Pamiętnikiem opiekuje się Lilly do 1.04.2008 pamietnikiem opiekowała się Ginny 31 Do 09.10.2007r opiekowała się pamiętnikiem
Herbina Gringor Kącik Ginny
Triumfalnie powracam do Ciebie, Pamiętniku, ostojo normalności po tych burzliwych czasach, czyli dwóch godzinach, które spędziłam w bibliotece na wyszukiwaniu informacji o szpiczakach. Teoretycznie, nie byłoby w tym nic drożnego, a tym bardziej niezwykłego, gdyby nie fakt, iż weszłam akurat na gotowe dzieło jakichś młodocianych impresjonistów, na oko klasa trzecia. Rozsmarowali żabie mózgi na suficie królestwa madame Pince.
Zwykle uważam ją za „sempowatom nietoperzyce” (cóż za fascynujące połączenie, transmutacja ludzko-dwuzwierzęca, kwintesencja zajęć pani McGonagall prowadzi w prostej linii do Nagrody Różdżkobla, czyli burkliwego malkontenta, który wynalazł czerwone pałeczki napełnione strzelającym musem truskawkowo-pieprzowym, ale kiedy spostrzegł, jak paskudną kompozycję smakową tworzą te smaki, uciekł się do ukrytej głęboko finezji – napchał pałeczki mugolskim prochem strzelniczym, nazwał „dynamit”, podpisał zmyślonym nazwiskiem „Nobel” i fundnął uzdolnionym czarodziejom oraz niegłupim mugolom po nagrodzie), ale muszę przyznać, iż w tym akurat momencie uświadomiłam sobie, iż całym sercem stoję za bibliotekarką.
Musiałam użyć krótkiego Chłoszczyść, by zmyć wytrawny kolaż, zagroziłam uczniakom Upiorogackiem, po czym rzuciłam się zgrabnym łukiem ku stolikowi, przy którym ktoś już siedział. Dean.
Strzepnęłam rękawy, myśląc „wpadłam jak Snape w kadź szamponu przeciw przetłuszczaniu włosów”, wdzięcznie ułożyłam torbę na ramieniu, mruknęłam „Mleko, a nie sok dyniowy (w locie zajrzałam do pergaminu mojego chłopaka), po czym minęłam w wyjściu panią Pince.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Karollo, gratulacje!
Wybaczcie długość,lecz dzisiaj dopiero wróciłam do domu... Poza tym, dokonałam kilku ważnych przemyśleń (i leczyłam rany po Severusie, tutaj akurat żartuję, gdyż obstawiałam zwycięstwo Karolli) w związku z czym notkę pozostawiłam samej sobie. Nieco kulawej samej sobie.
1 marca, wieczór, dormitorium dziewcząt z Gryffindoru
Cóż za pełen wrażeń dzień! A zaczął się...dość przyjemnie.
Otóż około dwunastej zmierzałam z duszą na ramieniu, sercem w gardle, mózgiem w butach, żołądkiem w opłucnej i tabletkami na kaszel w kieszeni ku wysmakowanej, urządzonej z zaskakującym brakiem przepychu (tablica, dziennik i katedra ze stojącą na niej pustej klatce na ptaki, profesor McGonagall na „stajla”, jak to dosadnie ujął Seamus) klasie transmutacji. W stronę ponurego braku światełka w tunelu – klasówce.
Nagle zostałam zatrzymana przez wicedyrektorkę, która spojrzała na mnie...ze smutkiem, po czym machnęła w moją stronę ręką sztywno niczym kapral (pamięta się wykłady Hermiony z mugoloznawstwa, ha, ha!) i burknęła:
-Weasley, pod skrzydło szpitalne. Masz tam spokojnie – tu nauczycielka zerknęła na mnie, jak gdyby chciała się upewnić, czy uprzednio nie wysłać kogoś po słownik – czekać, dopóki madame Pomfrey cię nie wpuści. Twój brat (został pogryziony przez Goyle’a? Uratował pierwszoroczniaka, ściągając go/ją z drzewa?) połknął rano truciznę, lecz został w porę odratowany.
