Startuj z namiNapisz do nasDodaj do ulubionych
   
 

Pamiętnikiem opiekuje się Parvati Patil!
Do 17 lutego 2008 pamiętnikiem opiekowała się Domcik4
Pamiętnikiem do 15 lutego 2007 opiekowała się Scarlet

  51. Istnieje miłość, której nawet śmierć nie rozdzieli.
Dodał Wiktor Krum Poniedziałek, 18 Maja, 2009, 20:17

Najmocniej Was, drodzy Czytelnicy (aczkolwiek nieliczni ostatnio, niestety), że tak długo nie dodawałam notki. Wybaczcie, ale żeby znaleźć te półtorej godziny naprawdę przez ostatnie dwa tygodnie musiałam się sprężać, postaram się jednak teraz szybciej dodać kolejny wpis i jeszcze raz serdecznie przepraszam oraz pozdrawiam!
Parvati;*


Po tamtej rozmowie długo rozmyślałem nad słowami centaura. Z pewnością były bardzo słuszne i mądre, dzięki nim potrafiłem stłumić w sobie uczucia nienawiści i żądzy odwetu. Ale smutek i świadomość straty jednego z najbliższych przyjaciół bardzo mi doskwierały, zresztą tak jak innym. Kiedy szło się korytarzem, dookoła wszędzie widać było poszarzałe, zrezygnowane twarze, nie słychać zaś było śmiechów czy głośnych rozmów. Śmierć jednego z najbardziej lubianych uczniów wstrząsnęła całą szkołą, trudno więc było dziwić się wszechogarniającemu smutkowi, który otaczał wszystkich przez blisko dwa tygodnie. Odwołano wypady do Bagdolu z powodu zbyt małej ilości chętnych, o meczach Quiddicha nawet nikt nie śnił- zresztą, gra bez najlepszego w szkole bramkarza nie była taka sama. Choć starałem się wziąć się w garść i normalnie funkcjonować, i mnie pogrążała ta strata. Nawet nauczyciele, których Peter był zdecydowanym ulubieńcem, zachowywali się wobec nas jakoś cieplej, łagodniej, jakby chcieli nam wynagrodzić stratę kolegi. Zdawało się, że nic nie pomoże otrząsnąć się z ponurej atmosfery, zwłaszcza po pogrzebie, który był tak uroczysty a zarazem serdecznie urządzony, że ludziom łzy stanęły w oczach. I choć nam, chłopakom, wstyd było je pokazać, trudno było ukrywać wzruszenie, w którym zresztą nie było w tym wypadku nic a nic wstydliwego. Dziewczyny płakały rzewnymi łzami, niektóre nawet szlochały wręcz teatralnie, wszystkich jednak śmierć przyjaciela przybliżyła do siebie i jakby zjednoczyła. Czuło się zrozumienie, bo Peter było osobą tak towarzyską, że znał go praktycznie każdy, od pierwszoroczniaków po siódmoklasistów. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, włóczyłem się więc po zamku do późnej nocy, zaniedbując obowiązki, byle tylko móc odpocząć od tej przykrej atmosfery, panującej wśród uczniów. I w ten oto sposób pewnego wieczoru dotarłem do tajemniczego miejsca.
Gdy szedłem gotyckiej architektury korytarzem naszego zamku, zauważyłem małe, zakurzone drzwiczki. Ponieważ nigdy wcześniej się z nimi nie spotkałem (a należy tu dodać, że tym korytarzem przechadzałem się niezwykle często), z ciekawością lekko je uchyliłem. Zaskrzypiały stare, zardzewiałe nawiasy, jednak udało mi się owe drzwi otworzyć.
I wtedy prawie zachłysnąłem się ze zdziwienia, bo oto stałem...W pokoju Petera, a jego właściciel...Nie uwierzysz, Pamiętniku...Siedział na łóżku i ze spokojem czytał "Quiddich przez wieki"! Z początku poczułem niedowierzanie, miałem ochotę krzyknąć, że ten sen tylko bardziej mnie rani. Ale to nie był sen.
Peter rzeczywiście odpoczywał, przeglądając popularną encyklopedię, a kiedy wszedłem, podniósł głowę. Na jego twarzy pojawił się szeroki, szelmowski uśmiech, a jego oczy patrzyły figlarnie na mnie. Nic nie rozumiałem. Miałem wrażenie, że to nie może być prawda- przecież Peter, na litość boską, nie żyje, a jego jednoosobowy pokój jest zamknięty na cztery spusty! Dlaczego więc widzę go tutaj, w jego własnym pokoju, spokojnie siedzącego, czytającego i zajadającego winogrona?
Widząc moją zdezorientowaną minę, Peter rzekł ironicznie, podnosząc brwi do góry z łobuzerskim uśmiechem:
- Pewnie nie możesz uwierzyć, co, Wiktor? Ale zapewniam cię, duchem nie jestem.
Wciąż wpatrywał się we mnie serdecznie, acz drwiąco, czym z minuty na minutę coraz bardziej mnie denerwował. W końcu nie wytrzymałem i wybuchnąłem:
- Peter, co ty tu robisz? Myślałem...Myślałem, że...-Tu głos mi się załamał.
Na twarzy Petera pojawił się smutny uśmiech, a na jego całą twarz padł jakby cień. Po chwili powiedział głosem spokojnym z głębokim namysłem, słychać było, że powoli dobiera słowa:
- Wiktor, przyjacielu, ja naprawdę nie żyję. To tylko ten magiczny pokój dał mi szansę pozostać jeszcze trochę na ziemi, ale nie skorzystam z niej na dłuższą metę. Przebywam teraz w zupełnie innym, bardziej dobrym, pięknym świecie, o którym jednak nie będę ci opowiadał, bo ścieżki, które tam obieram, są już dla tych, którzy do poprzedniego życia powrócić nie mogą. Nie, to nie jest kwestia wiary, ten świat, to życie po śmierci. To kwestia...wyobraźni, własnych ścieżek, którymi się w życiu i po nim kierujesz, i każdy tam może przebywać, obojętnie od wiary, którą wyznaje czy od też jej braku. To świat miłości, gdzie wszyscy są jednością.
Odebrało mi mowę. Z początku ogarnął mnie smutek, gdy dowiedziałem się, że to jednak jest prawda, że jednak Peter nie żyje. Potem jednak, gdy usłyszałem o świecie, w którym teraz przebywa, poczułem, że mojemu przyjacielowi tam dobrze, że zasłużył na tę radość i na ten spokój, którego tam doznaje.
Nie mogłem jednak powstrzymać smutku, który wciąż mnie pogrążał. Nie chciałem jednak, by Peter wiedział, jak mnie i innym jego kolegom jest ciężko bez niego. Mimo to pozwoliłem sobie wyszeptać:
-Brakuje nam ciebie, stary. Nawet nie wiesz, jak bardzo.
Spojrzał na mnie zrezygnowanym wzrokiem i utkwił go w jakimś niewidocznym punkcie. Rozmyślał. Po długim milczeniu odezwał się bezbarwnym głosem:
-Mnie też was brakuje. Tutaj, w tym świecie, samotność jest...przykra, bolesna, ale gdy wrócę, będę znów was oczekiwał, i to będzie radość, wiesz?
Poczułem jakąś wielką gulę w gardle, słysząc te słowa. Bez słowa poklepałem przyjaciele po ramieniu, pożegnałem się z nim kiwnięciem ręką i słabym uśmiechem oraz cichymi słowami, których chyba i tak nie zrozumiał, po czym wyszedłem z tajemniczego pokoju i znalazłem się z powrotem w realistycznym zamku Durmstrang.
Od tego czasu zrozumiałem, że ta przygoda to nie był sen. Co wieczór chodziłem tam, rozmawiając z Peterem i innymi drogimi mi osobami, których śmierć odłączyła ode mnie. Między innymi moim tatą. To było tak bolesne a zarazem radosne spotkanie, tyle lat go nie widziałem! Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że wracanie do przeszłości nic nie da. To też uświadomił mi Peter, mówiąc pewnego wieczoru, że musimy się pożegnać.
-Wierzę, Wiktorze- powiedział poważnie- że będziesz żył normalnie. Wciąż będziemy przyjaciółmi, powiedz to też innym, nie wyjawiaj jednak sekretu tego pokoju. W tamtym świecie będę czekał na ciebie, na Digela, Briana, Toma...I na Juliet...- Tu oczy zaszły mu jakby mgłą, więc wyszedłem z pokoju, żegnając się z nim.
W godzinę później leżałem w naszym dormitorium, rozmyślając nad ostatnimi słowami Petera. Patrząc na niego w chwili, gdy wymawiał imię Juliet oraz na nią, kiedy nie było przy niej Petera, zrozumiałem, że istnieje miłość, której nawet śmierć nie rozdzieli.

[ 1 komentarz ]


 
50. Dorosłeś, Wiktorze, cokolwiek to słowo w dzisiejszych czasach znaczy.
Dodał Wiktor Krum Wtorek, 28 Kwietnia, 2009, 15:46

Moi drodzy! Oddaję Wam kolejną notkę i jednocześnie przepraszam za opóźnienia w jej dodaniu. Dzisiaj jest swoistego rodzaju jubileusz- 50 wpis. Dziękuję Wam więc jeszcze raz za wszystkie spędzone tu chwile i życzę miłego czytania!

