBWbyu/what_i_ve_done
http://foczka86.wrzuta.pl/film/lymhyeMkEI/finalfantasy_gomenasai
**********************************************************

„(…) Naprawdę nie mam innego wyjścia. Muszę wrócić do Niego. Przepraszam, siostrzyczko… Wiem, że chciałaś jakoś odbudować naszą więź, ale ja nie mogę. On mnie zniszczy, nie chcę dodatkowo narażać Was. Proszę Cię, pozdrów ode mnie Remusa i pokaż mu ten list. Jestem pewien, że nienawidzi mnie nadal, jednak chcę…” – w trakcie pisania ostatniego listu siedziałem jak na szpilkach, ponieważ dochodził do mnie gwar uczniowskich rozmów. Bałem się, że ktoś może w każdej chwili wkroczyć do pokoju, a wtedy nie zdołam już uciec. Nigdy. Nagle ktoś chwycił mnie z tyłu za ramię. Pełen obaw, odwróciłem się. No po prostu ręce opadły mi z bezsilności. Bo oczywiście, nie kto inny, jak sam Dumbledore spoglądał na mnie zza swoich okularów – połówek. Tuż za nim siedziała Shirley, jej syn najwyraźniej prowadził wózek. Airiene właśnie wbiegała do gabinetu, potykając się o próg. Nikt się nawet nie uśmiechnął z tego powodu. Wiedziałem, wiedziałem, wiedziałem, wiedziałem, wiedziałem, wiedziałem, wiedziałem! Dlaczego nic mi się nigdy nie udaje? Litości! Oczywiście, pierwsze pytanie, jak padło z ust dyrektora, brzmiało:
- Co to za listy? – ło mamciu. Taki stary, a durny. „Co to za listy?” Listy. Oj, no trzy zwykłe listy, pisane na ukradzionym pergaminie i takim samym piórem. I atramentem. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, Ai chwyciła ten, na którym widniało jej imię. Wzięła niedokończony list. Nie udało mi się dobrnąć do końca, bo mi przeszkodzili. Grrrr! Oni irytują mnie coraz bardziej. Wypadałoby coś powiedzieć…
- Przez was czuję się jak po drugiej stronie lustra. Żyłem u boku mego Pana, byłem traktowany jak pasożyt. Teraz wy oferujecie mi własny kąt, miłość, troskę… Myślicie, że ja mogę z dnia na dzień zrezygnować ze służby u Czarnego Pana? Mam pójść do niego i wykrzyczeć mu w twarz: „Znudziłeś mi się, wiesz? Odchodzę. Pójdę tam, gdzie jestem potrzebny. Do rodziny. I nie waż mi się pyskować!” No błagam was! – ojej, zabrzmiało to trochę ostrzej, niż planowałem. Ale nic. Teraz wpatrywałem się w nich, czekając na krzyki, spoliczkowanie, lub cokolwiek innego. Ciężko dyszałem. Shirley odważyła się przerwać ciszę jako pierwsza.
- Czujesz się, jakbyś był po drugiej stronie lustra? – uznałem to za pytanie retoryczne. Nie odpowiedziałem. – A wiesz, że taki świat naprawdę istnieje?
- Daruj sobie – prychnąłem.
- Nie? A uwierzysz, gdy ci go pokażę?
- Przestań. Kogo ty chcesz oszukać? Za chwilę odstawicie mnie do Azkabanu i będziecie sobie żyć nadal w miłości i pokoju. A ja tam zgniję.
- Peter, nie żartuję. Dla mnie to żaden problem, mogę zaprowadzić cię tam nawet teraz. – ciągnęła. Mówiła stanowczym, nie znoszącym sprzeciwu tonem. – Tylko proszę cię, nie dziw się niczemu. Wymienimy wrażenia po powrocie. – uśmiechnęła się zalotnie, nie zdejmując ze mnie spojrzenia. Popatrzyłem niepewnie na Dumbledore’a. Kąciki jego ust lekko drgnęły. Wyglądało na to, że chciał mnie zachęcić uśmiechem do tego, żebym się zgodził, ale chyba nie wiedział, jak to zrobić. Zamiast tego rzekł:
- Idź z nią. Zobaczysz to i owo, może potem zmienisz zdanie.
Tak na chłopski rozum, to nie mam nic do stracenia. Jeśli to podstęp mający na celu oddanie mnie z łapska dementorów, przybiorę postać szczura i ucieknę. A jeśli nawet mi się nie uda, to… Oj, nie wiem. Ech, ale chyba lepiej będzie, jeśli umrę w Azkabanie, niż miałbym zostać zgładzony przez mojego Pana. W takim razie, idę. Gdy wypowiedziałem to ostatnie zdanie cienkim i piskliwym głosem, na twarzy Shirley ujrzałem cień zakłopotania, który po kilku sekundach ustąpił miejsca szczeremu uśmiechowi. Sam nie wiem, dlaczego tak komicznie zapiszczałem. Jednego jestem pewien: to właśnie ton mojego wywołał początkową reakcję Shirley.
- Peter, mógłbyś… Rany, już tyle czasu minęło od wypadku, a nadal krępuje mnie proszenie kogoś o pomoc – jej policzki przybrały intensywną barwę pąsu – Proszę cię, popchaj wózek do gabinetu profesora Dumbledore’a. Tam znajdują się wrota. Nie powinnam cię tam zaprowadzić, ale za bardzo zależy mi na tobie… Chcę, żebyś dzięki tamtemu światu coś zrozumiał. – ogarnęły mnie wątpliwości. Co tak naprawdę mam zobaczyć? Zwróciłem się do Dumbledore’a z pytaniem o całkiem innej naturze.
- Panie profesorze, jak mam przejść po korytarzu zapełnionym dzieciakami?
- Spokojnie. Zgasimy wszystkie pochodnie, a przedtem Filch przepędzi stamtąd uczniów. Przejdziecie te kilkadziesiąt metrów w ciemności.
Jeszcze lepiej! Nie potrafię poruszać się w ciemnościach. Chociaż mam iść przed siebie, wzdłuż ściany, i mogę dotykać jej dłońmi, zbaczam z trasy. Nie mogę ustać prosto, chwieję się. Stopy plączą się niemiłosiernie. Oczy, choć przywykły do ciemności, nie dostrzegają niczego, prócz mrocznej otchłani pozbawionej choćby krzty światła. Świat wiruje przed oczyma, wytrącając mnie z i tak już zachwianej równowagi. Powietrze ciąży płucom, chcąc jak najszybciej się uwolnić, jednak strach paraliżuje każdą komórkę mojego ciała, uniemożliwiając wydech, a za tym idzie niemożność wykonania wdechu. Niekontrolowany, urywany szloch sprawia, że mimowolnie się wzdrygam. Miliony mrówek urządzają sobie na moim ciele wędrówkę ludów, wywołując okropne dreszcze. Dłonie rozpaczliwie szukają jakiegokolwiek punktu oparcia, nie zauważając najbliższego – ściany. Chociaż tym razem będzie inaczej…. Chyba ani na milisekundę nie puszczę wózka. Ale to nie zmienia faktu, że naprawdę nie umiem poruszać się w ciemnościach.
Oczywiście, zachowałem zimną krew i zatopiłem się w bezlitosnej ciemności. Czułem się dokładnie tak, jak to wyżej opisałem. Liczy się to, że przeżyłem.
Chwilę później stałem już za biurkiem dyrektora, odwrócony przodem do ściany. Shirley ujęła różdżkę w lewą dłoń, po czym krzyknęła:
- Cognosce te ipsum!* - w ścianie pojawiło się niewielkie zagłębienie. Shirley włożyła tam swoją różdżkę, pasowała idealnie. Chwilkę później moim oczom ukazały się krwistoczerwone wrota. Zdumiony, zdołałem wykrztusić:
- Prowadź.
- Ale… Peter, musisz popchać wózek. – wygłupiłem się. Uderzyłem się dłonią w czoło, po czym przeprosiłem.
- Nic się nie stało. Przyzwyczaiłam się – znów ten śliczny uśmiech. Rany, a mógł być mój! – Idźmy prosto.
Na początku uderzył mnie blask słońca. Taki czysty, taki… Nierzeczywisty. Promienie igrały w delikatnych falach strumyku. Skąpana w jego blasku kraina niby nie różniła się niczym, jednak nie sposób było patrzeć na nią obojętnie. Zadbane domki, ogrody, uśmiechnięci ludzie… To wszystko wyglądało jak sen. Najpiękniejszy sen, jaki dane było mi śnić. Jednak to było jak najbardziej prawdziwe. Ani krzty fantazji. Czyste powietrze jakby tylko czekało na zaproszenie, by wedrzeć się w zanieczyszczone płuca i wynieść z nich wszelki pył. Na żadnej twarzy nie dostrzegłem łez, smutku, przygnębienia. Panowała tu harmonia. I pewnie nic nie było w stanie jej zakłócić. Ach, jak mocno zapragnąłem zostać tu na zawsze!
- Dlaczego niektórzy z nich wyglądają znajomo?
- Bo to są nasze lustrzane odbicia. Idealne, niczym niezmącone obrazy naszych dusz. – w jej głosie zdawał się brzmieć śmiech. – nie możemy się z nimi spotykać. Jestem strażniczką wejścia, i tylko ja mogę ich odwiedzać. Obserwuję, tylko obserwuję. Oni mnie nie widzą. Tak samo, jak teraz ciebie.
- Dlaczego nie pokazujesz innym tego doskonałego świata? – jak się później okazało, to pytanie było wyjątkowo głupie.
- Wyobrażasz sobie, co by się stało, gdyby każdy mógł swobodnie przenikać do tego świata i rozmawiać ze swoim odbiciem? Oni tutaj nie znają negatywnych uczuć, nie potrafią krzywdzić, ranić, karać… Co ja plotę! Oni nie potrafią nawet uczynić niczego, za co mogliby zostać ukarani! Panuje wśród nich zasada: Consensus facit legem.** My, przesiąknięci złem do szpiku, zaburzylibyśmy tę idealną harmonię panującą między nimi. Powinniśmy brać z nich przykład, jednak to niemożliwe, bo jest tylko jeden strażnik, który może tu przebywać. A ja sama nie zdołam zmienić wszystkich i wszystkiego. Możemy jedynie obserwować, nic poza tym. W porównaniu z nimi jesteśmy tacy… beznadziejnie zwyczajni. Tak… To odpowiednie określenie. Bezmyślnie poddaliśmy się tej chorej rzeczywistości, nie próbując nawet walczyć, podczas gdy ten drugi, lepszy Świat załamywał nad nami ręce. Czymś normalnym dla nas jest zadawanie innym bólu, cierpienia, łamanie praw nawet nie tyle spisanych, co wynikających ze zwykłej moralności czy strachu przed późniejszymi konsekwencjami. Przestaliśmy się dziwić, słysząc o brutalnych mordach na niewinnym ludziach. W ich świcie nikomu nie przeszłoby przez myśl, żeby ukuć kogoś szpilką. I my nazywamy siebie panami świata? To nienormalne! Nazwałabym to wręcz chorym. Znieczulica panująca wśród społeczności nie tylko czarodziei, ale też i mugoli sprawia, że zaczynam podziwiać zwierzęta. Im bardziej poznaję ludzi, tym mocniej kocham i szanuję zwierzęta. One nie zatruły swoich serc tak, jak zrobiliśmy to my. Nie uważają się za lepsze od nas i wychodzi im to na dobre. Nie zasmakowały władzy, dzięki czemu pozostały niewinne. A my, ludzie? Sami doprowadziliśmy do tego, co się dzieje obecnie na tym świecie. Dostaliśmy szansę na udoskonalenie rzeczywistości. Wykorzystaliśmy ją. Ale czy prawidłowo? To my zmieniliśmy życie na ziemi w jakiś cholerny, niekończący się film sensacyjny! Obserwujemy z boku, bez żadnych emocji to, z czym powinniśmy walczyć! Nie zasłużyliśmy na pobyt w raju po śmierci, a mimo to, trafiamy tam. Rany, ale się rozgadałam… Wybacz. – uśmiechnęła się tak, że kolana się pode mną ugięły. Jednak ciągle słyszałem potok słów, który przed chwilą wypłynął z ust Shirley. Mówiła prawdę. Potrafimy jedynie narzekać. A przecież to właśnie my doprowadziliśmy się do tak beznadziejnego stanu! Nie interesuje nas to, że i tak dostajemy od życia więcej, niż nam się należy. Większości z nas po prostu COŚ nie pasuje, i właśnie przez to COŚ wznosi alarm. Ugh! Chyba lepiej będzie, jeśli skupię się na zniewalającym uśmiechu Shirley. Ten jednak zdążył już zniknąć z jej twarzy, zanim zachowałem jego obraz w pamięci.
- Shirley, masz rację. Teraz już rozumiem, że dostąpiłem zaszczytu, gdy zaproponowałaś mi wycieczkę w to miejsce. Tu jest wprost niesamowicie. – możecie nie wierzyć, ale mnie naprawdę poruszyły jej słowa.
- Podoba ci się? – skinąłem potakująco głową – W takim razie chodźmy dalej, pokażę ci siebie samego.

