Startuj z namiNapisz do nasDodaj do ulubionych
   
 

Pamiętnikiem opiekuje się Parvati Patil!
Do 17 lutego 2008 pamiętnikiem opiekowała się Domcik4
Pamiętnikiem do 15 lutego 2007 opiekowała się Scarlet

  Nie ma co- spokojna dziewczyna!
Dodał Wiktor Krum Poniedziałek, 15 Września, 2008, 17:05

Nawet nie wiesz, Pamiętniku, jakie to jest uczucie, gdy po miesiącach samotności, zamknięcia się w sobie oraz trwałej tęsknoty za byłą spotykasz dziewczynę tak idealną jak żadna, nawet Hermiona...Od czasu, gdy wpadłem na Missel nie ma wolnej chwili, w czasie której nie myślałbym o niej...Zakochałem się w niej po uszy, stwierdziłem z trochę radością, a odrobiną niezadowolenia. Cieszyłem się strasznie, że dziewczyna, z którą idę na bal, jest spełnieniem wszystkich moich marzeń, choć z drugiej strony jakby...obawiałem się tego.
W czasie, gdy Hermiona ze spokojem chodziła sobie z Ronem, ja czułem się fatalnie i byłem strasznie przygnębiony. Teraz, gdy miałem drugą szansę, ja podchodziłem do tego odrobinę sceptycznie...Myślę, że chyba obawiałem się, że to jest zbyt piękne, by mogło być prawdziwe- słowem, nie mogłem uwierzyć w szczęście, jakie mnie spotkało i bałem się, że nie może trwać zbyt długo...
Lecz każdy niepokój i obawa znikały szybko i bezpowrotnie, gdy przypominałem sobie śliczną, smutną twarz Missel i jej poważne, duże oczy patrzące na świat ciepło i przyjaźnie...
Tak właśnie rozmyślałem sobie, przechadzając się samotnie po szkole, gdy nagle tknięty złym przeczuciem spojrzałem z rosnącą z każą sekundą obawą na zegarek...Serce podskoczyło mi do gardła, a mój brzuch ścisnęło nagłe przerażenie...Była za piętnaście ósma, czyli miał rozpocząć się za niecały kwadrans! Goniony i popychany przez złość na samego siebie i swoją głupotę, przez którą mogłem spóźnić się na bal z Misel, a jednocześnie przez rosnący strach, że nie zdążę się przygotować, szybko dotarłem do dormitorium. Bez namysłu pchnąłem drzwi, z hukiem zatrzaskując je i nie oglądając się na pełne zaskoczenia twarze przyjaciół. W głowie świtała mi tylko jedna myśl: zdążyć. W pośpiechu zdjąłem naszą szkolną szatę w godłem Durmstrangu, po czym niestarannie narzuciłem na siebie elegancką, nowiutką szatę wyjściową i dwoma krótkimi oraz szybkimi ruchami przeczesałem włosy, tak że wyglądały odrobinę lepiej niż poprzednio. Zerknąłem w lustro i zrobiłem szelmowski uśmiech oraz puściłem oko do mojego lustra-słowem, po moim kretyńskim zachowaniu, moi koledzy (którzy siedzieli w fotelach gotowi od godziny, czekając na mnie z niecierpliwością), patrzący na moje zachowanie z osłupieniem, z pewnością domyślili się, że coś się stało, bo przybrali na swoich twarzach chytre uśmieszki i Digel, mój przyjaciel, spytał mnie niby zdawkowo, od niechcenia, ale z tak wyraźną słodyczą w głosie, że każdy się zorientował, o co mu chodzi:
- Wiktor, czyżbyś się czasem...nie zakochał?
Posłałem mu mordercze spojrzenie i wybiegłem z pokoju, w pośpiechu poprawiając szatę.
Chłopacy pospieszyli za mną, patrząc na mnie ze spóźnionym lekko zdziwieniem (Brian), śmiejący się i patrzący na mnie ironicznie( Tom) oraz klnący niemiłosiernie z powodu zapomnienia nowego zegarka, który służył właścicielowi głównie do szpanowania (Digel).
Zdyszany dobiegłem do Sali Jadalnej. Nerwowo rozejrzałem się i dyskretnie poprawiłem kołnierzyk. Czując coraz większy niepokój, rozglądałem się szybko, choć wciąż nie mogłem dopatrzyć się Missel. Czyżby się obraziła?, pomyślałem z obawą. Chwilę potem jednakże uspokoiłem się i uśmiechnąłem szeroko, widząc ją, wyraźnie ucieszoną, idącą w moim kierunku. Niepewnie i delikatnie uśmiechnąłem się, a ona go odwzajemniła. Przez chwilę panowało krępujące milczenie, które przerwała Missel, pytając cicho:
-To...Może już pójdziemy?- spytała z nadzieją w głosie.
Przytknąłem i ruszyłem obok niej, przyglądając się jej z zachwytem.
Powoli weszliśmy do Sali Jadalnej. Nie wiem, czy już ją tutaj opisywałem- w każdym bądź razie, Sala Jadalna jest ogromna. Imponujące są diamentowe żyrandole, wielkie, w ramach ze szczerego złota, portrety dawnych dyrektorów Durmstrangu, a także podłużne, dębowe stoły ze ślicznie wyrzeźbionymi smokami przy bokach.
Tym razem jednakże Sala Jadalna wyglądało po prostu rewelacyjnie. Chłodne, białe ściany, które mamy na co dzień, teraz okryte były kremowo-złotymi pasmami, wszędzie zwisały z żyrandoli złote lub kremowe figurki i zaczarowane aniołki, które ciągle śpiewały „Sto lat” profesor Hogwal, a przede wszystkim rzucało się w oczy to, że nie było stołów (oprócz jednego, ustawionego przy ścianie, na którym leżały przepyszne, wykwintne potrawy oraz tego dla nauczycieli), a zamiast nich na środku od drzwi do stołu nauczycielskiego widniał demonstracyjny, wręcz królewski dywan cały w kolorze złotym. Ponieważ się spóźniłem, dyrektorka właśnie kończyła swą przemowę urodzinową, po czym ze łzami w oczach (nigdy nie sądziłem, że ujrzę łzy w oczach dyrektorki!) zdmuchnęła świeczki. Z satysfakcją stwierdziłem, że było ich bardzo dużo...
Gdy ujrzałem tak ślicznie ozdobioną salę (na dyrektorkę nie zwróciłem większej uwagi), zaparło mi dech w piersiach. Wydałem z siebie głupie „wow!” i patrząc jak cielę na malowane wrota, stałem nieruchomo przez jakąś minutę. Gdy później spojrzałem na Missel, stwierdziłem, że jej również bardzo zaimponował wygląd Sali.
W końcu odchrząknąłem donośnie, a wtedy speszona Missel obróciła się z cichym „ojej!” i nieśmiało kiwnęła głową, by zwrócić mi uwagę na wskazany kierunek. Cała szkoła patrzyła na nas wyczekująco, a niektórzy krzyczeli głośno „No dalej, tańczcie!”. Zaczerwieniłem się po uszy, Missel również wyglądała na lekko zawstydzoną. W końcu jednakże szepnęła prawie niedosłyszalnie:
-To co, idziemy, Wiktorze?
Odpowiedziałem zduszone „tak” i już mięliśmy zacząć tańczyć, gdy podszedł do nas mój największy (a zarazem jedyny :P) wróg szkolny- Jordan. Jak to zwykle miał w zwyczaju, na dzień dobry przywołał na twarzy pogardliwy do mnie, a słodki uśmiech oraz maślane oczy do Missel. Ona sama uśmiechnęła się niepewnie, a potem spuściła wzrok w podłogę.
Jordan przemówił do niej z demonstracyjną elegancją, nonszalancko poprawiając sobie niesforny kosmyk włosów:
-Jesteś Missel, prawda?- przemówił z szerokim uśmiechem, a kiedy bąknęła potwierdzająco, ciągnął dalej. –Czy oddasz mi, o pani, swój jeden taniec? Byłbym zaszczycony- dodał a szelmowskim uśmiechem i złośliwym spojrzeniem na mnie z tych jego paciorkowatych oczu.
Missel spojrzała na mnie pytająco ze zmartwionym spojrzeniem, a Jordan, nie czekając na odpowiedź, porwał ją i zaczął z nią szybko tańczyć, obdarzając mnie co chwilę triumfalnym spojrzeniem. Byłem na siebie wściekły, że nawet nie próbowałem walczyć, ale ogarnęła mnie dziwna niemoc i z ciężkim westchnieniem usiadłem przy jedynym stole, ustawionym przy ścianie. Z cierpiętniczą miną oraz wściekłością w sercu zacząłem zachłannie pić piwo kremowe, cały czas nie spuszczając nienawistnego wzroku z Jordana, tańczącego zwinnie z Missel. Po dziesięciu minutach gorzkich spojrzeń stwierdziłem, że jeden taniec już dawno minął. Ruszyłem więc pewnym krokiem do owej tańczącej pary, szykując w myślach niemiłe teksty, którymi zamierzałem obdarzyć Jordana.
Kiedy doszedłem już do nich, stanąłem, patrząc wyczekująco. Missel szepnęła coś do Jordana, który natychmiast po jej słowach przestał tańczyć i obrzucił mnie spojrzeniem pełnym czystego politowania. Kiedy odchrząknąłem głośno, Missel bąknęła:
-Jordanie...Wiesz...-zaczęła nieśmiało, lecz potem twarz jej stężała, a głos nabrał pewności i stał się bardzo stanowczy- Przyszłam na bal z Wiktorem i...
- I chcę ci powiedzieć, że masz się raz na zawsze odczepić od Missel, rozumiesz?- ryknąłem głośno, tracąc już cierpliwość.
Jordan poczerwieniał, po czym wycedził nienawistnie:
-Nie sądzę, by Missel chciała tańczyć z kimś tak...-zaciął się, szukając odpowiednie wrednego określenia, lecz kiedy ujrzał moje spojrzenie, jakby spokorniał. –Tak...niemiłego- wyszczerzył zęby w drwiącym uśmiechu i wyprostował się nagle dumnie, po czym bez ostrzeżenia zrobił to, co ja chciałem zrobić, lecz przyszło mi to do głowy zbyt późno- wrzasnął głośno:
-Expelliarmus!
Zaklęcie uderzyło we mnie bardzo mocno, co zaowocowało dotkliwym upadkiem na tylne siedzenie. Nie zwróciłem na to jednakże większej uwagi. Ryknąłem ściekle, szykując się do miotnięcia w Jordana jakiegoś okropnego zaklęcia, lecz nie zdążyłem, bo podbiegła do nas przerażona profesor Hogwal, krzycząc:
-Panowie, PANOWIE!
Spuściliśmy powoli różdżki, czego nie można było powiedzieć o nienawistnych spojrzeniach.
Missel, która z pozoru wyglądała na taką spokojną i cichą dziewczynę, teraz z całej siły wycedziła:
-Jak śmiałeś, Jordan, jak śmiałeś?! Myślałam, że jesteś inny! Nie sądziłam, że jesteś tak wielkim draniem!
Po czym z całej siły przywaliła mu w policzek, aż zagwizdało!