Światło. Porażająca biel. Dominujące barwy. To wszystko
składało się w jedną spójną całość, która tak drażniąco wpływała na moją podświadomość. Powoli otworzyłem zaciśnięte mocno oczy. We mnie wpatrywało się koło trzydzieści twarzy. Malowała się na nich pozorna radość, choć, gdy lepiej się przyjrzałem, w ich oczach dostrzegłem smutek. Wtem początkowa ulga związana z ujrzeniem znajomych ludzi zgasła, a zastąpiło ją ogromne przerażenie. Niczym jest strach o własny los wobec lęku o przyjaciół. Co z Peterem, z dwiema dziewczynami? Pytający wzrok przeniosłem na dyrektorkę, stojącą przy moim szkolnym, jak się domyśliłem, łóżku. Ona, jakby czytając mi w myślach, po raz pierwszy raz spojrzała na mnie ciepło, mimo to jednak przecząco pokiwała głową. Nie uznałem tego gestu jednak za uspokojenie, a raczej za przekaz tego, iż na to czas będzie później. Mój lęk podwoił się więc. Siląc się na spokój, wyszeptałem:
-Co się stało?
Moi przyjaciele wymienili znaczące spojrzenia, jakby chcieli niemo przekazać sobie wzajemnie własne zdanie na temat udzielenia mi informacji. Po chwili jednak i tak wszyscy przenieśli wzrok na dyrektorkę i innych nauczycieli, wiedząc, że to od nich zależy zapadnięcie ostatecznej decyzji. Ich wahanie wzbudziło we mnie niepokój- co było tak ważne, że musieli się długo zastanawiać nad odpowiedzią? Bali się, że się nie pozbieram? Obawiali się mojej reakcji? Wydawało mi się to śmieszne. Po długiej chwili krępującego milczenia odezwała się profesor Hogwal, dyrektorka a zarazem nauczycielka Logiki Magii:
- Peter...Peter nie żyje- odezwała się w końcu głosem bezbarwnym i matowym, pozbawionym jakichkolwiek emocji. Wbrew pozorom, świadczyło to o tym, jak bardzo to przeżywała. Trudno się dziwić- Peter zawsze był jej najlepszym uczniem.
Coś we mnie pękło. Jakby kropla po kropli goryczy przelała w końcu wazon. Mimowolnie zapiekły mnie oczy, ale zignorowałem ból i nie dałem ponieść się emocjom, choć bardzo tego potrzebowałem. Oni chyba też to zrozumieli, bo wstydliwie odwrócili wzrok. A we mnie powoli, zamiast bólu czy smutku, pojawiło się dynamiczne i dominujące uczucie: nienawiść. Często mówi się, że nienawiść to rzecz, której powinniśmy wystrzegać się ponad wszelką miarę. Wtedy dopiero zrozumiałem, jak bardzo jest to trudne. Starałem stłumić w sobie to uczucie, zgasić je, zabić. Nie byłem jednak w stanie- okrutne wspomnienia wróciły, ale teraz najbardziej uderzył mnie widok bezwładnego ciała Petera, które tak torturował Voldemort, a potem ta straszna, dzika czarownica z burzą czarnych loków na głowie. Gniew tylko przybrał na sile, musiało to być widoczne na mojej twarzy, gdyż Digel uspakajająco położył mi rękę na ramieniu. Brutalnie zepchnąłem ją, starając się nie patrzyć za zmartwione twarze moich towarzyszy. Musiałem pobyć sam. Przemyśleć całe zdarzenie, ochłonąć. To dziwne, ale najbardziej, czego się bałem w tej chwili, to nie okrutnych śmierciożerców, którzy mogli wrócić do tej szkoły w każdej chwili, ale siebie samego, a raczej własnej nienawiści, która przejęła teoretycznie kontrolę nad całym moim umysłem. Pchała mną naprzód, a ja nie umiałem powstrzymać siebie samego. Przed oczami wciąż miałem porażający widok dzikiej twarzy czarownicy oraz mściwej satysfakcji Voldemorta, gdy dręczył Digela. Sytuacja mnie przerosła. Odrzuciłem niedbale zarzuconą kołdrę, narzuciłem leżący na krześle płaszcz i wybiegłem z pokoju, nie zaszczycając choćby spojrzeniem zgromadzonych ludzi. Było mi wstyd, że wychodzę tak po angielsku, ale musiałem odejść. Po prostu musiałem.
Kiedy wybiegałem z zamku, nie patrząc pod nogi, padał deszcz, a na dworze szalała burza. Mimo to, że był środek dnia, według zegara, który wisiał w pokoju, niebo było ciemne, a chmury groźne i posępne. Całokształt przedstawiał się tak niezachęcająco, że nikt przy zdrowych myślach nie wyszedłby na dwór, ale ja nie zwracałem na to uwagi. Co mnie najbardziej dziwiło, nie czułem się samotny, przerażony czy pełen bólu po stracie przyjaciela- czułem jedynie nienawiść, ogromną, wszechobecną nienawiść, i to było najgorsze. Biegłem więc przed siebie, długo i bez wypoczynku, starając się po drodze zgubić Wiktora Kruma. Powoli kończyły się lodowcowe tereny Durmstrangu, a rozpoczynały gęste, stare lasy. Bez wahania wbiegłem do lasu. Nie wiem, ile czasu krążyłem bezmyślnie, starając się wyżyć poprzez wysiłek fizyczny- dość, że kiedy poczułem zmęczenie, miałem już na oko kilkanaście kilometrów za sobą. Przysiadłem więc na ławce, dysząc niemiłosiernie. Przez moją głowę przelatywały wszystkie przemiłe wspomnienia związane z Peterem, a także te mniej przyjemne, ale teraz nawet bawiące- afera z dyrektorką ze spóźnieniem pierwszego dnia szkoły, liczne szlabany, wszystkie mecze Quiddicha. Peter był jednym z niewielu moich przyjaciół, którzy byli ze mną na prawie wszystkich meczach reprezentacji. Teraz na mojej twarzy malował się delikatny uśmiech, a w głowie przelatywały urywki tamtych chwil. W pewnym momencie zadziwiająco mocno zapiekły mnie oczy, kiedy doszedłem do ostatniego wspomnienia- walki. Zagryzłem wargę, przeklinając w duchu swoją, cholera, nadwrażliwość. Zachowywałem się jak dziecko, a przynajmniej tak sądziłem. Przemoczony do suchej nitki, wciąż wspominałem, wzruszałem się, chwilami ryczałem ze śmiechu jak ktoś nienormalny. Zresztą, czułem się jak kretyn. Nie wiedziałem, że czasem nasze reakcje na ból są bardzo różne i nie należy się tego wstydzić. Ale ja i tak uważałem się w tamtym momencie za czubka i to mnie jeszcze bardziej śmieszyło. Nienormalne, prawda, Pamiętniku? A jednak to prawda. W końcu jednak ogarnęła mnie melancholia, a późna pora tylko przypominała o powrocie do szkoły, w której teraz brakowało Petera. Czując odrazę do samego siebie, skryłem twarz w rękach. W takiej pozycji zastał mnie centaur. Ten sam, który niegdyś przestrzegł mnie przed czyhającym na mnie niebezpieczeństwem. Teraz juz wiem, przed czym mnie ostrzegał. Na jego widok aż się zachłysnąłem. Co, u licha, ten centaur do mnie ma, że rozmawia ze mną, mimo że w ich naturze leży unikanie ludzi?
-Witaj- rzekł melodyjnym, jedwabnym głosem, na którego idealne brzmienie przeszedł mnie dreszcz. - To, co się stało, było wypisane w gwiazdach. To musiało się stać. Przestrzegłem cię nawet wcześniej.
Z początku ogarnęło mnie zirytowanie. Doprawdy, bardzo pocieszające, że było to już gdzieś tam wypisane w wyższych sferach! Po chwili jednak przełamałem się i spytałem cichym oraz nieśmiałym szeptem:
-Więc...Więc nie uważasz, że to moja wina? Że powinien był bardziej chronić przyjaciela?- Tu głos mi się załamał.
Centaur obrzucił mnie uważnym spojrzeniem, po czym rzekł z namysłem:
-Nie, nie uważam...A przynajmniej tak nie sądzę. To, że Ten- Którego -Imienia- Nie- Wolno-Wymawiać zaatakował was, to nie twoja wina. W naturze ludzi leży przemoc i nienawiść. Drogą każdego z nas powinno być dążenie do tego, by przemoc nie dosięgła nas samych głębiej- byśmy nie chcieli jej ulec. Wiem, co teraz czujesz- złość i chęć odwetu. I tu pozostaje pytanie, na które każdy z nas musi sam sobie odpowiedzieć- czym różnimy się od takich ludzi jak śmierciożercy, kiedy sami chcemy odwetu? Naszym zadaniem jest walczyć ze złem, a nie jego ofiarami. Nie daj się ponieść nienawiści, bo to z nią walczysz!
Zrobił przerwę, po czym rzekł znów cichym i spokojnym głosem:
- Sądzę, że więcej już się nie zobaczymy, Wiktorze. Teraz żyjesz w czasach, w których zło dosięga ciebie bardzo mocno- wiem, jak to przeżywasz. Ale egoizmem byłoby zadawać sobie w naszych czasach pytanie- dlaczego ja? Każdy z nas ma swój krzyż, który winien dźwigać. A Ty już powoli swój doniosłeś do końca. Nastaną lepsze czasy, zawsze Jutro jest lepsze. Staraj się dostrzegać w świecie dobre rzeczy, bo to one są jego podstawą- złe są jedynie skutkami ubocznymi, z którymi najnormalniej w świecie trzeba się liczyć, bo odkąd są na świecie ludzie, jest i przemoc. Sądzę, Wiktorze, że dorosłeś, cokolwiek to słowo w dzisiejszych czasach znaczy.
I odszedł, a za nim szumiały drzewa.

[ 1 komentarz ]


 
49. Niespodziewany zwrot akcji.
Dodał Wiktor Krum Niedziela, 12 Kwietnia, 2009, 06:00

Moi drodzy! Z okazji Wielkanocy chciałabym złożyć Wam najserdeczniejsze życzenia miłych i rodzinnych świąt, radości z życia i samych uśmiechów!
Trzymajcie się ciepło i wesołołych świąt!
Parvati:*