* Poznaj samego siebie.
** Zgoda tworzy prawo.

[ 2362 komentarze ]


 
Phi, sam sobie poradzę!
Dodał Peter Pettigrew Sobota, 29 Grudnia, 2007, 23:41

Ekhem... No to tak. Przedmowa wyszła mi dłuższa niż notka. xD Ale nic, niech już będzie. Poniższy tekst był napisany pod wpływem impulsu. Po prostu przeczytałam wszystkie swoje notki (nie, nie z samouwiebienia, musiałam coś sprawdzić ;-) ) i doszłam do wniosku. Jakiego? Tam na dole jest wszystko opisane :-P Jeszcze jedno wyjaśnienie. Notka taka marna, gdyż ponieważ (Bosh, gorzej mi ^^ ) list (Jaki? Przeczytaj notkę xD ) będzie stanowił odzdielny wpis w jego pamiętniku. Przygotujcie się zatem na brak dialogów i akcji w przyszłej notce. Będzie ckliwie, smętnie i w ogóle jakoś tak smutno... :-|

Rany, namieszałam w życiu Petera. Był sobie chłopak zlękniony, bojaźliwy, posłuszny… A ja zrobiłam z niego niemalże pępek świta, któremu każdy chce pomóc i współczuje. Zabrakło tu jego jąkania, głodu, bezradności, ofermowatości. Gwizdek był przecież tępym, grubym i strachliwym sługą. Gdy jego los zaczął zależeć ode mnie, przesadziłam. Sami powiedzcie, jego długie, mądre rozmyślania i zachowania w różnych sytuacjach nie pasują do Petera, jaki wyszedł spod pióra pani Rowling. Chciałam Tylko, żeby jego życie przestało się kręcić wokół Czarnego Pana, a skupiło się na tajemnicach, jakie kryła nieznana nam przeszłość Glizdogona. Wprowadziłam za dużo nowych postaci, stworzyłam przesadzone sytuacje… Ja chciałam stworzyć coś, a nie zrobiłam nic innego, jak całkowicie zmieniłam znanego nam z książek o Potterze Petera Pettigrew. Akcja toczy się u mnie ciągle, jest jej aż nadmiar. Bez przerwy tworzę nowe wątki, zapominając jednocześnie o kontynuowaniu starych. Pamięta ktoś (prócz mnie oczywiście, gdyż ja pamiętam każdy stworzone przez siebie szczegół), z jakiego powodu Glizdogon został wysłany przez Sami Wiecie Kogo do Hogwartu? Albo kim jest Nemesis? Sądzę, że nieliczne osoby coś tam skojarzą. I jestem pewna, iż nie wynika to z Waszej kiepskiej pamięci bądź nieuważnego czytania notek. To Tylko i wyłącznie moja wina. Mój błąd, wybaczcie. Zastanawiacie się pewnie, po co ja to wszystko piszę. Ano dlatego, że chcę Was przeprosić :-) Niestety, nie zmierzam do tego, by zrzec się pamiętnika. Co to, to nie :-P Nie dam Wam powodu do radości, przynajmniej jeszcze nie teraz. Jeszcze troszkę musicie ze mną wytrzymać ;-) Poza tym jakoś tak przywiązałam (?) (Taa… To chyba dobre słowo), no więc, przywiązałam się do Petera Brakowałoby mi zarówno jego, jak i Was :-)
No, doszliśmy do sedna. Przepraszam za to, że zepsułam Glizda, że mieszam tak w notkach… Spokojnie, nikt nie trzyma lufy pistoletu przy mojej skroni. Piszę to ze szczerego serducha, nie zostałam zmuszona ;-) Chyba skończyłam. Wiem, że z tą przedmową (Głupia! Toż to list ^^) lekko przgięłam, wyszła za długa. I macie kolejny dowód na to, że często przesadzam :-P
Nie no, dobra. Nie zmuszam, ale jak chcecie, to przeczytajcie :-)
P.S. Wydaliśmy kolejny numer „Żonglera” – wydanie świąteczne! Wpadajcie, bo chociaż krótki, to fajny :-|