[ 12 komentarze ]


 
Dziewczyna jak z bajki
Dodał Wiktor Krum Niedziela, 07 Września, 2008, 19:44

Bal zbliżał się nieuchronnie. Wydawało mi się, że ktoś po prostu przyspieszył wskazówki zegara- ani się obejrzałem, już był przeddzień balu. Cała szkoła przypominała wielkie mrowisko, w które ktoś niespodziewanie włożył kij, psując całą harmonię i spokój. Nie było chwili, bez której nie widziało się chodzących stadami dziewczyn, na ogół chichoczących lub zerkających na chłopaków dyskretnie, śmiejących się przy tym jak oszalałe. Chłopacy też nie byli lepsi. Nawet moi kumple, Digel, Brian i Tom, zachowywali się zupełnie inaczej niż zwykle. Brian, ten, który zawsze jest poważny i pobija wszystkich w nauce, chodził po szkole cały spięty i nerwowy, a kiedy ktoś zawołał do niego żartem „buu!”, odruchowo krzyczał przeraźliwie. Z kolei Tom, zdecydowany, pewny siebie i swojej wyższości, choć miły i życzliwy kumpel, trajkotał nieustannie. Aż dziwne, jak bardzo bal wpłynął na osobowość moich przyjaciół, zwłaszcza, że Tom jest zwykle małomówny, podobnie jak ja...
Jedyną osobą, która wydawałaby się ani trochę nie przejmować balem, był Digel. Uśmiechał się, smucił i przejmował błahymi problemami jak zawsze. Mimo to, że z pozoru wyglądał na zrelaksowanego i całkowicie odpornego na pełen emocji dzień poprzedzający bal, widać było, że w duchu również przeżywa przeddzień balu. Nie rozumiem ich, stwierdziłem z goryczą w duchu, idąc na Transmutację, nie mają najmniejszego powodu do zdenerwowania...Mają przecież partnerki, no, może prócz Digela, ale to dlatego, że jest bardzo wybredny, a że jest powszechnie w szkole uważany za „najsłodsze ciacho” (no, zaraz po mnie :-P) przez dziewczyny, ma ich duży wybór, choć odrzuca propozycję każdej z nich. Nie uwierzysz, Pamiętniku: byłem świadkiem, jak jedna dziewczyna błagała mojego przyjaciela na kolanach, by zgodził się pójść z nią na bal. Digel spojrzał na nią wtedy z podniesionymi brwiami, co wywołało rozpaczliwy płacz u biednej dziewczyny, która wyleciała jak wystrzelona z procy z klasy Zaklęć, szlochając nieustannie. Biedaczka...
Ja natomiast jestem strasznie podenerwowany. Nie dość, że po zerwaniu z Hermioną nie jest mi tak łatwo wziąć się w garść i znaleźć sobie partnerkę, to jeszcze te „rozchichotane idiotki”, jak ja je nazywam, obraziły się na mnie po tym, jak na początku czerwca poprzedniego roku szkolnego po wyjątkowo ciężkiej lekcji Logiki Magii, w czasie której byłem strasznie zmęczony i poirytowany, dość ostro oraz szorstko dałem im do zrozumienia, że nie liczy się dla mnie nikt oprócz Hermiony...
Teraz żadna z nich nie odzywa się do mnie, a kiedy mijają mnie na korytarzu, wysoko oraz wyniośle unoszą głowy...Cóż, to nie moja wina, że wszystkie są głupie i po prostu NIE MOGĄ się podobać...
Chodziłem więc po szkole zdenerwowany moją sytuacją (nie mogłem znaleźć sobie żadnej partnerki- za każdym razem, gdy któraś mi proponowała swoje towarzystwo na balu, ja czerwieniłem się gwałtownie i automatycznie rzucałem krótko: „Nie!”, zanim cokolwiek pomyślałem...). Kiedy zbliżał się już wieczór w przeddzień balu, stwierdziłem przerażony, że w końcu coś muszę zrobić. Ruszyłem się więc z mojego (no, prawie mojego-właściwie jest wszystkich, ale powszechnie uważany jest za „ten Kruma” :P) ulubionego fotela w kierunku drzwi, razem z postanowieniem znalezienia sobie dziewczyny na bal przed 21:00. Byłem już tak zrezygnowany i zniechęcony, że rozważałem nawet w myśli taką możliwość, że po prostu zostanę w Pokoju Rodzinnym i ze spokojem oraz mnóstwem wolnego czasu będę sobie czytać „Quiddich przez wieki”...
Po chwili jednak upomniałem siebie w duchu, wiedząc, że jeśli zostanę w pokoju, to przez następne cztery miesiące będzie o mnie plotkować cała szkoła, a do tego mój honor nie pozwolił mi dopuścić...
Rozważając wszystkie za i przeciw, przypadkowo wpadłem na kogoś. Ten „ktoś” był dziewczyną, i to całkiem ładną dziewczyną...:P
Uderzenie było tak silne, że odbiłem się i upadłem ciężko na podłogę, wydając z siebie długi, przeciągły i żałosny jęk.
Tymczasem, prócz mnóstwa gwiazdek, przed oczami ujrzałem śliczną szatynkę z dużymi, brązowymi i wpatrzonymi we mnie z przerażeniem oczami oraz gęstymi, delikatnie układającymi się kędzierzawymi włosami. Miała delikatne rysy, lekko zaróżowione policzki i ogólnie wydawała się być miła, jeśli miałbym osądzać ją po wyglądzie...
Nie muszę chyba pisać, kochany Pamiętniku, że dziewczyna zachwyciła mnie do pierwszego wyjrzenia....Po raz pierwszy od wielu tygodni nie myślałem o Hermionie...
Spojrzałem na nią niepewnie, chwytając podaną przez nią dłoń z wdzięcznością. Uśmiechnęła się do mnie łagodnie, ukazując rząd równych, aż lśniących, idealnie białych zębów...
Wtedy ja zaczerwieniłem się po uszy, widząc tylko jej piękną, poważną i jakby smutną twarzyczkę... Wyglądała na 5-klasistkę, prawdopodobnie więc była moją rówieśniczką...
W końcu, bez namysłu i w ogóle chyba nieświadomie, wypowiedziałem siedem słów, które tak bardzo zmieniły moją przyszłość...:
-Czy chciałabyś pójść ze mną na bal?
Ona spojrzała na mnie z niedowierzaniem a zarazem radością, po czym łamiącym się nie wiadomo, dlaczego oraz jakby wzruszonym głosem odpowiedziała cicho:
-Tak...

[ 14 komentarze ]


 
I co ja mam teraz zrobić?...
Dodał Wiktor Krum Niedziela, 31 Sierpnia, 2008, 21:55

Kochani! Nowa notka pojawia się na zakończenie wakacji. Szkoda, że znów trzeba będzie wrócić do nauki...
Życzę Wam, i sobie, zresztą, by te dziesięć miesięcy minęło jak najszybciej...:)
pozdrawiam wszystkich komentujących, zwłaszcza Martę, Eveline oraz Nutrię, które regularnie tu zaglądają:) Dziękuję Wam bardzo, dziewczyny:)
A teraz już kończę przynudzać i zapraszam do lektury :P :