Do szkoły wracałem w towarzystwie trojga innych uczniów z naszej szkoły oraz dyrektorki i pani woźnej. Wszyscy dochodziliśmy już do siebie, w Gonnarze wszelkie drobne skaleczenia, jakich doznaliśmy w starciu ze śmierciożercami, zostały uleczone, na twarzach każdego z moich towarzyszy widniał szeroki, radosny uśmiech. Z wyjątkiem mnie.
Czułem się starszy. O wiele starszy i gorzko doświadczony, przeszedłem bowiem wiele i nie chciałem już do tego wracać. Spotkało mnie za to coś, czego chciałem bardzo uniknąć: wspomnienia moich ostatnich miesięcy były piękne a zarazem trochę raniące, więc chociaż były przykre, nie chciałem zapomnieć. Chciałem, by już mi nie doskwierały, ale z drugiej strony- były piękne i takie chciałem je zachować. Niestety, musiałem wybrać. I wybrałem ułożenie sobie życia od nowa.
Teraz, gdy z okna naszego latającego pojazdu przyglądałem się purpurowemu, magicznemu zachodowi słońca, ogarnął mnie spokój. I to nie spokój przed burzą- spokój bijący od tafli leśnego jeziora. Nie sposób było nie ulec temu głębokiemu, delikatnemu widokowi. Teraz, obojętnie, co by się stało, miałem czuć w sobie siłę i nadzieję, romantyzm bowiem, który aż emanował od pięknego widoku, dodawał mi swoistego rodzaju otuchy, jakby informował głośno, że świat jest niezwykły, o ile się tę niezwykłość we nim odnajdzie. Tak- w życiu trzeba odnaleźć swoje miejsce. Teraz wydobyła się ze mnie ta głęboko ukryta nadzieja, że i w moim przypadku tak się stanie. Z delikatnym uśmiechem na twarzy przeniosłem wzrok na moich towarzyszy, w tym Petera, mojego rówieśnika z innej klasy. Radość bijąca od całej jego postawy sprawiła, że ja również wygiąłem wargi w szerokim uśmiechem. Miałem przyjaciół, na których zawsze mogłem liczyć. To była cudowna świadomość, budująca i dająca pełnię szczęścia. Peter, widząc moją reakcję, rozpromienił się jeszcze bardziej. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo silną wyrobiłem sobie przez ostatnie miesiące opinię ponuraka i człowieka zamkniętego w sobie. Zdziwiłem się niesamowicie. Prawda, było mi bardzo trudno, ale że aż tak było to widać? Stwierdziłem z lekkim niepokojem, że muszę bardziej uważać przy ludziach. Potrafią wspierać, ale są i przenikliwi do bólu. Zamyśliłem się do tego stopnia, że czas podróży minął mi bardzo szybko. Ani się obejrzałem, a już zostało zaledwie pół godziny podróży. Czas było się przebrać- wciąż byłem w szpitalnym szlafroku, a lada chwila przecież miałem znaleźć się w szkole! Chwyciłem więc w rękę niedbale rzuconą w kąt pojazdu torbę z ubraniami i widząc pytające spojrzenia dyrektorki i przyjaciół, odpowiedziałem krótko:
-Zaraz przyjdę, idę się przebrać.
Kiwnęli przytakująco głowami, więc otworzyłem drzwiczki, dzielące małe pomieszczenie od długiego korytarzyku, wiodącego do łazienki i sklepiku. Ledwie jednak postawiłem pierwszy krok, cały pojazd zachybotał się niebezpiecznie. Rozejrzałem się z początkowym zdumieniem. Smoki, ciągnące w powietrzu ten pojazd, były przecież jednymi z najlepszych w całej Bułgarii, jeśli chodzi o lekkość niesienia i wytrzymałość fizyczną. To, że mogłyby szarpnąć naszym transportem, było równie graniczące z cudem jak to, że Anglia mogłaby wygrać z Chorwacją w przyszłorocznych Mistrzostwach Quiddicha! Obejrzałem się do tyłu. Dziwne zachowanie smoków wywołało podobne uczucia u personelu szkoły i moich kolegów- niedowierzanie malowało się na ich twarzach. Z niepokojem dojrzałem na ich twarzach jeszcze jedną reakcję: lęk. Wstrzymaliśmy oddech, bo pojazdem wstrząsnęło jeszcze raz. Teraz już nikt nie miał wątpliwości, że coś się dzieje. Po chwili poczuliśmy, że podłoga się trzęsie, a w ściany trafiają mocne uderzenia. Dwie dziewczyny zaczęły popiskiwać, dyrektorka była blada, choć stała zdeterminowana z różdżką wyciągniętą przed siebie, woźna znów zemdlała, a Peter patrzył na mnie z otwartymi oczami, czekając na jakieś moje zachowanie. Czułem się jak ostatni idiota- nie wiedziałem, co mam robić. Z jednej strony stałem sparaliżowany strachem, a z drugiej- coś motywowało mnie do działania, choć nie bardzo wiedziałem, co mam robić. W głowie miałem kłębowisko niewyjaśnionych pytań, bałem się ruszyć. Chyba najgorsze było właśnie to oczekiwanie. Nikt z nas nie wiedział, co jest przyczyną ataku- bo teraz byliśmy już pewni, że jest to napadnięcie. I każdy z nas, choć nie chciał się do tego przed samym sobą przyznać, podświadomie znał odpowiedź na to, kto za tym stoi. Śmierciożercy. Nie udało im się dopaść nas w Durmstrangu, to próbują teraz. Ta myśl napawała mnie takim przerażeniem, że z trudem powstrzymałem się od ucieczki, choć i tak nie miałabym dokąd pobiec. Byliśmy w pułapce. Jednym trzaśnięciem wysadzili drzwi, które przeleciały na drugi koniec pojazdu, mijając o cal chorobliwie blade z przerażenia dziewczyny. Do środka wtargnęli bardzo szybko.
- Expelliarmus!- wrzasnął czarodziej o długich, jasnych włosach ze stalowym spojrzeniem. Kiedy dyrektorka wylądowała w kącie, obezwładniona, kobieta o burzy czarnych loków i dzikiej twarzy wybuchła odrażającym śmiechem, który spowodował, że dreszcz przeszedł mi po plecach. Nim zdążyłem cokolwiek zrobić, śmierciożercy zaatakowali Petera. Ponieważ się stawiał, a i ja chciałem mu pomóc, padło straszne zaklęcie, skierowane w jego stronę:
-Crucio!
I wtedy poczułem, jakby ktoś wbił mi lodowaty sztylet w samo serce. To nic samemu cierpieć w porównaniu z bólem, jaki czujesz, gdy ktoś przy tobie torturuje twojego przyjaciela. Ryknąłem ze wściekłości, tknięty nowym impulsem. Szybko jednak mnie stłumili, uderzając we mnie zaklęciem paraliżującym. Pozostałe dziewczyny nie zostały tknięte- same zemdlały z przerażenia. Obok nich stała tylko straszna, dzika czarownica wraz z towarzyszką o falowanych, gęstych blond włosach i zimnym wyrazie twarzy. Sam nie wiem, co bardziej mnie przeraziło- zwierzęce oblicze głośnej czarownicy czy lodowata, bezwzględna twarz tej drugiej kobiety, która sprawiała wrażenia, jakby udzielony tutaj akt przemocy nie robił na niej żadnego wrażenia- jakby to było normalne, że na jej oczach torturują szesnastolatka!
I wtedy do pojazdu wszedł on. Lord Voldemort. Prócz ogromnego przerażenia do mojej głowy wpłynęło pełne niedowierzania pytanie: dlaczego on tu przyszedł, a właściwie...wleciał? Dopiero teraz zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób śmierciożercy dostali się do naszego pojazdu, unoszącego się w powietrzu dzięki smokom. Miotły, wpadłem na pomysł. To miotły. Tylko że Voldemort nie miał takowej...Wyjaśnienie, które przyszło mi do głowy, przeraziło mnie jeszcze bardziej. Pomyślałem, że mógł sam przylecieć...Ale nie, to niemożliwe, odrzuciłem szybko bezpodstawną odpowiedź, poszukując odpowiedzi dla kolejnego. Dlaczego tu się zjawił? Przecież nie jest trudno załatwić czworo nastolatków pod opieką dwóch kobiet...Śmierciożercy poradzili sobie doskonale bez niego, dlaczego więc tu przyszedł? Czego ode mnie chciał? Tylko ja nie byłem poważniej zaatakowany...
Leżałem tak przerażony, że nie mogłem się ruszyć, nawet jeśliby zdjęli ze mnie zaklęcie paraliżujące. Po chwili jednak tak się stało- Voldemort władczym ruchem różdżki przywrócił mi pierwotny stan. Mimo to bałem się nawet sięgnąć po różdżkę, a co dopiero się bronić! Cała jego postawa była groźna i budząca ogromny strach, ale i emanowała godnością i pewnością siebie. Był to czarodziej, który nie przychodził się bić. On przychodził zabijać, sam nie potrzebował się bronić. Byłem tego najlepszym dowodem- już sam jego widok mnie zmroził, a przecież czekały jeszcze jego mordercze zaklęcia!
Podszedł do mnie krokiem powolnym, spokojnym, jakby napawał się moim strachem. Na jego twarzy malowało się szyderstwo- wyraźnie drwił sobie z mojej postawy. Nie trudno było mu się dziwić. Spodziewałem się szybkiego zaklęcia, ba, liczyłem nawet na to, że śmierć będzie bezbolesna, ale nie tak wyraźnie życzył sobie Ten- Którego- Imienia- Nie- Wolno -Wymawiać. Opuściłem uniesione w obronnym geście ręce, bo nie poczułem żadnego zaklęcia. Spojrzałem na niego z lękiem- miał wciąż uniesione z politowaniem brwi, ale i wyraźnie chciał coś powiedzieć.
- Jesteś Wiktor Krum, tak?- spytał lodowatym tonem, który jeszcze bardziej mnie przeraził. Mijały chwile długiego milczenia, podczas którego nie mogłem z siebie niczego wykrztusić. W końcu zniecierpliwił się i szepnął:
-Crucio.
Nie jestem w stanie opisać bólu, jakie wtedy poczułem. Wtedy człowiek nie zastanawia się nad cierpieniem- myśli tylko o śmierci. Już chciałem błagać go o koniec tej męczarni, o to, by mnie ukatrupił, ale on przerwał i rzekł z satysfakcją w głosie:
-Odpowiesz na moje pytanie?
Wydobyłem z mojej krtani zachrypnięte "tak", więc Voldemort uśmiechnął się krzywo, a raczej wygiął wargi. Jego węży nos spłaszczył się jeszcze bardziej, przez co stał się strasznie dziki. Bałem się, że zemdleję.
-Jeśli odpowiesz szczerze na moje pytania, pozostawię twoje ciało bez uszczerbku- zapewnił wciąż nienaturalnie wysokim głosem, na którego dźwięk przeszedł mnie dreszcz. I tak mu nie wierzyłem.- Czy to prawda, że twoja różdżka pochodzi od Gregorowicza?
Nie miałem pojęcia, co ma piernik do wiatraka, ale mimo to odpowiedziałem, bojąc się bólu:
-Tak, to prawda.
Na twarzy czarnoksiężnika pojawiła się ogromna satysfakcja. Przez chwilę milczał, wpatrując się we mnie swoimi szkarłatnymi tęczówkami, po czym znów się odezwał:
- Czy wiesz, gdzie on się znajduje?
Teraz miałem już całkowity mętlik w głowie, ale nie miałem czasu na zastanawianie się nad sensem pytania. Nie miałem pojęcia, do czego dąży ten okrutny człowiek, ale musiałem coś odpowiedzieć. bo inaczej czekała mnie pewna śmierć. Rzuciłem więc szybko, nie zastanawiając się, czy robię dobrze czy też źle:
-Nie mam pojęcia, panie. Zwykle bywał w swoim sklepie, w Bagdolu.
Voldemort obrzucił mnie tak nienawistnym i lodowatym spojrzeniem, że zdrętwiałem jeszcze bardziej, jeśli to w ogóle możliwe. Jeśli teraz ktoś kazałby mi rozprostować zgięte w pięść palce, prawdopodobnie nie byłbym w stanie. Z przerażenia.
-Kłamiesz! Nie ma go tam!- wycedził zimno, po czym dodał głośnym krzykiem:
-Crucio!
I znów ogarnął mnie ból tak niemiłosierny, że chciałem wyć. Nie mogłem jednak dać mu satysfakcji, na tyle potrafiłem się zdobyć. Milczałem, przegryzając sobie wargi do krwi, wciskając pięści do ust, by nie krzyknąć. Nie wiedziałem, jak długo trwała ta męka. Próbowałem go przekonywać:
-Naprawdę nic nie wiem! Widziałem tego człowieka raz w życiu- w Bagdolu, w jego sklepie!
Na nic jednak były moje zapewnienia, na nic było moje przekonywanie. W końcu się poddałem. Nie miałem jak się bronić. Pozostawało tylko czekać na śmierć. Usłyszałem głośne uderzenie pojazdu o ziemię. To smoki, pomyślałem z ostatkami sił. Boją się, więc lądują. Biedne zwierzęta...Trudno było mi się skoncentrować na tyle, by myśleć o czymkolwiek prócz śmierci. Jeszcze nigdy jej tak nie pragnąłem! A nagle usłyszałem inne głosy niż cichy śmiech tej dzikiej kobiety i Voldemorta- były to krzyki obcych ludzi. To posiłki, stwierdziłem z rezygnacją. Ale już im nie potrzebne. Ja już umieram.
Nagle poczułem, że ból mnie opuszcza i że czyjeś ręce odciągają mnie od podłogi, natomiast do moich uszu dobiegł straszliwy krzyk: krzyk oderwanego ode mnie Voldemorta.

[ 3 komentarze ]


 
48. Kiedyś nastanie Lepsze Jutro.
Dodał Wiktor Krum Środa, 01 Kwietnia, 2009, 06:30

Moi drodzy! Oto oddaję w Wasze monitory kolejny wpis, następny zaś pojawi się tuż w Wielkanoc. Na życzenia musicie więc trochę poczekać:P Tymczasem trzymajcie się ciepło i czytajcie! :)
Parvati:*


Z początku ogarnęło mnie takie zdumienie, że aż niedowierzaniem spojrzałem na Hermionę. Znałem Missel już na tyle dobrze, że wiele mogłem się po niej spodziewać- nie raz w końcu się na niej zawiodłem, nie raz mnie zraniła czy upokorzyła. Przez te tygodnie poświęcone na rozmyślanie nad tą dziwną i niewyjaśnioną sytuacją, która zawisła nade mną i nad Missel, wiele razy osądzałem i analizowałem zarówno każdy swój ruch, jak i wszystkie słowa Missel. Że jednak tak kiedykolwiek mogła się zachować, jak jakiś rasistowski bogaty czarodziej, kierujący się w życiu tylko pieniędzmi i czystą krwią, nigdy bym nawet nie przypuszczał. Być może nie znałem jej jednak na tyle dobrze, jak sądziłem. Missel zawsze była osobą, którą trudno było przejrzeć. Najpierw nieśmiała, sympatyczna dziewczyna, potem wulgarna nastolatka, by w końcu pozostać na zaślepionym usytuowaniem ludzi i ich rodem człowiekiem bez cienia rozsądku. Już doprawdy nic nie rozumiałem. Po chwili początkowego zdumienia i osłupienia w mój umysł powoli poczęła wkradać się podejrzliwość co do uczciwości jej słów. Zbyt długo Missel kochałem, by teraz wierzyć w każde złe stwierdzenie o niej. Bo chociaż zamknąłem w sobie ten przykry rozdział życia, nie potrafiłem w myślach do niego nie wracać. Jeszcze nie teraz, gdy jego wspomnienie wciąż było tak żywe, że chwilami potrafiłem usunąć złe fakty i zostawić tylko te urocze wspomnienia...Nie, nie kochałem jej. Po prostu mój mózg nie był w stanie zapomnieć o tych pięknych, choć chwilami bolesnych chwilach. I oto dowiedziałem się, że Missel już prawie od początku zachowywała się tak fałszywie i okropnie, jak jeszcze niedawno. Zabolało, i to mocno, bo udawało mi się ostatnio wmawiać sobie w podświadomości, że Missel miała zły okres, że to wszystko nie tak, jak być powinno. A jednak się myliłem. Jakże wiele muszę się jeszcze od życia nauczyć! Palnąłem sobie w myślach krótkie acz stanowcze kazanie, by wrócić do świata rzeczywistości i przypomnieć sobie, jakie jest dzisiejsze życie.
Słuchaj, Krum. To, że wydaje cię się, że mając piętnaście lat, co nieco się nauczyłeś o życiu, nie znaczy, że tak, do cholery, jest. Mozesz sobie dalej tak wyobrażać, ale potem tak to się kończy- wychodzisz na kompletnego kretyna, dowiadując się o wszystkim ostatni!
Powoli zwilżyłem zaschnięte wargi i przeniosłem wzrok na Hermionę. Twarz miała bladą, oczy jej świeciły, a zawzięta mina świadczyła o dużej satysfakcji z podjętej decyzji, nie umniejszając jednak faktu, iż wyraźnie bolało ją przykre wspomnienie Missel, a raczej jej zachowania. Milczenie stało już się na tyle krępujące, że chcąc je przerwać, spytałem retorycznie cichym głosem:
- Missel naprawdę taka jest? Czyli to wszystko to prawda?
Z krtani Hermiony wydobyło się ciche, nieuzasadnione łkanie, głową pokiwała potwierdzająco, po czym znów zaczęła szlochać. Z początku bardzo zdziwiłem się, gdy stwierdziłem, że płacze- jeśli ktokolwiek z nas mógłby się nad czymś użalać, to ja- nad swoją naiwnością i głupotą, które tak wyraźnie dały o sobie znać w całej sprawie z Missel. Ale po chwili, widząc teraz już zaczerwienioną i zalaną łzami twarz Hermiony poczułem się strasznie głupio, leżąc tak i nic nie robiąc. Usiadłem więc z cichym jękiem- zabolało- i niezdarnym ruchem przytuliłem Hermionę opiekuńczo do piersi, zanurzając twarz w jej lśniących i gęstych kędzierzawych włosach. Powoli przysunąłem swoją twarz do jej. Wyraźnie chciała zaprzeczyć, odsunąć się. Już prawie dotykaliśmy się wargami, od jej twarzy dzieliło mnie kilka milimetrów, ale Hermiona wyszeptała tylko cicho:
-Wiktor...Ja i Ron...Ja nie mogę...
Odsunąłem się delikatnie. Na mojej twarzy widniały ból i niedowierzanie, a także gorzkie rozczarowanie. Zabolała mnie okrutnie świadomość, że teraz już wszystko stracone. Dałem ponieść się żenującej myśli, że teraz w świecie juz nie ma nic, co mogłoby mnie cieszyć. Po co świeci to słońce? Po co wieje wiatr, skoro to i tak jest nieistotne? Odbudowanie swojego życia zajęło mi miesiące. Teraz znów wszystko runęło, tak samo jak ulotniła się nadzieja, że w końcu odnajdę swoje szczęśliwe miejsce. Przez lata naiwnie wmawiałem sobie, że coś może kiedyś z tego będzie. Teraz już wiem, że się myliłem. Teraz muszę na nowo odbudować sobie życie i zacząć wierzyć w to, że kiedyś nastanie Lepsze Jutro.