########################################################

Nie miałem pojęcia, co się dzieje. Jej dziwny stan raczej nie był związany z jej chorobą, gdyż nawet syn Shirley nie wiedział, jak się zachować. Przerażał mnie jej widok. Niewidzącym wzrokiem toczyła po naszych twarzach, aby na końcu utkwić go w Airiene. Zbladła, po czym wyprostowała ręce w łokciach i rozłożyła je, niczym ptak skrzydła podczas lotu. Zamknęła oczy i powoli, z gracją, zaczęła wstawać z wózka. Yyyy… Tak, wstała. Tak po prostu. Też jestem w szoku… Z resztą po minach obecnych domyśliłem się, że oni są zaskoczeni równie mocno, jak ja. Dobra, daruje sobie opisywanie mojego zaskoczenia i zajmę się tym, co działo się dalej. Gdy postawiła już obie stopy twardo na ziemi, zaczęła mówić. Zauważyłem, że źrenice jej oczu uciekły w głąb czaszki… Widziałem tylko białka. Rany… Głos, jaki wydobywał się z jej piersi był bardzo monotonny, bez wyrazu oraz jakichkolwiek emocji. Szczerze mówiąc, bardziej zdziwiło mnie to, że ona nadal STOI, że jeszcze nie upadła. Ech… Niepełnosprawna kobieta wstała z wózka bez niczyjej pomocy i jak gdyby nigdy nic stała. Rany, chyba za bardzo to przeżywam. Ale co na to poradzę? Przez kilka ostatnich godzin zdarzyło się już tak wiele, że nic nie powinno mnie zdziwić, a tu – proszę! Kolejny cud. Oniemiałem do reszty, gdy usłyszałem, co mówi.

Gdy dwunasty raz usłyszy dzwon,
Gdy wesołej pieśni rozlegnie się ton,
Gdy dziecka płacz w uśmiech się przerodzi,
Wszelkie cierpienia tych kilka minut złagodzi.
Bestii duch wzleci z jej duszą.
Centaur strzeli dwa razy kuszą,
Nim znów tchnienie wyda i odżyje.
Już nigdy więcej nie zawyje,
Nigdy więcej cierpieć nie będzie z tego konkretnego powodu.
Odtąd nie zazna krwi i mięsa głodu.
Żyć będzie bez strachu przed pełnią.


Tak samo nagle, jak powstała, teraz osunęła się na ziemię. Z pomocą jej syna usadowiliśmy Shirley na wózku. Po krótkim przeglądzie mebli zdecydowaliśmy, że tam będzie jej najwygodniej. Pozostałe „siedzenia” były… pozostawię je bez komentarza.  Gdy głośno zastanawialiśmy się, czego dotyczyły jej słowa, do gabinetu Minerwy wpadł Dumbledore. Szepnął Airiene do ucha kilka słów, po czym wyszli. Zostawili mnie samego. Dyrektor pchał wózek, a młodzieniec prowadził moją oszołomioną jeszcze siostrę pod ramię. Świetne. A ja znów sam… Nawet mi nie powiedzieli, o co to całe zamieszanie. Phi, sam sobie poradzę! Mam już nawet plan… Byłem w gabinecie profesorki, więc bez problemu znalazłem to, na czym bardzo mi zależało: pergamin, pióro i atrament. O, nawet kolorowy miała. Wybacz staruszko, pożyczę, pilna sprawa ;-) Jeśli zdążę, ucieknę. A mam nadzieję, że mi się uda. Nie jestem na tyle bezlitosny, żeby pozostawić ich bez przeprosin i ogólnego zarysu tego, co mam zamiar zrobić, gdy będę już daleko, daleko... :-P No i wreszcie muszę powiedzieć Harry'emu o Nemesis. Napiszę list, ot co. Jak by tu zacząć...?

[ 1415 komentarze ]


 
A jednak "pani Lupin", cholibka.
Dodał Peter Pettigrew Sobota, 24 Listopada, 2007, 22:23

Dobra, ostatnio troszkę nakłamałam. Miał być ciąg dalszy "Miłości Lucyfera". Ha! Miała być. Ale nie ma xD No bo jak zaczęłam pisać, to znów wyszło mi coś innego, niż planowałam. Teraz to ja już nic nie będę obiecywać, bo znów wyjdzie, że kłamię :-P A tego nie chcę ;-) Macie przed oczyma coś, do czego potrzebny był mi ten marny wstęp (patrz notka poprzednia). Możecie usnąć w połowie, nie zdziwię się :-D Czekam na ostrą krytykę :-|