Zdumiałam się, jednakże w porę zdążyłam przyjąć pozę dziecięcia poszkodowanego ciężko przez los brakiem zajęć z transmutacji, po czym oparłwszy się pokusie zawrzaśnięcia:
-Tak jest, sirko! – popędziłam korytarzem, myśląc, czy za tę minę nie należałby się jaki mały Merlinar (nagroda przyznawana szychom Magicwood przez Magiczną Akademię Filmową, straszni zdziercy, co roku przyznają tę pozłacaną statuetkę hippisa z brodą łzawej komedii romantycznej).
Proszę jednak nie sądzić, iż jestem bez serca. W końcu coś mi w tym gardle wylądowało. Bez żartów – przeraziłam się. Trucizna? Przecież wtedy Ron nie miał eliksirów, na Boga! Co się stało? Odratowany?
I tak spędziłam pół dnia czekając aż do ósmej, kiedy plastikowe białe drzwi ukażą oblicze pielęgniarki. Ze mną czatowali zaniepokojony Harry oraz blada jak trup Hermiona. Nim udało mi się wręczyć nieprzytomnemu bratu urodzinowy prezent (Najsilniejsze...nie, nie eliksiry, mam jakąś dozę wyczucia, ...drużyny w lidze quidditcha Południowo-Wschodniej Anglii), Harry odciągnął mnie dyskretnie na bok. Dowiedziałam się o pudełku kociołków zatrutych (nie śmiać się! Być zakochanym w Romildzie...To prawie jak wypić szklankę veritaserum i odtańczyć kankana na stole nauczycielskim, paplając o własnych sekretach...) eliksirem miłosnym, pomyłce, w wyniku której Ron zakosztował feralnych słodyczy, wizycie u Slughorna i szklance miodu.
-....a wtedy zaczął charczeć, popędziłem do nesesera ze składnikami wywarów, znalazłem bezoar, wepchnąłem mu do gardła, ciało sflaczało... – wyjrzałam zza węgła. Fred i George nadchodzili.
Wyszliśmy, by się z nimi przywitać. Gdybym odziedziczyła choć odrobinę ich charakteru, być może nie tylko Ty, Pamiętniku, usłyszałbyś tę optymistyczną anegdotkę towarzyską z amortensją, lecz cała szkoła. Ale...biedny Ron. Razem z Harry’m przemaglowaliśmy każdą możliwość zatrucia beczułki alkoholu, potencjalny cel...
Proste – Harry. Niestety, ów...hm, nieszczęśliwy wypadek przy pracy nie przysporzy Ronowi chwały, sławy oraz zainteresowania, jak przy ataku Katie. Nieprzytomny, ale w stanie stabilnym. Nuudy...
Nieco lepsze czasy - kto jest chory na sentymentalizm?
Od autorki: drobne zmiany w czasie (w książce 1 marca to sobota), z kalendarzem się to nie pokrywa, więc nieco pomanipulowałam. Zmieniacze czasu - macie reklamę.
Jeszcze coś - od jutra niestety nie uda mi się odebrać Waszych maili. Postaram się po piątym marca. Dziękuję z góry za wyrozumiałość.
Wybacz, Pamiętniku, zwłokę. Teraz jednak nadrobię dzielnie wszystko! Fiu, fiu, Ginny Weasley i poszanowanie czyjegokolwiek czasu! – zadrwił głosik.
Widzisz, kochanieńki? Już się pakuj na pielgrzymkę dziękczynną...
Zostałam bowiem obdarzona...olśnieniem. Geniuszem. Przewidywanie przyszłości nie stanowi od piątku żadnego problemu... ....więc już powinienem lecieć na poddasze pani Trelawney? Ona ma problemy z przepowiadaniem przyszłości, to skoro weszłaś na drogę cnoty...
Cały tekst brzmi jednakowoż odrobinę dziwnie w moich usta...w moim kałamarzu, przepraszam. Wyjaśniam.
W sobotę odbyły się zajęcia z teleportacji. W piątek zastanawiałam się nawet, w co powinnam się zaopatrzyć, idąc korytarzem – chusteczki (na zaś) dla rozczarowanych Puchonek, czy też lepiej syrop na kaszel? Trzeba mi jednak oddać sprawiedliwość – powiedziałam Susan Bones, że instruktor wygląda jak trzcina.
-A, to pewnie jest chudy w talii? Skoro tak, musi być jeszcze przystojniejszy, niż Hanna opowiadała...