[ 7 komentarze ]


 
47. Prawda to straszliwa a zarazem cudowna rzecz.
Dodał Wiktor Krum Czwartek, 19 Marca, 2009, 16:55

Witajcie! :) Jak już pewnie zauważyliście, dzięki Marcie G. pamiętnik Wiktora Kruma dostał nowe logo:) W związku z tym chciałam bardzo serdecznie podziękować Marcie za wykonanie ślicznego, przynajmniej moim skromnym zdaniem, loga i zadedykować jej tę notkę jako wyraz wdzięczności i podziękowania:)

Uroda Hermiony przyćmiła wszelki blask bieli w pokoju. Zaparło mi dech w piersiach. Z początku jej widok sprawił mi fizyczny ból. Przypomniały mi się tamte nieszczęsne urodziny, w czasie których Hermiona przy wszystkich powiedziała mi, że wybiera Rona. Przez głowę przelatywały mi wszelkie wspomnienia z nią związane- Turniej Trójmagiczny, bale, wszystkie piękne chwile, tak brutalnie później przerwane. W oczach stanęły mi łzy, które kilka sekund później niecierpliwie wytarłem. Kiedy zaś nasze spojrzenia się spotkały, na jej twarzy malowały się niepewność a zarazem obawa. Jakby bała się mojej reakcji. Jakże było to irracjonalne! Tyle miesięcy cierpienia, tęsknoty, by w końcu spojrzeć na tę ciepłą, serdeczną twarz z urazą? Wtedy, w lato, rozumiałem jej decyzję, ale najbardziej zabolało mnie wspomnienie spotkania w Hogsmeade. Trudno, to, co było, minęło, nie należy wracać do przeszłości. Zastanawiałem się tylko, dlaczego tu przyszła. Jeśli miała mnie kolejny raz zranić, nie chciałem, żeby tu przybywała. Ale z drugiej strony, od dawna już, nieświadomie, w głębi siebie wciąż na tę chwilę czekałem- bez względu na to, jak miała się skończyć. Skoro i tak w życiu przeżyłem wiele okrutnych przeżyć, gorzej być nie mogło. Pozostawało tylko cieszyć się chwilą i nie myśleć o tym, co czeka mnie w przyszłości i jak zakończy się to nasze spotkanie. Teraz, gdy patrzyłem na tę serdeczną, łagodną twarz, wyrzucałem z głowy wszystkie niemiłe te wspomnienia związane z Hermioną, a zostawiłem tylko te, które sprawiały, że tak, mimowolnie, do niej garnąłem. Wiedziałem, że moje zachowanie jest irracjonalne- w końcu i tak od dawna wiedziałem, że wybrała Rona, a zresztą- ja ten rozdział w życiu już zamknąłem, nawet, pomimo pokusy, nie chciałem do niego wracać. Nie po to, by kolejny raz zostać z rozdartym sercem. Hermiona zawsze była, jest i będzie dziewczyną, na której można polegać i która zawsze jest serdeczna i pomocna- jednak zranić potrafiła, i to z jaką perfekcją! Do dziś, choć od tamtego nieszczęsnego spotkania w Hogsmeade minęło wiele miesięcy, po plecach przechodził mi dreszcz na samo wspomnienie tej bolesnej chwili. Mimo to, gdzieś tam głęboko we mnie, czułem, że na tę chwilę, radosną lub bolesną, czekałem od dawna. Rozstaliśmy się w kłótni- ona z powodu Missel, ja z powodu Rona. Wielki kłąb nieporozumień i niedomówień, a wyszło z tego coś, co sprawiło, że nasza dotąd tak ciepła przyjaźń zamieniła się w czystą nienawiść. Lecz choć wmawiałem sobie, że mam serdecznie dość tej dziewczyny, która najpierw wprowadziła zamęt w moim życiu, a potem je całkowicie zburzyła, zdawałem sobie sprawę, że tęsknię za nią. Może nie non-stop, może potrafiłem zapomnieć na te kilka chwil, ale nigdy nie byłbym w stanie wyrzucić całkowicie ją z pamięci. Jakaś cząstka mnie wciąż walczyła o Hermionę, reszta się poddała lub nawet miała jej dosyć. Zadziwiające, że kiedy teraz, w szpitalu, patrzyłem na tę tak dawno niewidzianą twarz, ta głęboko ukryta cząstka nagle dała o sobie znać, i to w jakim stopniu! Kiedy długie milczenie poczęło nam trochę ciążyć i zrobiło się dość krępujące, Hermiona podeszła trochę bliżej i rzekła cicho:
- Dawno cię nie widziałam, Wiktorze.
To było czyste stwierdzenie faktu, choć wyczułem w jej głosie nutkę goryczy i żalu. Ja jednak nie zwróciłem uwagi na sens jej wypowiedzi, a bardziej na głos właściciela tych słów. Na samo brzmienie tego wypowiedzianego zdania zadrżałem. Poczułem dziwny ucisk w żołądku. Bardzo mi się nie spodobało to, że tak reaguję na jej głos. To było takie...frustrujące, dla mnie nawet, może irracjonalnie, ale zawsze, wstydliwe. Powoli spojrzałem w brązowe oczy Hermiony. Zalała mnie fala...Sam nie wiem, czego. Czułości? Tęsknoty? Żalu? Nie mam pojęcia- dość, że sam ich widok wywołał uśmiech na mojej twarzy. Hermiona również się rozpromieniła. Szeroki uśmiech tylko dodał jej urody, więc z wrażenia zaparło mi dech w piersiach. Sformułowanie jednego zdania zajęło mi minutę. Dopiero po dłuższej chwili zdołałem wydukać:
- Och...Tak, długo się nie widzieliśmy...
I znów zapadła niezręczna cisza, której chyba żadne z nas nie chciało przerywać. Przyczyną tego było chyba to, że cisza była po prostu...bezpieczniejsza. Obydwoje baliśmy się powiedzieć za dużo, obydwoje też nie chcieliśmy chyba wracać do naszego ostatniego nieszczęsnego spotkania w Hogsmeade. Musieliśmy jednak, bo rozstać się z niewyjaśnionymi pretensjami nie chciało żadne z nas, a przynajmniej ja na pewno. Przerwałem więc krępujące milczenie, rzucając cicho:
- Jak tam z Ronem?
To zdanie zafundowało mi taką falę wewnętrznego bólu jak żadne zranienie, żadna rana. Zdanie to pokazywało cały realizm sytuacji, nic więc dziwnego, że aż tak bardzo bolało wypowiedzenie tych kilku prostych pozornie słów.
Hermiona zmieszała się wyraźnie i oblała czerwienią. Potem jednak, najwyraźniej nie zauważywszy w moich oczach ani trochę kpiny czy szyderstwa, odrzekła niepewnie:
-Och...Tak, jest dobrze.. Ehm...Dzięki, dobrze.
Spuściłem głowę i skarciłem samego siebie w duchu. Czego się mogłem spodziewać? Że odpowie "to koniec"? Jakże naiwny jestem, pomyślałem za goryczą. Życie jest brutalne i tego właśnie powinienem się nauczyć. Hermiona trochę nerwowo spytała się mnie, próbując opanować brwi, które powolutku unosiły się ku górze:
-A jak z eee...Missel?
Drgnąłem. Fala złości zalała mnie na samo jej wspomnienie, ale stłumiłem ją.
-To już koniec. Znalazła sobie kolejnego naiwnego- Westchnąłem i z niechęcią poprawiłem spadającą poduszkę.
Hermiona mruknęła cicho jakieś "przykro mi", po czym ułożyła i tak już idealnie uczesane, przynajmniej jak na nią, włosy. Mimowolnie uśmiechnąłem się- zauważyłem, że stało się to jej notorycznym odruchem.
Dziewczyna wyprostowała się i zaczęła powoli:
-Widzisz, Wiktor, wtedy, w Bagdolu...- To był temat tabu. Zadrżałem.- Przepraszam za to, co się tam stało...Widzisz...Po prostu zareagowałam tak ostro, bo Missel, z którą wtedy chodziłeś...Wybacz, że mówię to tak brutalnie, ale muszę, po prostu muszę o wszystkim ci już powiedzieć. Więc Missel to jest moja...kuzynka. Urodziła się jednak w rodzinie magicznej, lecz kiedy jej rodzice zmarli, nie chciała zamieszkać z nami. Wolała, jak to ujęła, "zamieszkać sama, niż żyć pod jednym dachem ze szlamą i jej rodzicami".
Zabrakło mi po prostu słów.

[ 7 komentarze ]


 
46. Życie jest takie nieprzewidywalne.
Dodał Wiktor Krum Sobota, 07 Marca, 2009, 09:35

Drodzy Czytelnicy! Dziękuję Wam bardzo za przemiłe komentarze, mobilizujące mnie do lepszej pracy. Oddaję za to w Wasze monitory kolejną notatkę i życzę przyjemnej lektury! Trzymajcie się ciepło,
Wasza Parvati:*