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~


- Pamiętajcie, że jestem i będę w tym pomieszczeniu cały czas. Postarajcie się nie krzyczeć, ponieważ sprawdzam wypracowania moich uczniów. Na stoliku stoi odpowiednia ilość szklanek oraz dzbanek z sokiem, częstujcie się. – Minerwa McGonagall nadal miała ten srogi wyraz twarzy co zawsze. I nie uśmiechała się. Taki stary, powściągliwy babsztyl.
- Minerwo, prace możesz równie dobrze sprawdzać w swoim pokoju. Daj im chwilę. – ojciec miłosierdzia się znalazł. Ale nich mu już będzie, w sumie lepiej pogadać nie czując jej oddechu na karku.
- Ależ Albusie, on nie może zostać sam! – syknęła niby na ucho dyrektorowi jednak na tyle donośnie, abym usłyszał, że boi się o swoich uczniów. Jakbym mógł zagrozić ich życiu…
- Moja droga, popatrz, ile osób jest z nim.
- Panie psorze, już jestem. Cholibka, Argus mnie zatrzymał, bo mu niby błota naniosłem. Ale nic, chyba zdążyłem. – A jednak dyrektor nie ma do mnie zaufania… Sprowadził to COŚ, żeby mnie pilnowało. Nie wygląda na zbyt rozgarniętego, może nie będzie bardzo przeszkadzał. Swoją drogą, ogoliłby tą brodę. Wygląda jak… Nie znalazłem porównania. No, po prostu wygląda okropnie.
- Jesteś pewien, że Hagrid upilnuje JEGO? – to ostatnie słowo wypowiedziała z wyraźną pogardą. O dziwo, nawet mnie to nie zabolało.
- Ufam Rubeusowi jak nikomu innemu, powierzyłbym mu nawet swoje życie. Nie ma już o czym dyskutować. Dajmy im trochę prywatności. Ach, zapomniałbym… Minerwo, czy mogłabyś na jakieś pół godzinki zastąpić mnie podczas wizyty Knota? Muszę coś załatwić. To potrwa naprawdę tylko chwilkę. – wyrzekł niby proszącym tonem, jednak dość stanowczo. Ciągle się uśmiechał.
- Oczywiście, Albusie. – a ta z kolei nawet nie spróbowała się uśmiechnąć. Co za naród… Wychodząc z gabinetu zerknęła przez ramię. Na mnie oczywiście. Ta stara jędza naprawdę nie chciała mnie tu zostawiać.
- Moi kochani, możecie już rozmawiać. Przypilnuję, żeby nikt wam nie przeszkadzał. – obrócił się szybko, podnosząc tym samym drobinki kurzu leżące na podłodze. Chwycił profesor McGonagall w pasie, czym odrobinę przyśpieszył jej ruchy. Po kilku sekundach zniknęli nam z pola widzenia. Usiedliśmy w tak zwanym kręgu, aby widzieć siebie nawzajem, Młodzieniec spojrzał na zegarek, po czym zerwał się z miejsca i podniósł torbę upuszczoną wcześniej przez Shirley. Zarzucił ją sobie na ramię, napełnił jedną szklankę sokiem i wszystko to podał pannie Sasch.
- Mamo, pora na leki. – „Mamo”, tak do niej powiedział… A więc Shirley ma syna. Ależ ja jestem głupi! Że też wcześniej się nie domyśliłem… Te oczy, ten uśmiech… Ma je po mamie.
- Przepraszam najmocniej – zarumieniła się. Wyjęła kilka pudełek, z których z kolei wydobyła po jednej pastylce. W sumie było ich chyba 8. Jednym ruchem wrzuciła je do ust, po czym popiła sokiem. Następnie podwinęła rękaw swetra. Już się domyślałem, na co jest chora… Dalsze wydarzenia tylko utwierdziły mnie w tym przekonaniu. Ów młodzieniec zrobił jej zastrzyk. Domyśliłem się, że to insulina. Poznałem ten specjalny aparacik. Nie była to zwykła strzykawka jednorazowego użytku, lecz sprzęt łatwy w obsłudze. Cukrzycy musieli mieć coś takiego zawsze przy sobie. Wiem to wszystko, ponieważ ciocia Amelia cierpiała na tę chorobę. Ale nie ważne. Ważniejsza jest nasza rozmowa, która rozegrała się po „powrocie” Shirley.
- No to tak… Wiem, że mama mnie kochała. Wiem, że tak naprawdę nie chciałaś zniszczyć mi życia. Wiem też, że Shirley… Wiemy, o co chodzi – kurczę, słowa „kocha się we mnie od dawna” w rozmowie sam na sam były łatwiejsze do wypowiedzenia. Teraz jakoś nie chciały przejść mi przez gardło… Dziwne – ym… że Shirley ma syna. – a jednak wybrnąłem. Uffff… czasem nawet ja wymyślę coś w ostatniej chwili :-P Najlepiej będzie, jak zadam konkretne pytanie, a któraś z nich mi odpowie. Wtedy istnieje większe prawdopodobieństwo, że uniknę kłopotliwych sytuacji.
- Airiene… Spytam o coś. Powiem tylko cztery słowa, ale oczekuję obfitej odpowiedzi. Jak to: pani Lupin? – moja siostrzyczka nawet się nie zmieszała. Odsłoniła tylko w uśmiechu te swoje idealne ząbki i delikatnym głosem rzekła:
- Nie wierzę, że się nie domyślasz. Znasz jakiegoś innego Lupina? Raczej nie. Ja z resztą też. Tak, wzięłam ślub z Remusem Lupinem vel Lunim. Często pisaliśmy do siebie listy, poza tym co wakacje przez jakiś czas mieszkał u nas. I tak to się zaczęło… - powiodła rozmarzonym spojrzeniem za okno. Widok teraz był przepiękny: Hogwart skryty w mroku nocy. Nad najwyższą z wież lśnił księżyc, był w pełni. Za to ja tępo wpatrywałem się w jej pierścionek z białego złota i rozmyślałem o tym, jakim musiałem być głupcem, żeby nic nie zauważyć. Gdy teraz o tym pomyślałem, to Luni faktycznie rzadko wypowiadał się na temat mojej siostry. A przyjaźniłem się z nim na tyle długo, aby oswoić się z tym, że Remus rumieni się na wspomnienie o jego ukochanej oraz nic a nic o niej nie mówi. Tłumi to w sobie. Przynajmniej wiem, że siostra nie jest z jakimś zdemoralizowanym alkoholikiem, który ją biję. Tyle dobrego… Zaraz zaraz: Luni jest wilkołakiem, dzisiaj mamy pełnię. Kurczę! A więc gdyby przynieśli mnie innego dnia, Remus byłby tu z nami… Nie wiem, czy chciałbym się z nim spotkać. Na pewno byłbym przerażony. Chociaż z drugiej strony to mój przyjaciel. Zrozumiałby, pomógł… No, ale nie ma rady. Jest pełnia i Luniaczek… No właśnie: gdzie on się przemienia? – powtórzyłem to pytanie głośno. Odpowiedź mnie… nie wiem, co mi dała ta odpowiedź. Tak jakoś obleciała mnie, bez zbędnych emocji.
- Kupiliśmy z Remusem dom z piwnicą. Piwnica to miejsce, którego na pewno nie zniszczy i nie wyjdzie z niego. Poza tym ubezpieczył je czarami. Nie ma się co bać. Ani on, ani nikt inny nie ucierpi. A ty nadal służysz JEMU? – spytała nie odrywając wzroku od świata za oknem.
- Myślisz, że naprawdę tak łatwo jest się z tego wyrwać? Jestem w Hogwarcie, aby wypełnić misję poleconą mi przez mojego pana. Gdyby nie te nędzne szczury – oj, chyba niewłaściwie użyłem tego słowa. Przecież szczury to takie milutkie stworzonka… znów trzeba się poprawić :-| - to znaczy te GNIDY, już dawno zbierałbym pochwały od Czarnego Pana.
- Peter, dobrze wiesz, że tylko marnujesz sobie życie. Proszę cię, odejdź od niego. Nie rozumiesz, że mnie i Shirley na tobie zależy?! – Yyy… no właśnie, Shirley. A dlaczego ona się nie odzywa? Oderwałem wzrok od ślicznej twarzy Airiene i rozejrzałem się po gabinecie. Na Merlina! Co jej się stało…?




Hargid i ta jego "Cholibka" :-P



A to pierścionek Airiene. Napradwę piękny.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze jedno: Niko, jesteś kochana! Dzięki za poprawienie notki ;*

[ 1649 komentarze ]


 
Yyyy... "pani Lupin"?
Dodał Peter Pettigrew Czwartek, 22 Listopada, 2007, 22:46

Po prawie miesiącu lenistwa (tak naprawdę nie miałam czasu, przepraszam... ) wstawiam to krótkie COŚ. Nie jest to (jak pewnie zauważyliście) kolejna część "Miłości Lucyfera", bo o tym w kolejnym wpisie. Musiałam zrobić krótkie wprowadzenie do długaśnej rozmowy, która rozegra się między bohaterami. Nie spodziewajcie się po dzisiejszej akcji ani żadnych przeciekawych wątków, bo to naprawdę tylko krótki opis wprowadzający.
A teraz już nie przeciągam, możecie czytać :-P