W owym momencie zostałam zagarnięta przez falę zajętych intelektualną rozmową („ten kociołek wygląda wyjątkowo reprezentatywnie, Jake”, „ależ skąd, Mary, złote obramowanie wydaje mi się nieco poniżej zasad dobrego smaku, więcej finezji, Mary, więcej finezji”) Krukonów. Stwierdziłam „nie jestem zobligowana do wysłuchiwania z twarzą pokerzystki waszych andronów. Muszę przynieść ze sobą hiobowe wieści – nie zostaliście obdarzeni darem elokwencji”, co sprawiło, iż tłum wokół mnie nieco się przerzedził, lecz nie spotkałam później przyjaciółki Hanny.
W sobotę o 10 męczyłam się (umartwiałam, kochanie, umartwiałam. Tak, bo to był referat o inferiusach) pracą domową z obrony przed czarną magią, gdy koło mnie usiadł Harry.
-Inferiusy boją się ognia czy wody? – zagaiłam.
-Ognia – odparł. – A Hanna i Susan...
-...powinny bać się zapewne Boga, bo płakały na cały zamek, gdyż Wilkie Twycross nie należy do przystojnych piętnastolatków, tak? – mruknęłam, wpisując „Bronią przeciwko inferiusom jest zaklęcie ognia”.
-Poniekąd. Przeklęły instruktora i zaraz po zakończeniu zajęć postanowiły odzyskać 11 galeonów, które zapłaciły za resztę kursu. A, mało brakowało, a Susan stanęłaby przed obliczem niebios z jedną nogą.
-Rozszczepienie? – spytałam beznamiętnie. – Za ten numer z odzyskaniem pieniędzy czeka je raczej oblicze piekieł.
I niech mi ktoś powie, że Ali Bashir, który stanął przed Urzędem Niewłaściwego Użycia Czarów za rozprowadzanie zakazanych latających dywanów, nie miał dobrej linii obrony! Stwierdził podobno: "Ludzie wolą dywany, bo nie muszą się martwić, że jak będą podróżowali do babci, to nie będą czym mieli ją ucałować na powitanie!".
No, dobrze. Być może to nie był dobry argument dla tych, którzy wolą się wymigać od kurtuazyjnego obcałowywania ciotek i prakuzynek. Osobiście wolę.
Św. Walenty, czyli powód, dla którego nie warto uczęszczać na historię magii... Dodała Ginny Środa, 14 Lutego, 2007, 18:45
"Hermionina" ("kochaniutka", twój ulubiony przymiotnik, ha, ha - szepnął głosik) postanowiła dzisiaj zapewnić mi rozrywkę. W swoim stylu - zrobienie dodatkowej pracy domowej w postaci "Święty Walenty i szowinistyczne zabobony związane z jego świętem". Dostała walentynkę, o co chodzi, Ginny? Masz to wybadać! Ginny-statystyki, świetnie brzmi. Już nawet widzę ten czerwono-różowy banner w ciapki... Nie rób tego, uciekaj, spędzenie walentynek nad woluminami na herbatce u Irmy Pince to nie jest feminizm, to już nawet nie kujonizm, to szaleństwo!
Muszę panować nad swoimi procesami myślowymi (więc, głosiku, cicho!). W każdym razie, biorąc pod uwagę swoje nastawienie,przez moment pomyślałam nawet o odniesieniu się do tej propozycji optymistycznie, ale...wybacz, myśli, ignorancję, z jaką Cię potraktowałam... Hermiona rzekła bowiem optymistycznie:
-Wywiedziałam się dokładnie wszystkiego o tym święcie. Pani Pince dała mi ciekawą książkę... Książkę? Zakład, że będzie ich "tylko kilka"?
-...o paleniu kobiet, a także jedną o praktykach w trakcie lutowych pełni...A wiedziałaś, że... Tak, Ginny, zostałaś ostrzeżona - głosik nie pozwolił sobie na sterylizację swojego tonu z wszelkich nutek sarkazmu. Wychowałam bestię we własnej głowie.
Natychmiast zaczęłam rozmyślać nad planem ucieczki, podczas gdy całą twarzą skupiłam się na wyrażaniu radości na myśl o odczytywaniu ustępów z książki "Mężczyźni - od starożytności po średniowiecze. Analiza i interpretacja żenujących faktów historycznych". Chwyciłam się pierwszego pomysłu jak charłak różdźki:
-Eee...Przepraszam, przypomniałam sobie o...o spacerze z...