Kolejnego dnia po pierwszej lekcji zaczepił mnie Peter, kolega z tej samej klasy co ja, waląc mnie pięścią z całej siły w plecy:
-Hej, Wiktor, wiesz, że za trzy dni odbędzie się bal z okazji 50 urodzin profesor Hogwal?
Zamarłem i książki, które niosłem z dużym wysiłkiem, wypadły mi z rąk. Szczęka opadła mi ze zdumienia, przez co wyglądałem na tak ogłupionego, że Peter zaczął chichotać.
Zrobiłem obrażoną minę i warknąłem cicho:
-No co, zdziwiłem się trochę...
Gdy prychnąłem gniewnie, Peterowi chyba zrobiło się trochę głupio, bo przestał się śmiać i wbił wzrok w podłogę, mimowolnie wciąż chichocąc cichutko. Kiedy podniósł głowę, twarz miał już poważną, choć oczy wciąż roześmiane i w kącikach tkwiły ciągle łzy rozbawienia. W końcu uspokoił się całkowicie i ciągnął dalej:
-Wiesz, że podobno ma grać na tym balu zespół Gburów?!- spytał podekscytowany.
Na te słowa ożywiłem się również. Gbury to najlepszy zespół czarodziejskiej muzyki w Bułgarii. Uwielbiam go, Peter chyba też, sądząc po tonie jego głosu, kiedy mówił o tej nowinie.
-To super!- krzyknąłem szczere uradowany. –Ale...moment...
Dopiero teraz dotarł od mnie prawdziwy sens słów Petera. Bal! Ale przecież...Ja...i Hermiona...Nie rozmawiałem z nią od końca lipca...
-Peter...-zagadnąłem go, z trudem powstrzymując drżenie oraz zdenerwowanie w głosie- wiesz może, czy na ten...bal...-przełknąłem nerwowo ślinę- trzeba będzie mieć...partnerki?- wyrzuciłem wreszcie z siebie.
Peter spojrzał na mnie jak na wariata, po czym długo jeszcze przyglądał się mi uważnie oraz badawczo, wiedząc chyba, że nie żartuję.
-Hm...No raczej, zawsze tak jest...Ale nie każdy musi mieć partnerkę, zwłaszcza jeśli właśnie zerwa...-ugryzł się gwałtownie w język, wyraźnie powstrzymując się od wypowiedzenia ostatnich słów. Oblał się czerwienią.
Nie musiał dokańczać zdania. I tak się domyśliłem. Peter, podobnie jak pozostała połowa szkoły, wiedział o tym, że Hermiona odrzuciła moja propozycję chodzenia z nią.
Pięknie, pomyślałem z goryczą, tak więc jak zwykły osioł będę siedział w pokoju wspólnym, kiedy inni wraz ze swoimi dziewczynami będą się świetnie bawili, słuchając Gburów i pijąc najlepsze bułgarskie piwo kremowe. Cudownie, warknąłem w myślach i mój dobry dzisiejszy humor prysł, jak mydlana bańka.
Peter wymamrotał kilka słów wyjaśnienia i, wciąż zaczerwieniony, odszedł nienaturalnie szybko. Westchnąłem cicho i wyruszyłem w kierunku sali zaklęć, mojej kolejnej lekcji.
***
Wieczorem siedziałem w Pokoju Rodzinnym, czyli pomieszczeniu wspólnym naszej całej klasy (każda klasa durmstranska miała prywatny Pokój Rodzinny). Prawie leżąc w wygodnym i miękkim fotelu przed ciepłym kominkiem, rozmyślałem o tym, co mi powiedział Peter. Perspektywa zbliżającego balu wcale mnie nie cieszyła. Odkąd zerwała ze mną Hermiona, nie spojrzałem dłużej niż przez trzy sekundy na żadną dziewczynę. Nie chciałem znów tego przeżyć, tego bolesnego rozczarowania. Można powiedzieć, że zamknąłem się w sobie. Choć z pozoru chodziłem wesoły i szczęśliwy, tak naprawdę przez te niecałe dwa miesiące o każdej porze dnia rozmyślałem o Hermionie.
Teraz stanąłem przez dwoma różnymi, bardzo odległymi od siebie ścieżkami- pozostawał mi wybór, czy mam zostać do końca życia zamknięty w sobie i ponury, nieotwierający przed nikim serca, bojąc się zranienia, czy otrząsnąć się ze smutku i rozczarowania, by znów stanąć, dumny i wyprostowany, ale i z otwartym sercem, również na miłość, i móc powiedzieć: ja nigdy się nie poddaję.

[ 12 komentarze ]


 
Niestety, moje dni nigdy nie są nudne...:)
Dodał Wiktor Krum Piątek, 22 Sierpnia, 2008, 16:31

Kiedy obudziłem się rankiem w poniedziałek, długo nie mogłem zmusić się do wstania z łóżka. Chciało mi się strasznie spać, bo, przez własną głupotę, odłożyłem lekcje na koniec weekendu. Pech chciał, że zapomniałem, iż zadali nam strasznie dużo, przez co zabrałem się do odrabiania tych głupich lekcji dopiero o 21-ej wieczorem, czyli wiele za późno, niż trzeba było. Tak więc poszedłem spać dopiero o 1:00 w nocy.
Kiedy leniwie uniosłem powieki , przecierając je kilkakrotnie, moim oczom ukazał się bardzo dziwny widok-w każdym miejscu naszego pokoju leżały porozrzucane ogromne, grube poduszki w różnych kolorach, głównie w różowym. Znaczna większość nich leżała na łóżku Digela, który miał taką minę, jakby właśnie odwołano Boże Narodzenie. Kiedy zrozumiałem to, co zobaczyłem (a trzeba tu powiedzieć, że zazwyczaj rankiem dość wolno rozumuję i ogólnie jestem dość tępy), ryknąłem śmiechem. Moi koledzy z dormitorium rzucili mi ostrzegawcze spojrzenia i słusznie, bo Digel, który dopiero wtedy zorientował się, że nie śpię, gdy usłyszał mój śmiech, naburmuszył się jak nigdy i rzucił gniewnie:
-Zamknij się już lepiej, Wiktor...
Umilkłem w końcu, widząc jego wściekłe spojrzenie. Nie wiedziałem, czemu aż tak się zdenerwował. Może dlatego, że chyba się nie wyspał, biorąc pod uwagę to, że na jego łóżku nie było choćby centymetra bez poduszki. Gdy wyobraziłem sobie Digela, śpiącego pod wielką stertą różowych poduszeczek, z trudem powstrzymałem śmiech.
Wreszcie uspokoiłem się stanowczo i próbując nadać swojemu głosowi zdawkowy ton, zapytałem przyjaciela:
-A skąd właściwie masz te poduszki i czemu jest ich aż tyle?
Digel westchnął trochę, moim zdaniem, teatralnie, ale gdy się odezwał, była w nim tak szczera gorycz, że od razu ogarnęło mnie współczucie:
-To mama...Wiesz, zawsze była nadopiekuńcza...Kiedy powiedziałem jej pod koniec tego lata, że w Durmstrangu mamy takie chude, zużyte i kiepskie poduszki, od razu zdecydowała się wysłać mi, jej zdaniem, porządne...Oczywiście, nie pytając się mnie o zdanie...A różowy kolor to jej ulubiony...
Wciąż nie może zrozumieć, że ktoś może nie lubić tak „ślicznego, subtelnego koloru”...-dodał ze złością.
-A nie możesz jej ich odesłać?
Digel spojrzał na mnie jak na kompletnego idiotę, po czym rzekł, mocno poirytowany:
-Dobrze wiesz, jak zareaguje...-odpowiedział, po czym zaczął mówić bardzo wysokim i piskliwym głosem, próbując naśladować mamę:
-„Jak mogłeś mi to zrobić! Nawet nie wiesz, jak jest mi przykro!”- zaczął piszczeć, trzymając się jedną ręką za serce, a drugą żywo gestykulując.
Cały pokój zatrząsł się ze śmiechu i wszyscy w dobrych nastrojach, łącznie z Digelem, udaliśmy się na śniadanie.
Jak zwykle, cały stół wprost uginał się od różnego rodzaju pyszności. Krewetki w sosie pieczarkowym, jajka sadzone na boczku z polewą czosnkową, budyń waniliowy z sokiem malinowym, chrupiące bułeczki, aromatyczna herbata...Mógłbym tak wymieniać bez końca...Na sam widok tych wszystkich potraw oblizałem się łakomie, po czym rzuciłem się na jedzenie. Akurat kiedy kończyłem ostatnią porcję budyniu, w sali rozległ się głośny szum skrzydeł i do jadalni wleciały całą chmarą małe smoczki pocztowe, w tym mój, Kubuś...Ku mojemu zdziwieniu, podleciał on właśnie do mnie, upuszczając przede mną krotki świstek pergaminu. Niecierpliwie go otworzyłem, a kiedy przeczytałem pierwszą linijkę („Panie Krum”) od razu się zaniepokoiłem.

Panie Krum,
uprzejmie informuję pana, iż pański szlaban zaczyna się dziś o godz. 16:00.
Proszę stawić się w hallu szkoły o tej godzinie.
z poważnieniem
dyrektor Instytutu Durmstrang
Mafalda Hogwal