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~



Patrząc na ten medalion przypomniałem sobie o czymś, z czym od dzieciństwa się nie rozstawałem, a co teraz leżało w mojej kieszeni. Pomimo zbrodni, jaką jej wyrządziłem, nie pozbyłem się pamiątki. Właściwie to była jedyna rzecz, jaka została mi po mamie. Co prawda miałem jeszcze dom wypełniony po brzegi jej rzeczami, jednak za bardzo bolało mnie to, że zabiłem ją tylko po to, żeby zrujnować sobie życie, by tam wrócić. Sięgnąłem do kieszeni wysłużonego już płaszcza. Spoczywał tam. Nie zmienił się wcale od czasu, gdy wczoraj wpatrywałem się w jej zdjęcie, lecz teraz wydawał mi się piękniejszy, jaśniejszy, jakby ożywiony… Może dlatego, że podczas pobytu w tym gabinecie bardzo się rozczuliłem? To była najbardziej prawdopodobna wersja. Siedziałem teraz naprzeciwko kobiety, która dopiero co wyznała mi miłość i trzymałem na rozłożonej dłoni 2 identyczne medaliony. Różniły się jedynie zdjęciem i dedykacją, to jasne. W tym od mamy były aż dwa zdjęcia: jedno pod drugim. Pod starą fotografią mamy była schowana moja z dzieciństwa... Wsuwałem na niej batonika :-| Uśmiechnąłem się niezncznie na widok tego pulchnego malucha.
- A więc nadal go masz… - aż wzdrygnąłem się, słysząc ciepły głos Shirley.
- Tak… Skąd o nim wiesz? – spojrzałem na medalion od matki, jednak zdążyłem uchwycić to, iż Shirley podąża swoim spojrzeniem za moim wzrokiem.
- Ja z panią Robyn zamawiałyśmy je w tym samym czasie. – widząc zdumienie malujące się na mojej twarzy, uśmiechnęła się – W każde wakacje słynna grupa Huncwotów wyjeżdżała do siebie nawzajem. Spędzaliście po jakimś tygodniu najpierw u Syriusza, potem u Jamesa, Remusa i w końcu u ciebie. W czasie, gdy ty wyjeżdżałeś, ja wprowadzałam się na kilka tygodni do twojego domu. Właśnie wtedy zaprzyjaźniłam się z Airiene. Jednocześnie uszczęśliwiała mnie myśl, iż stąpam po twoich śladach, dotykam tego, na czym wcześniej spoczywała twoja dłoń. Ech, rozmarzyłam się… - w tym momencie rozległ się wesoły głos Dumbledore’a, który przetoczył się echem po ogromnej sali.
- Możemy? – nie otrzymawszy odpowiedzi wszedł do gabinetu. Za nim nieśmiało wkroczyli Airiene i ów młodzieniec, który przyprowadził wózek z Shirley. – Młodzi poszli spać. Muszę przyznać, iż niemal siłą zagoniłem ich do wieży Gryfonów. Za nic nie chcieli opuścić finału całej tej historii. – ten to wiecznie szczęśliwy. Szkoda, że nie umie zarażać tą radością…
- Albusie, minister magii za chwilę będzie u ciebie. Miałem zapowiedzieć jego wizytę. – pamiętam te gadające portrety. Zawsze zrzędziły, że Albus jest za łagodny dla uczniów.
- Ach… Tak, Korneliusz wspominał, że będzie musiał ze mną poważnie porozmawiać. Już widzę tę naszą „poważną rozmowę” ;-) - super… Wpadłem. Teraz zgniję w Azkabanie, nie będzie dla mnie ratunku. Nie porozmawiam szczerze z siostrą, nie dowiem się o niej nic więcej. Koniec… Knot przyjdzie, zobaczy mnie i będzie mógł na łamacz „Proroka” chwalić się, że ujął kolejnego śmierciożercę. To, co po chwili usłyszałem od dyrektora sprawiło, że kamień spadł mi z serca. Ym… wręcz miałem ochotę go ucałować za jego wspaniałomyślność i chęć niesienia pomocy.
- Peter, nie możesz tu zostać. Możliwe, że wydam cię w ręce dementorów, bo naprawdę wiele zła wyrządziłeś, ale nie zrobię tego jeszcze teraz. Zapewne pragniesz jeszcze porozmawiać z panią Lupin oraz z panną Sasch. Nie mogę zostawić ciebie samego z twoimi domysłami na temat obecnych tu pań. Uczniowie śpią, więc we czwórkę przejdziecie do gabinetu Minerwy McGonagall. Była na tyle miła, iż zgodziła się użyczyć wam odrobiny miejsca. Cóż, Korneliusz nie może was zobaczyć. Na pewno jeszcze nie teraz. – Yyyyy… jak to: „pani Lupin”? Czyżby Airiene… nie, to niemożliwe… Byłem wdzięczny Dumbledore’owi. Nadal denerwował mnie jego spokój, ale bardzo mi pomógł… Miałem nadzieję, że za chwilę wyjaśnię z siostrzyczką, o co chodzi z tym nazwiskiem, dokończę rozmowę z Shirley i dowiem się, kim u licha jest ten chłopak! Lekko otępiłay dałem się odprowadzić do gabinetu profesor McGonagall, gdzie natychmiast pogrążyłem się w rozmowie z obiema paniami oraz tym wyrośniętym nastolatkiem.




Moje zdjęcie z medalionu. Teraz już nie wyglądam tak słodko... A szkoda ;-)

[ 1910 komentarze ]


 
Miłość Lucyfera część I
Dodał Peter Pettigrew Piątek, 26 Października, 2007, 21:26

No i co ja mogę napisać? Rozleniwiłam się niemiłosiernie, ale co ja na to poradzę... To ta szkoła tak na mnie działa ^^ No nic. Nie wiem, kiedy możecie się kolejnej noty spodziewać, wolę nie pisać na siłę... I uprzedzam, że ta nie wyszła fajnie. Wyszłam w wprawy i w ogóle...
Dobra, nie smęcę już. Miłego czytania :)
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~


- Shirley? Shirley Sasch? – wykrztusiłem zdębiały.
- Szybko mnie poznałeś – uśmiechnęła się znacząco – myślałam, że zajmie ci to odrobinę więcej czasu.
O Mój Boże. Shirley to Gryfona z mojego roku. Dziewczyna, która stworzyła swój własny świat. Budziła respekt wśród naprawdę wielu ludzi, a raczej dzieciaków. Nigdzie nie ruszała się bez swoich dwóch największych przyjaciółek – Lizz i Leanee. Miała swój niepowtarzalny styl ubierania się, którego nie da się opisać. Zawsze wkładała ekstrawaganckie stroje, które nie rzucały się jednak w oczy i nie oszpecały jej, wręcz przeciwnie: wyglądała w nich naprawdę uroczo. Znana z tego, że jest metamrofomagiem. Do każdego stroju dobierała inną fryzurę, inny kolor oczu… Przez Horacego Slughrona nazwana „Panną Lucyferem”, ze względu na jej bojowe nastawienie do wszystkiego, co się rusza. A może dlatego, że jej własna matka mówiła o niej „pyskata infant terrible rodziny”, „dziecko, które każdy kocha, ale nikt nie rozumie”? Sam już nie wiem… Slughrona to w ogóle dziwny gość, zawsze wybierał swoich ulubieńców. Na przykład Lilly Evans albo Syriusz… Horacy był opiekunem Slytherinu i bardzo zależało mu na tym, aby dowiedzieć się, jakim cudem chłopiec ze starożytnego rodu Blacków nie został Ślizgonem. Wątpię czy mu się to udało. Łapa i tak rzadko kiedy go odwiedzał – nie lubił tych przyjęć.
- Peter! Peter, słyszysz mnie? – Shirley energicznie machała mi dłonią przed oczyma. Musiałem wyglądać dość dziwnie, bo zawołała Dumbledore’a. Za nim stali Harry, Ron, Hermiona i Collin.
- Eee… Tak. Tylko jestem w szoku… - siedziała teraz bardzo blisko mnie, wyraźnie widziałem jej twarz. Pięknością to ona nie była… Okrągła buzia, orzechowe błyszczące oczy, śmiesznie zakręcony nosek i wąskie usta razem nie wyglądały wcale tak ładnie. Ciemnozielone pasma poskręcane w delikatne, aczkolwiek urocze loki ciasno związała czarną frotką w kucyk. Kilka kosmyków opadało jej na twarz. Przyjrzałem się jej dokładniej: miała twarz anioła, ale w tych rysach czaiło się coś nieprzyzwoitego. Może to ten błysk w oku albo zalotny uśmieszek…
- Peter, nie wiem czy wiesz, ale bardzo przyjaźniłyśmy się z twoją siostrą. Z resztą nadal w każdej chwili możemy na siebie liczyć. Ale gdyby nie ty, nawet byśmy się nie poznały… Moglibyśmy porozmawiać na osobności? – z proszącym uśmiechem zwróciła się do profesora.
- Ależ naturalnie. – Dumbledore spojrzał na nas zza swoich okularów – połówek i dłonią zachęcił zgromadzonych do wyjścia – chodźmy do Wielkiej Sali na kolację, na pewno jesteście głodni.
Shirley odczekała chwilę, po czym podjechała do mnie wózkiem. Odetchnęła i spojrzała za okno. W takiej pozie chętnie bym ją namalował, wyglądała cudnie… Nagle nie odrywając wzroku od odległej wieży widzianej z okna, zaczęła mówić.
- Peter, przystojniakiem to ty nie jesteś. Wiesz, no nie? – „no nie”. Używała tego powiedzonka chyba od zawsze. Gdy nie była czegoś pewna, kończyła swoją wypowiedź tym właśnie pytajnikiem. Nie wiem dlaczego, ale dawniej wydawało mi się to zabawne.
- Jasne, że wiem. Musisz mi to uświadamiać? – warknąłem. Teraz faktycznie wyglądałem okropnie. Mimowolnie przejechałem dłonią po włosach. Stały się siwe i dużo rzadsze. A jestem dopiero lekko po czterdziestce…
- Nie rozpaczaj. Ja miss też raczej nie zostanę.
- Do czego zmierzasz?
- Chcę tylko powiedzieć, że… Wiem, że nazywaliście mnie Panną Lucyferem. Podobał mi się ten przydomek. Nie miałam chłopka, nie chciałam. Wtedy byłam młoda, świat należał do mnie. Ale byłam też nieszczęśliwą nastolatką… Mało kto wiedział, że ojciec mnie bił… Hogwart dla was znaczył szkołę, czyli naukę ale i szansę na lepszą przyszłość. Dla mnie to była ucieczka od tego brutala. Wy psociliście dla zabawy, a ja w ten sposób się odstresowywałam. Wy mieliście wielu znajomych, ja wolałam zostać przy dwóch, ale najukochańszych. Wy pisaliście listy do rodziców, a ja karty z ocenami. Wy oczekiwaliście paczek, a ja wyjców. W końcu wy wracaliście do kochających rodzin, a ja do piekła… Nie zrozumiesz. – Fakt, nie rozumiałem. Nie sądziłem, że ona może mieć tak ciężko… Zawsze wydawała się rozpieszczoną dziewczyną, która nie ma żadnych zmartwień…
- Tak mi przykro… - nic więcej nie zdołałem wykrztusić.
- Nawet nie wiesz ile to dla mnie znaczy. Ale nie to chciałam powiedzieć… Słuchaj: ja, ja… - gwałtownie odwróciła się i popatrzyła mi prosto w oczy, aż przeszył mnie dreszcz – Kocham cię. Od dawna, bo od czwartego roku. Dziwne, no nie? Spośród czwórki Huncwotów byłeś najmniej przebojowy, najmniej przystojny, najgorzej szło ci z nauką i miałam poważnego rywala – słodycze. Ubóstwiałeś je – uśmiechnęła się – Wiesz, dlaczego akurat ty? Bo najbardziej z nich wszystkich się starałeś. Musiałeś dotrzymać im kroku, więc starałeś się co jakiś czas rzucić pomysł na żart, uczyłeś się za dwóch… I te twoje marne próby zrobienia czegoś ze swoim wyglądem ;) Przez tydzień chodziłeś z nosem bardziej zakręconym niż u tego… no… już wiem: Snape’a. Zawsze mu dokuczaliście :D
- Zaraz, zaraz… TY KOCHASZ MNIE? – rany… Dziwne uczucie… Do tej pory tylko raz ktoś wyznał mi miłość. To było na piątym roku…
Siedziałem w Pokoju Wspólnym na kanapie i tępo wpatrywałem się w migoczące płomienie, gdy jakiś drugoklasista szarpnął mnie za rękaw. Był czerwony jak burak i szepnął tak, aby nikt nie słyszał:
- Ej, Peter… To prawda, że Huncwoci są… no wiesz… lewi? To znaczy wolicie chłopców? I dlatego jest was czterech… James jest z Syriuszem a ty z Remusem, a Evans to tylko przykrywka. Dlatego ona nigdy się nie zgadza, bo to jest z góry ustalone, żeby nikt o was nie myślał tak, jak ja ci teraz mówię? Bo ten… Widzisz… Fajny z ciebie gość, i… i ja cię mocno lubię… Znaczy tak trochę bardziej niż mocno… K – k – kocham cię… chyba… Ten, muszę lecieć. Pomyśl o tym, co ci teraz powiedziałem – rzucił przez ramię.
To był dość dziwny moment w moim życiu. Chyba nigdy go nie zapomnę…