-Taak? - Hermiona popatrzyła na mnie chłodno. - A co będziesz robić z chłopakiem?
-Uświadomię mu żenadę zachowania części rodzaju ludzkiego, do którego należy - zawołałam, wyrywając przyjaciółce Harry'ego tom z ręki i uśmiechając się niczym Lockhart podczas promocji "Mojego magicznego ja".
-Sama mówiłaś, że nie jesteś zainteresowana. Chodź, pokażę ci książkę "Czarownice są z Marsa, czarodzieje z czarnej dziury". Two times to go!
-A gdyby tak...Pójść i znaleźć na przykład...i...pograć z nim albo porozmawiać, żeby przekonać się, jak bardzo jest ograniczony i wpleść to do naszego referatu? - zaproponowałam z dużym trudem, gdyż Hermiona ciągnęła mnie zdecydowanie do działu "Konflikty międzygatunkowe".
-Ależ to doskonały pomysł. Pójdziemy do pokoju wspólnego potem, jak już napiszemy co najmniej dwie stopy pergaminu. Gałki oczne na lewo, zagubiony Neville w Dziale Niewidzialności!
-Cześć, Neville! Może ci w czymś pomóc? Gdzie stoisz?
-Ginny! Szukam książki "Kwintesencja transmutacji, może wiesz...
-Neville! - zawołała Hermiona głosem tak przypominającym Ritę Skeeter, że aż przypomniałam sobię formułę zaklęcia wyczarowującego środek zabijający żuki i byłam bliska rzucenia go. - Wiem, gdzie możesz znaleźć tę wspaniałą pomoc naukową. A pomożesz mi potem z dodatkową pracą na historię magii? Odpowiesz na kilka banalnych pytań.
-A ja polecę po dodatkowy pergamin! - przyklasnęłam ochoczo, zabrałam torbę, mruknęłam cicho "Zostawiłam kałamarz w pokoju wspólnym! Zaraz (no, może nie tak bardzo - zaszydził głosik) wrócę!" i, korzystając z chwili nieuwagi, wymknęłam się.
Biedny Neville, zdaję sobie sprawę, iż pozostawienie go w drapieżnych rękach rozszalałej naukowo Hermiony nie było szczególnie przyjacielskim krokiem, lecz co miałam zrobić? Jestem jednak zdolna do poświęceń - uciekając z biblioteki, spotkałam Harry'ego, i to on pomógł mi się ukryć przed "dwiema stopami pergaminu" pod pozorem przyjacielskich walentynek. Ach, moja ty męczennico...
Jedna ze słodkich fotek, którą otrzymałam...Hm, czyżby ludzie zaczęli się robić tak złośliwi jak ja?
``````````````````````````````````````````````````````````
Od autorki:dowiedziałam się, że część z Was chce złożyć Bonnie Wright (Ginny Weasley oczywiście!) spóźnione życzenia urodzinowe. Oto i adres szczęśliwie nam panującej hollywoodzkiej Ginevry:
Wright, Bonnie (Ginny Weasley)
Bonnie Wright
PS/SS, COS, POA
c/o PFD Drury House
34-43 Russell St.
London
WC2B 5HA
England
14 lutego
O, radości! Dzisiaj święto zakochanych, Walentynki, najbardziej bezsensowna okazja do weselenia się w roku (włączając w to "Coroczne dni Walki o Emancypację Skrzacików", które Hermiona zamierza wprowadzić w tym roku i "Wielki dzień wyprzedaży wszystkiego w Hogsmeade", co oznacza budzenie się chorych instynktów w prawie każdej dziewczynie, której ostał się choć jeden wolny galeon).
Dlatego też moją mantrą na dziś, od momentu, gdy wstałam i z siłą galopującego trolla (no, niech będzie jednorożec, żeby było ładniej) uderzyła mnie ta kalendarzowa prawda, było: "Lockhart z zanikiem pamięci leży w Świętym Mungu". Szczęśliwie na korytarzu nie spotkałam żadnych pseudoamorów, jednak przed wejściem do Wielkiej Sali zaczęłam się zachowywać jak profesor Trelawney, która wróżyła śmierć pierwszej osobie, która wyjdzie. Szczerze? Od różowych dekoracji wolałabym randkę z szaleńcem z siekierą.