Jak dowiedziała się ostatnio z poufnego źródła nasza niesamowita i niezastąpiona dziennikarka- pani Ritta Skeeter- w budynku Instytutu Durmstrang, leżącego gdzieś na południu w Bułgarii (dokładnie nie wiadomo, gdzie leży szkoła; wiedzą o jej położeniu jedynie wtajemniczeni), doszło ostatnio do strasznego ataku. Z niewiadomych przyczyn, dnia 24 lutego w godzinach popołudniowych w szkole doszło do zamachu na czworo uczniów. Ich tożsamości jeszcze nie stwierdzono publicznie- znajdują się teraz w Gonnarze- znanej czarodziejskiej lecznicy dla czarodziejów i czarownic, znajdującej się w centralnej Bułgarii. Jednej z najlepszych, jeśli chodzi o uzdrowicieli i sprzęty. Ich stan zdrowia nie jest jeszcze określony, nie grozi im jednak natychmiastowa śmierć. Nie wiemy jednak, czy zamach na owych uczniów był planowany- możliwe jest, że zwyczajnie stali się przeszkodą na drodze zamachowców. Osoby odpowiedzialne za atak to prawdopodobnie zwolennicy Tego -Którego- Imienia-Nie- Wolno- Wymawiać, znani powszechnie jako śmierciożercy, nie mamy jednak konkretnych dowodów na to, kim byli i z jakim zamiarem pojawili się w szkole Durmstrang. Niewątpliwie jest to wyjątkowo podejrzane, zwłaszcza, że dotychczas położenie Instytutu było owiane tajemnicą. Braku odpowiedzi na pytania jest wiele- dlaczego zaatakowali uczniów, jedzących obiad? Czy zależało im właśnie na dyskrecji? Czy to dlatego przypuszczani śmierciożercy pojawili się w szkole w czasie, gdy wszyscy byli w Bagdolu? Kim byli dokładnie? Co było ich celem? Na te pytania na razie nie ma odpowiedzi i obawiamy się, że będzie tak jeszcze długo, albowiem braknie świadków oraz jakichkolwiek poszlak czy dowodów na tożsamość zamachowców oraz ich cel przybycia oraz planowane potencjalne ofiary. Na razie zadowolić się musimy jedynie zebranymi, skromnymi informacjami.
Oprócz czworga uczniów Durmstrangu szkody ponieśli również dwoje z nauczycieli i personelu szkoły. Dyrektorka Instytutu Durmstrang, magister Mafalda Hogwal, z powodu nieopanowanych nerwów oraz dość wybuchowego charakteru zemdlała z krzykiem, kiedy dowiedziała się o ataku nieproszonych gości. Ona sama podczas ich „wizyty” była na kremowym piwie w kawiarni pani Storczyk, znajdującej się w Bagdolu. Z zastygłą twarzą, na której malowały się szok i przerażenie, przewieziono ją na miotłach do najbliższego centrum leczniczego w Bułgarii, tam jednak okazało się, że trafić musi mimo wszystko razem z uczniami do dalszej, ale i lepszej lecznicy Gonnar, ponieważ młodzież, szalejąc w Walentynki, poczęła źle używać fajerwerków w kształcie serc. Szpitale więc mają i tak mnóstwo roboty, lecz to jest niewątpliwie najbardziej sensacyjny wypadek w ciągu ostatnich lat. Drugim członkiem personelu szkolnego, który nie wyszedł cało z ataku śmierciożerców, jest woźna szkoły, pani Agnes Weartheby, osoba o dość ciętym języku i ironicznym charakterze. Kiedy dowiedziała się, że zaatakowano czworo uczniów, wzruszyła tylko ramionami, jednak gdy okazało się, że kiedy przysnęła podczas przerwy poobiedniej, śmierciożercy znajdowali się za ścianą, jej stan zdrowotny znacznie się pogorszył- spadło jej ciśnienie i jasne stało się to, że razem z panią dyrektor udać się musi wraz z uczniami do szpitala. Widać więc, że atak śmierciożerców miał szerokie grono ofiar. Mimo wszystko jednak cieszymy się, że skończyło się tylko na ranach i że nie było ofiar śmiertelnych. Pozostaje tylko liczyć na to, że kiedyś dostaniemy jakieś bliższe odpowiedzi na dręczące nas pytania i że zamachowcy nie powtórzą swego ataku.
Tymczasem zapraszamy na dalszy ciąg naszych wywodów i domysłów nad tą niezwykle poruszającą sprawą w następnym egzemplarzu "Proroka codziennego" w kwietniu.


-No nie, teraz już przesadziła! Jak śmie pisać takie artykuły!
-Cicho, cicho, bo go obudzicie!
Kiedy otworzyłem oczy, zewsząd otaczała mnie krystalicznie czysta biel pomieszana z licznymi jaskrawymi kolorami, tak ostro kontrastującymi z jasnością tła. Słyszałem jakieś ciche szepty i głośniejsze okrzyki, ale zignorowałem je. Przez chwilę myślałem, że znajduję się w niebie i ogarnęła mnie rozkoszna ulga. Z jednej strony być może było to trochę irracjonalne- z tego, jak sobie wyobrażałem śmierć, zawsze moment obudzenia się w niebie wydawał mi się przerażający- ale teraz ogarnął mnie niesamowity spokój. Poczułem się tak, jakby ktoś odjął ze mnie wszelkie problemy, lęki, troski. Nasze życie jest tak skonstruowane, że każdy krok musi być przemyślany; że każda decyzja nie może być pochopna, bo w przyszłości czekają na nas konsekwencje naszych czynów; i wreszcie: ciągle boimy się o przyszłość. Obawiamy się wojen, głodu, cierpienia czy straty najbliższej nam osoby. I tak kroczymy przez życie, uważając, by otaczające nas zło nie zdołało wkraść się do naszych serc i naszego życia. Toteż właśnie dlatego, gdy stwierdziłem, że nie żyję, ogarnął mnie spokój i w moim sercu zapanowała radość. A wszystko przez to, że przestałem bać się życia. Podobne uczucie towarzyszy chyba dzieciom, gdy są małe i przygotowują się do pójścia gdziekolwiek. O nic się nie boją, bo wiedzą, że nad ich szczęściem i bezpieczeństwem czuwają troskliwi rodzice. Kiedy zaś człowiek dorasta, choćby nie wiem ile przyjaciół miał do wsparcia i pomocy, musi liczyć na siebie. Ponosi odpowiedzialność za swoje czyny i decyzje- to się chyba nazywa "dorosłość". I choć nigdy jeszcze dorosły nie byłem, liczne cierpienia i trudne sytuacje, które los postawił na mojej drodze, nauczyły mnie wielu rzeczy. Nic więc dziwnego, ze gdy znów poczułem się tak, jakby po raz drugi ktoś przejął na siebie wszelkie moje problemy, ogarnęło mnie błogie uczucie. Czułem, że to koniec wszelkich problemów, wszelkich zmartwień o jutro. Teraz to nie ja dbałem o moje życie, a raczej jego brak- zmartwienia ustały, nastało zaś Lepsze Jutro. Odbyłem ostatnią wędrówkę swego życia- tak przynajmniej sądziłem. Gdy po raz kolejny usłyszałem cichy, melodyjny głos, nie puściłem go mimo uszu. Jego delikatne, subtelne brzmienia kojarzyło mi się z czymś tak cudownym, że nie byłem w stanie go zignorować. Kiedy go usłyszałem, najpierw coś głęboko we mnie ożyło, jakby z ponurej zimy obudziła się we mnie nagła wiosna. Z początku z rozkoszą wsłuchiwałem się w powtarzający się głos, nie byłem jednak w stanie opowiedzieć. Gardło miałem tak suche i piekące, że pozostawało tylko wsłuchiwać się w głos tej osoby. Z początku ignorowałem ból gardła, później jednak dobiegła mnie przykra świadomość, że w niebie nie powinno być bólu. Powoli, ale z nie mniejszą przykrością, do mego serca poczęła wkradać się podejrzliwość i niepewność, czy to aby na pewno jest niebo i czy naprawdę umarłem. Potem jednak znów zignorowałem ból i znów zacząłem wmawiać sobie, że to nic takiego. Przed moimi oczami stanęła mi teraz na tle biali jakaś majacząca się w oddali postać, wołająca co chwilę moje imię. Była tak piękna, że z początku pomyślałem, że to anioł powtarza moje imię. Kiedy jednak otworzyłem jeszcze szerzej oczy, by napawać się widokiem twarzy tej ślicznej istoty, pełnej gracji a zarazem powagi, obudziłem się. I z początku zabolało mnie to okropnie, bo zdałem sobie sprawę z tego, że znów żyję i że muszę, czy chcę, czy też nie, powrócić do brutalnej rzeczywistości ze świata snu i błogości, gdzie smutek jest tylko niskim stadium szczęścia. Przewróciłem się z jękiem na drugi bok, starając się chociaż przez jeszcze chwilę mieć przed oczami przecudną twarz anioła. Wysiłek okazał się całkowicie zbyteczny. Twarz, która należała do osoby stojącej w drzwiach, była jeszcze piękniejsza niż ta, którą widziałem u anioła w moim śnie. W drzwiach stała Hermiona.

[ 3 komentarze ]


 
Notka jubileuszowa!!!
Dodał Wiktor Krum Wtorek, 17 Lutego, 2009, 07:00

Drodzy Czytelnicy! Nastał ten dzień, dzień 17 lutego. Rocznica pamiętnika Wiktora Kruma. Przede wszystkim chciałam gorąco podziękować Wam, Czytelnikom, za wspieranie mnie, krytykowanie i dodawanie otuchy oraz ciągłą mobilizację do pracy. Dzięki temu pamiętnikowi zyskałam bardzo wiele- rozwinęłam pisanie, poznałam Was i wreszcie: spędziłam cudowny rok, pisząc pamiętnik Wiktora Kruma. Jestem z tą postacią ogromnie zżyta i drżę na samą myśl, iż mogłabym ten pamiętnik porzucić. Będziecie musieli się jeszcze ze mną pomęczyć kilka lat :P Nie jestem w stanie wyrazić słowami do końca to, co czuję- ten pamiętnik dał mi tak wiele, że nie jestem nawet w stanie tego opisać. Dziękuję Wam, czytelnikom, za pomocną krytykę, miłe pochwały, za mobilizację do pracy i za cały ten rok! Jestem Wam naprawdę dozgonnie wdzięczna za wszelką pomoc, a także komentarze pod tymi 45 notkami. Dodałam 45 notek, komentowaliście aż 353 razy,
co daje średnio 7.84 komentarza na jeden wpis! Dziękuję Wam jeszcze raz i mam nadzieję, iż kolejny rok również będzie tak udany!
Ściskam Was serdecznie,
Wasza Parvati:*