Spojrzałem na twarze przyjaciół. Wszyscy mieli tak samo przerażone miny jak ja.
Rozumieliśmy się bez słów...
Po zjedzeniu ostatnich kawałków jedzenia powolnym krokiem, wcale nie pchając się w drzwi tak jak tłum, w ponurych nastrojach poszliśmy po książki do dormitorium.
Bez słowa wzięliśmy najpotrzebniejsze rzeczy takie jak pióro, pergamin czy podręczniki i powlekliśmy się w kierunku sali Transmutacji.
Siedliśmy w ławkach, nie zwracając najmniejszej uwagi na zdziwione spojrzenia pani Hogwal (nie spóźniliśmy się!) i ze spokojem czekaliśmy na dzwonek.
Teraz, gdy o tym myślę dziwię się, że mieliśmy tak zły nastrój. Wiedzieliśmy przecież o tym, że szlaban nas nie ominie...A może po prostu każdy z nas w głębi duszy miał nadzieję, że uda się uniknąć kary?...
W każdym bądź razie w tamtym momencie już wiedzieliśmy, że się nie udało.
Transmutacja tego dnia nie była nawet taka zła. Wszyscy czworo (to znaczy ja, Digel, Tom i Brian) dostaliśmy jedne z lepszych ocen w klasie za transmutację jajka w dorosłą kurę.
Z kolei na Zaklęciach, kolejnej lekcji, były zaklęcia rozweselające. Humory nam się znacznie poprawiły...
Na przerwie na drugiego śniadanie byliśmy tak najedzeni, że postanowiliśmy wyjść sobie na najbliższy lodowiec, zamiast iść na posiłek.
Dotlenieni, rześcy i pokrzepieni o wiele większą dawką optymizmu niż kilka dwie godziny temu, ruszyliśmy na kolejne zajęcia, tym razem Eliksirów.
Profesor Nederman, nauczyciel owego przedmiotu, nie był zbyt wymagający.
Wystarczyło zadowolić go odpowiedzią na temat jakiegoś eliksiru, a do końca lekcji miało się spokój i można było robić wszystko, od czytania gazety po grania w Eksplodującego Durnia, i wcale nie trzeba było tego ukrywać! Nie można było się więc dziwić, że profesor Nederman był najbardziej lubianym nauczycielem w całej szkole, choć on sam wcale nie zdawał sobie z tego sprawy.
Tak więc tę lekcję spędziłem na przyjemnym układaniu Eksplodującej Talii Kart na ławce. Zdziwiłem się nawet, kiedy usłyszałem dzwonek, tak bardzo gra mnie wciągnęła.
Ale obiad szybko minął, tak samo jak wczesne popołudnie spędzone na czytaniu książki pt.:„Quiddich, czyli najpopularniejsza gra czarodziejów”.
Ani się obejrzałem, a była już za dziesięć czwarta, więc musiałem ruszyć się z wygodnego fotela i pójść do hallu. nie miałem na to najmniejszej ochoty, ale, mówiąc szczerze, nie znam takiej osoby, która cieszyłaby się ze szlabanu. Nie jestem więc wyjątkiem.
Kiedy dotarłem do hallu razem z trzema kumplami oraz miną „tylko mnie nie zabijcie”, czekała już na nas sztywno i dumnie wyprostowana dyrektorka.
Obrzuciła nas lodowatym spojrzeniem, po czym powiedziała krótko:
-Proszę za mną.
Ruszyliśmy więc za profesorką, wyobrażając sobie wszelkie rodzaje szlabanów, które mogłaby nam kazać odrabiać prof. Hogwal.
Gdy dotarliśmy na miejsce, a była to kuchnia, aż zaniemówiliśmy. Cała kuchnia była od podłogi do sufitu umazana czymś zielonym i oślizgłym. Wszędzie walały się brudne naczynia i resztki jedzenia.
Dyrektorka, widząc nasze przerażone i osłupiałe spojrzenia, uśmiechnęła się tylko złośliwie:
-Cóż, w kuchni była mała...awaria. Jakiś dowcipniś wrzucił do garnka ze szpinakiem łajnobombę, która eksplodując, wylała toto w każdy kąt kuchni. Winowajcę znajdziemy i ukarzemy, a tymczasem- tu uśmiechnęła się z satysfakcją-wy to posprzątacie. Bez czarów.

[ 1288 komentarze ]


 
To się nazywa po prostu pech
Dodał Wiktor Krum Sobota, 09 Sierpnia, 2008, 10:00

Rok szkolny nie zaczął się przyjemnie, nie mówiąc już o pierwszym dniu szkoły, który był zdecydowanie najgorszy ze wszystkich pięciu dni.
Wtedy to spóźniliśmy się na dwie lekcje, dostając tygodniowe szlabany. Podczas pierwszego musieliśmy wyczyścić nocniki oraz pojemniki na wymiociny ze szkolnego skrzydła szpitalnego! Z kolei drugi szlaban polegał na wysprzątaniu wszystkich szkolnych pokoi, co zaowocowało tym, że przez cały tydzień musieliśmy znosić drwiny pozostałych kolegów, którzy, śmiejąc się nam szyderczo w twarz, wołali na cały korytarz:
-Wiktor, Digel! Nie macie ochoty jeszcze posprzątać nam pokoi? Zapraszamy!
Kiedy wreszcie rozpoczął się upragniony weekend, byliśmy totalnie wściekli.
Zmęczeni nauką, szlabanami, które zajęły nam dwie noce oraz kpinami ze strony całej szkoły rzuciliśmy się jak kłody na łóżka, nawet nie zdejmując butów. Trzech moich kolegów natychmiast usnęło, ledwo się położyli, ja natomiast chwilę leżałem, próbując sobie wyobrazić, że ten tydzień był cudowny i bardzo przyjemny. Niestety, po tak paskudnym tygodniu przekraczało to możliwości mojej wyobraźni. Po prostu nie dało się złych wspomnień wymazać całkowicie z pamięci. Wydawało nam się, że już nic nie może się stać gorszego niż to, co spotkało nas przez te kilka dni. Ojej, jak grubo się myliliśmy!
Obudziliśmy się dopiero nad ranem, w sobotę. Dzień był śliczny-rześkie, świeże powietrze wlewało się hojnie przez okna naszego pokoju, a słońce świeciło przez cały czas. Wydawałoby się, że ten dzień będzie świetny. A jednak…
Kiedy wszyscy się obudzili, zaczęliśmy się szybko ubierać, bo szkoda nam było tracić tak ładnego dnia. Potem zeszliśmy na śniadanie. Byłem przeraźliwie głodny, tak samo zresztą jak moi koledzy, sądząc po ich łakomych spojrzeniach, wodzących po stole wypełnionym jedzeniem. Trudno się było dziwić naszemu głodowi-w końcu ostatni posiłek jedliśmy około 14:00, bo przespaliśmy kolację. Teraz jednak, wypoczęci i w dużo lepszych humorach ochoczo zabraliśmy się do jedzenia.
Nieraz potem żałowałem, że nie przyjrzałem się dokładniej Sali i strojom ludzi. Gdybym zwrócił na to uwagę, zamiast się obżerać, może zauważyłbym, że Sala
jest przyozdobiona, jakby było jakieś święto, a ludzie są elegancko ubrani. Nie patrzyłem też na twarze kolegów, którzy patrzyli na nas z wyraźnym niedowierzaniem i politowaniem. Nieraz potem żałowałem mojej nieuwagi…
Objadaliśmy się, nic nie mówiąc, bo każdy przez okrągłe pół godziny śniadania miał usta cały czas zapełnione jedzeniem. Wreszcie, najedzeni po uszy, żwawo ruszyliśmy ku pokojowi, by zabrać z niego miotły. Gdy już je wzięliśmy, z wielką przyjemnością pobiegliśmy na dwór, w kierunku boiska. Wszyscy czuliśmy, że po ciężkim tygodniu potrzebny jest nam Quiddich. Dla zregenerowania sił psychicznych.
Wsiedliśmy na miotły i lekko oraz zgrabnie odbiliśmy się od ziemi. Poczułem na twarzy przemiłe orzeźwienie i delikatnie muskanie wiatru. Wreszcie znalazłem się w moim świecie, świecie beztroskiego Quiddicha. Robiłem ostre zakręty, mocne nurkowania w dół, wywijałem fikołki, a to wszystko sprawiało, że czułem się jak w raju. Wykonując różne sztuczki, zapomniałem o bożym świecie. Przywołał mnie do niego dopiero ostry, głośny krzyk dyrektorki, spieszącej ku nam.
-Krum, Weston, Jones, Bad!- wrzasnęła przeraźliwie, wykrzykując charakterystyczne dla niej wymienianie nazwisk osób, na które jest wściekła.
Wszyscy czworo poczuliśmy nagły uścisk w żołądku. Przeczuwaliśmy, co się święci…Wszyscy wysilaliśmy mózgi, by wymyślić, co takiego tym razem zrobiliśmy…
-Jak śmieliście…To skandal…-wykrzykiwała oburzona dyrektorka.-Jak śmiecie…Quiddich…W rocznicę założenia szkoły…To ujma dla szkoły, to wstyd, to…
-Ale, pani profesor…-zacząłem się rozpaczliwie tłumaczyć.-My…tego…Nie wiedzieliśmy, że dzisiaj jest to święto szkolne…
-Patrzyłam na was w czasie śniadania!- ryknęła profesorka, aż wszyscy czworo podskoczyliśmy.-Obżeraliście się, nie patrząc na nic innego niż jedzenie! Zamiast skupić się na mojej przemowie, której zapewne nie słyszeliście, bo wszystkie myśli zajęło wam jedzenie, to byście wiedzieli! Uczniowie, którzy nawet nie wiedzą o rocznicy założenia szkoły…To wstyd, to ujma dla szkoły, to skandal, to…
I tak dalej, i tak dalej…
-Gdyby nie dała nam pani nocnego szlabanu, przez który zaspaliśmy wczoraj i rano byliśmy tak głodni, że na nic nie zwracaliśmy uwagi, to może zainteresowalibyśmy się bardziej czymś innym niż jedzenie- burknąłem gniewnie, bo wspomnienia z upiornego tygodnia, niektóre ufundowane przez dyrektorkę, kłuły boleśnie.
Profesorka wyprostowała się, a z jej oczu miotały się gromy. Z przerażeniem stwierdziłem, że przeholowałem.
-A więc tak stawia pan sprawę, panie Krum?- wycedziła profesor Hogwal.- Dobrze…Skoro na pańską bezczelność nie pomógł tygodniowy szlaban, może pomoże dwu tygodniowy…A panowie-zwróciła się ze wściekłą miną do moich trzech kumpli- panowie również dostaną dwutygodniowy szlaban, za te uradowane uśmieszki podczas bezczelnej przemowy pana Kruma. A teraz marsz do dormitoriów! Przesiedzicie tam swój weekend, zastanawiając się nad własnym postępowaniem!
Pokiwaliśmy głową z niedowierzaniem. Zaczęliśmy się przekrzykiwać:
-Pani profesor, błagam…
-Prosimy…Taki śliczny dzień…
-Pani nie może…
-Nie waż mi się mówić, co mogę, a czego nie, Krum!- warknęła profesor Hogwal.
I rozkazującym ruchem ręki pokazała nam dormitorium. Odeszliśmy hardym krokiem, każdy wściekły na dyrektorkę. Jedno było pewne-w głowie każdego z nas szykował się plan zemsty.