Wdech, wydech. Ten epokowy kroczek i...cudowna, gorąca fala spokoju. Zero serduszek, żadnych amorów i, co najdziwniejsze, kartek. Jedno spojrzenie na stół nauczycielski wystarczyło - każdy nauczyciel, razem i z osobna, miał minę, która mówiła:"Słowo walentynka równa się Avada kedavra". Jedynie dyrektor opowiadał ponurej jak szare niebo na sklepieniu sali profesor Sprout kawał o agencji matrymonialnej mugola, wiedźmy i krasnoludka. Na jego kapeluszu wisiało czerwone serduszko haftowane nieco już wystrzępioną złotą nitką.
Krótki bilans: do 10 dostałam:
-12 walentynek
-2 propozycje spaceru
-4 razy zostałam obrzucona kulkami papieru o treści "UmUw sie ze mnom"
-a Colin Creevey podarował mi cudowny album pełen moich zdjęć. Jeden romantyk. Smutny wyjątek potwierdzający regułę.
Teoretycznie powinnam wykazywać choć odrobinę entuzjazmu ze względu na szeroko pojmowany patriotyzm, ale nie jestem w stanie. Psychoza, która wszędzie każe dopatrywać się walentynkowego kiczu? Być może, lecz wystarczy przytoczyć pewien przykład.
Hermiona usiadła koło mnie w pokoju wspólnym i wyglądała jak Stworek, który ukradł jakąś fotografię Bellatrix Lastrange, ale stara się nie być zbyt zachwycony z siebie, żeby nie wzbudzić podejrzeń.
-Hm? - spytałam lakonicznie.
-Dostałam...-tu moje myśli popędziły jak rozszlałe. "Przecież mogła dostać Trolla za pracę domową", powiedział głosik w mózgu. Kogo chcesz oszukać, Ginny? Dostała, ech, walentynkę. Od Wiktora Kruma zapewne.
-...walentynkę - Hermiona zarumieniła się. - Od Wiktora. I zaprasza cię do Bułgarii, co? - zapytał głosik.
-...Zaprasza mnie do Bułgarii, skoro teraz nie może przyjechać. Ma za dużo treningów.
-O, to szkoda. Ale to takie ("postaraj się Ginny, uda ci się!" - zawołał głosik) miłe, że dostałaś od niego kartkę.
-Tak, i napisał poprawnie moje imię. - Hermiona pokraśniała z dumy.
Nie mam psychozy, nie mam psychozy - to nowa mantra na resztę dnia.
Walentynka, którą kiedyś miałam podarować Harry'emu
Jutro odbędą się pierwsze zajęcia teleporatcji dla wspomnianych w "epokowym ogłoszeniu ministerialnym, które pozwoli doznać biednym szóstolasistom rozkoszy odwiecznej sztuki podróży" (brawo, Sterpins, nareszcie nauczyłeś się mówić! Jakiś korespondencyjny kurs, "Wmigmówik?" Ciekawe, czy twoje ślizgońskie ziomy wiedzą) uczniów. Sam fakt, ze jako piątoklasistka zajęłam się tym zdarzeniem wydaje się dość niespodziewany, ale nie wytrzymałam, kiedy usłyszałam na korytarzu Hannę Abbot z Huffelpuffu. "Moja kuzynka pracuje w ministerstwie!" - zapiszczała podniecona Hanna. - "Wiecie, że nauczać ma przystojny siedemnastolatek, który jest teleportamjącym (nie mam pojęcia, co to jest) samoukiem i pierwszy raz dokonał teleportuacji (znowu zaskoczenie) w wieku czternastu lat?".
Kiedy usłyszałam ów wywód (pech sprawił, że stałam akurat za Puchonką), dostałam tak donośnego ataku kaszlu, że spędziłam pół zajęć zaklęć w gabinecie szkolnej pielęgniarki (przechodziła korytarzem, kiedy dostałam "ataku przeziębienia")usiłując ją przekonać, iż jeszcze nie stoję jedną nogą w grobie. Paluszkiem stópki też nie.