Luty. Jeśli miałbym być szczery, trudno nazwać ten miesiąc udanym. Przeraźliwy mróz, chłód i śnieżyce trzymały się nas kurczowo i nie chciały się odczepić. Trudno było żyć w chłodnym, mrocznym zamku szkoły Durmstrang, kiedy na dworze było prawie zawsze poniżej -15 stopni. Kiedy do tego dochodziły ciągłe awarie magicznego ocieplania, naprawdę trudno było wytrzymać, a co dopiero skupiać się na takich rzeczach jak nauka, lekcje, życie prywatne czy nawet Quiddich. Od czasu nieszczęsnego wypadku minęły dwa tygodnie. Mój stan zdrowotny polepszył się niesamowicie- dzięki wspaniałym środkom leczniczym i dobrze wyszkolonej magii naszej szkolnej pielęgniarki połamane żebra i kości zrosły się szybko, a liczne siniaki i rany znikły bez śladu równie szybko, jak się pojawiły. Czułem się o niebo lepiej i pomimo otaczających mnie czynników zdecydowanie mocno obniżających dobre samopoczucie, ze swoistego rodzaju nadzieją patrzyłem na przyszłość, pomimo że nie miała zapowiadać się najlepiej. Pomimo szybkiego powrotu do zdrowia nie czułem się jeszcze podbudowany i pełen sił. Najgorsze ze wszystkiego było to, że wciąż nie zdawałem sobie sprawy z tego, kto mógł stać za niespodziewanym atakiem podczas finału Quiddicha. Trudno go nazwać udanym, co też wyrzucam sobie od dwóch tygodni- przez nieokreśloną osobę charakteru dość agresywnego zostałem niespodziewanie obrzucony zaklęciem powodującym nagłą utratę świadomości. I choć zarówno uczniowie, jak i nauczyciele próbowali dociec, kto za tym stał, wciąż sprawa pozostawała niewyjaśniona. Starałem się nie myśleć o tym, jak wiele wciąż groziło mi ze strony potencjalnego wroga, lecz było to trudne do wykonania. Wciąż chodziłem po szkole wściekły na samego siebie, bo to przeze mnie przegraliśmy (kiedy tylko straciłem przytomność, przeciwnik złapał znicz i wygrali uczciwie 170:20). Pomimo tego, że koledzy i inni zrozumieli przyczynę naszej klęski i nie prawili mi żadnych wyrzutów, ja i tak widziałem w ich oczach rozczarowanie i żal. Żałowałem szczerze naszej przegranej (w końcu marzyłem o Pucharze Quiddicha od dawna- odkąd jestem kapitanem naszej szkolnej drużyny), ale końcowy wynik nie był owocem moich błędów. Teraz jednak miałem wiele innych problemów- po pierwsze, wciąż nie wiedziałem, kto chce mnie zabić, po drugie- co gorsze- zbliżały się Walentynki. Od dziecka nie znoszę tego święta- uważam, że wymuszony romantyzm jest całkowicie nieadekwatny do tego dnia. To tak, jakby ktoś na siłę musiał wymuszać na innych różowiutkie karteczki i wyznania miłosne oraz prezenty, które najczęściej są, moim zdaniem, kupowane na zasadzie „o Matko, już za trzy dni Walentynki, muszę kupić prezent!”. Ale mogłem sobie święta chcieć czy nie chcieć- dość, że i tak, choćbym starał się unikać tego święta jak tylko mogę- nie uda mi się to. Muszę zrobić wszystko, co w mojej mocy, by nie dać się zwariować temu świętu. I basta. Najbardziej krępująca z tego wszystkiego była sytuacja, która zaistniała między mną a Missel. Choć oboje udawaliśmy, że się nie znamy i że nic pomiędzy nami nie zaszło, wszyscy i tak znali prawdę. Ja i Missel również. I choć to z jej strony zachowanie było wredne, ja również miałem wyrzuty sumienia. Nie, to złe określenie- to nie były wyrzuty sumienia. To był nierozwiązany problem, który dawał się we znaki. To, że się bez słowa rozstaliśmy, to nie była zgoda, pokój czy jakikolwiek rozejm. To był zwiastun kolejnej wojny. Nie wiedziałem, jak zareagować, co zrobić, kiedy nastanie ten dzień. Dzień świętego Walentego.
Rano na śniadaniu panowała krępująca atmosfera. Wszystkich męczył sztuczny romantyzm i chwilami zbytnio afiszowane uczucie ze strony namiętnych par. Siedziałem ze wzrokiem wbitym w talerz, próbując zagłuszyć nadchodzące mdłości. Nic dziwnego, że czułem się źle- obok mnie siedziała para, której namiętności i całkowitego braku skrępowania można by pozazdrościć. Do tego jeszcze dochodziły złośliwe spojrzenia kolegów wyrażające niemą aluzję i dziwaczne miny nauczycieli, przyglądających się tej scenie. Poczułem się jeszcze gorzej i z postanowieniem „jestem tu jak piąte koło u wozu”, wyszedłem z sali. Gdy tylko zaczerpnąłem świeżego powietrza z często wietrzonego holu, od razu poczułem się lepiej, jakby wstąpiło we mnie nowe życie. Po kilku głębokich wdechach zacząłem spoglądać na sprawę z trochę większym dystansem, co pozwoliło mi rozluźnić się do tego stopnia, że niemalże się uśmiechnąłem. Powolutku ruszyłem do pokoju, rozkoszując się przywróconą kilka sekund temu jasnością umysłu. W dormitorium panował cudowny spokój, ład i harmonia. Usadowiłem się w ciepłym, wygodnym fotelu i zacząłem rozmyślać. Od razu ogarnął mnie melancholijny nastrój, któremu nie sposób było ulec.
Przyznam bez bicia: bałem się. Autentycznie się bałem tego dnia. Jak to wszystko wyjdzie, jak sobie poradzę. Zamierzałem spędzić ten dzień spokojnie, bez nerwów, jak zwykłą, szarą sobotę. Los jednak chciał inaczej.
Po długim, aczkolwiek spokojnym czytaniu wstałem z fotela z uśmiechem na twarzy. Wielu osobom wydałoby się to smutne, gdyby spędzili Walentynki samotnie w pokoju, na dodatek na czytaniu lektury, ale nie mnie. Szczerze mówiąc, byłem bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy- ot, taki miły, spokojny dzień. Cieszyłem się jednakże przedwcześnie.
Kiedy zszedłem na obiad, Sala Jadalna była praktycznie pusta. Wszyscy byli w Bagdolu, a poniektórzy nawet wybrali się na bardzo daleką wycieczkę do Hogsmeade, miasteczka w Anglii, zamieszkiwanego wyłącznie przez czarodziejów. Smętnie zwisające różowe serpentyny i irytujące serduszka wyglądały wręcz upiornie na tle pustej i ponurej sali, na dodatek nieoświetlonej. Nawet potrawy nie były zbyt dobre- trudno się było temu jednakże dziwić, skoro trzy czwarte szkoły było daleko od zamku Durmstrangu. Oprócz mnie w Sali Jadalnej znajdowały się tylko trzy osoby- dwoje z drużyny Quiddicha Jordana o nieznanych mi imionach czy nazwiskach i mój kolega z równoległej klasy, Peter, znany z zamiłowania do zbyt dużej ilości nauki. Z cichym westchnieniem pochyliłem się nad talerzem, by rzucić okiem na otaczające go jedzenie. Cichy odgłos, który z siebie wydałem, niczym echo potoczył się po sali. Zadrżałem mimowolnie. Atmosfera w pomieszczeniu zaczęła się zagęszczać- wszyscy poczuli się dziwnie nieswojo. Jakby jakiś cień padł na dusze wszystkich i nie chciał się od nich oddalić. Po chwili ciszy pełnej napięcia do sali dotarł tupot jakiś ciężkich kroków. Wszyscy siedzieli sztywno, dziwnie poruszeni. Czułem się tak, jakby ktoś wisiał nade mną i wpatrywał się we mnie przenikliwym wzrokiem. Nie jest to może miłe porównanie, ale świetnie oddające moje uczucia w tamtej chwili. Każda sekunda wydawała się być godziną- jakby czas się zatrzymał. Przeraźliwie było to oczekiwanie. Sam nie wiem do teraz, czy gorsze było to napięcie, czy wydarzenia, które potoczyły się bardzo szybko. Nagle, choć jeszcze przed chwilą każda sekunda się dłużyła, wszystko potoczyło się tak, jakby ktoś przesunął wskazówki o kilka minut. Niewiele pamiętam z tamtej chwili. Wiem tylko, że gdy do sali wszedł tajemniczy mężczyzna z zakapturzoną głową i ciemną peleryną, zza której wystawały jedynie błyszczące, czarne oczy, cisza ogarnęła nas jeszcze bardziej, jeżeli było to w ogóle możliwe. Wszystkie 4 pary oczu skierowane były ku owemu dziwnemu osobnikowi z niemym zdumieniem. Z początku nie wiedziałem, dlaczego pozostali wpatrują się w niego z zaskoczeniem, gdy zerknąłem na siedzącego najbliżej kolegę. Dopiero gdy przeniosłem przerażony wzrok z powrotem na obcego mężczyznę, zdałem sobie sprawę z przyczyny ich lęku, zdumienia i przerażenia. Tajemniczy mężczyzna nie stał już samotnie. Za nim bezszelestnie wślizgnęli się pozostali ludzie. Dwie z kobiet miały lśniące czarne i blond włosy, pozostali mężczyźni zaś nosili kasztanowe czupryny. Zrzucili kaptury. Ich twarzy były pełne wstrętu i agresji, podniecenie malowało się w ich oczach razem ze złością i mściwą satysfakcją. Widocznie byli pewni dobrego wykonania swej roboty. Mężczyzna, który wszedł pierwszy, również zrzucił kaptur. Jego idealnie ułożone, prawie białe włosy w połączeni z ciemnoszarymi, lodowatymi oczami rozjaśniały salę. Wstrzymaliśmy oddech. Każde z nas było bezbronne- różdżki zostały w pokojach. Bo, bądźmy szczerzy, kto bierze na obiad różdżkę, obawiając się ataku? Dotychczas sądziłem, że jedynym zagrożeniem podczas owego posiłku może być zakrztuszenie się kurczakiem- najwyraźniej się myliłem. O stopniu swego błędu dowiedziałem się dopiero tamtego drastycznego popołudnia- zło otacza nas wszędzie, trudno jest się przed nim obronić. Tylko wiara i miłość mogą pokonać wszelkie zło. Teraz jednak staliśmy na przeciwko śmierci. Znaleźliśmy się w sytuacji, z której nie ma wyjścia. Pozostaje tylko czekać na śmierć i błagać o to, by była bezbolesna. Smutny to koniec mojego życia. Dotychczas nie zastanawiałem się nad moją śmiercią. Naiwnie przekładałem obawy o nią na późniejsze lata, kiedy miałem skończyć 70, 80 lat. Trudno o większą głupotę, zwłaszcza w czasach, w których żyjemy. A żyjemy w czasach, gdzie nienawiść i zło sieją pustkę i niepokój. Gdzie boimy się zaufać własnym przyjaciołom, choć i tak jesteśmy w lepszej sytuacji jako uczniowie bezpiecznego Durmstrangu niźli ktokolwiek inny. Patrzyłem w oczy śmierci. Już czułem jej przerażające, zimne tchnienie, już czułem ulatującą ze mnie duszę...Przed oczami miałem pełną zimnej satysfakcji twarz okrutnego człowieka, który bez powodu zjawił się w tej sali. Kiedy ma niego patrzyłem, przestałem zastanawiać się nad przyczynami ich nagłego ataku- rozmyślałem raczej o jego skutku, czyli śmierci mojej o moich towarzyszy. Nie miałem siły się bronić. Czekałem tylko na śmierć. I wtedy usłyszałem głośny krzyk, pełen wrogości i agresji. Krzyk śmierci.

[ 7 komentarze ]


 
44. Zaskakująca prawda.
Dodał Wiktor Krum Czwartek, 05 Lutego, 2009, 17:50

Kochani! Ani się obejrzałam ,a tu już luty. Za dokładnie 12 dni będę obchodzić ważną dla mnie datę jubileuszową- pierwszy rok z pamiętnikiem Wiktora Kruma:) Ale o tym więcej we wstępie kolejnej, jubileuszowej notki, na którą zapraszam już 17 lutego:) Ten wpis jest dość krótki, lecz w kolejna notka będzie dłuższa i odpowie na większość pytań po tej:)
Tymczasem życzę Wam miłej lektury i liczę, że notka się spodoba:)
Pozdrawiam Was serdecznie,
Parvati:*


Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem przed nimi jakieś rozmazane, kolorowe obrazy. Spróbowałem ruszyć ręką, by sięgnąć po wodę. Chciałem zwilżyć suche wargi, lecz gdy tylko poruszyłem dłonią, syknąłem z bólu. Okazało się, że każdy ruch ciała sprawia mi wielkie cierpienie- nie wiedzieć, dlaczego. Mój ból był podobny do wbijania mi ostrych drzazg w każdy fragment obolałego ciała. Próbowałem przypomnieć sobie chwile przed tym, jak straciłem przytomność, jednakże nic nie pamiętałem. Mrużąc oczy, postarałem się wyostrzyć obraz. Po krótkiej chwili oszołomienia bólem wrócił i zmysł słuchu- dookoła mnie słyszałem podekscytowane a zarazem przepełnione współczuciem głosy. Nie miałem jednak ani siły, ani ochoty na to, by skoncentrować się i próbować zrozumieć choć kilka wypowiedzianych przez nie słów, a co dopiero na nie odpowiedzieć. Umysł miałem zmęczony, znużony, jakby dotychczasowy ból odebrał mi całkowicie siłę. Długo zmagałem się z ciemnością przed oczami, długo starałem się zachować przytomność. W końcu jednak, po kolejnej fali bólu, poddałem się i powędrowałem daleko, daleko od Durmstrangu, w piękną krainę odpoczynku i snu.
Nie były to jednak przyjemne sny- ciemne, bezkształtne plamy na tle szarości, kształty o nieokreślonej konstrukcji, przypominające sępy, czyhające na każdy mój ruch. Wiłem się przez sen, podobno nawet krzyczałem, by choć spróbować odgonić koszmary. Niestety, bez skutku Ciemne, mroczne i posępne plamy nie chciały odejść i męczyły mnie tak długo, aż w końcu, przemęczony psychicznym cierpieniem, otworzyłem sine powieki.
Wciąż znajdowałem się w czystej, lśniącej bielą sali skrzydła szpitalnego. Tym razem nie słyszałem głośnych rozmów. Wszyscy milczeli, z niecierpliwością wpatrując się we mnie. Ciszę tę przepełniało napięcie, czułem na sobie masę spojrzeń. Z trudem skupiłem się na twarzach osób, które skierowane były ku mnie. Wreszcie moje oczy potrafiły dokładnie widzieć. Nie wiem, dlaczego, ale gdy ujrzałem przed sobą przejętą twarz Digela, a także przerażone oblicze Petera i innych przyjaciół, zmartwione spojrzenia nauczycieli i pełną wątpliwości minę pielęgniarki, poczułem niesamowitą ulgę. Jakby coś dużego i ciężkiego, leżącego na moim sercu, spadło z niego z dużym hukiem. Długą chwilę zajęło mi zorientowanie się w ogóle tego zamieszania. Dopiero po dobrych pięciu minutach udało mi się sformułować jakiekolwiek zdanie.
-Jak....Jak to się stało?- wyjąkałem, z trudem nie krzywiąc się z bólu, kiedy przy mówieniu poruszyłem lekko głową. Koledzy rzucili mi współczujące spojrzenia, przez które poczułem się bardzo skrępowany. Minęło sporo czasu, zanim odezwał się Digel.
-Widzisz...To było coś strasznego...- Wyraźnie bawił się moją niecierpliwością, drocząc się ze mną. Dobrze wiedział, że zależy mi na szybkiej odpowiedzi, bo z niecierpliwością czekałem na to, aż dowiem się prawdy, więc specjalnie przedłużał swoja wypowiedź.
-Nie nadwyrężaj mojej cierpliwości, Digel- warknąłem ostrzegawczo.
Tylko zaśmiał się gardłowo. W końcu jednak, widząc moje piorunujące i zarazem mordercze spojrzenie oraz pełne politowania dla jego popisu spojrzenia dziewczyn, ciągnął lekko zażenowany dalej:
-Widzisz...Kiedy prawie dotykałeś już znicza, ba, kiedy miałeś go już prawie w ręku, nagle, bez żadnego powodu, straciłeś przytomność i spałeś z wysokości dobrych sześćdziesięciu stóp...-Digel pokręcił z niedowierzaniem głową. – Aż cud, że wciąż żyjesz. Na szczęście, upadłeś nie na głowę, lecz na plecy. Masz jedynie złamany kręgosłup i kilka żeber, no i jeszcze ta prawa ręka...
-Taaak, rzeczywiście, jedynie...-mruknąłem z sarkazmem. Chłopacy parsknęli śmiechem, lecz po chwili Digel rzekł z rezygnacją:
-Najgorsze jest to, że choć zbadali cię lekarze z Gonnara*, wciąż wygląda na to, że nie straciłeś przytomności ani z bólu, ani z ot tak. Prawdopodobnie...-Urwał, widząc moją blednącą twarz. –Wszystko ok?- zapytał grzecznie.
Machnąłem ręką na znak, że nic mi nie jest oraz gestem ponagliłem go.
-A więc prawdopodobnie rzucono na ciebie zaklęcie powodujące nagłą utratę świadomości. Jest to dość skomplikowane zaklęcie, choć każdy przeciętny uczeń z odrobiną ambicji da sobie z nim radę, co bardzo utrudnia sytuację- nie możemy wykluczyć uczniów. Każdy mógł to zrobić...Pytanie tylko- dlaczego? Czy chodziło mu tylko o wygraną drużyny Jordana, czy kryje się za tym coś więcej?