[ 1237 komentarze ]


 
Nie ma to jak miły, spokojny pierwszy dzień szkoły
Dodał Wiktor Krum Poniedziałek, 28 Lipca, 2008, 09:01

Pierwszego dnia szkoły obudziłem się dość wcześnie. Spojrzałem na zegarek- była dopiero 7:00, a śniadanie rozpoczynało się o 7:30. Z cichym jękiem wstałem z łóżka. Wiedziałem, że już nie zasnę, bo jeszcze nigdy nie udało mi się choćby zdrzemnąć po obudzeniu się nad ranem. Omiotłem wzrokiem pokój. Chłopacy jeszcze twardo spali, głośno chrapiąc. Przez chwilę zastanawiałem się, co robić. Po krótkim namyśle usiadłem przy oknie i, wpatrując się w przepiękny, choć jeszcze ledwo widoczny, wschód słońca, dumałem sobie. Niebo zaróżowiło się lekko, wiatr delikatnie kołysał drzewami, cicho szumiąc. Zamyśliłem się. Wspominałem wszystkie szczęśliwe chwile w życiu, a było ich trochę: zwycięstwa na meczach, powrót do domu na Boże Narodzenie (z wyjątkiem tego ostatniego, kiedy to zmarł ojciec), uczta końcowa w Durmstrangu, dni, spędzone wspólnie z Hermioną…Ano właśnie…
Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek będą jeszcze takie…Od dnia odpowiedzi Hermiony na moje pytanie, czy chciałaby chodzić ze mną, minął ponad miesiąc. I co? Właściwie to nic, nie pisaliśmy już do siebie, straciliśmy jakby kontakt…Poczułem, jak oczy zachodzą mi lekko mgłą i robią się dziwnie wilgotne. Zagryzłem wargę. Nie chciałem pozwalać sobie na rozżalenia. Co było, to było, i już tego nikt nie zmieni. Nie ma sensu rozpamiętywać ciągle tego samego. Postanowiłem wziąć się w garść.Odszedłem od okna i usiadłem na łóżku. Zacząłem czytać mugolską książkę, pożyczoną od kuzyna. Była bardzo wciągająca. Nagle jakiś wrzask wstrząsnął mną. Książka wypadła mi z ręki i potoczyła się po łóżku. Rozejrzałem się, przerażony, co tak piekielnie krzyczało: „Pobudka, pobudka!”. Okazało się, że to budzik Digela, który on sam dostał na gwiazdkę od siostry, bo denerwowało ją ciągłe budzenie Digela w Święta, by pomógł jej i rodzicom przyozdabiać czarami choinkę.
W tej chwili obudził się ów właściciel budzika, mój najlepszy przyjaciel. Był zaspany i zły na siebie, że wczoraj wieczorem włączył budzik, po prawie całym roku przeleżanym przez to magiczne coś w walizce, bo to coś zaczęło wrzeszczeć:
-Wstawaj, śpiochu! No już, jazda z łóżka!
I tak ciągle, aż w końcu Digel zaklął i ze złością uderzył w zegarek. Biedny budzik rozpadł się na dwie części i zamilkł, patrząc ze złością na właściciela, który po paru minutach spojrzał na niego przepraszająco i złożył z powrotem w całość.
Digel spojrzał na mnie i mruknął cicho:
-Zabiję Angelę, mówiła, że jest bardzo cichy…
Budzik postawił na nogi cały pokój. Chłopacy zaczęli jęczeć, że chcieli jeszcze pospać. Postanawiając szybko, że stanę w obronie Digela, powiedziałem:
-Ale przecież jest już…moment...…za pięć ósma…CO?!- wrzasnąłem, przerażony.
W tej chwili zrobiło się straszne zamieszanie. Za pięć minut pierwsza lekcja roku szkolnego, a my nawet nie wiemy, jaka, bo plany zajęć dostaje się na śniadaniu. Ale przecież śniadanie się skończyło, wszyscy już są pewnie w klasach… W pośpiechu nakładając na siebie ciuchy, wybiegliśmy z pokoju. Na schodach wpadliśmy na również biegnącego Petera z naszej klasy. Trzymał w ręku…plan zajęć!
-Peter, błagam…-wysapałem w jego kierunku-powiedz, jaką mamy teraz lekcję?
-Logikę Magii, a bo co?- odpowiedział, również ciężko dysząc.
-O NIE!- krzyknęliśmy równocześnie, nie odpowiadając na jego pytanie. Każdy z nas wiedział, że kto jak kto, ale nasza wychowawczyni, prof. Hogwal, nauczycielka Logiki Magii a zarazem dyrektorka szkoły (następczyni Karkarowa) na pewno nie potraktuje pobłażliwie spóźnienia na pierwszą lekcję szkoły. I rzeczywiście tak było, o czym przekonaliśmy się parę minut później:
-Krum, Weston, Harinston, Jones, Bad! Co to ma znaczyć?!- ryknęła na nas, ledwie otworzyliśmy drzwi. – Pierwszy dzień szkoły, a wy się spóźniacie na pierwszą lekcję?! To skandal! To wstyd! To ujma dla szkoły, to …
-Pani profesor-zaczął udawać, że mówi spokojnym tonem i niby lekko, Digel- my żeśmy zaspali, pani profesor…Przecież wie pani, że po uczcie to wszyscy tacy zmęczeni i w ogóle…
Jednak słowa mojego przyjaciela bardziej zdenerwowały profesorkę niż uspokoiły.
Patrząc ze złością i odrazą na nas, wycedziła:
-Szlaban…Dla wszystkich pięcioro!
-Ale…pani profesor…to ja ich nie obudziłem, chociaż był już ranek, a ja nie spałem…-próbowałem tłumaczyć. Dyrektorka była jednak nieustępliwa, a za razem uparta. Zawsze trudno było się przed nią bronić, bo jej zasada była jednoznaczna: ona ma zawsze rację. Jak się uprze, to koniec.
Poczułem się beznadziejnie. Dostać szlaban w pierwszy dzień szkoły! Profesor Hogwal zaczęła opowiadać, jak to uczyła dzieci kulturalne, punktualne, grzeczne i ciche. Potem zaczęła znów na nas krzyczeć, że jesteśmy całkowicie tamtych dzieci przeciwieństwem i że takich małych uczniaków powinno się natychmiast wyrzucić ze szkoły i właściwie ona powinna to zrobić (oczywiście, jej zdaniem), ale ze względów na naszych zapracowanych rodziców nie chce tego robić, bo to przecież nie ich wina, że ich dziećmi są takie małe potworki jak my. To zdanie o potworkach bardzo mnie uraziło.
Rozległ się dzwonek. Wszyscy z ulgą wstali i pozbierali swoje rzeczy.Ze spuszczonymi głowami ruszyliśmy w stronę naszego dormitorium na półgodzinną przerwę między kolejną lekcją. Dzień nie zaczął się zbyt miło.
W pokoju siedliśmy ciężko na łóżku, aż skrzypnęły sprężyny, i rozległo się długie i krępujące milczenie. W końcu, po długiej, bardzo długiej chwili ciszy, odezwał się John, rzucając smętny komentarz:
-Nie ma co, świetnie zaczął się ten dzień...
Wszyscy kiwnęli głową, wpatrując się w podłogę.
Po około 15-minutowym kolejnym milczeniu postanowiłem powiedzieć cokolwiek, by ich rozruszać:
-Wiecie co, nie [przejmujcie się już tym, bo się spóźnimy na Transmutację…
Wszyscy odruchowo spojrzeli na zegarek i po kolei każda twarz zrobiła się najpierw kredowo biała, a potem stała się purpurowa. W końcu i ja zerknąłem na moje nowiutkie cudo: lekcja zaczęła się już dziesięć minut temu!
Spojrzeliśmy na siebie błagalnie, każdy wyczekując od innego jakiegoś pomysłu na wybrnięcie z kłopotów. Nikomu jednak nic nie przychodziło do głowy.
Po prostu ruszyliśmy na Transmutację, lekcję z równie wymagającym i surowym nauczycielem jak profesor Hogwal.
Kiedy doszliśmy do drzwi klasy Transmutacji cicho je otworzyliśmy, rozległ się głośny krzyk profesorki...
Spuśćmy zasłonę miłosierdzia na to, co było dalej. *



Kilka słów od współautorki:
• *=cytat z książki marka Twaina pt.: „Przygody Tomka Sawyera”
• Marto, mam nadzieję, że ta notka jest lepsza od poprzedniej :D
• Eio, w takim razie serdecznie zapraszam
• Lara, dziękuję;) na pewno zajrzę, i to już niebawem 
Dzięki za wszystkie komentarze
Wasza Parvati

[ 1261 komentarze ]


 
Nie ma to jak wsparcie przyjaciela...:P
Dodał Wiktor Krum Środa, 16 Lipca, 2008, 14:15