Ale z Shirley to było w ogóle inaczej. Po pierwsze ona była dziewczyną :-D to już jakiś plus. No i jak dla mnie, to nie była taka zła partia… Musiałem o coś spytać:
- Ale co ja miałem wspólnego z tym, że zaprzyjaźniłaś się z Airiene?
- Chciałam zdobyć jej przyjaźń, żeby zbliżyć się do ciebie. Ale z czasem okazałą się tak fajna, że naprawdę ją polubiłam. I tak wspaniale o tobie opowiadała… Naprawdę byłeś dla niej autorytetem. Chciałabym ci coś dać, a potem dokończyć rozmowę w obecności. Ai. Po prostu muszę ci to podarować, ale wolę na osobności… - wyjęła z kieszeni coś błyszczącego, złotego. Położyła na mojej rozłożonej dłoni złoty medalion w kształcie serca. Otworzyłem go. W środku znajdowało się zdjęcie Shirley (na pożółkłym pergaminie), a na zewnętrznej pokrywie widniał wygrawerowany napis. Piękny…


MEDALION OD SHIRLEY

CDN

[ 582 komentarze ]


 
Kilka słów na pewien temat ;)
Dodał Peter Pettigrew Czwartek, 25 Października, 2007, 18:27

Notki, jak widać, nie ma :-P
Chcę za to poinformować nieliczne osoby odwiedzające pamiętnik, że wyszedł nowy numer "Żonglera", do którego lektury serdecznie zapraszam! :-)
Udał nam się :)
A co do notki, to nie wiem, kiedy będzie... Nie mam czasu, weny i chęci :-( Ale nie ma co rozpczać, i tak mało kto na tę notkę czeka xD
No więc zaprszam do "Żonglera" i biorę się z notkę ^^
Pozdrawiam Was :)

[ 1341 komentarze ]


 
Jestem po złej stronie.A jak do tego doszło? cz.II "Anioł o czarnych skrzydłach"
Dodał Peter Pettigrew Wtorek, 18 Września, 2007, 16:35

Notka może nie do końca udana i przemyślana, ale niech już będzie. Miłej lektury :)
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~