*Gonnar- znana czarodziejska lecznica dla czarodziejów i czarownic, znajdująca się w centralnej Bułgarii. Jedna z najlepszych, jeśli chodzi o uzdrowicieli i sprzęty.

[ 4 komentarze ]


 
43. Wielki Finał.
Dodał Wiktor Krum Wtorek, 27 Stycznia;, 2009, 16:56

Rano obudził mnie deszcz, bębniący donośnie o szybę okna. Jęknąłem, przewracając się na drugi bok. Nie miałem siły wstać, ponieważ położyłem się o 2 w nocy i teraz ledwie żyłem. Bolało mnie wszystko- od stóp aż po pulsującą głowę. Przez moment zastanawiałem się, czy nie pójść do pielęgniarki, ale szybko porzuciłem ten żałosny pomysł. Łyknąłem tylko jakieś prochy na ból głowy i z niechęcią wstałem z łóżka. Z niepokojem wyjrzałem przez okno na krajobraz lodowcowy. Moje obawy potwierdziły się, jak tylko zobaczyłem panującą na dworze śnieżycę. Grad pomieszany ze śniegiem uderzał ze wszystkich sił we wszystko, co tylko znajdowało się w pobliżu. Na myśl, że miałbym wyjść na ten mróz aż poczułem dreszcze. I nagle przypomniało mi się, co dzisiaj jest za dzień- 17 grudnia! Wielki Finał szkolnego Quiddicha! Najpierw ogarnęła mnie radość i uśmiech pojawił mi się na twarzy- znikł jednak jeszcze szybciej, niż się pojawił, a podniecenie i emocje, malujące się na mojej twarzy, natychmiast zgasły. Bo oto mam grać w najważniejszym, szkolnym meczu Quiddicha na oczach całej szkoły, kiedy na dworze prawdopodobnie nie widać nic prócz śniegu i gradu. Nie raz, nie dwa grałem już na meczach, i to dużo ważniejszych niż ten, w takich warunkach, ale...No właśnie- ale...Choć próbowałem sobie wmówić, że to zwykłe omamy o przewidzenia, ale prawdę znałem. A prawdą było to, że przez ten weekend nie widziałem w oczach kolegów, a nawet mojej wychowawczyni, notabene tej, która mnie tak nie lubi i vice versa, niczego innego, prócz nadziei. Tak, nadziei! Zaśmiałem się gorzko, wiedząc, że niełatwo będzie godnie zakończyć ten mecz. Problem w tym, że nienawidzę, kiedy ludzie wymagają ode mnie rzeczy, które zazwyczaj nie zależą ode mnie. Mam ambicje, ale to nie znaczy, że zawsze mają wpływ na dalszy tok wydarzeń. Chciałem wygrać, chciałem zdobyć dla mojego domu to, czego każdy uczeń pragnie- Pucharu Quiddicha- ale to nie znaczy, że mi się uda...Czasem żałuję, że muszę w moim życiu zawsze grać zawodnika światowej sławy- że nie mogę jak normalny człowiek cieszyć się zarówno z wygranej, jak i z przegranej- jako motywacji do dalszego działania. Tymczasem każdy uważa, że muszę być zawodnikiem i że muszę zawsze wygrywać. Wiem, że to nie powinno znajdować się w pamiętniku gracza Quiddicha, ale chwilami wydaje mi się, że nie jestem zawodnikiem, którego wszyscy podziwiają lub chwilami nie, jak to z każdym jest, a raczej narzędziem w ręku innych, żądnych nagród i sławy. Nie raz żałowałem mojego trybu życia i nie raz próbowałem go zmienić- jak na razie, bez skutku. Pozostawało tylko cieszyć się z grania i nie myśleć o tym, co sobie wyobrażają inni. Tylko że nie zawsze jest to możliwie. Tak było i tym razem.
Zeszedłem na dół, kierując się ku Sali Jadalnej. W chwili, gdy otworzyłem drzwi, w pomieszczeniu zapadła cisza, jak makiem zasiał. Wszystkie oczy skierowane były ku mojej osobie. Bałem się aż zajrzeć w nie, by nie zobaczyć w nich nadziei i determinacji, wiążącej się z wygraną. Kiedy jednak odważyłem się na nie zerknać, moim sercem targnął wielki ból. A jednak. To nie przyjaciele, to kolejni ślepi kibice- westchnąłem w głębi siebie. Ich zachowanie bynajmniej nie dodawało mi otuchy. Starając się zwracać na siebie jak najmniejszą uwagę, cicho zasiadłem przy stole. Od razu poczułem na plecach serdeczne (choć, właściwie, głównie pozornie) poklepywania, a zewsząd dobiegły do mnie głosy podekscytowanych kolegów. Spróbowałem się uśmiechnąć, choć wyszedł mi raczej chłodny grymas. Siłą woli powstrzymywałem się od wyrzucenia im prosto w twarz tego, co tu napisałem, lecz porzuciłem ten pomysł wiedząc, że nic tym nie wskóram. Westchnąłem tylko cicho i zabrałem się do jedzenia owsianki. Choć zazwyczaj jedzenia jej sprawiało mi przyjemność, dziś poczułem ból w żołądku i wielką chęć, by zaprzestać spożywania tego jedzenia. Lecz gorące namowy i prośby kolegów dojedzenia zmusiły mnie do posłuchania ich. Byłem poniekąd dumny z siebie, ponieważ udawało mi się trzymać swój narastający gniew w ryzach. Lecz moja cierpliwość została wystawiona na dużą próbę, kiedy mój kolega z równoległej klasy spytał z miną niewiniątka:
-Wiktor, ale złapiesz ten znicz szybko, tak? No bo wiesz, my wygrać po prostu musimy...-Położył na nacisk na ostatnie słowo do tego stopnia, że miałem mu w pewnej chwili ochotę przyłożyć. Mrucząc do siebie cicho pod nosem dla ukojenia nerwów, nie odpowiadałem na jego natrętne pytanie, więc szybko dał sobie spokój i wrócił do rozmowy z innymi chłopakami. Ja tymczasem, czym prędzej, dokończyłem owsiankę i pobiegłem na górę, byle dalej od tych namolnych pytań. Odetchnąłem z ulgą dopiero wtedy, kiedy znalazłem się u siebie w pokoju i usiadłem na skraju łóżka. Wyjąłem spod niego moją kochaną, dobrą miotłę, z którą tak wiele cudownych wspomnień wiązałem. Ogarnęło mnie uczucie melancholii, gdy tylko jej dotknąłem. Wreszcie odnalazłem spokój, pomimo tego, jak wiele dzisiaj z nią miałem przeżyć. Zdenerwowanie i irytacja wróciły z chwilą, gdy znalazłem się w ogromnym tłumie uczniów, zmierzających ku boisku Quiddicha. Ponieważ z trudem przychodziło mi cierpliwie odpowiadać na natrętne pytania podekscytowanych kolegów, zagryzłem wargę i postanowiłem milczeć. Tyle że to milczenie bywa niekiedy prawdziwą udręką. Tak było i tym razem. W końcu jednak przed nami ukazało się demonstracyjne boisko Durmstrangu, więc z ulgą mogłem się pożegnać z ludźmi i ruszyć w kierunku szatni. Nie mogłem się powstrzymać od mimowolnego podłużnego gwizdnięcia na widok naszego boiska. Trudno było go nie podziwiać- światowej klasy, ogromne, nowocześnie urządzone z najlepszej jakości słupkami i specjalnie amortyzującej upadek oraz wzniesienia powierzchni boisko. Wciąż nie mogłem się nadziwić, że tak dobre boisko znajduje się w Durmstrangu, szkole, której położenia nikt niewtajemniczony nie zna...
W szatni aż jęknąłem i ból brzucha jeszcze bardziej się wzmocnił, bo zamiast wspierających i pocieszających kolegów ujrzałem po raz kolejnych ludzi, w których ręku jestem tylko narzędziem sławy i honoru. A tak bardzo pragnąłem zrozumienia choćby ze strony przyjaciół...
Zewsząd obiegły mnie głosy, ale nawet ich nie słuchałem. Szybko się przebrałem, ignorując zaczepki i pytania. Z niecierpliwością czekałem już tylko, aż usłyszę gwizd Karkarowa, oznajmiający, iż rozpoczął się Wielki Finał. Choć z taką pośpiechem oczekiwałem odgłosu, kiedy go usłyszałem, mimo wszystko ogarnął mnie lęk. Co, jeśli się nie uda? Co, jeśli wszyscy wciąż będą mną rozczarowani? I wtedy dotarło do mnie, co się ze mną dzieje. W końcu nie ważne, czego ode mnie inni oczekują- ważne, żeby zrobić wszystko, co w mojej mocy i czerpać z tego radość. Z tym mottem ruszyłem przed siebie, z zamachem otwierając drzwi- bowiem rozległ się donośny dźwięk gwizdka sędziego.
Z miotłą pod pachą i determinacją, malującą się na twarzy, zrobiłem śmiały krok. W uszach dzwonił mi wiatr- nie słyszałem nic, ani dopingujących lub wręcz odwrotnie okrzyków, ani słów sędziego, ani pocieszających i motywujących rad przyjaciół. O tym, że mam wystartować, dowiedziałem się po ruchu ręki sędziego i starcie przeciwników oraz moich graczy. Wystartowałem. I nagle poczułem, jak odpływa ze mnie strach, jak znika obawa i wlatuje we mnie radość. Lekkość, jaką poczułem, nie jestem wstanie opisać. Poczułem się niesamowicie szczęśliwy, jakby nic nie było ważniejszego od dobrej zabawy. Niestety, sędzia i kibice uważali zupełnie odwrotnie. Chwilami mocno niegrzeczne komentarze speakera i szydercze niekiedy okrzyki publiczności pokazywały, jak bardzo zależy im na wygranej. Radość i spokój, które mnie ogarnęły, ulotniły się równie szybko, co się pojawiło. Znów głęboko we mnie zarastała obawa i lęk o reakcję kibiców i dalszy tok wydarzeń. Długo nie mogłem odnaleźć znicza- mój przeciwnik szukający również nie mógł go dojrzeć. Tymczasem sąsiednia drużyna prowadziła 70:0, co było sporą przewagą. Zacząłem wątpić w dobry koniec gry dla naszej drużyny. I nagle...Coś błysnęło mi przed oczami...Wytężyłem wzrok i zanurkowałem brawurowo w dół, a za mną mój przeciwnik. W myślach powtarzałem sobie tylko jedno: złapać znicz, złapać znicz...Już myślałem, ze dotknę latającej piłeczki, już prawie czułem, że ją trzymam, gdy nagle...Otoczyła mnie martwa ciemność.