Zbliżał się pierwszy dzień roku szkolnego. Minął już miesiąc od odpowiedzi Hermiony, a ja wciąż byłem załamany, pomimo tego, co powiedział mi Dumbledore tamtego pamiętnego wieczoru w parku. Bardzo starałem się sobie wytłumaczyć, że trudno-nie udało się, to-jak mówi sędziwy profesor-to walczyć o to, co będzie. Lecz mimo tych słów nadal odczuwałem dziwną pustkę. Straciłem całkowicie wiarę w siebie i jakąkolwiek nadzieję, bym spotkał kiedyś na swojej drodze dziewczynę, która choćby w połowie dorównywała Hermionie. Oczywiście, w Durmstrangu było wiele rozchichotanych idiotek, które latały za mną, błagając, bym im dał autograf do ich różowych notesików, skrzeczących tak głośno, że cały korytarz słyszał:
-Kochamy cię, Wiki!
Nie dało się na te dziewczyny nie zwracać uwagi, więc nieraz się im przyglądałem. Żadnej w życiu bym nie zagadał. One mnie po prostu wnerwiają.
Co do straconej pewności siebie, nie pomagało to w lataniu na miotle. Wiele sztuczek, przydatnych w grze, nie potrafiłem wykonać, bo w głowie wciąż myślałem o Hermionie, a nie o Quiddichu.
Chcąc nie chcąc, musiałem udać się na dworzec King Cross pierwszego września, o godz. 10:00 (godzinę przed Hogwartem i dwie-przed Beaxbatoms). Poszedłem kawałek, bo ze stacji do domu mam niedaleko. Był śliczny dzień, temp. 25 oC, słońce na niebie-i w ogóle-powinien to być cudowny dzień. Ale nie dla mnie. Ciągle mi się wydawało, że coś we mnie obumarło-coś, co było dla mnie najważniejsze w życiu, że odszedł ktoś, dla którego od Turnieju Trójmagicznego zacząłem żyć…Nie było łatwo mi przez ten ostatni miesiąc wakacji, co nie znaczy, że teraz jest mi już lepiej.
Byłem załamany, choć nie wiem, czy jest to dobre słowo, które by wyrażało moje uczucia.
Kiedy wsiedliśmy do pociągu z kumplami, tymi, którzy byli u mnie również chwili odpowiedzi Hermiony, oni milczeli, patrząc na mnie ze współczucia. Nie znoszę współczucia i litości-zazwyczaj wtedy mobilizowało mnie to do akcji, bo chciałem, by lidzie patrzyli na mnie z podziwem, a nie litością. Teraz nie. Teraz, kiedy nic mnie nie obchodziło, co nie było Hermioną, nie zwracałem najmniejszej uwagi. Nawet jeść mi się nie chciało.
W końcu pociąg dojechał do Stacji, oddalonej o 3 mile od Durmstrangu. Dalej czekała już na nas reprezentacyjna brama Durmstrangu, do której mógł wejść tylko ktoś, kto z Durmstrangiem jest w jakikolwiek sposób związany (uczeń, nauczyciel, dyrektor itp.). Każdy, kto jest nieproszonym gościem, nie miał szans na wejście do zamku.
Przed owym wejściem czekała już prof. Hogwal, dyrektorka a zarazem nauczycielka Logiki Magii. Z uśmiechem powitała nas i wpuściła do środka przez ogromne wrota za bramą.
. Ponuro pomyślałem wtedy, że za każdym razem, kiedy przechodzę przez tą bramę, spotyka mnie coś złego kilka dni przed przejściem przez to wejście- śmierć, a potem pogrzeb taty, odpowiedź Hermiony…
Czułem się parszywie. Nawet uczta, nieporównywalna z tym, co sobie gotowałem przez wakacje (zupki z proszku, podgniłe banany itp.) nie poprawiła mi samopoczucia. Wciąż czułem, że to, co było, już nigdy nie powróci. Już nigdy nie będzie tak jak dawniej….
Zagryzłem wargę. Jeszcze tego by brakowało, żebym teraz zaczął, zupełnie jak baba, się rozklejać. Nie widziałem już w sobie tamtego dzielnego, wspaniałego, utalentowanego Wiktora Kruma sprzed dwóch miesięcy. Coś się we mnie przełamało, coś obumarło-może ta nadzieja, może ta wiara…
Właśnie w ten sposób minęła mi powitalna uczta-w tych ponurych, pustych rozmyślaniach. Nie słuchałem uroczystej przemowy dyrektorki; nie docierało już do mnie nic. Czułem na sobie pełne współczucia spojrzenia kolegów oraz radosne i pełne nadziei wzroki tych idiotek (nie wiem, w jaki sposób to się stało, ale połowa szkoły, w tym większość dziewczyn, wie o mojej sprawie z Hermioną)…Naiwne! Sądzą, że teraz będę myślał o nich…W życiu!
Kilkanaście minut po tych smutnych myślach ruszyliśmy do pokojów. Z pewnym rozrzewnieniem spojrzałem na moje łóżko, otoczone figurami smoków. Bez żadnego słowa do kolegów rzuciłem się na nie, w butach i normalnie ubrany. Widziałem wzrok kolegów, patrzących na mnie wyczekująco…Co oni sobie myślą, że mam dla nich przemowę przygotowaną czy co?
-Wiktor…my tego…no….współczujemy ci bardzo….
-Nie trzeba-warknąłem wkurzony, nawet nie wiem, dlaczego…
Kumple spojrzeli po sobie, szukając wsparcia. Digel przysiadł na moim łóżku, spojrzał na mnie ze zrozumieniem i powiedział cicho:
-Słuchaj, stary…Ja wiem, że to nie jest łatwe…Ale nie takie są w życiu problemy, wiesz? Nie warto się zadręczać takimi, skoro są większe…Na przykład moja dziewczyna, kiedy mi odmówiła, przy okazji dała mi mocno w pysk…No i widzisz, kto ma gorzej?!
Wybuchnąłem śmiechem tak serdecznym, że aż chłopacy spojrzeli na mnie ze zdziwieniem, po czym również zaczęli rechotać, co ogromnie wkurzyło Digela.
-Czego się śmiejesz, Wiktor? Ja tutaj tobie się zwierzam z moich problemów uczuciowych, wspieram cię, a ty się ŚMIEJESZ?! Wstydź się, człowieku!
Dalszych słów nie usłyszeliśmy, bo mruczał je ze złością, zamykając się w łazience.

[ 16 komentarze ]


 
Odpowiedź Hermiony
Dodał Wiktor Krum Wtorek, 08 Lipca, 2008, 07:49

Po moim pytaniu nastała krępująca cisza. Patrzyłem na Hermionę z niepokojem oraz czymś w rodzaju nadziei, która gasła z każdą chwilą milczenia z jej strony. Hermiona miała strasznie smutny wyraz twarzy- kiedy spojrzała mi w oczy, ujrzałem przepełnione łzami duże, brązowe oczy, błagalnie wpatrzone.
-Wiktor...Ja…Wiesz…Ron i w ogóle…wybacz mi! Nie mogę…się zgodzić-wyrzuciła to z siebie wreszcie Hermiona, płacząc.
-Rozumiem-odpowiedziałem bezbarwnym głosem. Czułem w sobie pustkę, ogromną pustkę i coś we mnie obumarło-ta nadzieja, ta wiara, że uda się z Hermioną.
Napotkawszy moje zrezygnowane, zrozpaczone spojrzenie, wybiegła z domu, pochlipując. Za nią pobiegł Ron, rzuciwszy mi ostatnie wrogie spojrzenie, w którym tym razem gościł triumf, zaś koledzy zostali, patrząc na mnie w milczeniu. Nie chciałem litości ani współczucia, potrzebowałem samotności, by wszystko powoli przemyśleć.
Chyba to wyczuli, po krótkiej chwili napiętej ciszy wyszli, bąkając do mnie jakieś banalne wyjaśnienia. Mama również wybrała się do kuchni, mrucząc, że musi ugotować zupę. Jakbym nie wiedział, że od rana stoi chłodnik w lodówce!
Poszedłem na górę, do mojego pokoju. Był skromny-znajdowały się w nim tylko łóżko, małe biurko i zwykła szafka. Wyglądałby on całkiem schludnie-jak to mówi mama-gdyby tylko ściany, co do kawałka, nie były oblepione zdjęciami z Mistrzostw Świata w Quiddicha. Rzuciłem się na łóżko i, choć zdarzyło mi się to tylko kilka razy w całym moim życiu, łzy pokapały z mojej twarzy na poduszkę. Nie obchodziło mnie już nic, co nie było Hermioną i jej odpowiedzią…Czułem się upokorzony, ale najbardziej chyba było mi żal tego, co straciłem, a mogłem mieć. Czułem, jakby cały świat się mi zawalił i jakbym nie miał już nic, co by mnie tutaj trzymało…
Nagle do mojego pokoju wszedł Ron Weasley! Najpierw ogromnie się zdziwiłem, po krótkiej chwili poczułem przypływ ogromnej złości i gniewu oraz żalu do niego, tak, wielkiego żalu za to, że odebrał mi prawie wszystko (byłem wtedy bardzo rozgoryczony, więc nie wszystkie moje poglądy były w tamtej chwili słuszne).
Laluś usiadł na stołku i spojrzał na mnie. Po chwili rzekł cicho:
-Słuchaj, Krum, wiesz, ja tam za tobą za bardzo nie przepadam…
-I nawzajem, stary, i nawzajem-rzuciłem ostro, czując, co się święci.
-Ale cię szanuję, no…w miarę. I…tego…
-Co?- warknąłem niewzruszony.
-No, wiesz…Przykro mi z powodu…No wiesz…Hermiony…
Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. Czy to na pewno było Ron Weasley, największy laluś na świecie? Wredny egoista? Coś się we mnie w środku poruszyło. Wyciągnął pierwszy dłoń, pocieszył mnie…
-Dzięki, Weasley, i…Wiesz…Teraz to ty będziesz z Hermioną chodził, prawda?
Zaczerwienił się, ale widać było, że sama myśl już go cieszy…
Pokiwał głową w milczeniu ,po czym uśmiechnął się do mnie i wyszedł z pokoju.
Poczułem się odrobinę lepiej. W końcu jestem do przodu- jestem pogodzony, nie mam wyrzutów sumienia. Mimo to na samo wspomnienie minionej chwili rozpacz znów się we mnie pojawiła. Postanowiłem wyjść na spacer. Szybko zarzuciłem bluzę na siebie (tak na wszelki wypadek; doprawdy, nie wiem, dlaczego stałem się taki przewidujący) i poszedłem do parku, leżącego koło mojego domu. Zacząłem przechadzać się po ścieżkach, próbując myśleć o czymś innym niż o odpowiedzi Hermiony. Niestety, nie udawało się mi to. Wspomnienie to nasuwało mi się w myśli cały czas.
Patrząc tępo i pusto w ścieżkę, rozpamiętywałem dawne, szczęśliwe chwile z Hermioną? Czy będą jeszcze takie?
Nagle poczułem, że w kogoś wpadłem. Silne uderzenie, gleba na plecy- długo potem jeszcze to pamiętałem. Gdy wstałem, ujrzałem nad sobą, prócz migocących gwiazdek, Rona Weasleya z Hermioną. Ona sama wyglądała na lekko zażenowaną. Ron podał mi rękę i wstałem. Nie wiedziałem, co powiedzieć…I kolejne milczenie ze strony wszystkich pojawiło się tego dnia.
-No cóż…To tego…Dzięki i w ogóle…Miłego dnia…
-Miłego dnia!- odpowiedzieli równocześnie, po czym Hermiona powiedziała do mnie cicho, patrząc mi poważnie w oczy:
-Wiktor…Ja… naprawdę nie mogłam….
-Rozumiem-powtórzyłem smętnie i pokiwawszy im ręką na pożegnanie, powlokłem się w kierunku domu. Zadumałem się strasznie. Czułem się taki stary i doświadczony-jednym słowem: było mi bardzo źle.
Myśląc o swoich problemach, znów wpadłem na jakiegoś staruszka. Przeprosiłem i już miałem odejść, kiedy przyjrzałem się panu dokładniej. Był to Albus Dumbledore we własnej osobie! Dużo rzeczy działo się tamtego smutnego dnia…
-Dzień dobry, profesorze Dumbledore!- wykrzyknąłem ciągle jeszcze oniemiały.
-Ach, witam, panie Krum!- zawołał wesoło Dumbledore znad swoich okularów. –Jaki to piękny dzień dzisiaj, nieprawdaż?- zagadnął mnie miło.
Ale zobaczył mój tęskny i zazdrosny wzrok, wodzący za Hermioną i Ronem, trzymającym się za ręce.
-Aaaa…Więc dla ciebie nie jest on taki dobry…-stwierdził ze smutkiem profesor.
Kiwnąłem głową. Znowu łzy jakby na złość chciały polecieć. Zagryzłem wargę.
-Wiesz…-zaczął łagodnie Dumbledore-nie zawsze możemy mieć wszystko…Może czasem to i lepiej? Cieszmy się z tego, co mamy, bo inaczej-nawet to, co szczęśliwe, nie będzie już dla nas radością. A że nie zawsze się w życiu udaje? To normalne…Ale nie wolno się wtedy poddawać…Nie, nie nadal walczyć o to, co minęło-zaprzeczył, jakby czytając w moich myślach-ale o to, co będzie. –uśmiechnął się do mnie pokrzepiająco i poszedł dalej, nucąc sobie pod nosem.
A ja stałem i rozmyślałem nad tym, co powiedział mi Dumbledore. Może rzeczywiście muszę poczekać…Walczyć o to, co będzie, a nie o to, co nie jest mi pisane i jest już przeszłością?