Zanim zacząłem mówić, płomienie w kominku zatrzęsły się, jakby ktoś w nie dmuchnął, a Dumbledore popatrzył w tamtą stronę, uśmiechnął się delikatnie i pokiwał głową, jakby spodziewał się czegoś takiego. Dał mi znak, że mogę zaczynać.
- O Airiene będzie trochę mniej miłych słów. Po pierwsze, mama adoptowała ją gdy ja byłem na pierwszym roku. O tym, że mam siostrę dowiedziałem się listownie. I co ja mogę o niej powiedzieć? Mama zakochała się w niej od razu gdy ją zobaczyła. A stało się to gdy prowadziła śledztwo w sprawie śmierci jakiegoś bachora z tego właśnie domu dziecka. Airiene zeznawała, i akurat moja mama ją przesłuchiwała. Zrobiło jej się strasznie żal tej „kochanej i bezbronnej istotki”, że sprowadziła ją do naszego domu. A ta „kochana i bezbronna istotka” była żmiją ukrytą w ciele delikatnej dziewczynki. Swoim wyglądem wzbudzała zaufanie, a potem pokazywała drugą stronę swojej natury. Była jak anioł o czarnych skrzydłach. Chodziła do typowej publicznej mugolskiej szkoły, w której panował chory podział ze względu na iloraz inteligencji, zawartość portfela oraz na to, w jakich klubach się działa. Oczywiście największą popularnością cieszyli się chłopcy ze szkolnej drużyny baseballowej i chearleaderki, do których należała Airiene. Owe chearleaderki zajmowały się kibicowaniem drużynie swojej szkoły podczas meczy. To znaczy kibicowali wszyscy, ale one wkładały w to o wiele więcej pracy. Najpierw wymyślały skomplikowane układy taneczne, które następnie prezentowały podczas meczy i popierały okrzykami na cześć drużyny. Ale chearleaderką nie mogła być każda dziewczyna, która sobie o tym zamarzyła. Żeby być jedną z nich należało po pierwsze być ładna, długonogą i szczupłą nastolatką a po drugie mieć czas i ochotę na codzienne dwugodzinne treningi i próby. Airiene pasowała idealnie i wkrótce awansowała na kapitana drużyny. I oczywiście miała powodzenie. Jako jej starszy brat pierwszy z całej rodziny poznawałem jej przyszłych chłopaków, a ona ku mojemu zdziwieniu brała pod uwagę moje zdanie o nich. Teraz wydaje mi się, że ona cały czas udawała. Chciała się do mnie przypodobać i sprawić, żebym miał o niej jak najlepsze zdanie. Spryciula… Nie wiem w jaki sposób, ale Airiene potrafiła przybierać postać zwierzęcia, a mianowicie czarnego pegaza. Nie da się nazwać jej animagiem, bo to przecież mugolka. Na dodatek gdy mocno się skupiła, potrafiła stać się niewidzialna. Ot, tak. Bez żadnej peleryny, zaklęć – choćby zaklęcia kameleona, tak sam z siebie. Może przez to, że wychowywała ją czarownica, opiekował się brat czarodziej, odwiedzała Hogwart i w ogóle przez całe dzieciństwo miała styczność z magią w pewien sposób wchłonęła odrobinę mocy… No bo jak można inaczej to wyjaśnić? I nawet w tym była lepsza ode mnie… Bo ja zmieniam się w szczura. Obrzydliwego, śmierdzącego, wzbudzającego pogardę i obrzydzenie gryzonia. A ona? W pięknego pegaza. I gdzie tu sprawiedliwość? Ta gówniara zepsuła mi całe życie! Ta smarkula zabrała mi wszystko: mamę, ciotkę. Nawet pies polubił ją bardziej niż mnie. Na zachcianki Ai zawsze był i czas i pieniądze. Co miesiąc chodziła do fryzjera, żeby udoskonalić i tak już idealną fryzurę, gdy z tych jej pomponów do dopingowania wypadł choćby jeden sznureczek, mama rzucała wszystko i biegła do sklepu kupić jej nowiutki zestaw. Do tego dochodziły nowe markowe brania, coraz wyższe kieszonkowe… A ja tylko na pierwszym roku miałem nową szatę, komplet książek prosto z księgarni i tak nowych, że pachniały jeszcze farbą drukarską. Mama nawet zastanawiała się nad kupnem sowy specjalnie dla mnie… Ale sowy jak nie miałem tak nie mam. Nigdy mi jej nie kupiła. Na peronie dziewiątym i trzy czwarte tuż przed odjazdem na mój pierwszy rok w Hogwarcie obiecała, że jeśli co dwa tygodnie będzie dostawała ode mnie list, to już mogę zaczynać wymyślać imię dla mojej nowej sówki. Jak ja się wtedy ucieszyłem! Ale pojawiła się ONA. Mama zapomniała o sowie, ale to jeszcze nic. Pewnego ranka dostałem od mamy list, w którym wyjaśniła mi, w jaki sposób mam młodszą siostrę, że już nie będę jedynakiem. OK. Zrozumiałem. Nawet się ucieszyłem, bo zawsze chciałem mieć rodzeństwo. Gdy zobaczyłem jej zdjęcie i przeczytałem kilka słów od niej samej, zacząłem być dumny z mojej siostry. Nawet chłopaki przyznali, że jest urocza i z tego, co napisała wydaje się być miła. Oczywiście James nie omieszkał wydrzeć się przy śniadaniu na całe gardło, że Glizdogon ma młodszą śliczną siostrę, z którą on w przyszłości będzie mieszkał na wsi i wspólnie będą wychowywać sporą gromadkę dzieci. Lily skwitowała to śmiechem nie mniej głośnym, co jego wrzask. Pewnie zorientowała się, że James mówi to tylko po to, żeby wzbudzić w niej zazdrość. No cóż, nie udało mu się to. A wracając do mojej nowej młodszej siostry… Wracałem na wakacje do domu z myślą, że wreszcie poznam ją osobiście. I poznałem… Mama ją rozpieszczała, kupiła jej nawet psa – owczarka kaukaskiego. A ona sama zdawała się nie zauważać wielkiego poruszenia, jakie działo się wokół jej osoby. Kwitowała wszystko niewinnym uśmieszkiem… Pod moją nieobecność tak urobiła mamę, że ta okropnie mało czasu poświęcała mnie. A to nie było miłe… Z utęsknieniem czekałem, aż wybierzemy się na Pokątną, a następnego dnia j pojadę do Hogwartu i nie będę musiał znosić widoku jej przesadnie świętej buźki. Ale i na zakupach się rozczarowałem. Gdy przybyliśmy na Pokątną, już w trójkę, dowiedziałem się, że musimy się spieszyć, bo Ai ma za półtorej godziny mecz i nie daj Boże żeby się spóźniła. Usłyszałem też, iż nowa szata wprost od Madame Malkin jest mi całkowicie zbędna, gdyż mam już załatwioną po chłopaku z czwartego roku, wystarczy ją tylko skrócić. Uniknęliśmy kilometrowej kolejki do kasy w Esach – Floresach zaopatrując mnie w używane podręczniki na jakimś pobocznym straganie. Jedynym sklepem, do jakiego wstąpiliśmy z takim samym zamiarem jak w zeszłym roku, była apteka. Składników mama nie mogła mi od nikogo załatwić. Ale już za moment pędziliśmy przepełnioną aleją do wyjścia, bo Airiene jeszcze nie zdąży się wyszykować! – mówiąc to gwałtownie podniosłem się z krzesła i rzuciłem czymś, co akurat miałem pod ręką w ścianę. Po rozbiciu okazało się, iż tym czymś był szklanka jeszcze przed chwilą wypełniona wodą. Dumbledore jakoś nic sobie z tego nie robił, tylko uśmiechnął się pobłażliwie. Miałem ogromną ochotę zetrzeć mu ten uśmieszek z twarzy, jednak po chwili skarciłem się za tą myśl. On miał w sobie coś dziwnego… I właśnie to coś czyniło go nietykalnym i nie pozwalało mi go uderzyć. Emanował z niego spokój, który zdawał się przenikać mnie i wbrew mojej woli sadzał powoli na krześle, zwalniał oddech, wdarł się do mózgu i nakazał przeprosić za to, że krzyczałem, rozbiłem tę szklankę i w końcu ośmieliłem się pomyśleć o podniesieniu ręki na Albusa Dumbledore’a. Jednak zdołałem tylko wykrztusić: Przepraszam… Poniosło mnie…