Nie miałam jednak serca uświadomić Hannie, jak bardzo się myliła. Ma własna wtyczka (bez mugolskich skojarzeń) działa w ministerstwie bez pudła - nauczycielem ma zostać niejaki Wilkie Twycross. Y...Dwunastu galeonów to bym za niego nie dała (to przyjaciel ojca z manią na punkcie roślinek wodnych. Fred i George mają troszkę zmienione łapki, odkąd pozwolili zasugerować tak bliski związek pana Twycrossa z uwielbieniem trzcinek, że aż posunął się do transmutacji ludzkiej, by się do nich upodobnić. Co racja, to racja...). Przypomina mi trzciniaka (to stwór wodny, poznawany w czwartej klasie szkoły, nic specjalnego, oprócz faktu, że trzciniak w miomencie, gdy nikt na niego nie patrzy, teleportuje się z jednego końca zbornika wodnego na drugi, jednakże nie jest to ani szkodliwe, ani przydatne dla kogokolwiek, z trzciniakiem włącznie). Nieszczęsne dziewczyny, chyba jednak nieduża transmutacja (NIE TELEPORTACJA!) by się Wilkiemu przydała...
Zagwostkom nie ma końca. Od: "Jak to możliwe, że przy pięknej pogodzie (biedni mugole, ich śnieg się roztopił, natomiast nad Hogwartem nie doszło jeszcze do nieprzyjemnych zmian atmosferycznych, choć magosynoptycy ostrzegają, że...co za pech, jutro nadejdzie koniec świata) tak się panna przeziębiła, panno Weasley" madame Pomfrey, poprzez "Dlaczego pieprzowy eliksir nie działa, a mimo to moja głowa przypomina przerośniętą, zaparowaną rzodkiewkę" (to pytanie zadaję sobie w kontekście swojego zdrowia), aż po: "Czyżbym była bliska odkrycia czegoś o horkruksach?"
Wiem, ze podsłuchiwanie (podglądanie? Do czego powinnam zakwalifikować prawie skorzystanie z myślodsiewni Dumbledore'a?) nie powinno być powodem do radości, lecz... Znowu zaczynam jęczenie na życie nie od tej strony...
Wczoraj zostałam wezwana do gabinetu dyrektora, co wydało mi się dość dziwne, albowiem ostatnio nie pozwoliłam sobie na żadną rozróbkę z łajnobombami w roli głownej, korzystanie z kochanych upiorogacków też trzymam na bezpiecznej wodzy. Niestety, szkolna szycha McGonagall wpuściła mnie do gabinetu ("Fasolka Berttiego Botta o smaku woszczyny uszastej!"), który był...pusty. Na żerdzi nie siedział nawet Fawkes. Kiedy oddałam się swej ulubionej gabinetowodyrektorowej rozrywce (oglądanie kolekcji orlich piór oraz mugolskich ołówków dyrektora z osiołkiem...Kłapobrzuchym, stojących w srebrnym garnuszku na wypolerowanym biurku), usłyszałam gwęganie. Dochodziło z szafki stojącej naprzeciwko biurka. Udało mi się wypuścić feniksa (będącego w fazie "młodziutki ptaszek), ale szafka nie była pusta. Wiedziałam, że znajduję się przed myślodsiewnią Dumbledore'a. Delikatnie dotknęłam (uruchamiamy sumienie, milczące w pięknym pokoju) myślowej masy różdżką. Nie wchłonęła mnie, lecz na powierzchni misy pojawił się nieduży wir, z którego uniosła się postać podobna do Horacego Slughorna, młodszego o jakieś trzydzieści lat z górą. Belfer zawołał: Och, Tom, te ananasy to moje ulubione...", a po chwili...zgęstniał (utworzył coś na kształt kuli unoszącej się nad resztą wspomnień), by po przybraniu tłustej, bogato ubranej (kamizelka ze smoczej skórki, ho, ho) nauczycielskiej formy wrzasnąć: "Nic nie wiem o horkruksach! Rozumiesz, Tom?!".
Kiedy usłyszałam ów krzyk, dziobnęłam widmo Slughorna różdżką na oślep, zatrzasnęłam drzwiczki szafki (może bogato zdobiony mahoń jakoś to przeżyje), po czym pobiegłam do swojego fotela. Ledwo zdążyłam przybrać pozę w rodzaju: "Śliczny gabinecik, tylko co ja robię tu?", pojawił się Dumbledore, by zapowiedzieć mi, że zostanę wpisana na listę uznanych uczniów sowjego rocznika (co oznacza tydzień wiszenia mojego zdjęcia na tablicy Gryffindoru. Co za zaszczyt.).