[ 10561 komentarze ]


 
Szczęśliwe urodzinki (to był sarkazm)
Dodał Wiktor Krum Czwartek, 19 Czerwca, 2008, 14:59

Zbliżał się sierpień, a ja nadal siedziałem w pustym domu (mama pojechała na trzy tygodnie do koleżanki na wieś; proponowała mi, bym wyruszył tam wraz z nią, ale jakoś nie miałem ochoty). Nie miałem nic do robienia. Chyba po raz pierwszy w moim życiu zapragnąłem znaleźć się znów w szkole, wśród kolegów, gdzie mimo że nauka męczyła strasznie człowieka, miałem z kim pogadać lub zjeść porządny, domowy posiłek (nie mam zdolności kulinarnych, więc robiłem sobie zupki z proszku). Kumple rozjechali się na cztery strony świata, a Hermiona wyjechała z rodzicami do Francji na wakacje, skąd raczej nie przysyłała jakoś dużo listów. Siedziałem więc przy stole, patrząc tępo w sprzed tygodniowy tekst, wysłany jeszcze z Anglii i zastanawiałem się, czy właściwie urodziny są dobrym wynalazkiem. Mam urodziny 30 lipca, czyli tego właśnie dnia, i jakoś samotnie się czułem. Poczucie, że nikt nie pamiętał o moim święcie, nawet mama, która bawi się teraz, zapewne, u swojej przyjaciółki, nie było zbyt miłe. „To boli, kiedy przyjaciele zapomną o twoim święcie” -pomyślałem z goryczą w myślach. Próbowałem sobie wmówić, że na pewno są zbyt zajęcie, by pamiętać o takich codziennych sprawach, ale jakoś nie wydawało mi się, by było to dobre wytłumaczenie. Pal licho kumplów czy rodzinę, ale strasznie było mi żal tego, że Hermiona nie pamiętała o moich urodzinach…Osoba, na której najbardziej mi zależy…
Moje ponure rozmyślanie przerwał gwałtowny huk. Automatycznie spojrzałem w stronę, z której rozległ się owy odgłos. Były to drzwi, które niespodziewanie głośno otwarły się. W nich stanęli nie kto inni niż moi kumple wraz z Hermioną na czele. Mama szła na tyłach, rozpromieniona.
-Nieeeeeeeeeeeeespodzianka!- wrzasnęli chórem, po czym wybuchnęli śmiechem i rzucili się na mnie, poklepując po plecach lub rzucając się na szyję (w przypadku Hermiony i mojej rodzicielki).
Byłem tak zdziwiony, a jednocześnie wzruszony, że prawie że odebrało mi mowę. Wspaniała była to chwila, której nie zapomnę do końca życia. Przywieźli ze sobą mnóstwo
prezentów, serpentyn i innych kolorowych papierków oraz pełno czapeczek czy trąbek (to są takie mugolskie rzeczy, które przykłada się do ust i wydają przeraźliwy dźwięk). Byłem zachwycony. Od Hermiony dostałem zestaw do czyszczenia miotły, od kumpli- kalendarz, który codziennie namawia cię do zagrania w Quiddicha a od mamy- Księgę Króla Kuchni.
Bawiliśmy się świetnie. Moja przyszła dziewczyna przywiozła takie c u ś, które odtwarzało muzykę, chyba wadio, czy jak mu tam. Poprosiłem Hermionę do tańca i zgodziła się!
To było cudowne uczucie…Było tak romantycznie, jak w raju, poza nami nic nie istniało…
-Przeeeeeeeeeeeeeeeeeeestań!- wrzasnął ktoś od drzwi, przerywając moje błogie uczucie uniesienia. –Co ty sobie, do cholery, myślisz, co?!
Obróciłem się w stronę głosu i żołądek skręcił mi się ze złości. Stał przede mną nie kto inny niż…Ron Weasley! Wściekłość ogarnęła mną tak mocno i bezgranicznie, że z krzykiem ogarniającego mnie żalu, pretensji, a przede wszystkim złości, wyciągnąłem różdżkę:
- Drętwota!- ryknąłem tak głośno, że gardło bolało mnie do wieczora.
Odrzuciło go w tył. Kiedy wstał, minę miał, jakby chciał mnie na miejscu ukatrupić. Szczerze mówiąc, nie dziwiłem się mu, bo sam najchętniej zrobiłbym to samo…
Dziwiłem się natomiast, jak można być tak bezgranicznie egoistycznym, upartym i wrednym człowiekiem jak on. Z trudem powstrzymywałem się od rzucenia się na tego lalusia, aż w końcu nie wytrzymałem i z pięściami ruszyłem w jego stronę, wylewając po drodze z siebie wszystko, co mnie bolało. Ron nie wyglądał już aż tak hardo. Spojrzał na mnie z czymś w rodzaju delikatnej, prawie że niewidzialnej skruchy. Wcale mnie to nie uspokoiło, wręcz odwrotnie-z coraz większym żalem począłem wyrzucać mu jego wszystkie chamskie zachowania, skończywszy na tym, że wtargnął do MOJEGO domu, w MOJE urodziny, zabierając mi MOJĄ dziewczynę! Z rozpaczą spojrzałem na Hermionę, szukając w niej wsparcia. Miała łzy w oczach i przenosiła wzrok ze mnie na Rona, i z niego na mnie. Nagle jakieś mocne postanowienie wtargnęło we mnie i głośno zapytałem Hermionę, patrząc jej w oczy:
-Hermiono, czy chciałabyś może…-zacząłem niepewnie, patrząc jej w oczy.-Czy chciałabyś może chodzić za mną?
Naprawdę nie wiem, w jaki sposób znalazło się we mnie tyle odwagi, by spytać ją o to. Przecież układałem sobie to przez wiele miesięcy!
Ona oblała się rumieńcem i cicho, jakby z lękiem, patrząc mi poważnie w oczy odparła:
-Wiktor…Więc…Chyba…
CDN
```````````````````````````````````````````````````````````
Notka będzie za ok. dwa tygodnie, ponieważ wyjeżdżam i będę bez Internetu.
Pozdrawiam wszystkich cieplutko-Parvati

[ 7 komentarze ]


 
Listy, przez które tak wiele się działo
Dodał Wiktor Krum Poniedziałek, 09 Czerwca, 2008, 18:08

Kochani! Dzięki za wszystkie komentarze, za krytykę i słowa uznania. Jesteście cudowni.
Notkę dedykuję dla Marty z Lochów. :)
Pozdrawiam wszystkich-Parvati
`````````````````````````````````````````````````````````
Przez kilka dni od tamtego okropnego dnia wciąż wymyślałem zemstę na tym okropnym egoistą, lalusiem Ronem Weasley’em. W chwilach, kiedy wspomnienie upokarzającej chwili w lodziarni uderzało mi ze złością do głowy, zastanawiałem się nawet nad trucizną…
„Mam swoją godność. Niech spodziewa się zemsty, bo ona na pewno nastąpi, choćbym miał go ścigać aż do końca moich dni”- pomyślałem sobie, dumnie wznosząc czoło. Po tym odważnym postanowieniu ruszyłem w kierunku domu mojego kumpla, do którego przyjechałem na tydzień na wakacje, do mojego pokoju, gdzie czekał na mnie jeszcze nieotwarty list od Hermiony. Kiedy dotarłem do owego pomieszczenia, niemal z uśmiechem na twarzy wszedłem do niego. Prawie nie patrząc przed siebie, doszedłem do łóżka. Nagle w kogoś uderzyłem. Okazało się, że to moi kumple siedzieli na moim „legowisku”, trzymając coś w rękach. Gdy tylko mnie ujrzeli, schowali to c o ś za plecami i patrzyli na mnie z wymuszonymi uśmiechami. Popatrzyłem na nich, osłupiały.
-Co tu robicie?!- zapytałem, zirytowany. Co jak co, ale nie dość, że moje łóżko było szare z brudu, bo trzymali nogi na nim, to jeszcze wszystkie rzeczy zostały zrzucone na podłogę, jakby czegoś zawzięcie szukali…
A oni na moje pytanie tylko wymienili pogardliwe uśmieszki, po czym parsknęli śmiechem, patrząc na mnie z politowaniem. To mnie trochę zaniepokoiło, a do tego też mocno wkurzyło.
W końcu nie jest to zbyt miło, jak ktoś wtranżoli się komuś przed nos, na dodatek patrząc przy tym na takiego kogoś jak na całkowitego durnia.
-Wiesz, Wiktor, nie wiedziałem, że jesteś aż tak romantyczny-zakpił mój kolega, Peter, notabene ten, któremu pod koniec roku szkolnego dałem ściągę na Historii Magii!
- O CO WAM CHODZI?!- wrzasnąłem, tracąc nad sobą panowanie. –W KOŃCU MI MOŻE ODPOWIECIE ŁASKAWIE, CO?!
Zrzedły im miny. Ja, dysząc ciężko ze złości, patrzyłem na nich tak wrogim spojrzeniem, że aż schylili głowy, czerwieniąc się.
Byłem na nich po prostu wściekły. Wydawało mi chwilami, że mam ochotę im wszystkim po kolei przywalić. Domyśliłem się, co trzymali w tych swoich łapskach! Listy od Hermiony do mnie i odwrotnie!!! Opętała mnie złość. Byłem na nich potwornie zły, czułem się upokorzony, zły, byłem pełen żalu i po prostu było mi strasznie przykro. Jeszcze to uczucie zawodu i rozczarowania…Przecież byli to moi kumple, moi najlepsi przyjaciele…
Nigdy bym ich tak okropnie nie potraktował, jak oni mnie…Czułem się podle, myślałem, że za chwilę eksploduję. Jakbym naprawdę nie miał teraz zmartwień!
Oni zaś, widząc ogromny grymas złości na mojej twarzy, od razu stchórzyli.
Chyba zrozumieli, że ich właśnie przejrzałem. Najpierw spojrzeli na mnie z przerażeniem w oczach, a potem spuścili wzrok, widząc moje oczy, pełne rozczarowania i wściekłości. Myślałem, naprawdę myślałem, że są moimi kumplami. Postanowiłem, że zachowam się spokojnie, że pokażę im swoją godność. Tymczasem, przepełniony żalem, wylałem z siebie słowa, które chyba bym nie powiedział, gdybym z namysłem pomyślał chwilę:
- Naprawdę, sądziłem, że jesteście inni. Myślałem, że znam was, że jesteście ludźmi fajnymi i uczciwymi. A jednak myliłem się co do was. Przykro mi. Miałem nadzieję, że jesteśmy przyjaciółmi. Byłem też pewny, że można na was polegać i że jesteście godni miana przyjaciółmi czy też najlepszymi kumplami. Chyba się myliłem. Przykro mi.
Po tych słowach poczułem się trochę lepiej. Dziwnie to brzmi, ale po ich, przepełnionych łzami i udręką twarzach poczułem jakąś niemiłą satysfakcję. Jakby mi sprawiło przyjemność, że to teraz ich boli, że wreszcie ja mam odrobinę mniej bólu. Miałem wtedy chyba nadzieję, że zrozumieją. Co wcale nie znaczyło, że chciałem się z nimi pogodzić! Nigdy w życiu! Pozwoliłem sobie na jeszcze jedno drwiące spojrzenie na nich, które chyba ich dobiło. Nagle wyrwał mi się dotkliwy komentarz:
-Co, może wreszcie wam nie będzie miło?
Oni spojrzeli na mnie z żalem we wzroku. Poczułem się głupio i jakbym był winien. W końcu teraz ja również nie zachowałem się fair. Byłem złośliwy, chwilami niesłusznie…
Mimo to wyszedłem z pokoju, zatrzaskując z hukiem drzwi. Co było dalej z chłopakami, nie wiem. Wiem tylko, że ja, przepełniony goryczą i wściekły na cały świat, pobiegłem w kierunku przepięknej łąki, przy której leżał dom Petera. Siadłem na niej i siedziałem, milcząc. Starałem się myśleć o czymś innym niż o kłótni z chłopakami, ale niezbyt mi się to udawało. Każda myśl o nich dopełniała kielicha rozpaczy. Jak oni mogli! Jak śmieli! Po około pół godzinie ( siedząc, wpatrywałem się tępo we wskazówki od zegarka) na polanę nieśmiało weszli moi BYLI kumple. Już wstawałem, by sobie pójść daleko od nich, gdy nagle podbiegli do mnie i Digel położył mi rękę na ramieniu. Zepchnąłem ją momentalnie, patrząc mu wyzywająco w oczy. Następnie już ruszałem, gdy nagle Darek się odezwał:
-Wiktor…Poczekaj…Proszę…
Odwróciłem się, nawet nie wiem, czemu. Może instynkt mi podpowiadał? Mimo tego dość pojednawczego gestu nie zamierzałem im odpuścić. Wszyscy dostali ode mnie w prezencie tak ostre spojrzenie, że aż ich odchyliło w tył.
-Czego chcecie?- warknąłem, patrząc na nich spode łba.
-My…Chcieliśmy…No…Tego…-jąkali się na przemian.
-No? -przewróciłem oczami, co zaowocowało tym, że ich twarze stały się gwałtownie purpurowe.
-Chcieliśmy cię przeprosić- przełamał pierwsze lody Peter. Oblał się przy tym rumieńcem.
-Zachowaliśmy się jak świnie, czytając twoje listy-ciągnął dalej Digel.
-To fakt-powiedziałem twardo, pełnym hardości głosem.
-Byliśmy wrednym dupkami i nie zasłużyliśmy na twoją przyjaźń. Nie zachowywaliśmy się jak prawdziwi kumple.
Spojrzałem na nich pierwszy raz bez całkowitej pogardy. Mieli udręczone tarze, smutne oczy. Patrzyli na mnie bardzo wyczekująco, z nadzieją, która gasła z każdą sekundą, a jednocześnie z jednoznacznym wyrazem twarzy, mówiącym tylko jedno: „przepraszam”…
Po tym coś we mnie zmiękło. W końcu im też teraz nie było łatwo…Każdemu w końcu zdarza się zachować się jak świnia, a oni chyba teraz naprawdę żałowali tego, co zrobili.
Powiedziałem do nich spokojnie, próbując się uśmiechnąć:
-Dobra…Zapomnijmy o tym, co?
I wtedy ich twarze rozjaśnił jeden wielki uśmiech, taki, że naprawdę nie żałowałem wyciągnięcia ręki. Jednego byłem pewien- więcej już tego na pewno nie zrobią.