[ 5 komentarze ]


 
42. Zemsta jest słodka
Dodał Wiktor Krum Niedziela, 18 Stycznia;, 2009, 08:14

Zbliżał się koniec semestru, a wraz z nim egzaminy semestralne. Na dworze panował ciężki mróz, lodowce ośnieżone były jeszcze bardziej niż zwykle. Śnieżyce były praktycznie codziennie, toteż wyjście na dwór i nie zamarznięcie graniczyło z cudem. Zamek Durmstrangu jest, co prawda, ocieplany, ale tak czy owak lekcje Eliksirów czy Obrony Przed Czarną Magią były długą męczarnią przez zimno i mróz, ponieważ odbywały się w chłodnych lochach. Co gorsza, chociaż dziewczyny zakładały kurtki na owe lekcje, godność chłopaków nie zniżała się do tego, jak to nazywano, „damskiego ratunku”, więc chociaż wszyscy ledwie żyliśmy z mrozu, nikt nie śmiał przerwać tabu i założyć kurtkę. Do tego wszystkiego, jakby było jeszcze mało problemów, dochodziły egzaminy semestralne. Przemęczeni szarością, zimnem i epidemią przeziębień nie mieliśmy już siły na nic więcej, a przecież czas, który powinien być przeznaczony na naukę, spędzaliśmy wylegując się w fotelach. Po prostu nikt nie miał już ochoty ani siły uczyć się po i tak już wyczerpujących dniach zimowego mrozu. Pomimo widocznego zmęczenia i rzucającej się w oczy senności uczniów, nauczyciele i tak bez żadnych skrupułów zadawali nam do domu tyle, że ledwie wyrabialiśmy przed 21. Jedynym plusem tej męczarni przedegzaminowej było to, że przez zmęczenie i obciążenie nauką i związanymi z nią kłopotami nie miałem czasu na rozmyślanie o przeszłości, a co się z tym wiąże- Missel i przepowiedni centaura. Jego wróżby mnie zaintrygowały, momentami nawet przeraziły, lecz po kilku dniach porzuciłem ten problem i zagrzebałem głęboko w pamięci, by już do tego nie wracać. Co do Missel, przestałem się martwić jej osobą. Choć centaur w rozmowie ze mną wyraźnie zaznaczał to, że powinienem ją przeprosić, zignorowałem go. Owszem, zacząłem problem, ale rozpocząłem tę kłótnię fair. Nie moja wina, że ona ją tak zakończyła- tak uważałem. Zresztą, Missel chyba również nie obchodziłem już ani trochę- -za to owa kłótnia i jawne ignorowanie mnie i unikanie nie stanowiły dla niej problemu w chodzeniu z Jordanem. Czasem trudno mi było nie wrzasnąć z wściekłości, gdy na moich oczach i oczach wszystkich uczniów Durmstrangu wraz z nauczycielami Missel całowała się z Jordanem podczas śniadania. Próbowałem zapomnieć, udawałem, że nic mnie nie obchodzi jej zachowanie, ale chyba złość i urazę oraz coś w rodzaju rozczarowania musiałem mieć wypisane na twarzy, bo kiedy odwróciłem od pary wzrok i zerknąłem na kolegów, w ich oczach malowało się współczucie. Nie cierpię litości. Uważam, że problemy trzeba zwalczać szybko i bezpowrotnie, co wyraźnie zaznaczył mi centaur, choć w sprawie Missel raczej się moje motto nie sprawdziło. Szczerze mówiąc, jak na tę beznadziejną sprawę, zakończenie nie było takie złe. Wciąż chowając w sobie urazę i rozczarowanie, zwyczajnie się rozstaliśmy. Bez żadnych słów, pożegnania. Po prostu swoim zachowaniem pokazaliśmy sobie, że to koniec. I tyle.
Kiedy już zmusiłem się do nauki pomimo sporego zmęczenia, nie zdążyłem nawet przeczytać kilka zdań w podręczniku od historii o paleniu czarownic, bo już podszedł do mnie kolega z mojej klasy, Peter. Widząc moje pytające spojrzenie i uniesione brwi, wypalił podekscytowany:
-Wiktor, to kiedy będą treningi do meczu o zakwalifikowanie się do finału? Wiem, że jest przeraźliwie zimno, ale tak czy owak musimy się...
Nie dałem mu dokończyć. Wstałem gwałtownie, a podręcznik wyleciał mi z dłoni. Z niedowierzaniem spojrzałem na Petera i spytałem z niepokojem:
-Jakiego meczu? Z tego co wiem...
-Ale chyba nie wiesz- przerwał mi bezlitośnie Peter i dokończył brutalnie.- Za trzy dni odbędzie się mecz o zakwalifikowanie się do finału. Naprawdę o tym nie wiesz? Nie przesłyszałeś się. Więc kiedy będzie trening?- - dokończył z nadzieją w głosie.
Spojrzałem na niego i pokiwałem ze wściekłością głową. Jeszcze kilka dni temu Jordan, kapitan przeciwnej drużyny a zarazem mój stały wróg szkolny, zapewniał mnie, iż do meczu pozostały dwa miesiące, toteż nie pytałem się nauczycieli o tę sprawę, a że wszyscy zajęci byli egzaminami i przetrwaniem na tym mrozie, nikt nie zadbał o poinformowanie mnie o tym- ba, nawet nie sądzę, by ktokolwiek się o tym dowiedział. Dobrze sobie to Jordan zorganizował! Zrobił mnie w balona, a sam wraz ze swoją drużyną ćwiczył na boisku, dbając o nie mówienie o tym w szkole! Wściekły na siebie, ruszyłem w kierunku drzwi, rzucając tylko od niechcenia Peterowi:
-Powiedz wszystkim, że trening jutro rano, w sobotę, o 8:30.
Tymczasem ja pobiegłem w kierunku pokoju Jordana z zamiarem zrobienia mu takiej awantury, że popamięta, lecz nagle zawróciłem z satysfakcją. Do głowy mi przyszedł zdecydowanie lepszy plan zemsty.
Następnego ranka, jeszcze przed treningiem, poszedłem o świecie, kiedy jeszcze wszyscy w zamku spali, zmęczeni ciężkim tygodniem, do pokoju Jordana i jego drużyny. Zakradłem się, uważając, by nikt się nie obudził. Cicho otwarłem walizkę Jordana, wyjmując z satysfakcją małe przedmioty. Było dokładnie tak, jak przypuszczałem.
Kiedyś, jakiś miesiąc temu, podsłuchałem w parku szkolnym, jak Jordan rozpowiada kolegom o tym, że nielegalnie przetransportował do szkoły znane już na dużą skalę niebezpieczne cukierki, gumy i inne rzeczy rodzeństwa Weasleyów z Anglii. Oczywiście, Jordan zadbał o to, by dowiedzieli się o tym tylko jego koledzy, ale chyba niezbyt dokładnie, bo mi udało się podsłuchać.
Teraz z dużą satysfakcją wyłożyłem wszystkie paczki od bliźniaków, zakupione przez Jordana w te wakacje (a były ich całe dwie siatki- aż dziwne, że mieściły mu się jeszcze w kufrze inne rzeczy!) na wierzch jego kufra i zadbałem o to, by były bardzo widoczne. Swoją drogą, dopiero po zobaczeniu tych wszystkich cukierków zrozumiałem, dlaczego Jordan tak często wymiotuje lub dostaje gorączki podczas sprawdzianów...
Rzucając jeszcze jedno asekuracyjne spojrzenie na śpiących chłopaków, wyślizgnąłem się z ich dormitorium i pobiegłem ile sił w nogach do pokoju dyrektorki. Grzecznie zapukałem i kiedy usłyszałem zaspane i zniecierpliwione oraz wściekłe” proszę” dyrektorki, przybrałem przerażoną minę na twarzy i nacisnąłem klamkę.
Pokój dyrektorki jest ogromnym, wysokim pomieszczeniem z pięknym widokiem na zaśnieżone lodowce. Jest pięknie urządzony w stylu starym angielskim, a na podłodze znajduje się perski dywan.
Ja jednak nie zwracałem uwagi na to piękne pomieszczenie. Z dobrze udawanym przerażeniem i niepokojem zwróciłem od razu swoje oblicze w kierunku pełnej złości twarzy dyrektorki. Zanim zdążyła na mnie nawrzeszczeć za tak wczesną wizytę, wypaliłem:
-Pani dyrektor, ja najmocniej przepraszam za obudzenie, ale wydaje mi się, że słyszę jakieś niebezpieczne hałasy w pokoju Jordana Hortona...
Sądzę, że dzieje im się coś niebezpiecznego...Czy mogłaby pani zerknąć na to okiem?- zapytałem przymilnie, starając się przybrać minę niewiniątka. Dyrektorka ziewnęła, jęknęła, ale wstała i pospiesznym krokiem ruszyła w kierunku pokoju Jordana, nie zaszczycając mnie nawet spojrzeniem. Po kilku minutach usłyszałem wrzask na całą szkołę. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech mściwej satysfakcji.

[ 1194 komentarze ]


« 1 2 3 4 5 »  

| Script by Alex

 





  
Kolonie Harry Potter:
Kolonie Travelkids
  
Konkursy-archiwum

  

ŻONGLER
KSIĘGA HOGWARTU

Nasza strona JK Rowling
Nowości na stronie JKR!

Związek Krytyków ...!
Pamiętnik Miesiąca!
Konkurs ZKP

PAMIĘTNIKI : KANON


Albus Severus Potter
Nowa Księga Huncwotów
Lily i James Potter
Nowa Księga Huncwotów
Pamiętnik W. Kruma!
Pamiętnik R. Lupina!
Pamiętnik N. Tonks!
Elizabeth Rosemond

Pamiętnik Bellatrix Black
Pamiętnik Freda i Georga
Pamiętnik Hannah Abbott
Pamiętnik Harrego!
James Potter Junior!
Pamiętnik Lily Potter!
Pamiętnik Voldemorta
Pamiętnik Malfoy'a!
Lucius Malfoy
Pamiętnik Luny!
Pamiętnik Padmy Patil
Pamiętnik Petunii Ewans!
Pamiętnik Hagrida!
Pamiętnik Romildy Vane
Syriusz Black'a!
Pamiętnik Toma Riddle'a
Pamiętnik Lavender

PAMIĘTNIKI : FIKCJA

Aurora Silverstone
Mary Ann Lupin!
Elizabeth Lastrange
Nowa Julia Darkness!

Joanne Carter (Black)
Pamiętnik Laury Diggory
Pamiętnik Marty Pears
Madeleine Halliwell
Roxanne Weasley
Pamiętnik Wiktorii Fynn
Pamiętnik Dorcas Burska
Natasha Potter
Pamiętnik Jasminy!

INKUBATOR
Alicja Spinnet!
Pamiętnik J. Pottera
Cedrik Diggory
Pamiętnik Sarah Potter
Valerie & Charlotte
Pamiętnik Leiry Sanford
Neville Longbottom
Pamiętnik Fleur
Pamiętnik Cho
Pamiętnik Rona!

Pamiętniki do przejęcia

Pamiętniki archiwalne

  

CIEKAWE DZIAŁY
(Niektóre do przejęcia!)
>>Księgi Magii<<
Bestiarium HP!
Biografie HP!
Madame Malkin
W.E.S.Z.
Wmigurok
OPCM
Artykuły o HP
Chatka Hagrida!
Plotki z kuchni Hogwartu
Lekcje transmutacji
Lekcje: eliksiry
Kącik Cedrica
Nasze Gadżety
Poznaj sw�j HOROSKOP!
Zakon Feniksa


  
Co sądzisz o o zakończeniu sagi?
Rewelacyjne, jestem zachwycony/a!
Dobre, ale bez zachwytu
Średnie, mogłoby być lepsze
Kiepskie, bez wyrazu
Beznadziejne- nie dało się czytać!
  

 
© General Informatics - Wszystkie prawa zastrzeżone
linki