Tom. Mój przyjaciel na cały rok. Czy to oznacza, że Voldemort dowiedział się czegoś o tych horkruksach, które zapewne są niebezpieczne, jeszcze tutaj, w Hogwarcie? Nie chcę powtórki z rozrywki, jeden bazyliszek w zupełności wystarczy...
Hm...Dzisiejszy dzień upływa jak na razie pod znakiem zastanawiania się. Nad czym? Nad tytułowymi horkruksami. Ale znowu wybiegam poza ramy w miarę znośnie skonstruowanego opowiadania. Jeszcze raz.
Hm...Dzisiejszy dzień upływa jak na razie pod znakiem zastanawiania się. Teoretycznie powinnam myśleć o planie powtórki tematów omawianych na zajęciach zielarstwa, transmutacji i obrony przed czarną magią przez całe półrocze (przedegzaminowe testy śródroczne, profesorowie Sprout, Snape i McGonagall to tacy wrażliwi na potrzeby drugiego człowieka, który nie jest nauczycielem, ludzie), ale ostatnio dużo rozmawiam z Hermioną, która, o ile w ogóle warto użyć tu zwrotu "ma więcej czasu" (szósta klasa, czy może być jeszcze większy koszmar? "Tak, siódma". Nie ma to jak pytania retoryczne), gdyż wciąż traktuje Rona jak nic nieznaczące powietrze. Zbiesiła się, ponieważ Harry wciąż korzysta na eliksirach z tej głupiej książki, podręcznika "Księcia Półkrwi" (skromności nigdy za wiele, ale natura nie dla każdego jest łaskawa), co sprawia, ku zdumieniu każdego, kto pracował choć raz z Harrym przy jednym stole w lochach, że bardzo się wybija ponad wszystkich w tym przedmiocie. Z Hermioną włącznie.
Jak na razie nic nie wiadomo o białych plamach (mam na myśli tylko pamięć) w mózgu Harry'ego. Za to marnuje czas rozmawiając z przyjaciółmi (ODDZIELNIE) o jakichś "horkruksach". Usłyszałam ten termin, kiedy przyjaciel Rona zaprosił mnie, żebym usiadła w pokoju wspólnym razem z nim i Hermioną. Byłam umówiona z Deanem, niestety.
A propos horkruksów...Co to może być? Przeszukałam wszystkie czarnomagiczne książki, do których miałam dostęp w trakcie dziesięciominutowych przerw oraz zastanawiałam się nad poproszeniem o pomoc pani Pince, ale ta odpychająca sępowatość...
Zdaję sobie sprawę, że najprościej byłoby zapytać o to Hermionę, lecz ona chyba także nic nie znalazła, a kto wie, czy na dwa fronty nie wyszuka się czegoś szybciej? "Za duża ambicja" - mruczy Prawie Bezgłowy Nick. Panie de Mimsy-Porpington! Czytanie cudzych zapisków należy do wyjątkowo mało kulturalnych, jak również pochylanie się, by je odczytać, i dokładne przechodzenie Pańskiej ręki przez mój żołądek! Hogwarcki Wersal, nie ma co...
Hermiona, mimo wszystko całkiem mądra dziewczyna...
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Od autorki - zapraszam Wszystkich na www.harrypotter.org.pl/zongler.php , Stronę Jedynego Magazynu, Który Powie Wam Prawdę! Liczę też, że odwiedzicie www.harrypotter.org.pl/quidditch.php , stronę Poradnika Gracza!
W moim życiu niewiele się dzieje, prawdę mówiąc. Żadnych spektakularnych napaści Voldemorta z ziomalami na Hogwart - w końcu mamy kilku siódmoklasistów, którzy potrafią się teleportować, a nawet te śmieszne, nikomu niepotrzebne zabezpieczenia Dumbledore'a.
Siedzę leniwie, usiłując zebrać się do pisania pracy domowej z obrony przed czarną magią, ale nie mogę. Przed chwilą przejrzałam "Żonglera" pożyczonego od Luny. Właściwie, "pożyczony" nie pasuje do sytuacji, gdyż Krukonka podbiegła do mnie dzisiaj tak szybko, że pobrzękiwanie nieśmiertelnego naszyjnika z kapsli piwa kremowego długo niosło się po korytarzu, stanęła przede mną, podała mi swoją tajemniczą ochronną cebulkę, zawołała: "Ginny, strona 74!", wepchnęła zwinięte w rulon czasopismo w drugą dłoń, uwolniła od cebulki i zniknęła w fali Puchonów, zanim zdążyłam wymamrotać choć: "Dzięki, kiedy oddać?".