-

[ 3 komentarze ]


« 1 2 3 4 5 6 7 »  

| Script by Alex

 





  
Kolonie Harry Potter:
Kolonie Travelkids
  
Konkursy-archiwum

  

ŻONGLER
KSIĘGA HOGWARTU

Nasza strona JK Rowling
Nowości na stronie JKR!

Związek Krytyków ...!
Pamiętnik Miesiąca!
Konkurs ZKP

PAMIĘTNIKI : KANON


Albus Severus Potter
Nowa Księga Huncwotów
Lily i James Potter
Nowa Księga Huncwotów
Pamiętnik W. Kruma!
Pamiętnik R. Lupina!
Pamiętnik N. Tonks!
Elizabeth Rosemond

Pamiętnik Bellatrix Black
Pamiętnik Freda i Georga
Pamiętnik Hannah Abbott
Pamiętnik Harrego!
James Potter Junior!
Pamiętnik Lily Potter!
Pamiętnik Voldemorta
Pamiętnik Malfoy'a!
Lucius Malfoy
Pamiętnik Luny!
Pamiętnik Padmy Patil
Pamiętnik Petunii Ewans!
Pamiętnik Hagrida!
Pamiętnik Romildy Vane
Syriusz Black'a!
Pamiętnik Toma Riddle'a
Pamiętnik Lavender

PAMIĘTNIKI : FIKCJA

Aurora Silverstone
Mary Ann Lupin!
Elizabeth Lastrange
Nowa Julia Darkness!

Joanne Carter (Black)
Pamiętnik Laury Diggory
Pamiętnik Marty Pears
Madeleine Halliwell
Roxanne Weasley
Pamiętnik Wiktorii Fynn
Pamiętnik Dorcas Burska
Natasha Potter
Pamiętnik Jasminy!

INKUBATOR
Alicja Spinnet!
Pamiętnik J. Pottera
Cedrik Diggory
Pamiętnik Sarah Potter
Valerie & Charlotte
Pamiętnik Leiry Sanford
Neville Longbottom
Pamiętnik Fleur
Pamiętnik Cho
Pamiętnik Rona!

Pamiętniki do przejęcia

Pamiętniki archiwalne

  

CIEKAWE DZIAŁY
(Niektóre do przejęcia!)
>>Księgi Magii<<
Bestiarium HP!
Biografie HP!
Madame Malkin
W.E.S.Z.
Wmigurok
OPCM
Artykuły o HP
Chatka Hagrida!
Plotki z kuchni Hogwartu
Lekcje transmutacji
Lekcje: eliksiry
Kącik Cedrica
Nasze Gadżety
Poznaj sw�j HOROSKOP!
Zakon Feniksa


  
Co sądzisz o o zakończeniu sagi?
Rewelacyjne, jestem zachwycony/a!
Dobre, ale bez zachwytu
Średnie, mogłoby być lepsze
Kiepskie, bez wyrazu
Beznadziejne- nie dało się czytać!
  

 
© General Informatics - Wszystkie prawa zastrzeżone
linki