- Peter, mi przykro, że tak myślisz. – o rzesz w mordę! Ale jak?! Poznaję ten cieniutki i delikatny głosik… To niemożliwe… Jak…mówiła…słyszała…ona… W końcu zdobyłem się na to, żeby coś powiedzieć:
- Profesorze, ona tu jest?!I słyszała wszystko?!Airiene do mnie mówiła?! – no dobra, bardziej krzyczałem niż mówiłem, przyznaję się. Na wszystkie pytania uzyskałem odpowiedź twierdzącą. Ponad to moja siostra nareszcie postanowiła się ujawnić. Nadal była śliczna, zgrabna i zachowała swój dziecięcy urok. No tak… Zastosowała tę sztuczkę z niewidzialnością. Co jak co, ale wejście potrafi zrobić efektowne jak nikt. Coś błysnęło na jej palcu. Odruchowo spojrzałem na jej prawą dłoń, i na serdecznym palcu spostrzegłem obrączkę z białego złota. Myśl, że ma męża poraziła mnie jak piorun. Obudziła się we mnie zazdrość typową dla starszego brata. Odczuwałem ją tym mocniej, ponieważ nawet nie znałem jej wybranka. W środku krzyczałem i czułem nienawiść do tego faceta, ale na zewnątrz byłem opanowany. Nie chciałem, żeby ona wiedziała o moim dziwnym uczuciu, które nie dawało o sobie znać nawet w czasach dzieciństwa, gdy przedstawiała mi kolejno swoich chłopaków. Dumbledore pewnie liczyła na to, że rzucimy się w sobie ramiona i zaczniemy wspominać stare dobre czasy ocierając sobie przy tym nawzajem łzy z twarzy. Odniosłem wrażenie, że Ai przez moment ma ochotę zrobić coś w tym stylu, ale zrezygnowała czując bijące ode mnie w jej kierunku chłód i pogardę. Czyżby ona była naprawdę tak głupia, że zdawało jej się iż po tylu latach żywienia do niej skrytej urazy zacznę płakać i spytam co u niej? Złudne nadzieje. Jedyną czynnością jaką wykonałem było odwrócenie wzroku od mojej siostry. Nie miałem najmniejszej ochoty z nią rozmawiać. Gardziłem tą krową. A ona zdawała się nie zauważać mojego braku zainteresowania jej osobą i spokojnie powtórzyła:
- Naprawdę mi przykro, że tak myślisz. Zawsze byłeś dla mnie kochanym starszym bratem, szanowałam cię i brałam pod uwagę twoje zdanie nie tylko gdy chodziło o chłopaków. Twoje rady chociaż prymitywne, były dla mnie warte więcej niż ta głupia drużyna. Lubiłam ci się żalić, bo zawsze potrafiłeś mnie pocieszyć. Lubiłam się dzielić swoimi sukcesami i porażkami, bo zdawało mi się że to lubisz. Ale teraz wiem, że byłeś tylko świetnym aktorem… Zastanawia mnie jedno: Dlaczego nigdy mi nie powiedziałeś że tak a nie inaczej odbierasz moje zachowanie? Może gdybyśmy o tym pogadali bylibyśmy nadal kochającym się rodzeństwem? Może wtedy nie musiałbyś się ukrywać i służyć temu walniętemu kretynowi? I może mama by nie zginęła z twojej ręki…
- Zamknij się do cholery! Słyszysz? Zamknij się gówniaro! Długo masz zamiar mi to wypominać?! Aż tak bardzo boli cię to, że wreszcie jestem od ciebie lepszy?! Aż tak cię to męczy?! Poczuj ten ból idiotko! Odkąd zjawiłaś się w naszym domu mama przestała mnie zauważać! Liczyłaś się tylko TY, TWOJA szkoła, TWOJA drużyna, TWOJE zachcianki i TWOJE zdanie! A ja? Ja mogłem się zabić, a mama by powiedziała: Dobrze kochanie że to nie ty. Peter i tak mało czasu spędzał w domu, nawet nie odczujemy tego, że umarł.” Mogę dać sobie uciąć rękę, że właśnie tak by powiedziała.
- Peter przestań! – szlochała – Jeśli dasz mi chwilę, coś ci opowiem. – I tak było mi wszystko jedno. Zgodziłem się.
- Za każdym razem gdy wyjeżdżałeś do Hogwartu mama płakała, bo bała się o ciebie. Wiedziała, że nie jesteś bardzo zaradny i martwiła się o to, czy dasz sobie radę. Zawsze wtedy siadała przy kominku i zajmowała się kolejną sprawą, żeby zająć czymś myśli. Gdy nadchodził termin poczty od ciebie, siedziała jak na szpilkach gotowa natychmiast otworzyć okno sowie. Wszystkie listy chowała do specjalnego pudełka. Podobno zrobiłeś je sam jeszcze w przedszkolu, gdy nie miałeś pojęcia, że magia istnieje poza książkami. Było ozdobione trochę niezdarnie, ale jej to nie przeszkadzało. Dla mamy najważniejsze było to, że to pudełko jest od ciebie. Pewnie jeszcze teraz leży gdzieś w jej pokoju, ukryte. Bo musisz wiedzieć, że po jej śmierci nie sprzedałam domu, ale i tam nie mieszkam. Stoi pusty, czuć w nim jeszcze zapach jej ulubionych lawendowych perfum… Czeka, aż śmiech niewinnego dziecka znów pomoże mu odżyć i napełnić się radosnym śmiechem…
- Skończyłaś już?
- Tak…
- To może łaskawie wytłumaczysz, skąd wiesz o zabójstwie mamy i dlaczego ona kochała tylko ciebie?
- O tym, że ją… zamordowałeś nie dowiedziałam się od nikogo innego, jak do ciebie. Po prostu to widziałam. Przypadkiem… Nic nikomu nie powiedziałam… Ona wcale nie kochała tylko mnie. Ty też byłeś dla niej bardzo ważny. Być może tak ci się zdawało, bo…
- Bo pani Robyn chciała, żeby Airiene czuła się u was jak w prawdziwym domu. Pomyśl, jak jest w domu dziecka. Kilka opiekunek na kilkadziesiąt podopiecznych. Nie zawsze znajdzie się czas, żeby porozmawiać z dzieckiem, pomóc, albo chociaż uściskać i zamienić kilka słów. Airiene zawsze trzymała się na uboczu, więc one prawie jej nie dostrzegały. Była świadkiem zbrodni, którą rozpatrywała twoja, mama tylko dlatego, że… - w tym momencie ten ktoś, kto przed chwilą mówił, zaczął gwałtownie kaszleć. Gdy dotarły do mnie te słowa, zamurowało mnie. Ale nie dlatego, że zrozumiałem ich sens. Bardziej zainteresował mnie głos, którym ta osoba mówiła. Odwróciłem się w stronę kominka, skąd dochodził ów głos. Zaczęła się z niego wyłaniać sylwetka dość postawnego mężczyzny. Ku mojemu zdziwieniu, pchał przed sobą wózek inwalidzki, na którym siedziała kobieta mniej więcej w moim wieku. Nie do wiary… Ja ją znam! To jest…
CDN


Taką Airiene zapamiętałem jako nastolatkę...


A to ona jako pegaz. Nawet wtedy była śliczna

[ 4143 komentarze ]


1 2 3 »  

| Script by Alex

 





  
Kolonie Harry Potter:
Kolonie Travelkids
  
Konkursy-archiwum

  

ŻONGLER
KSIĘGA HOGWARTU

Nasza strona JK Rowling
Nowości na stronie JKR!

Związek Krytyków ...!
Pamiętnik Miesiąca!
Konkurs ZKP

PAMIĘTNIKI : KANON


Albus Severus Potter
Nowa Księga Huncwotów
Lily i James Potter
Nowa Księga Huncwotów
Pamiętnik W. Kruma!
Pamiętnik R. Lupina!
Pamiętnik N. Tonks!
Elizabeth Rosemond

Pamiętnik Bellatrix Black
Pamiętnik Freda i Georga
Pamiętnik Hannah Abbott
Pamiętnik Harrego!
James Potter Junior!
Pamiętnik Lily Potter!
Pamiętnik Voldemorta
Pamiętnik Malfoy'a!
Lucius Malfoy
Pamiętnik Luny!
Pamiętnik Padmy Patil
Pamiętnik Petunii Ewans!
Pamiętnik Hagrida!
Pamiętnik Romildy Vane
Syriusz Black'a!
Pamiętnik Toma Riddle'a
Pamiętnik Lavender

PAMIĘTNIKI : FIKCJA

Aurora Silverstone
Mary Ann Lupin!
Elizabeth Lastrange
Nowa Julia Darkness!

Joanne Carter (Black)
Pamiętnik Laury Diggory
Pamiętnik Marty Pears
Madeleine Halliwell
Roxanne Weasley
Pamiętnik Wiktorii Fynn
Pamiętnik Dorcas Burska
Natasha Potter
Pamiętnik Jasminy!

INKUBATOR
Alicja Spinnet!
Pamiętnik J. Pottera
Cedrik Diggory
Pamiętnik Sarah Potter
Valerie & Charlotte
Pamiętnik Leiry Sanford
Neville Longbottom
Pamiętnik Fleur
Pamiętnik Cho
Pamiętnik Rona!

Pamiętniki do przejęcia

Pamiętniki archiwalne

  

CIEKAWE DZIAŁY
(Niektóre do przejęcia!)
>>Księgi Magii<<
Bestiarium HP!
Biografie HP!
Madame Malkin
W.E.S.Z.
Wmigurok
OPCM
Artykuły o HP
Chatka Hagrida!
Plotki z kuchni Hogwartu
Lekcje transmutacji
Lekcje: eliksiry
Kącik Cedrica
Nasze Gadżety
Poznaj sw�j HOROSKOP!
Zakon Feniksa


  
Co sądzisz o o zakończeniu sagi?
Rewelacyjne, jestem zachwycony/a!
Dobre, ale bez zachwytu
Średnie, mogłoby być lepsze
Kiepskie, bez wyrazu
Beznadziejne- nie dało się czytać!
  

 
© General Informatics - Wszystkie prawa zastrzeżone
linki