W końcu usiadłam w wyniszczonym fotelu, odnalazłam rzeczoną kartkę, po czym pochyliłam się. Pół strony 74 zajmował artykuł: "Nareszcie odnaleźliśmy chrapaka krętorogiego!" (a może to był sapulec prostonogi, nieważne), ale druga wyjątkowo mnie zdumiała: "Dlaczego Ministerstwo Magii nie ujawni tego, co kryje się za czarną kurtyną w Departamencie Tajemnic?".
Autor okazał się być takim samym fanatykiem jak statystyczny redaktor "Żonglera" ("Ministerstwo Magii nie ujawniło obywatelom, że 89,98% rocznego budżetu sekcji aurorów zostało spożytkowane na szukanie Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, by założyć na jego głowę czarną kurtynę, najbardziej śmiercionośną broń, prawie tak złą, jak jad dziobaków zuluskich"), ale drugi rzut oka zastanowił mnie. Syriusz wpadł za tę kurtynę i już zza niej nie wyszedł. Nawet jeśli dziobaki zuluskie nie miały z tym nic wspólnego. Czy w owym tekście może kryć się ziarenko prawdy? Nie wiem, choć obawiam się, że Lunie zależało raczej na zwróceniu mojej uwagi na chrapaka.
Semestr zaczął się już kilka dni temu, ale dopiero teraz znalazłam czas, by użyć atramentu i pióra w czymś odmiennym od: eseju, rozprawki, dzienniczka snów, dzienniczka biwakowania - dymu z ogniska (no dobrze, mieliśmy zastępstwo z Firenzo, a rozjuszona faktem "wcinania się w jej sferę magicznego wzrokowego wykształcania wewnętrznego oka uczniów" Trelawney kazała nam prowadzić dzienniczki z palenia ognisk przy użyciu malwy i szałwi. Oczopląsu można dostać). Na swoje usprawiedliwienie napiszę tylko tyle, ze zwyczajowe rozmowy z nauczycielami wyglądają nastęująco:
JA: Profesorze (Profesorko), dlaczego muszę przygotować na jutro esej na półtorej stopy na temat (tu wstaw), skoro mam już zadane (wstaw, wstaw, wstaw, wstaw), o czym informowałam?
NAUCZYCIEL: Miała pani ferie, by odpocząć, panno Weasley. Proszę z nowym entuzjazmem przynieść (wstaw). NA JUTRO.
JA: Czy nie ma innej drogi porozumienia?
NAUCZYCIEL:Porozumieliśmy się. Do ławki, Weasley.
I tak następne deja vu, i następne...
Przynajmniej szóstoklasiści znaleźli jakąś drogę do oderwania się od smutnej pracodomowozawalonej rzeczywistości. W pokoju wspólnym pojawił się plakat ze złotymi literami ogłaszający, co następuje:
"Na podstawie zarządzenia ("O nie, nowa Umbridge!" - zdjęła mnie zgroza) Ministerstwa Magii (... - nic ciekawego, ale brak Inkwizytora Hogwartu) TYLKO UCZNIOWIE, KTÓRZY SKOŃCZYLI, LUB SKOŃCZĄ 17 LAT PRZED 1 WRZEŚNIA ROKU BIEŻĄCEGO, MOGĄ WZIĄĆ UDZIAŁ W KURSIE MINISTERSTWA MAGII, PRZYGOTOWUJĄCYM DO EGZAMINÓW TELEPORTACJI. 12 tygodni, 12 galonów uczeń.".
I tak wszyscy, dosłownie wszyscy, oszaleli na punkcie teleportowania. Ci, którzy jeszcze przed ukończeniem szkoły zdobyli prawo, chodzą napuszeni, bo dostało im się całe pięć minut sławy, gdyż mogą korzystać z umiejętności, która nawet Voldemortowi nie przyda się na terenie Hogwartu na nic. Jakaż to dzielność, odwaga, umiejętności...
Dumbledore - tylko najbliżsi znajomi Harry'ego wiedzą, z czyją pomocą młody niepełnoletni czarodziej dokonał teleportacji łącznej. Hm. A jednak to jego podziwiam.